Poznań ostoją myśli polskiej - Stanisław Przybyszewski - ebook

Poznań ostoją myśli polskiej ebook

Stanisław Przybyszewski

0,0

Opis

Poznań ostoją myśli polskiej” to utwór Stanisława Przybyszewskiego, polskiego pisarza, poety, dramaturga okresu Młodej Polski. Przybyszewski był skandalistą, przedstawicielem cyganerii krakowskiej i nurtu polskiego dekadentyzmu.

“Nie pomnę, by kiedykolwiek głębiej rozradowało się moje serce, jak w chwili, gdym wyczytał te wstępne słowa „Ostoi“, spółki wydawniczej w Poznaniu, „mającej na celu teraz właśnie, kiedy ruch wydawniczy w Królestwie i Galicyi prawie całkiem ustał, dać pisarzom polskim, których twórczość w obecnych warunkach zatamowaną została, możność wydawania ich utworów, przyjść im tem samem z doraźną pomocą materyalną a społeczeństwu polskiemu dostarczyć karmi duchowej, której teraz więcej, niż kiedykolwiek potrzebuje“.

Zostałem wychowany w najświetniejszych tradycyach życia umysłowego w Poznańskiem, życia, tak bogatego i dostojnego, że się dziś ono wydaje być jakąś przepiękną legendą, onego życia, jakiem żył Poznań między rokiem 1830 a 1850-tym.”

Fragment.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 82

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Przybyszewski

Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-630-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

GARŚĆ WYJAŚNIEŃ.

„Kto ma duszę niech wstanie! niech żyje! bo jest czas żywota dla ludzi silnych!” woła Słowacki w „Anhellim”. Celem dążeń panowanie w Duchu, drogą do celu wiodącą, to ofiara — przez ofiarę zbliża się czas tego żywota silnych.  „Z niebywałą ofiarnością pospieszyła Wielkopolska na pomoc zniszczonemu klęską wojenną Królestwu, stała się przytułkiem dla bezdomnych, śpichrzem dla głodnych, i w dalszym ciągu łagodzi nawet ponad miarę możności głód materyalny swej braci — ale to nie wszystko.  W nowej sile odżyła w Wielkopolsce w ten „Pańskiego gniewu straszny dzień”, w którym dusza Polski najgłębiej cierpi, święta dostojna tradycya Raczyńskich, Działyńskich, Libelta, Marcinkowskiego, Woykowskiego, Wężyka, Dembowskiego, całego wspaniałego zastępu dusz, który właśnie przed trzyćwierci wieku temu, utworzył gościnną magnacką ostoję dla rozbiegającej się na wsze strony umysłowości ducha narodu. W nowym blasku roziskrzyła się tradycya onego chlubnego okresu w życiu Wielkopolski, kiedy Poznań zogniskował w sobie wszystkie po roku 1831 rozproszone siły, i stał się ośrodkiem całej jej współczesnej twórczości. Odżyła świetna tradycya, a z nią zbudziło się wśród pewnego odłamu naszego obywatelstwa, które zdołało sobie uświadomić, że dla Polski literatura i sztuka ma wogóle całkiem inne znaczenie, aniżeli w życiu jakiegokolwiekbądź narodu, iż w sztuce, a przedewszystkiem w literaturze zdołała się przechować w promiennej mocy i sile dusza narodu, gorące pragnienie, by Poznań podjął się tej dostojnej misyi i w tym straszliwym odmęcie „walącego się domu“ i „ginącego świata“ podtrzymał zagrożony byt umysłowości polskiej i stał się dla życia duszy narodu prawdziwą „Ostoją“ — Araratem, na którym arka myśli polskiej w spokoju osiąść może“.  Nie pomnę, by kiedykolwiek głębiej rozradowało się moje serce, jak w chwili, gdym wyczytał te wstępne słowa „Ostoi“, spółki wydawniczej w Poznaniu, „mającej na celu teraz właśnie, kiedy ruch wydawniczy w Królestwie i Galicyi prawie całkiem ustał, dać pisarzom polskim, których twórczość w obecnych warunkach zatamowaną została, możność wydawania ich utworów, przyjść im tem samem z doraźną pomocą materyalną a społeczeństwu polskiemu dostarczyć karmi duchowej, której teraz więcej, niż kiedykolwiek potrzebuje“.  Zostałem wychowany w najświetniejszych tradycyach życia umysłowego w Poznańskiem, życia, tak bogatego i dostojnego, że się dziś ono wydaje być jakąś przepiękną legendą, onego życia, jakiem żył Poznań między rokiem 1830 a 1850-tym.  Ś. p. ojciec mój, aczkolwiek był tylko zwykłym nauczycielem ludowym — a po on czas kościół i szkoła tworzyły Jednię i miały całkiem inne znaczenie dla wychowania narodowego, aniżeli dziś, a być księdzem lub nauczycielem znaczyło spełniać przedewszystkiem posłannicze obowiązki narodowe — zajmował się gorąco ruchem umysłowym w Księstwie: w skromnej, ale zasobnej jego biblioteczce było można znaleźć prawie wszystko, co się w Wielkopolsce aż po rok 1870 pojawiło.  Ta mała książnica więcej mi dała, aniżeli najbogatsze biblioteki Europy.  Na rocznikach „Przyjaciela Ludu“, wydawanego przez generała Morawskiego w Lesznie, uczyłem się geografii i historyi polskiej, a nieudolne drzeworyty, wyobrażające najwybitniejsze postacie onego czasu, tak mi się w mózg wraziły, że do dziś dnia je widzę przed oczyma. Chłopakiem jeszcze będąc, słuchałem wspomnień i rozpraw o Ewaryście Estkowskim, o braciach Poplińskich, Wojciechu Cybulskim, Władysławie Bentkowskim, którego pamiętnik z 1863 roku przypomina świetną naszą literaturę wojskową z 1831 r. – nad starym klawikordem matki, spuścizną po dziadku Janie Grąbczewskim, oficerze wojsk polskich z r. 1831, wisiał portret Emilii Sczanieckiej, Marcinkowskiego, braci Poplińskich — a w miarę jak rosłem w lata i oczy moje przecierać się jęły, było dla mnie największą rozkoszą w wakacyjnych gimnazyalnych wywczasach wgłębiać się w pisma Libelta, w „Ojcze Nasz“ Cieszkowskiego, którego prolegomenon: „Na drogach duszy“ niemal całe na pamięć umiałem.  Nie mówię już o Ryszardzie Berwińskim, o którym się tyle w domu rodzicielskim nasłuchałem, że, zanim jego utwór poznałem, był mi już blizkim i zażyłym — a zanim rozpocząłem się wczytywać w „Tygodnik literacki“ i byłem w stanie doniosłość jego dla bytu umysłowego całej Polski ocenić, słyszałem często o Woykowskim, Dahlmanie, Wężyku, Dembowskim…  Poznań sam wydał mi się wtedy coś w rodzaju tajemniczego, świętego miasta; jakiegoś Lassah, lub też niepomiernie bogatej Mekki, do której wszystkie dusze polskie pielgrzymowały i pielgrzymować winne były.  Tą od małego dziecka w chłoniętą w siebie tradycyą, tem kształtowaniem się mej duszy nie w obrębach przepiękną patyną dawno zamarłej świetności pyszniącego się Wawelu, ale twardego, nieugięcie hardego i niczem niezmożonego grodu Przemysława tuż u stóp Kruszwickiej Myszej Wieży — duszy kołysanej w sen tajemniczym rozhoworem fal Gopła, które niemal pod nasz dom podpływało, budzącej się nieraz jego ciężką rozterką, gniewem i burzą, wytworzyło się we mnie już od najmłodszych lat fanatyczne prawie przeświadczenie, że ta „kolebka“ Polski — ten błogosławiony trójkąt, którego podstawę stanowi Inowrocław, Gniewkowo, a wierzchołek Kruszwica, przerznięty Gopłem – morzem polskiem — to jest najistotniejsza Polska — Polska „Lilli Wenedy“ i „Króla Ducha“, a serca tej Polski szukałem już po on czas, tak jak i dziś — w mistycznym dla mnie wówczas Poznaniu, a, że ono niem przez dłuższy czas było — w tej wierze wyrosłem – a że niem być przestało, sprawiało mi to ból serdeczny.  Tem większą moja radość, gdym posłyszał w odezwie „Ostoi“ odpowiedź na wielki zew:  „Kto ma duszę niech wstanie! niech żyje! bo jest czas żywota dla ludzi silnych!“  Przecież jeszcze do niedawna uchodziło Poznańskie za kulturalnie najwięcej zacofaną dzielnicę Polski, jej Beocyę, odgrywającą w życiu umysłowem Polski rolę podrzędnej, w rachubę nie wchodzącej „quantité négligeable“.  Toć to nie nowina — Wielkopolanie aż nadto dobrze o tem wiedzą, i, wstyd pokrywając wzgardliwością, wzruszali ramionami nad „dziadostwem“ Galicyi, impertynencką „blagą“ Królestwa i milczeniem zbywali drwinki, docinki, a nawet bolesne rozszarpywanie szat nad rozpacznym upadkiem kultury umysłowej w Księstwie.  Może i słusznie w danym wypadku.  Narazie mieli widocznie ważniejszą dla nich sprawę do załatwienia, by módz się tak dalece troszczyć o literaturę i sztukę polską — musieli weźreć się zębami w ojczystą ziemię, by mu jej wróg zawistny, a gorszy jeszcze od niego „sprzedawczyk“, nie wydarł i nie zaprzepaścił i musieli się bronić do upadłego, by choć jako tako byt swój materyalny, więcej niż ciężko zagrożony, zabezpieczyć, a w tych krwawych zapasach o chleb i byt — uprawa duchowego głodu stała się nic nie znacząca, i zeszła na ostatni plan, aż wreszcie całkiem o niej mówić przestano.  Gdy zdobędziemy materyalne podstawy, pocieszano się, wtedy będziemy mogli pomyśleć o tem, by módz przystąpić do pracy około bogacenia się umysłowego i pomnożenia naszego bytu duchowego.  I z jaknajgłębszym szacunkiem przychodzi się korzyć przed społeczeństwem, które „przez zakładanie banków, spółek, podniesienie rolnictwa i kupiectwa byt ten tak wzmocniło, że wszystkie ciosy wymierzone przeciw społeczeństwu Wielkopolski złamać go nie mogły.“ Sam z podziwem patrzyłem na ten ogromny materyalny dobytek, jaki się w Poznańskiem w ubiegłem ćwierćwieczu dokonał, ale w miarę bogacenia się, zdawał się poziom kulturalny w Poznańskiem coraz więcej obniżać.  Niestety nie „zdawał“ się obniżać, ale obniżał się istotnie z przerażającą szybkością z roku na rok.  Wątpię, czy znajdzie się wśród najwięcej zapalonych chwalców tego wszystkiego, co się obecnie pod względem kulturalnym w Poznańskiem dokonało, choć jeden człowiek, któryby nie pokiwał rezygnacyjnie głową i nie powiedział: Wprawdzie się coś dzieje, no tak! ale czem to jest w porównaniu z Krakowem, Warszawą, Lwowem? Niczem — niczem!  Ostatni rozmach wzięło Poznańskie pod rok 1895, kiedy to ofiarnością, jeżeli się nie mylę, p. Panieńskiego powstał „Przegląd Poznański“ pod redakcyą Władysława Rabskiego, szkolnego mojego kolegi ongiś, a z biegiem czasu zapalczywego wroga. Jedna z najpiękniejszych kart w życiu tego niezmiernie zdolnego i na onczas aż do bezwzględności śmiałego publicysty, jednego z tych, którego nie „stosunki polityczne“, jak mniema prof. Karwowski, wygnały z Poznania, ale prosty obskurantyzm, beznadziejny opór starczego marazmu, wszechwładza i wsteczność kołtuństwa parafialnego – a równocześnie najsmutniejsza karta życia umysłowego w Poznańskiem: Fatalne memento:  „Lasciate ogni speranza!“  Po trzech latach istnienia „Przegląd Poznański“, którego redaktor, człowiek o rozległej wiedzy literackiej, o ciętem piórze, wzorowanem na Świętochowskim, pozatem temperament stworzony do walki, zawsze miał otwarte okno na Europę, sromotnie upadł, bo i nawet ten niezbyt radykalny, ani wywrotowy, ale bądź co bądź doskonale redagowany organ postępu i kultury okazał się „niepotrzebnym zbytkiem“ dla społeczeństwa Wielkopolski, dla „zdrowej tężyzny“, szkodliwym kawiorem, niebezpiecznym rozsadnikiem tej jedynej zasady kultury Poznańskiego: „Enrichissez vous“. Bogaćcie się!  I odtąd Poznańskie skazało się dobrowolnie pod względem kulturalnym na rolę jakiejś biednej oazy wśród obcego narodu, czemś podobnem, czem jest polska Parana w Brazylii, lub Gelsenkirchen w Westfalii. Wyzute doszczętnie z przebogatych tradycyi, wytężone li tylko w kierunku najordynarniejszego utilitaryzmu i amerykańskiego business’u, zadawalało się raz poraz naiwnemi manifestacyjkami narodowemi, odśpiewywaniem kantyczek, urządzaniem ku czci, czy to Kraszewskiego, czy też ostatnio Sienkiewicza naiwnych prowincyonalnych wieczorków wokalno-deklamacyjno-muzykalnych, jałowemi rozprawami nad usterkami językowemi, nie bacząc na to, że w tej zarobkowo-bankowej tężyźnie charakter narodowy coraz więcej się paczył i doszczętnie się wszystkich cech istotnej polskości wyzbywał, a pod wieloma względami ulegał niewolniczo wpływom, duszy polskiej najwięcej obcym i wrogim.  A wszystko to się działo z zbożnie ku górze wzniesionymi oczyma: „my już bez skargi nie znamy śpiewu!“ i t. d.  Furda!  „Ucisk“ był poniekąd na rękę tym ludziom, którzy byli szczęśliwi, że mogąc się uniewinnić „uciskiem“, nie potrzebowali kupić żadnej innej książki, prócz kalendarza, mogli oszczędzić wydatki na potrzeby kulturalne — „ucisk“ stał się wymówką, wytłomaczeniem i rozgrzeszeniem z wszelkich grzechów, ospalstwa, nieuctwa, najwięcej zacofanego kołtuństwa a tłumny exodus najtęższych sił intelektualnych z Wielkopolski tłomaczyć się usiłuje „względami politycznymi“ — co jest obłudnem minięciem się z prawdą, mówiąc delikatnie, bo „ucisk“ i „względy polityczne“ zezwoliły na powstanie ostatniego odruchu umysłowości w Poznańskiem „Przeglądu Poznańskiego“, to jedno zasię wiem, że go ani „ucisk“ ani „względy polityczne“ nie zniszczyły, jeno całkiem coś innego.  Czyż nie stać społeczeństwo Wielkopolski na tyle mizernej odwagi, by uderzyć się w piersi i jęknąć: „Samiśmy naszem sobkostwem, zadomowieniem się w bezmyślnej apatyi duchowej, lekceważeniem, a nawet pogardą umysłowej kultury zawinili, żeśmy pozwolili upaść duchowi narodu w Wielkopolsce na ten nizki stopień, na jakim duch wychodźtwa polskiego w Paranie stoi?“  „Difficile est satiram non scribere“, ale trudniej jeszcze powstrzymać się od ciężkiego zarzutu w stronę bogatego społeczeństwa wielkopolskiego, które, Bóg wie co, mogłoby dla kultury polskiej zdziałać, daleko więcej, aniżeli biedna Galicya, a bezustannie uniewinnia się śmiesznym „cantem“ „ucisku i względów politycznych“, cantem, który chyba niedorosłym dzieciom oczy zamydlić może.  Jedna jest tylko rzecz pewna:  Jeżeli Poznańskie nie zabierze się gorąco i z całą mocą do stworzenia dla Wielkopolski z Poznania takiej kulturalnej placówki, jaką jest dla innych dzielnic Polski Warszawa lub Kraków, to Poznańskie stanie się w jakie pół wieku prostą Paraną – będzie miało banki, wysoce rozwinięte rolnictwo i przemysł, ale przestanie istnieć jako integralna część narodu.  I co do tego nie łudzą się już dziś ludzie, którym sumienie narodowe sypiać nie pozwala i chroni ich od bezecnego bicia się w piersi: Patrzcie! jaka w nas tężyzna!  Czynem narodowym — powoływanie się w sejmie pruskim na traktaty i kongresy?  Śmieszne!  Stokroć razy większym czynem był czyn Żupańskiego, któremu Feliks Wrotnowski w wstępie do swego tłomaczenia „Literatury słowiańskiej“ Mickiewicza najgorętszą podziękę składa za jej wydanie, a bez ofiarności Żupańskiego możeby to olbrzymie dzieło, ten „śpiew nad śpiewami“, jak je słusznie Wrotnowski nazywa, nie istniało, albo co najmniej w ciężkiem okaleczeniu całą wartość straciło.  „Śpiewać swojej