Powrót - Stanisław Przybyszewski - ebook

Powrót ebook

Stanisław Przybyszewski

0,0

  • Wydawca: Avia-Artis
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Powrót” to utwór Stanisława Przybyszewskiego, polskiego pisarza, poety, dramaturga okresu Młodej Polski. Przybyszewski był skandalistą, przedstawicielem cyganerii krakowskiej i nurtu polskiego dekadentyzmu.

Powrót” to wspaniałe opowiadanie Stanisława Przybyszewskiego. Obok samej twórczości rozgłos Przybyszewskiemu przynosiła także atmosfera, jaką wokół siebie wytwarzał. Był uważany za legendarną postać europejskiej bohemy, przez Strindberga nazywany był „genialnym Polakiem”. Przybyszewskiego uważa się za prekursora współczesnego satanizmu intelektualnego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 66

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-627-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

POWRÓT

Ukochanej mej żonie, Jadwidze,

w najgłębszej miłości

poświęcam.

I

Mroczniało w pokoju.  Janta chodził bezustannie wzdłuż niego, tam i z powrotem, czasem odsłaniał kotarę od przyległego pokoju, ale i tam miał za mało miejsca, błądził po korytarzach, znowu powracał, otwierał bezmyślnie szafę z książkami i znowu ją zamykał: obrzydły mu książki, dosyć się już ich naczytał — zresztą nie miał czasu na czytanie, bo teraz całkiem o czem innem musiał myśleć.  Gdyby jeszcze miał Polę przy sobie, możeby było mu się łatwiej uspokoić, ale Pola — spojrzał na zegarek — chciał jej ciężki wyrzut zrobić, że tak długo go samego pozostawiła, ale musiał być sprawiedliwym: godzina jeszcze nie minęła, jak wyszła.  Zaledwie godzina, a to przykre sam na sam, wiecznością mu się wydawało.  Przystanął przy oknie:  Deszcz padał — już drugi dzień deszcz padał.  Na wyciągniętych deszczu strunach łkała i zawodziła ciężka jego tęsknota za krajem, za własną jego ziemią, którą już chyba bezpowrotnie był utracił.  Przytulił czoło do szyb okna i patrzył.  Umyślnie wynajął sobie mieszkanie z dalekim widokiem na ogrody, w których teraz kwitły najróżnorodniejsze kwiaty w długich rzędach lub na ogromnych klombach — przy ziemi na zagonach przykucnęło różnorakie warzywo, a z boku ciągnęła się szkółka młodych, szlachetnych drzewek — umyślnie tu zamieszkał, by choć kilkaset metrów otwartej przestrzeni przypominały mu dawniejszy jego rozległy park, pola jego i łąki i przestronny ogród z drugiej strony jego dworu: wciąż jeszcze „jego“, choć już dawno przez obcych był zamieszkały — ale tu właśnie rozogniły się rany w jego duszy, a tęsknota za jego ziemią tak nadmiernie wybujała, że nijako żadnej rady sobie znaleść nie mógł.  A oczy jego wybiegały wzdłuż długiego kanału, obsadzonego z obu stron odwiecznemi lipami i gdyby nie woda, byłby to najwidoczniejszy obraz dojazdu od głównej drogi w bok do jego dworu — a tam dalej, gdzie widniał wśród pokracznie pogiętych i pokurczonych drzew owocowych czerwony dach podmiejskiej oberży, tam stała przecież w jego wsi przydrożna karczma.  Nie! tu już dłużej pozostać nie mógł! Tu mu tęsknota zbyt silnie dogryzała, parzyła mu mózg maniackim nawrotem ku własnej jego ziemi, skręcała jego serce dniem i nocą wiercącym wyrzutem, a przed duszą jego wyczarowywała jego własną ziemię, rozścielała mamiące obrazy tego, co bezpowrotnie utracił, do czego już wrócić nie mógł.  Chyba żaden syn marnotrawny nie uginał się pod ciężarem tak miażdżących wyrzutów, żaden nie rwał się tak żrącą tęsknotą do domu ojca swego, jak on do tej ziemi, którą bezmyślnie stracił!  Och! Gdyby tylko Pola rychło wróciła!  Łzy deszczu żłobiły na szybach jednostajne rowki i ściekały powoli w dół, a i dusza jego się rozpłakała tą mroczną, szlochającą godziną, a nad aleją lipową głębiej i głębiej staczało się niebo szaremi kłębami deszczowych chmur.  Rozpędzał drapieżne ptactwo myśli i wspomnień na wszystkie strony, ale na nic: bezustannie wracało z większem i śmielszem jeszcze natręctwem, a w którąkolwiek stronę się zwracał, by się ukryć, natrafiał na nieprzebyte trudności, przeszkody, druty kolczaste, głębokie wyboje i rowy i wilcze doły, w które ustawicznie wpadał i zaledwie w najcięższym znoju i trudzie wciąż na nowo z nich się wydobywał.  Starał się iść śladem wspomnień dzieciństwa, dla innych świetlana droga, ale właśnie na tej drodze czekały go najprzykrzejsze zasadzki.  Pomnął te swoje lata dziecinne w starym dworze, w którym niepodzielne rządy sprawował surowy patryarcha, despotyczny starzec — ojciec jego. Bał się go, z lękliwem drżeniem całował jego rękę co rana i co wieczór i bała się go żona, matka jego, którą pamiętał bezustannie zapłakaną, wystraszoną, lękliwą, wysilającą się, by łagodzić burzę, jaka ustawicznie w duszy starca wrzała.  A starzec tłumił swoją surową powagą wszelki wybuch wesołości, karał bez opamiętania najgłupsze wybryki dziecięcej swawoli i pustoty, uciekał przed ojcem i krył się po kątach, a w ziemię pragnąłby się zakopać, gdy przyszły na niego godziny, dnie całe gniewnego, chorego rozstroju.  Janta zatrząsł się na wspomnienie tych nieszczęsnych lat swego dzieciństwa: z zazdrością przypatrywał się z za parkanu, okalającego park, swobodnym, rozbrykanym zabawom dzieci wiejskich, rwał się z dławiącem pragnieniem, by się do ich zabaw wmieszać i razem z tem chamskiem pokoleniem harcować po drogach i polach, popędzić razem na łąkę i perz palić, albo w suchych łąkach piec kartofle, zbierać z niem razem kłosy na zżętem polu, wiercić tunele w mendlach snopów żytnich, uwieszać się przy drabiastych wozach, na których żniwo do stodół zwożono, piąć się na wysokie stogi zboża — pogonić do lasu, zaglądać do gniazd ptasich, albo skradać się za wiewiórką, przypatrywać się pracy dzięcioła, albo też zaszyć się w gęstem sitowiu poza jeziorem i na wędkę ryby łowić, ale jemu nie było nic wolno, a wszelkie zakusy swobody i wolności przepłacał tak surową karą, że wszystkiego poniechał; włóczył się samotny, zły i rozdrażniony po parku, a tak wylękniony, że nawet pod nieobecność ojca trwożliwie się rozglądał, czy go nagle gdzie nie ujrzy, czy go znowu najniespodziewaniej w świecie na swej drodze nie spotka, czy nie otrzyma napomnienia, nie posłyszy przypowieści o niepotrzebnym trutniu i nie zostanie zapędzony do książek, których nienawidził, do tych wszystkich zajęć, które mu ponoć mózg kształcić miały, a do których niewypowiedziany wstręt uczuwał.  Pomnął starego guwernera, który widocznie był w zmowie z jego ojcem, bo go na chwilę z oka nie spuszczał, śledził go, gderał bezustannie, strofował, prawił od rana do nocy moralne nauki i wciąż jeszcze nauki, bezdusznym, mechanicznym sposobem wkuwał w mózg jego początki łaciny: chłopiec, który od ukochanej matki w mig nauczył się języka francuskiego, okazał się nagle tępym i niepojętnym nieukiem.  I tak rósł w tej starczej, zgryźliwej, życia i młodości nienawidzącej atmosferze — stał się w sobie zamknięty, przebiegły, podejrzliwy, dojrzewał przedwcześnie, a w duszy jego jęły się rozrastać najsprzeczniejsze instynkta, które się wzajem ścierały, zaciekle z sobą walczyły, podstępnie się zmagały, by po zdradzieckim rozejmie zacieklejszą jeszcze walkę wszcząć.  Nie! Nie! Nie chciał o tem myśleć, a jednakoż wciąż musiał do tych lat budzącej się wiosny — rozśmiał się gorzko — do tej swej wiosny życia wracać. Słońce dopiekało w marcu, a w maju szron warzył zieleń i kwiecie.  Wtedy — tak! wtedy wyhodowało się w nim bujnie chyłkiem skradające się tchórzostwo obok heroicznych porywów waryackiej odwagi, wrodzoną czystość zniechlujał brudny cynizm, egzaltowanym wybuchom uniesień i wniebowzięć towarzyszyło stale szyderstwo, kpina i drwiny, wiarę jego mąciła płaska podejrzliwość, wzgardliwa nieufność, a powagi pełna skromność, nieśmiałość i wstydliwość myśli i uczuć deptał śmiesznym snobizmem, pyszałkowatą wyniosłością i komedjaństwem pozy.  I zapanowało w jego duszy chore, złośliwe pragnienie, robić sobie i innym wszystko naprzekór, nicować wszystkie wartości, wywracać na ręby nawet to, co dla niego samego było aksyomatem, nie zaniechać niczego, coby go nie stawiało na krańcach przepaści.  Wszystko à rebours!  Igrał w szkołach z profesorami, którym wpajał upornie to przekonanie, że jest ostatnim nieukiem, a nagle ich olśniewał i zdumiewał niezwykłą wiedzą i zdolnościami, igrał z życiem, narażając się na największe niebezpieczeństwa wtedy właśnie, gdy je był mógł z łatwością ominąć, przyjaźnił się i bratał z współuczniami, którzy dla niego samego byli wstrętni i niechlujni — właśnie dlatego, że wszyscy od nich stronili i nimi gardzili, wyrzucał wprost na ulicę pieniądze i wszystko, co miał, właśnie wtedy, gdy wiedział, że go nazajutrz oczekują najprzykrzejsze sprawy z wierzycielami, zabawiał się w „wiecznego rewolucyonistę“, ale nie z instynktu, nie z musu, który czyni człowieka twórczym i nowe wartości wytwarza, ale z dziecinnej fanfaronady: „ pour épater le bourgeois!“  Och! jakim niesmakiem go teraz to wszystko napełniało!  Patrzył na to swoje życie młodzieńcze, jak na coś całkiem mu obcego, na coś, co chyba całkiem inny człowiek w nim przeżywał, a nie on sam. Widział teraz dokładnie to bezustanne błąkanie się po rozstajnych ścieżkach, taczanie się po błędnych manowcach, wpoprzek, dookoła, na przełaj, patrzył na dziwaczne wpół-pijane, wpół-nieprzytomne gzygzaki tej drogi, które w jakimś lunatycznym transie odbywał i tego wszystkiego pojąć nie mógł — ale aż nadto wyraźnie stawała mu przed oczyma smutna, a groteskowo śmieszna rzeczywistość tych lat, które strawił w ciężkiej rozterce, w ustawicznem oszałamianiu się, w bezmyślnem ogłuszaniu tego wszystkiego, co było w nim najszlachetniejsze, a co napróżno ratunku wołało.  Ukazywała mu się wtedy w ciemnym, stęchłym labiryncie jego pamięci jakaś wysoka, pyszna pani z papierosem w ustach, z kijem bilardowym w ręku, kuszącymi, wyblakłemi oczyma, mdłym, nęcącym uśmiechem a koło niej kilku czychających samców-wielbicieli, na razie pokornych, usłużnych psów, którzy w głębokiem nabożeństwie wyczekiwali, rychło-li na którego z nich kolej nie przyjdzie.  A przecież tej pani, która nawet jego ojczystego języka nie znała, pani, tak dla niego obcej, że na wszystko, co mówiła, co robiła, miał tylko wzgardliwe wzruszenie ramion, dał swoje nazwisko, przywiózł ją do siedziby swych ojców i praojców — na co? po co? Cóżby to było?!  Dla jakiegoś dziecinnego — nie! głupio-snobicznego à rebours, bo przecież doskonale znał całą jej przeszłość?  Myślał zimno i natężenie, jak gdyby jakąś zawiłą zagadkę chciał rozwiązać.  Czasami zdawało mu