Amerykańskie więzienie -  Shane Bauer - ebook

Amerykańskie więzienie ebook

Shane Bauer

3,9

Opis

Odważny reportaż ukazujący brutalną prawdę o prywatnym więziennictwie.

Shane Bauer zatrudnił się na stanowisku strażnika – ze stawką 9 dolarów za godzinę – w prywatnym więzieniu w Luizjanie. Ten dziennikarz śledczy, laureat wielu nagród, zgłosił się pod własnym nazwiskiem: nie przeprowadzono żadnego rzetelnego sprawdzenia jego przeszłości. W ciągu czterech miesięcy zdołał dokładnie przyjrzeć się funkcjonowaniu zakładu, zachowaniu personelu różnego szczebla, a także samym więźniom. Był świadkiem brutalnych bójek, próbowano wciągnąć go w nielegalne układy, grożono śmiercią. Widział, jak obojętność strażników doprowadza do kolejnych zgonów i jak niewielkie znaczenie miało dla zwierzchników dobro ludzkie w obliczu możliwości zysku. Ze zgrozą dostrzegł, że także on sam staje się okrutny i agresywny, im dłużej pracuje.

Ponieważ nie można w pełni zrozumieć aktualnego stanu rzeczy bez sięgnięcia do początków, głęboko zakorzenionych w niechęci do rezygnacji z dalszego wyzysku Afro-Amerykanów po zniesieniu niewolnictwa, Bauer przedstawia również historię systemu prywatnego więziennictwa w USA, od jego narodzin aż po czasy współczesne.

Amerykańskie więzienie to wstrząsający akt oskarżenia systemu prywatnych więzień i napędzających go potężnych sił, relacja o prawdziwym obliczu amerykańskiej sprawiedliwości.

Shane Bauer – amerykański dziennikarz. Pracował jako zagraniczny korespondent na Bliskim Wschodzie, jego teksty publikowano m.in. w „The Nation” czy „Los Angeles Times”. Największą sławę przyniosło mu śledztwo w sprawie warunków panujących w prywatnych więzieniach w USA. Został uhonorowany Harvard’s Goldsmith Prize for Investigative Reporting, National Magazine Award for Best Reporting, Atlantic Media's 2017 Michael Kelly Award oraz Hillman Prize for Magazine Journalism. Wraz z Sarah Shourd i Joshuą Fattalem napisał też wspomnienia, A Sliver of Light, opisując w nich przeżycia z uwięzienia w Iranie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (19 ocen)
6
7
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
evicia49a

Całkiem niezła

Dobrze spędzony czas połączony z serialem na Netflix o najniebezpieczniejszych więzieniach świata. Książka co prawda głównie więźniach afroamerykanach. Trzymająca w napięciu.
00

Popularność




Tytuł oryginału American Prison
Przekład TOMASZ S. GAŁĄZKA
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja EWA POLAŃSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych MICHAŁ PAWŁOWSKI
Opracowanie graficzne i typograficzne, łamanie | manufaktu-ar.com
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
American Prison Copyright © 2018 by Shane Bauer First published by Penguin Press an imprint of Penguin Random House LLC. Translation rights arranged by AJA Anna Jarota Agency and The Clegg Agency, Inc., USA. All rights reserved. Copyright © for the translation by Tomasz S. Gałązka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66671-12-6
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 [email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Amerykańskim więźniom

Wszyscy chcemy wierzyć w naszą wewnętrzną siłę, w poczucie osobistego sprawstwa, które umożliwia nam przeciwstawianie się zewnętrznym siłom sytuacyjnym, takim, jakie uruchomione zostały podczas Stanfordzkiego Eksperymentu Więziennego [...]. Dla wielu to przekonanie o osobistej zdolności do przeciwstawiania się potężnym siłom sytuacyjnym i systemowym nie jest jednak niczym więcej niż pokrzepiającą iluzją własnej na nie odporności.

Philip Zimbardo (przeł. Józef Radzicki)

Po prostu to sprzedajesz, tak samo jak sprzedawałbyś samochody, nieruchomości, hamburgery.

Thomas Beasley, współzałożyciel Corrections Corporation of America

Wprowadzenie

Mieliście tam kiedyś zamieszki? – pytam pracownika naboru z Corrections Corporation of America [Amerykańska Korporacja Poprawcza, CCA].

Od ostatniego buntu minęły już dwa lata – odpowiada mi głos w słuchawce.

No tak, ale to byli Portorykańczycy! – wcina się jakaś kobieta. Dotąd się nie odzywała. – Pozbyliśmy się ich. Teraz trzymamy tylko ludzi z Oklahomy.

Rekruter czyta mi pytania. Ludziom zdarza się nie zgadzać w jakichś kwestiach. Kiedy ostatnim razem przytrafiło się to panu? Jak pan rozwiązał tę sytuację? Przełożony chce wysłać pana na prelekcję na nieinteresujący pana temat. Jak pan zareaguje? Nie wnika w szczegóły danych w moim CV. Nie pyta o moją historię pracy, o bieżące zatrudnienie w Fundacji na rzecz Postępu Krajowego, wydającej magazyn „Mother Jones”, ani o to, czemu reporter zajmujący się sprawami karnymi w Kalifornii chciałby przenieść się na drugi koniec kraju, by podjąć pracę w więzieniu. To wszystko jest w moim podaniu: prawdziwe nazwisko, inne dane osobowe, fakt, że jako dziewiętnastolatek byłem aresztowany za kradzież sklepową. Sprawdził mnie w internecie? Szybki gugiel i miałby przed sobą moje reportaże o więziennictwie, artykuły o dwóch latach spędzonych za kratami w Iranie. Rekruter nie pyta o wiele spośród rzeczy, których ujawnienia w tej rozmowie się obawiałem, więc i ja o nich nie wspominam.

Korci mnie, żeby zapytać o wyniki kwestionariusza, który wypełniłem na stronie internetowej CCA – miał on określić, czy moje skłonności odpowiadają pracy w więziennictwie. Przedstawiono w nim rozliczne scenariusze, a ja miałem wybrać z szeregu opcji to, jak bym w danej sytuacji postąpił. „Osadzony otrzymuje tacę z obiadem i zjada wszystko poza deserem (budyń). Podchodzi wtedy do linii wydawania posiłków i żąda kolejnej tacy, twierdząc że w budyniu znalazł włos”. Czy dałbym mu nową tacę, czy wymienił tylko deser, a może w ogóle go zignorował? „Osadzona mówi ci, że uważa, iż nie lubisz jej z powodu jej przynależności rasowej”. Powiem jej, że się myli? Puszczę to mimo uszu? Odpalę, że tak naprawdę to ona jest rasistką?

Była też część, w której przy dziesiątkach stwierdzeń klikałem w przyciski uszeregowane od „zdecydowanie się zgadzam” do „zupełnie się nie zgadzam”.

„Jeśli ktoś cię obraża, to prosi się o cios w nos, albo i gorzej”. Nie zgadzam się.

„Jestem bardzo wydajnym pracownikiem”. Zdecydowanie się zgadzam.

„Zawsze popieram decyzje mojego szefa”. Ani się zgadzam, ani nie zgadzam.

„Mam bardzo rygorystyczny kodeks moralny”. Zdecydowanie się zgadzam. „Własnym życiem nie zapłaciłbym za nic”.

Tu też kliknąłem „zdecydowanie się zgadzam”, choć kiedy rozsyłałem podanie do kilku spośród prowadzonych przez CCA w całych Stanach więzień, to z niepokojem, że ta odpowiedź może zmniejszyć moje szanse na zatrudnienie.

Mężczyzna na linii mówi mi, że przejdę czterotygodniowe szkolenie. A potem będą ode mnie wymagać dwunastogodzinnych, a czasem nawet i szesnastogodzinnych dniówek.

Kiedy mógłby pan zacząć? – pyta.

Mówię mu, że muszę to sobie przemyśleć.

Biorę głęboki wdech. Naprawdę mam zostać strażnikiem więziennym? Teraz, kiedy rzecz faktycznie może się ziścić, wydaje się wręcz straszna, nieco ekstremalna.

Zacząłem się starać o posadę w prywatnych więzieniach, bo chciałem zobaczyć od środka, jak działa przemysł zajmujący się przetrzymywaniem około 130 tysięcy spośród 1,5 miliona[1*] osadzonych Amerykanów[1]. Dziennikarz praktycznie nie ma szans na swobodne przyjrzenie się naszemu systemowi penitencjarnemu. Wiele stanów nie pozwala, by reporterzy wybierali sobie osoby do rozmów, decyzję podejmują za nich władze więzienia. Rozmowy telefoniczne są monitorowane, strażnicy otwierają i czytają korespondencję. Osadzonym, którzy rozmawialiby z dziennikarką otwarcie, grożą represje, aż po pobyt w karcerze. Szczególną tajemnicą spowite są więzienia prywatne. Ich dokumentacji nie obejmują przepisy o dostępie do informacji publicznej – CCA wojowała o odrzucenie ustaw, wskutek których prywatne więzienia podlegałyby takim samym zasadom jawności co ich państwowe odpowiedniki. A nawet gdybym zdołał uzyskać od osadzonych w prywatnych więzieniach nieocenzurowane informacje, jak miałbym zweryfikować ich prawdziwość? Wciąż wracam do podstawowego pytania: czy istnieje jakiś inny sposób, by przekonać się, jak rzeczywiście wygląda sytuacja w więzieniu prywatnym?

Teraz jednak, kiedy plany stają się rzeczywistością, nasuwa się równie istotne pytanie: serio, mam wrócić do więzienia? Minęły zaledwie trzy lata, odkąd wyszedłem na wolność. W roku 2009 pracowałem jako dziennikarz freelancer na Bliskim Wschodzie, mieszkałem w Damaszku z moją partnerką Sarah Shourd. Gdy odwiedził nas wspólny przyjaciel, Josh Fattal, wybraliśmy się na wycieczkę do irackiego Kurdystanu, gdzie rozwijał się wówczas przemysł turystyczny, a sam rejon uważany był za bezpieczny dla gości z Zachodu[2]. Podczas długiej wyprawy wokół jednej z lokalnych atrakcji turystycznych nieopatrznie zbłądziliśmy w pobliże granicy irańskiej. Całą naszą trójkę aresztowano i przewieziono przez pół Iranu do więzienia Ewin. Spędziliśmy całe miesiące w karcerze, poddawani przesłuchaniom. Po czterech miesiącach Josh i ja trafiliśmy do wspólnej celi, ale Sarah spędziła w izolatce ponad rok, aż do zwolnienia w 2010. Josha i mnie wypuszczono po dwudziestu sześciu miesiącach za kratami.

Gdy wieczorem w dniu oswobodzenia pławiłem się w ciepłych, fosforyzujących wodach Zatoki Omańskiej, nie wyobrażałem sobie nawet, że w ogóle spojrzę jeszcze kiedykolwiek na więzienie. Powrót do domu mącił mi w głowie. W więzieniu przyzwyczaiłem się do doświadczania w danym momencie jednego, góra dwóch bodźców: lektura książki, kroki zbliżające się korytarzem, odgłosy wydawane przez Josha pod przeciwległą ścianą celi. Na wolności świat jest nieskończenie złożony i przez pewien czas wszystko to waliło się na mnie kaskadą. Miałem problemy z odfiltrowywaniem rzeczy ważnych od nieustającego szumu tła życia codziennego. Musiałem też odbudować zdolność umysłu do dokonywania wyborów. Po tym jak przez dwa lata marzyłem o jedzeniu, łapałem się na gapieniu się na menu, niemożności zdecydowania, co chcę zjeść, polegałem więc na wyborach innych ludzi. Wiecznie byłem spięty, ledwo zdolny utrzymać nerwy na wodzy. Zdarzało się, że musiałem nagle wyjść z zatłoczonego miejsca. Kiedy indziej nie radziłem sobie z przygniatającymi uczuciami, gdy zostawałem w pokoju sam. Niemal co noc nawiedzały mnie koszmarne sny o ponownym uwięzieniu. Zorientowałem się, że przesadnie reaguję na obecność osób posiadających choćby najmniejszą władzę, jakby były strażnikami więziennymi. Wszystko mnie wściekało.

Amerykańskie więzienia pomogły mi się ustabilizować. Już w pierwszych dniach na wolności dowiedziałem się o strajku głodowym rozprzestrzeniającym się w zakładach karnych Kalifornii, stanu, w którym mieszkam. Więźniowie protestowali przeciwko karaniu ich długoterminowymi pobytami w izolatkach: niemal cztery tysiące osadzonych trafiło do „karca” bez określenia terminu wypuszczenia ich stamtąd[3]. W Stanach Zjednoczonych taką karę odbywa około 80 tysięcy więźniów, więcej niż w którymkolwiek innym kraju. Tylko w kalifornijskim więzieniu stanowym Pelican Bay ponad pięciuset osadzonych spędziło w karcerze co najmniej dziesięć lat. Osiemdziesięciu dziewięciu przesiedziało tam co najmniej dwadzieścia lat. Jeden tkwi w pojedynczej celi od czterdziestu dwóch lat.

Kiedy układałem sobie w głowie własne przeżycia z dwuletniego uwięzienia, borykając się z ponownym przystosowaniem do życia i zespołem stresu pourazowego, zacząłem korespondować z niektórymi osadzonymi w karcerach tu, w Stanach Zjednoczonych. Przekonałem się, że część z nich czuwała nad zachowaniem ostrości umysłu, inni jednak już się złamali, ich listy były niezrozumiałe. Zacząłem czytać dokumentację ich osadzenia i przekonałem się, że nie wszyscy z wieloletnich więźniów karcerów popełnili podczas odsiadki jakieś gwałtowne przestępstwa. Owszem, niektórzy byli niebezpiecznymi członkami gangów, ale inni trafili do karca za to, że obracali się w niewłaściwym towarzystwie, pomagali współwięźniom jako prawnicy amatorzy czy posiadali książki o historii Afroamerykanów. Siedem miesięcy po tym, jak wyszedłem na wolność, odwiedziłem zakład karny Pelican Bay, jeden z pierwszych zbudowanych z myślą o długoterminowym przetrzymywaniu więźniów w odosobnieniu. Widziałem tam ludzi zamkniętych w celach o wymiarach trzy trzydzieści na dwa dziesięć, bez okien. Jednemu z nich przez dwanaście lat nie dane było zobaczyć drzewa. Cztery miesiące spędzone w irańskim karcerze to wieczność, której nigdy nie zdołam wymazać z mojej psyche, ale otchłań izolacji, w której tkwili ci więźniowie, pomogła mi spojrzeć na własne kłopoty z innej perspektywy.

Wciąż zamierzałem wrócić na Bliski Wschód. Mówię po arabsku, a Arabska Wiosna przeobrażała się właśnie w wojnę. Nadal jednak nie potrafiłem odwrócić się od amerykańskiego systemu penitencjarnego, wręcz przeciwnie. Żyjemy w czasach masowego wymierzania kar więzienia na skalę rzadko spotykaną w dziejach ludzkości. Stany Zjednoczone więżą większy odsetek swoich obywateli niż jakikolwiek inny kraj na świecie[4]. W roku 2017 w więzieniach federalnych, stanowych i lokalnych mieliśmy 2,2 miliona osadzonych, co oznaczało wzrost o 500 procent w ciągu ostatnich czterdziestu lat[5]. Obecnie ludność USA stanowi niespełna pięć procent populacji globalnej, ale wśród uwięzionych na świecie niemal co czwarty siedzi w Stanach[6]. Kiedy za sto lat spojrzymy wstecz, jestem pewien, że to właśnie nasz system więziennictwa będzie jednym z głównych aspektów definiujących nasze czasy.

Niniejsza książka skupia się na jednym prywatnym więzieniu, w okresie czterech miesięcy. Bada też, w jaki sposób motywy zarobkowe kształtowały system penitencjarny Ameryki przez ostatnich dwieście pięćdziesiąt lat. Więzienia prywatne nie napędzają obecnej fali masowego osadzania, tylko czerpią z niej zyski. To nie więzienia decydują, kto trafi za kraty, lecz policja, prokuratura, sędziowie. Powody nadmiernego rozrostu naszego systemu penitencjarnego są złożone, toczy się wokół nich intensywna dyskusja, jednak niewielu badaczy zaprzeczy temu, że istotnym czynnikiem jest tu rasizm[7]. Przez znaczną część amerykańskich dziejów rasizm, pozbawienie wolności i żądza zysku były ze sobą nierozerwalnie splecione. Niewolnictwo, znajdujące się u korzeni obróconego przeciwko czarnym rasizmu w Ameryce, było przedsięwzięciem obliczonym na zysk. Gdy z nim skończono, potężne grupy interesu z miejsca opracowały sposób dalszego czerpania zysków ze zniewolonych ciał Afroamerykanów i innych ubogich. Moje badania poprowadziły mnie za mury prywatnego więzienia, ale też do prac historycznych, starych gazet, zapomnianych pamiętników i obrastających kurzem w archiwach stanowych sprawozdań z zakładów karnych. Kiedy zagłębiałem się w tych materiałach, stało się jasne, że w całych dziejach USA nie było momentu, w którym firmy prywatne czy rząd nie próbowałyby zarabiać na pozbawianiu ludzi wolności. Próbowałem wpleść tę szerszą perspektywę dziejową w swoją relację naocznego świadka z nadzieją, że należycie przedstawię skalę i stawkę tego zjawiska, niewątpliwie stanowiącego katastrofę narodową.

Nie minęły dwa tygodnie, od kiedy wypełniłem internetowy formularz zgłoszeniowy, a już odezwały się do mnie prowadzone przez CCA więzienia w Oklahomie, Luizjanie i Kolorado, jak również ośrodek odosobnienia dla imigrantów w Arizonie. Gdy dzwonię do Ośrodka Poprawczego Winn w Winnfield, w stanie Luizjana, telefon odbiera dziarska kobieta, południowy zaśpiew w jej głosie jest jak snujący się dym.

Z miejsca powinnam panu powiedzieć, że stawka godzinowa to tylko dziewięć dolarów, ale więzienie jest w środku parku narodowego. Lubi pan polować, ryby łowić?

Wędkować lubię.

No to miejsc do wędkowania jest mnóstwo, a tutejsi lubią też polować na wiewiórki. Miał pan kiedyś okazję?

Nie.

No, ja myślę, że się panu w Luizjanie spodoba. Wiem, pensja słaba, ale mówią, że od SW [strażnika więziennego] do kierownika więzienia da się tu awansować w siedem lat! Sam prezes firmy zaczynał jako SW.

Gdy parę dni później zaliczam oficjalną rozmowę kwalifikacyjną, zadają mi wiele pytań z tej samej sztancy co w innych więzieniach, aż tu nagle: „A jakie ma pan zdanie na temat obsługi klientów? I jak odnosiłoby się to do usług świadczonych osadzonym?”. Improwizuję coś bez konkretów, że oczywiście klient ma zawsze rację, ale może jednak nie w więzieniu? Cóż, widzę, jak tak patrzymy tu na siebie nawzajem, że już mogę panu powiedzieć, że naszym zdaniem będzie pan u nas świetnie pasował – mówi mi rekruterka. Dodaje, że jeśli tylko przejdę weryfikację danych ujętych w zgłoszeniu, posada jest moja.

Omawiam hipotetyczne warianty z redaktorami naczelnymi z „Mother Jones”. Co robić, jeśli wyjdzie na jaw, kim jestem? Rozpracowujemy biurokrację, żeby moje ubezpieczenie pracownicze obejmowało także sprawy takie jak dźgnięcie szpadryną na służbie. Nasi prawnicy zgłębiają prawodawstwo stanowe Luizjany, żeby mieć pewność, że moje działania nie będą nielegalne. Redaktorzy nie wyznaczają mi żadnych konkretnych celów, mówią, że gdybym w którejkolwiek chwili, z jakiegokolwiek powodu, postanowił zakończyć ten projekt, mam się nie wahać i zrobić to natychmiast. Będę się posługiwał prawdziwym nazwiskiem. Nie muszę ujawniać niczego na swój temat, ale mam nigdy nie kłamać. Jeśli ktoś zapyta, czy jestem dziennikarzem – potwierdzę.

Roztrząsamy kwestie prawne i etyczne. Są tacy, dla których dziennikarstwo pod przykrywką to rzecz niedopuszczalna – wiele redakcji wymaga, by ich dziennikarze ujawniali, kim są, niezależnie od okoliczności. Mój projekt idealnie pasował jednak do reguł dziennikarstwa pod przykrywką sformułowanych w akademii dziennikarstwa Poynter: temat stanowił żywotny interes społeczny; nie było innych sposobów uzyskania informacji; w publikacji miałem wyjawić naturę i przyczyny wszelkiego wprowadzania w błąd; redakcja macierzysta nie poskąpi czasu ani funduszy, bym mógł wyczerpująco zbadać temat; potencjalne szkody zaś, którym zapobiegłby mój reportaż, przeważały nad potencjalnymi szkodami, jakie mógłbym spowodować.

Jeśli nie zaznaczyłem inaczej, zmieniłem nazwiska ludzi poznanych w Winn, by chronić ich tożsamość. Dołożyłem starań, by cytować ich wypowiedzi dosłownie, jeśli to było możliwe. W całym tekście tej książki fragmenty kursywą zostały zarejestrowane przez urządzenia nagrywające lub pochodzą z dokumentów. Dialogi rozpoczynające się od myślnika pochodzą z moich notatek dotyczących chwil, kiedy nie mogłem posłużyć się innym sprzętem. Czasami dla większej płynności tekstu zmieniałem tok dialogów.

Takie dziennikarstwo dopiero całkiem niedawno stało się drażliwym tematem. W USA ma ono bogate dzieje. W roku 1859 dziennikarze z Północy udawali kupców niewolników na aukcji w Georgii, bo tylko w ten sposób mogli się na taką dostać. Ich relacje były pełne szczegółów nieznanych większości mieszkańców ich stron: oglądanie ludzi niczym bydła, pokrętna duma każąca czasem niewolnikom domagać się wysokiej ceny, niewiarygodna rozpacz dzieci odrywanych od matek[8]. Nellie Bly zasłynęła tym, że w 1887 roku udawała obłąkaną, przez co została przymusowo skierowana na dziesięciodniowy pobyt w zakładzie psychiatrycznym dla kobiet, które to doświadczenie opisała w „New York World” Josepha Pulitzera[9]. Jej relacja sprawiła, że Nowy Jork zwiększył budżet Departamentu Dobroczynności Publicznej i zmienił przepisy tak, by do zakładów z większym prawdopodobieństwem trafiały tylko osoby poważnie chore umysłowo. W roku 1892 reporter z „San Francisco Examiner” W.H. Brommage zamustrował się jako marynarz, by wniknąć w środowisko parające się blackbirdingiem, czyli praktyką podstępnego wabienia tubylców z wysp Pacyfiku do nieopłacanej pracy na gwatemalskich plantacjach trzciny cukrowej przez kapitanów żaglowców[10]. John Howard Griffin w 1959 roku, po zażyciu medykamentu, który spowodował u niego pociemnienie skóry, przez sześć tygodni wędrował rubieżami Południa, badając segregację rasową[11]. W roku 1977 gazeta „Chicago Sun-Times” wykupiła bar, obsadziła go dziennikarzami i wyposażyła w ukryte kamery, by zbierać materiały o skorumpowanych inspektorach miejskich, gotowych przymknąć oczy na wszystko, byle zgarnąć pod stołem 20 dolarów[12]. Barbara Ehrenreich imała się nisko płatnych prac, jako kelnerka, kasjerka w Walmarcie, sprzątaczka, by zwrócić uwagę społeczeństwa na bolączki ludzi mimo zatrudnienia tkwiących w ubóstwie[13]. Ted Conover zaś, którego książka stanowiła jedną z inspiracji dla mojego projektu, pod koniec lat dziewięćdziesiątych przepracował rok jako klawisz w więzieniu Sing Sing w stanie Nowy Jork[14].

Czemu tego typu śledztwa dziennikarskie stanowią obecnie taką rzadkość? Istotnym powodem są tu pozwy. Jak pisze redaktorka naczelna „Mother Jones” Clara Jeffery:

Gdy ABC News w roku 1992 nakryło firmę Food Lion na przepakowywaniu zepsutego mięsa do ponownej sprzedaży, ława przysięgłych łyknęła wersję spółki, że prawdziwym przestępstwem było podanie przez dziennikarzy fałszywych danych przy ubieganiu się o pracę oraz niewypełnianie przez nich obowiązków służbowych – tj. przepakowywania zepsutego mięsa! Odszkodowanie w wysokości pięciu i pół miliona dolarów udało się w końcu zbić do dwóch dolarów, ale całemu pokoleniu skutecznie odechciało się tego typu szperania, a byty korporacyjne i urzędowe wykorzystały ten czas, by tworzyć coraz szczelniejszą sieć ochrony prawnej. Umowy o poufności – niegdyś dotyczące głównie ludzi pracujących przy premierach nowych produktów Apple’a czy wideoklipach Beyoncé – wyłażą obecnie przy wszelkiej maści posadach, występując obok rozmaitych innych klauzul o „nieszarganiu wizerunku” czy „regulaminów ochrony pracodawcy”. Na którymś etapie słuszna troska pracodawców o ochronę ciężko wywalczonych tajemnic branżowych przeobraziła się w uniwersalne narzędzie do odcinania oglądu społecznego – nawet jeśli dotyczy to organizacji potężniejszych niż agencje rządowe.[15]

Dostaję kilka ofert pracy z więzień CCA. Ostatecznie wybieram Winn. Nie tylko dlatego, że w Luizjanie odsetek więźniów w populacji ogółem jest najwyższy na świecie – jakieś pięć razy wyższy niż w Chinach – ale też dlatego, że Winn jest najstarszym obsługiwanym przez firmę prywatną więzieniem średniego poziomu zabezpieczeń w całym kraju.

Dzwonię do kierowniczki haeru w Winn i mówię jej, że biorę tę posadę.

No, wszyscy do kupy, kupy nikt nie ruszy! – odpowiada.

W ciągu dwudziestu czterech godzin zaliczam sprawdzenie życiorysu.

1

Dwa tygodnie po przyjęciu oferty z Winn, wyhodowawszy sobie kozią bródkę i usunąwszy tuleje z uszu, zajeżdżam specjalnie kupionym sponiewieranym pikapem dodge ram do Winnfield, miasteczka liczącego około czterech tysięcy sześciuset mieszkańców, trzy godziny jazdy na północ od Baton Rouge. Gdyby zdarzyło się wam tamtędy przejeżdżać, to jedna z tych miejscowości, które zapadają w pamięć, tylko jeśli uderzy was jakiś szczególny widok: ulica walących się drewnianych domów, bez śladu życia poza jednym psem na łańcuchu i chudą białą kobietą niosącą na biodrze kosz z praniem; niegdysiejsza restauracja meksykańska, gdzie teraz wracającym z trasy kierowcom serwują koktajle rumowe w styropianowych kubkach; stos egzemplarzy lokalnej gazety z nagłówkiem o generale armii konfederackiej; czarna pani zbierająca drobniaki z chodnika koło stacji benzynowej. Około trzydziestu ośmiu procent tutejszych gospodarstw domowych plasuje się poniżej ustawowej granicy ubóstwa – mediana dochodu rocznego na gospodarstwo domowe wynosi 25 tysięcy dolarów[1]. Mieszkańcy Winnfield chlubią się tym, że przed 1940 rokiem z miasteczka wywodziło się trzech gubernatorów stanowych, w tym wiejski populista Huey Long. Mniejszym powodem do dumy jest to, że ostatniego szeryfa zamknięto za dilowanie metamfetaminą[2].

Ośrodek Poprawczy Winn leży jakieś dwadzieścia kilometrów za miastem, głęboko wewnątrz Parku Narodowego Kisatchie, pociętej gruntówkami połaci niemal 250 tysięcy hektarów zarośniętych sosną długoigielną. Kiedy jadę przez ten gęsty las 1 grudnia 2014 roku, z mgły wyłania się więzienie – nijaki kompleks pozbawionych wyrazu betonowych budynków i szop z blachy falistej. Gdyby nie wyraźne obrandowanie, można by przez pomyłkę wziąć Winn za ekscentrycznie ulokowaną fabrykę. Na poboczu stoi duży znak, z tych, jakie widuje się przy podmiejskich biurowcach, prezentujący logo korporacji CCA, z poprzeczką w „A” wystylizowaną w dynamiczną głowę bielika amerykańskiego.

Przy bramie wejściowej strażniczka z bronią przy pasie, z wyglądu może sześćdziesięciolatka, każe mi wyłączyć silnik pikapa, otworzyć wszystkie drzwi i wysiąść. Wysoki biały mężczyzna ze srogą miną wpuszcza do szoferki owczarka niemieckiego. Serce łomocze mi w piersi. Na siedzeniu mam rozłożony sprzęt fotograficzny. Mówię strażniczce, że jestem nowym kandydatem do pracy, że przyjechałem na czterotygodniowe szkolenie. Pokazuje mi budynek zaraz za ogrodzeniem więzienia.

Baw się dobrze, synek – mówi mi, kiedy przejeżdżam przez bramę. Wreszcie robię wydech.

Parkuję i siedzę w pikapie. Strażniczka za kierownicą samochodu nieopodal sprawdza makijaż w lusterku osłony przeciwsłonecznej. W czterodrzwiowym sedanie znajduje się cała rodzinka, pewnie czekają na odwiedziny u kogoś bliskiego, leniwie wystawili nogi za otwarte drzwi. Przede mną wznoszą się dwa wysokie płoty z siatki otaczające całe więzienie, zwieńczone spiralami drutu kolczastego. Po rozdzielającej je szerokiej, pustej nawierzchni ospale spaceruje kot. Zza budynków wystaje metaliczny szpic kościelnej wieży. Cały kompleks otoczony jest sosnowym lasem, gęstym i wysokim.

Wysiadam z samochodu i idę przez parking, w myślach zafiksowany na wieżyczkach strażniczych – przypuszczam, że obserwują mnie stamtąd klawisze. Kierowniczka haeru w Winn powiedziała mi tydzień wcześniej, że dzwonił do niej Lane Blair, jeden z dyrektorów zarządzających korporacji, i pytał o mnie. Jak twierdziła, bardzo rzadko zdarzało się, żeby jakiś indywidualny kandydat wzbudził zainteresowanie na szczeblu zarządu. Byłem więc już pewien, że na najwyższych szczeblach w firmie wiedzą, kim jestem. Kiedy wchodzę do sali zajęciowej, nikogo tam nie ma. Im dłużej siedzę sam, tym większą mam pewność, że to pułapka. Co się stanie, kiedy po mnie przyjdą?

Pojawia się kolejny kandydat, siada obok mnie i przedstawia się. To dziewiętnastolatek, czarnoskóry, ledwo co ukończył liceum. Nazywa się Reynolds.

Nerwy są? – pyta.

No, troszkę – odpowiadam. – A jak ty?

E tam, nie takie rzeczy widziałem – mówi. – Zabijanie widziałem. Wujek zabił trzech ludzi. Bracki był w więzieniu i brat cioteczny. Zero stresu. – Roboty, mówi, potrzebuje tylko na krótko, za parę miesięcy zaczyna studia. Ma dziecko do wykarmienia. No i chciałby w nowym pikapie zamontować głośniki. Powiedzieli mu, że może też pracować w dni, kiedy nie ma służby, więc pewnie będzie podbijać kartę dzień w dzień. – Wpadnie gruby hajs – kończy. Opuszcza głowę na ręce i zasypia.

Powoli schodzi się jeszcze czworo kandydatów, a po nich kierowniczka haeru. Objeżdża Reynoldsa za drzemkę, ale chłopakowi zaraz poprawia się humor, bo słyszymy, że jeśli ktoś zwerbuje kolegę do pracy w Winn, dostanie 500 dolarów. Kierowniczka rzuca nam losową porcję innych wskazówek: nie jeść żywności wydawanej osadzonym; nie uprawiać seksu z osadzonymi, bo to grozi dziesięcioma tysiącami dolarów grzywny, a nawet skazaniem na „dziesięć lat ciężkich robót”; lepiej nie chorować, bo chorobowego nie płacą. Jeśli mamy tu w więzieniu przyjaciół czy krewnych, należy to zgłosić. Kierowniczka rozdaje magnesiki na lodówki z numerem gorącej linii, pod który należy zadzwonić, gdyby naszły nas myśli samobójcze czy zaczęlibyśmy wojować z rodziną. Trzy sesje z terapeutą gratis.

Starannie robię notatki, kiedy kierowniczka haeru odpala wideo z prezesem firmy, który tonem korporacyjnego marketingowca opowiada nam, jaką to wspaniałą szansę daje bycie strażnikiem więziennym w CCA. Jest naszą gwiazdą przewodnią, przykładem człowieka, który przeszedł wszystkie szczeble kariery aż na szczyt (jego roczna pensja za rok 2018 wynosi cztery miliony dolarów, dwadzieścia razy tyle, ile zarabia dyrektor Federalnego Urzędu Więziennictwa[3]). Może w CCA jesteście całkiem nowi, ale potrzebujemy was – mówi. – Potrzebujemy waszego entuzjazmu. Potrzebujemy waszych świetnych pomysłów. Podczas szkolenia czułem ducha wspólnoty. Czułem też lekki niepokój. To zupełnie normalne. Czułem też jeszcze jedno: niesamowitą ekscytację.

Rozglądam się po sali. Nikt – ani ten maturzysta, ani były kierownik Walmartu, ani pielęgniarka, ani samotna matka, która wróciła tu po jedenastu latach w McDonaldach i kontrakcie w wojsku – nie zdradza choćby cienia podekscytowania.

To chyba nie dla mnie – mówi pocztowiec.

Gdy kończy się film, na przód sali wychodzi czarna kobieta po trzydziestce, o długich rzęsach i idealnie wymanikiurowanych paznokciach. Mówi nam, że jest kierowniczką szkoleń. Nazywa się pani Blanchard. Pyta: czy wiemy, kto taki przemawiał na nagraniu?

Prezes – odpowiadam.

A jak się nazywa? – dopytuje.

Nie wiem.

Patrzy na mnie jak na ucznia podstawówki, który nie uważał na lekcji. Wszyscy będziecie musieli to wiedzieć na teście na koniec zajęć.

Reynolds podrywa głowę. To będzie test?

Nazywa się Damon Hininger – ciągnie Blanchard. – Do tego mamy trzech założycieli firmy. Są Thomas Beasley i T. Don Hutto. Oni wciąż są z nami. No i doktor Crants. – Wkłada kolejną kasetę wideo.

Na filmie Hutto i Beasley opowiadają o początkach firmy[4]. Jak wspominają, w roku 1983 wygrali „pierwszy przetarg na świecie na zaprojektowanie, budowę, sfinansowanie i obsługę strzeżonej placówki poprawczej”. Służba Imigracji i Naturalizacji dała im na to zaledwie dziewięćdziesiąt dni. Hutto jest wątły, ma lśniącą bielą brodę i przyduże okulary, złożył ręce przed sobą i uśmiecha się leciutko. Gdy mówi, robi wrażenie rumianego dziadunia, który uwielbia powtarzać przy dzieciach sztuczkę „o, kciuk mi zniknął”. Historię zawarcia pierwszej umowy na prowadzenie więzienia opowiada niczym emeryt, akcja za akcją relacjonujący, jak to w liceum udało mu się dokonać zwycięskiego przyłożenia. Pod presją czasu wynajął wówczas z Beasleyem motel w Houston, przekonując właściciela do tej transakcji tym, że w końcu zatrudnili tam „całą jego rodzinę” jako personel. Potem szybko otoczyli motel czterometrowej wysokości płotem ze zwojami drutu kolczastego na szczycie. Zostawili nawet znak: „Mamy korzystne stawki dobowe”. „Placówkę otworzyliśmy pod koniec stycznia tamtego roku, w niedzielę, akurat w dzień meczu Super Bowl – wspomina Hutto. – Osadzonych zaczęliśmy przyjmować jakoś o dziesiątej wieczorem tego dnia. Ja sam autentycznie robiłem im zdjęcia i pobierałem odciski palców. Kilku innych ludzi odprowadzało ich do «pokojów», że tak powiem, i za pierwszy dzień zapłacili nam za osiemdziesięciu siedmiu cudzoziemców bez dokumentów”. Obaj śmieją się przez chwilę.

Dla Beasleya koncept prowadzenia więzienia jako przynoszącego zyski przedsiębiorstwa był ideą nową i innowacyjną. Jak miałem jednak odkryć, dla Hutta pomysł zarabiania na więźniach był tak stary jak zmuszanie czarnych do zbierania bawełny.

2

Biały mężczyzna na koniu, z karabinem w dłoni, obserwował porośniętą bawełną połać ciągnącą się aż po horyzont. Na miedzy leżały cztery sfory ogarów. Jeden z psów miał na zębach dwie złote koronki, wyróżnienie za wytropienie zbiega i doprowadzenie go z powrotem na plantację. Czarni mężczyźni stali rzędami w grupach, przygarbieni nad krzewami bawełny[1]. Strażnik nie słyszał, co tam śpiewali, ale znał już te piosenki. Czasami, gdy pracowali, jeden wznosił zaśpiew: „O panie stary, nie bij mnie, dam panu pół dolara”, a cała grupa odpowiadała mu chórem: „Johnny, gdzie się szlajasz, Johnny, gdzie się szlajasz”.

W salonie siedzi stary pan, a przy nim pani stara

Johnny, gdzie się szlajasz, Johnny, gdzie się szlajasz

I obmyślają sobie plan, jak z ludzi wycisnąć więcej pary

Johnny, gdzie się szlajasz, Johnny, gdzie się szlajasz

Więc siedzą i do pani odzywa się pan stary

Johnny, gdzie się szlajasz, Johnny, gdzie się szlajasz

Pan stary mówi pani: „Weź te jego pół dolara”

Johnny, gdzie się szlajasz, Johnny, gdzie się szlajasz

„Na co mnie jego grosze, niech się drze, kiedy go karać”

Johnny, gdzie się szlajasz, Johnny, gdzie się szlajasz[2]

Dla jednego z nich, Alberta Race’a Sample’a, było to pierwsze zbieranie bawełny. W życiu zdarzało mu się robić za pucybuta, cyrkowca, grać w kości, sprzątać po prostytutkach w burdelowych pokojach, ale nigdy dotąd nie pracował w polu. Z bawełną łączyło go tylko tyle, że jego biały ojciec, który kiedyś płacił za seks czarnej matce Sample’a, utrzymywał się z pośrednictwa w handlu tym surowcem. Sample trzymał się swojego rzędu i reszty ekipy – zbieracze zrywali kolejne torebki i wrzucali je do wleczonych za sobą czterometrowych worów. Biali „bossowie” wyznaczali na czoło każdego rzędu najszybszych zbieraczy, przez co wszyscy pozostali musieli ostro pracować, żeby nie odstawać. Nim Sample obrał z bawełny dwa krzaki, reszta rzędu odsadziła go już o sześć metrów. Jeden z bossów, znany jako Snajper, podjechał na koniu w pobliże Sample’a i śledził każdy jego ruch.

Sample wychowywał się w burdelu, przy mamie. Jako dzieciak serwował szmuglowany alkohol facetom, którzy uprawiali tam hazard, a czasami i seks na jego posłaniu. Na podłodze ćwiczył techniki rzutu kośćmi, ucząc się, jak ułożyć je sobie w dłoni i jak turlać, żeby wypadło dokładnie to, czego sobie życzył. Mama też lubiła sobie zagrać. Raz, w środku gry, poleciła mu, żeby przyniósł rolkę pięciocentówek. Gdy przyznał się, że zgubił monety, spoliczkowała go tak, że wyleciał mu ząb, i znów wróciła do gry. Sample wskoczył do opuszczającego miasto pociągu i od tej pory żył na sardynkach z puszki, jedzeniu kradzionym z restauracji i tym, co łowił po kieszeniach ludzi na torach wyścigowych.

Zbieranie bawełny, jak doliniarstwo, to umiejętność, której opanowanie wymaga czasu. Złap za dużo, a pokłujesz sobie palce o suchą nasadę torebki. Złap za mało, to wyrwiesz tylko parę nitek[3]. Im szybciej Sample starał się zbierać, tym więcej upuszczał. Im więcej upuszczał, tym więcej czasu marnował na próby oczyszczania bawełny z piachu, liści i badyli przed wrzuceniem jej do worka.

– Ej, czarnuchu, lepiej weź się do futrowania tego wora i rusz te obesrane giry, żeby przynajmniej wyglądało, że coś robisz! – wydarł się na niego Snajper.

Sample’a bolał już grzbiet.

W końcu bossowie polecili więźniom przynieść worki do wagi. Szef ekipy nazrywał prawie sto pięć kilo. Jeden z pozostałych miał tylko osiemdziesiąt pięć kilo – Snajper zaczął się na niego drzeć. Gdy Sample położył na szali swój worek, kapitan Gładki, jeden z bossów, łypnął na niego, jak gdyby Sample napluł mu w twarz.

– Osiemnaście kilo! – wrzasnął. – Wierzyć się nie chce! Osiemnaście kilo bawełny, kurwa mać!

Snajper miał nagle szał w oczach.

– Panie kapitanie, aż normalnie odżałuję pensję za cały miesiąc, pan tylko popatrzy w inną stronę, żebym mógł tego sukinkota, darmozjada rozwalić.

Trzęsącymi się dłońmi wymierzył dwururkę w Sample’a i odwiódł kurki. Ci, którzy wciąż czekali na ważenie zbiorów, rozpierzchli się na boki.

– Chłopie, daj spokój – odezwał się Gładki. – Jak Boga kocham, na tego drania to chyba nawet szkoda porządnych loftek. No i w ogóle, jeszcze byś mi gównem tego czarnucha buty ochlapał i całe pucowanie na darmo.

Boss Snajper opuścił lufę.

– Ej, czarnuch, skąd jesteś? Pewnie jesteś z tych miastowych czarnuchów, prędszych do złodziejowania niż do roboty! No to gadaj, skąd jesteś. – Gdy Sample próbował odpowiedzieć, Snajper znów na niego wrzasnął. – Zamknij ten jebany ryj, dziadu, jak do ciebie mówię!

Za bezczelność i brak wydajności Sample otrzymał karę: nie mógł zjeść obiadu ani nawet napić się wody do końca dniówki.

– Tak jest, czarnuchu, rusz dupę tam na pole, bo capem śmierdzi, i weź się do zbierania tej sakramenckiej bawełny!

Był to rok 1956, od zniesienia niewolnictwa minęło już niemal całe stulecie. Sample, uznany za winnego kradzieży rozbójniczej, został skazany na trzydzieści lat więzienia[4]. W Teksasie wszyscy czarni skazańcy, jak też niektórzy biali, pracowali przymusowo na plantacjach, bez wynagrodzenia, przeważnie na polach bawełny. Od momentu osadzenia Sample’a aż po lata sześćdziesiąte sprzedaż plonów z plantacji więziennych przynosiła stanowi średni dochód w wysokości 1,7 miliona dolarów rocznie (równowartość 13 milionów w roku 2018)[5]. W całym kraju dzień pobytu osadzonego w więzieniu kosztował stan trzy i pół dolara. W Teksasie – tylko półtora dolara[6].

Tak samo jak na całym Południu, system penitencjarny Teksasu wyrósł prosto z niewolnictwa. Po wojnie secesyjnej gospodarka stanu była pogrążona w chaosie, plantatorzy bawełny i trzciny cukrowej nagle postradali ręce, które można było przymusić do pracy. Szczęśliwym dla nich trafem w trzynastej poprawce do Konstytucji, znoszącej niewolnictwo w USA, znajdowała się luka. Zapisano tam, że „ani niewolnictwo, ani niewolna służebność” nie będą już w Stanach dopuszczalne „poza karami za przestępstwa”. Dopóki czarnych skazywano za przestępstwa, dopóty Teksas mógł wynajmować wszystkich więźniów prywatnym plantatorom bawełny i trzciny cukrowej, firmom prowadzącym wycinkę lasów, kopalniom węgla czy na budowę kolei[7]. Działo się tak przez pięć dekad po zniesieniu niewolnictwa, aż w końcu stan pozazdrościł dochodów czerpanych z pracy więźniów przez prywatne firmy i plantatorów. Teksas zakupił więc trzynaście plantacji na własność[8]. Od roku 1913 zaczęto prowadzić je jako zakłady karne[9].

Praca przymusowa była niewątpliwie wydajna. Niewolny, pracujący na polu bawełny przed wojną secesyjną, zrywał przez godzinę około 75 procent więcej bawełny niż wolny rolnik[10]. Podobnie teksańskie farmy więzienne aż do lat sześćdziesiątych przynosiły wyższe plony niż okoliczne gospodarstwa, na których pracowali wolni robotnicy[11]. Działo się tak z prostego powodu: ludzie pod groźbą tortur pracują ciężej. Teksas dopuszczał w więzieniach chłostę aż do roku 1941[12]. W innych stanach zakazano jej jeszcze później. W więzieniach w Arkansas używano batów nawet w roku 1967[13]. Jednak i bez biczowania w więzieniach wynajdywano różne metody zmuszania osadzonych do wydajniejszej pracy. Rankiem po pierwszym dniu spędzonym przez Sample’a na zbieraniu bawełny (był to rok 1956) strażnicy zamknęli go wraz z ośmioma innymi mężczyznami w komorze ze stali i z betonu, metr dwadzieścia na dwa czterdzieści – była to kara za niewyrobienie normy. W tym pomieszczeniu, zwanym „szczalnią”, nie było światła ani wody. Za toaletę służyła dziura pośrodku podłogi, wielkości półdolarówki. Dyszący mężczyźni wysysali resztki tlenu ze smrodliwego powietrza. „Wiliśmy się tam, całą dziewiątką szukaliśmy sobie miejsca, jak larwy w szambie” – wspominał Sample w swojej książce. Gdy ktoś zanadto się rozpychał, mogło dojść do bójki. Spędzili w szczalni całą noc, każdy czekał na swoją kolej, żeby położyć się na podłodze, kiedy inni stali czy kucali. Rano wyprowadzono ich od razu na pole bawełny.

Przez cały sezon zbiorów Sample co i raz trafiał z pola do szczalni i z powrotem. Kiedy jego worki bawełny zaczęły wreszcie ważyć ponad czterdzieści pięć kilo, karę zmieniono na inną – kajdanki. Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, strażnik kazał Sample’owi położyć się na podłodze. Założył kajdanki na prawy nadgarstek więźnia, docisnął, ile się dało, po czym na nie nadepnął, by zatrzasnęły się ciaśniej. Następnie przełożył łańcuch przez kratę nad głową Sample’a i zapiął kajdanki na jego lewym nadgarstku, zostawiając go wyprężonego tak, że palcami stóp ledwie dotykał ziemi. Obok wisieli inni – po mniej więcej godzinie niektórzy zaczęli już pojękiwać. W ramionach Sample’a pulsował ból, ale on przygryzał wargi, żeby nie krzyczeć. Więźniowie idący na posiłek mijali rozciągniętych towarzyszy niedoli, każdy jednak odwracał wzrok od torturowanych. W końcu przygaszono światła, zaczęły powoli upływać minuty nocy. Koło szóstej godziny tej udręki jeden ze zwisających mężczyzn zaczął się szarpać gwałtownie i wić, aż w końcu obrócił się twarzą do krat. Zaparł się o nie stopami, usiłując w ten sposób oswobodzić się z kajdanek. Gdy to nie podziałało, wgryzł się w nadgarstki, szarpiąc je niczym zwierzę złapane w potrzask. Inny więzień przywołał strażnika, który polewał desperata wodą, póki ten się nie uspokoił. Rano rozkuto ich i znów zaprowadzono do roboty.

Mijały kolejne dni zbiorów, a Sample coraz bardziej tracił na wadze. Bossowie regularnie odmawiali mu posiłków, karząc za niedostatecznie wydajne zbieranie. Jednak po parunastu kolejnych wizytach w szczalni i kilku dodatkowych nocach w kajdankach zdecydowanie nabrał wprawy w oskubywaniu krzaków. Jak powiedział mu jeden ze strażników, „to ssanie od przepuszczonych posiłków” fenomenalnie wpływało na zwiększenie szybkości zbierania bawełny przez więźniów.

W takim właśnie świecie Terrell Don Hutto, jeden ze współzałożycieli CCA, nauczył się kierowania więzieniem. W roku 1967 został naczelnikiem plantacji Ramsey niedaleko miejsca, w którym więziony był Sample. Nim przeszedł do kierowania plantacją więzienną, był pastorem, studiował historię, odsłużył dwa lata w amerykańskim wojsku i zrobił magisterkę z pedagogiki na Uniwersytecie Amerykańskim w Waszyngtonie[14]. Plantacja Ramsey nie różniła się zbytnio od tej, na której odbywał swój wyrok Sample. Jeśli nie liczyć zakazu chłosty, sposoby karania i metody pracy w chwili, gdy Hutto rozpoczynał tam pracę, nie zmieniły się od czasu uruchomienia stanowych farm więziennych w roku 1913. Plantacja zarządzana przez Hutto różniła się od miejsca osadzenia Sample’a głównie rozmiarami: Ramsey powierzchnią dorównywała Manhattanowi, była dwa razy większa od plantacji, na której odbywał wyrok Sample, na polach pracowało tu 15 tysięcy więźniów[15]. Na plantacji Ramsey Hutto nauczył się postrzegać więzienie jako instytucję dochodową. Zawsze dawało się przyciąć koszty, żeby bilans wypadł korzystnie. Podobnie jak właściciele niewolników dobierali sobie niektórych, by kierowali i wymierzali kary pozostałemu żywemu inwentarzowi, Hutto przyswoił sobie stosowaną w Teksasie praktykę wyznaczania więźniów, którzy kierowaliby innymi i wymierzali kary[16]. Tacy wybrańcy sprawowali na więziennych korytarzach rządy silnej ręki, czasem używając nawet noży, by poskromić towarzyszy niedoli. Wykorzystując ich, Hutto mógł szukać oszczędności na pensjach dla strażników.

Hutto i jego rodzina zamieszkali w domu na plantacji w roku 1967. Beatlesi mieli nowy przebój, All You Need Is Love – Huttowie mogli słuchać go w salonie, podczas gdy „domowy” gotował posiłki i podawał je na stół. Domowymi byli więźniowie, niemal wyłącznie czarni: ścielili łóżka, sprzątali, niańczyli dzieci[17]. Pracownicy teksańskiego Departamentu Penitencjarnego uważali przydzielanie więźniarskiej pomocy domowej za nieodzowny przywilej tej pracy, gwarantujący, że garnęli się do niej „tacy ludzie, którzy potrafiliby ją wykonywać”[18].

Przepisy dotyczące domowych były echem lęków właścicieli niewolników przed tymi, którym powierzali pracę w swoich domostwach. Procedury nie pozwalały pani Hutto rozmawiać z domowymi ani nadmiernie się z nimi „spoufalać”. Domowym nie wolno było prać jej bielizny[19]. Zakazane było dowcipkowanie z domowymi, jak również dopuszczanie, by siadali wraz z rodziną do słuchania radia czy oglądania telewizji, w obawie, że z czasem doprowadziłoby to do bezczelności. Hutto miał rządzić tą, a potem kolejnymi plantacjami przez dziesięć lat, wyróżniając się przy tym wyciskaniem z niektórych większych dochodów niż te osiągane przez poprzednich naczelników. Kilka lat później, rozstawszy się z plantacjami, miał rozpocząć kolejny rozdział historii, która sięga aż do zarania dziejów tego kraju, gdzie biali ludzie wiecznie wymyślają kolejne sposoby zarabiania na tych trzymanych w niewoli. Założył CCA.

3

Drugiego dnia budzę się o szóstej rano w swoim domku nad jeziorem Sibley, na skrajnych peryferiach Natchitoches, liczącego 18 tysięcy mieszkańców miasteczka oddalonego od Winnfield w Luizjanie o jakieś czterdzieści minut jazdy. Postanowiłem zamieszkać właśnie tu, żeby zminimalizować szanse natknięcia się na innych klawiszy po służbie. Przy śniadaniu patrzę przez okno w kuchni na kapuśniaczek siąpiący na taflę jeziora. Czuję nerwowe dreszcze pełzające jak prąd, kiedy do kieszeni koszuli wkładam długopis z dodatkową funkcją nagrywania. Kawę wlewam do termosu ze stali nierdzewnej, w którego nakrętce kryje się mała wbudowana kamera. Nie wiem, co się stanie, jeśli wykryją, że mam te gadżety, ale uważam, że gra jest warta świeczki: nie chcę polegać wyłącznie na zawodnej pamięci.

Gdy jadę do pracy, spod maski pikapa zaczynają walić kłęby pary, silnik krztusi się i gaśnie. Z miejsca zaczynam się bać, że się spóźnię – jak nam mówiono, opieszałość jest jak okradanie firmy. Może zostanę ukarany dyscyplinarnie? Stoję na deszczu i próbuję złapać stopa. Mijają mnie ciężarówki, parę radiowozów lokalnej policji, a ja moknę. W końcu zatrzymuje się jakiś pikap, wsiadam na kanapę z tyłu. Kierowca mówi, że jest drwalem. Siedzący obok niego nastolatek pakuje pod dolną wargę kawałek tytoniu do żucia. Mówię im, że jadę do Winn, że to mój drugi dzień w robocie.

– Znam kilku, co tam siedzą – mówi kierowca. – Dużo ich tam siedzi raczej bez powodu, a na wolności jest dużo takich, co powinni być za kratami. – Nagle jego uwagę przyciąga coś obok drogi. Wychyla się przed nastolatka, pokazuje palcem ptaki za oknem z jego strony. – Te tam to regularne gęsi czy czarnuchowe?! – pyta[2*].

– Chyba regularne – odpowiada nastolatek i odpluwa do plastikowego kubka.

Kierowca opada na siedzenie.

– Jak tam płacą? – pyta mnie.

– Dziewięć dolców za godzinę – mówię. – Nie za wiele.

– Czasami to bym chciał zarabiać dziewięć za godzinę – odpowiada. Dodaje, że kiedyś jeden jego kuzyn pracował w Winn, ale wytrzymał tylko miesiąc. – Stamtąd co i raz ktoś odchodzi. – Wysadza mnie przed główną bramą.

Wślizgując się na zajęcia, z ulgą widzę, że w sali nie ma żadnego wykładowcy. Kursanci oglądają film wideo o użyciu siły. „Na każdego jednego z nas przypada ich czterdziestka – mówi człowiek z telewizora. – Nie podoba mi się taki układ. W Alamo nie utrzymali się przeciwko takiej przewadze. Tu też się nie uda”. Gdy kończy się film, do sali wchodzi czarnoskóry wykładowca w średnim wieku, z nogawkami czarnego kombinezonu wpuszczonymi w czarne lśniące oficerki. Na nazwisko ma Tucker, jest szefem więziennej Grupy Działań Specjalnego Reagowania [Special Operations Response Team – SORT], jednostki specjalnej w typie policyjnych grup SWAT. Mój długopis-dyktafon, leżący niewinnie na stole, nagrywa jego słowa. Malutki obiektyw kamery na termosie wymierzony jest w twarz Tuckera.

– Jakby jakiś więzień napluł wam w twarz, co byście zrobili? – pyta Tucker. Stoi wyprężony, z twarzą bez wyrazu.

Niektórzy kursanci mówią, że podaliby takiego do raportu. Odzywa się kobieta, która pracuje w więzieniu już trzynaście lat i zalicza coroczną aktualizację szkoleń:

– Ja to bym takiemu chciała walnąć. Zależnie, gdzie akurat byłaby kamera, to taki mógłby wziąć i dostać.

Tucker milknie, patrzy po sali, czy jeszcze ktoś chciałby coś powiedzieć.

– Jak macie taką osobowość, że jak ktoś na was napluje, to mu wjebiecie, no to mu wjebiecie – mówi, powoli krocząc przed nami. – Jakby mnie jakiś więzień uderzył, to ja też bym mu, kurwa, lutnął. Nieważne, pod kamerą czy nie. Jak na mnie więzień napluje, będzie miał bardzo niefajny dzień. – Tucker stwierdza, że we wszelkich sytuacjach konfrontacyjnych mamy wzywać wsparcie. – Jakiś karzeł na ciebie napluje? Co robisz? Tak czy inaczej, wzywasz wsparcie. Zasadniczo nigdy nie może być tak, żebyście mieli zaczynać z kimś jeden na jednego. Koniec kropka. Nieważne, dalibyście mu radę sami czy nie. Cholera, jak macie problem z jakimś krasnalem, wezwijcie mnie. Ja i wy spuścimy mu razem taki łomot, że hej. – Jeśli jednak mamy już uderzyć więźnia, to musimy dopilnować, żeby zdążyć, zanim będzie skuty kajdankami, tłumaczy Tucker – po założeniu kajdanek nie ma już „opcji odwetowej”. – Ale jeśli zobaczycie, że ja robię coś takiego, to pilnujcie własnego nosa.

A przede wszystkim – wzajemna lojalność.

– Jak już jesteście strażnikami i widzę, że któreś z was robi coś na sto procent złego, i tak stanę po waszej stronie, natychmiast.

Pan Tucker pyta, co zrobimy, jeśli zobaczymy dwóch więźniów dźgających się nawzajem.

– Pewnie bym kogoś wezwał – odzywa się jeden z kursantów.

– Ja bym siedziała na tyłku i tylko wrzeszczała, żeby przestali – mówi wieloletnia klawiszka.

Tucker wskazuje na nią i mówi:

– I, kurna, słusznie. Tak trzeba. Jak nie zwrócą na ciebie uwagi, no to co, nic więcej nie dasz rady zrobić. – Składa dłonie w tubę wokół ust. – Przestańcie się bić! – woła do niewidzialnych więźniów. – Koniec bójki, mówię. – W jego głosie pobrzmiewa nonszalancja. – No jak, nie kończycie? – Udaje, że cofa się za drzwi i zatrzaskuje je. – To se tam siedźcie! – Obraca się do nas. – Któryś wygra. Któryś przegra. Cholera, może być i tak, że obaj przegrają, ale ej, wy zrobiliście swoje, jest tak? No raczej! – Kursanci wybuchają śmiechem. Jak tłumaczy, możemy próbować rozdzielić walczących, jeśli bardzo byśmy chcieli, ale on by nie polecał. – Aż tak dużo nie będziemy wam płacić – mówi wprost, dobitnie. – Następna podwyżka, którą dostaniecie, nie będzie wiele większa od poprzedniej. Liczy się tylko to, żeby zejść ze zmiany i pójść do domu. Koniec kropka. Czyli jak się ćwoki chcą tam kroić, no to hej, miłego krojenia.

Podnoszę dłoń.

– Czemu nie moglibyśmy użyć gazu pieprzowego, kiedy więźniowie się dźgają? – pytam.

– A myślisz, że damy wam gaz pieprzowy? – pada odpowiedź. Nie będziemy mieli gazu. Ani pałek. Tylko krótkofalówki, nic więcej.

Podczas przerwy idę do kuchni, gdzie spotykam grupę kursantów z wcześniejszego naboru.

– Twój pierwszy tydzień? – pyta mnie jeden. – Baw się dobrze!

Jego koledzy się śmieją. Opowiada, że podczas swojego pierwszego tygodnia robił wyłącznie rewizje osobiste więźniów.

– Tak ci tylko powiem, że już rzygałem od patrzenia na jajka i szynki.

Po przerwie Tucker podchodzi do drzwi ewakuacyjnych niedaleko mojego stolika i uchyla je nieco. Mówi mi, żebym wyobraził sobie, że czterej więźniowie zgarnęli nas wszystkich jako zakładników, ale kiedy przeszli na drugi koniec sali, ja zauważyłem, że drzwi są niedomknięte.

– Wybiegłbyś tymi drzwiami i zostawił nas tutaj?

Chichoczę nerwowo.

– Nie ma haha, kurwa. Odpowiadaj na pytanie.

– E, nie, nie uciekłbym – mówię. – Po prostu wolałbym nikogo tu nie zostawić. Jeszcze tamci ukaraliby ich za to, że nawiałem.

– Masz dzieci?

– Nie.

– Inną rodzinę? Braci? Siostry? Zastanów się może nad tym. Bo moim bratem na pewno nie jesteś. Nawet cię, typie, nie znam. Ja bym nawiał od razu. Wiem, że jakbym zwiał, wy wszyscy dostalibyście wpierdol, no pech, ale jedno jest pewne, mnie by ten wpierdol ominął!

Uczy nas, co mamy robić, gdybyśmy kiedykolwiek zostali zakładnikami. Przede wszystkim powinniśmy zachować spokój i nie utrudniać.

– Jakby mieli z wami jakiś problem, to i ja bym się z wami za to policzył. Ej, jakby chcieli robić dziary, wiecie co? Pan Tucker by se zrobił „Chuj W Dupę Policji” na całą klatę. – Powinniśmy nawiązywać kontakt wzrokowy z tymi, którzy nas schwytali, bo jeśli powstaną więzi międzyludzkie, są większe szanse, że oni nic nam nie zrobią. Musimy zachować jednak czujność, żeby nie dotknął nas syndrom sztokholmski. „Może być taka sytuacja, że zaczną wam wyglądać jak ludzie i nie chcielibyście, żeby policja weszła i im coś zrobiła. Wszyscy ludzie, co są w stresującej sytuacji, nawet jeśli z różnych powodów, mają taką więź między sobą. – Nie musimy się tym jednak zbytnio przejmować, ciągnie Tucker. Wykłada na stół granatnik i granaty z gazem łzawiącym. – Mogliby opanować ten zakład każdego dnia. Na posiłkach macie ośmiuset osadzonych i tylko dwójkę strażników. Ale wystarczyłoby tylu co w tej klasie, żeby odbić więzienie. – Wydaje nam kartki, oświadczenia do podpisu, że zgłaszamy się na ochotnika do potraktowania gazem łzawiącym. Mówi, że jeśli ktoś nie podpisze, to dla takiego koniec szkolenia, czyli koniec z robotą[3*]. – Ma który astmę? – pyta Tucker. Nikt nie podnosi ręki. – Na poprzednim kursie było dwoje z astmą, a ja na to: Trudno i darmo, i tak dostaną wszyscy. – Czy wolno gazować osadzonego z astmą? Odpowiadam: tak, wolno.

Wyprowadza nas na skoszony trawnik, każe ustawić się w szeregu z rękami splecionymi pod łokcie. Naślinionym palcem sprawdza kierunek wiatru, po czym rzuca granat gazowy. Kłęby gazu wznoszą się powoli, mętne, ostro zarysowane niczym chmury pod samolotem. Gdy nas spowijają, chodzi o to, żeby nie wpaść w panikę, pozostać w tym samym miejscu, póki gaz się nie rozwieje. Nagle gardło płonie mi żywym ogniem, oczy same się zamykają. Rozpaczliwie usiłuję złapać oddech, ale tylko się krztuszę. Słyszę, jak Tucker krzyczy na kursanta, który na ślepo próbuje się stąd wydostać: „Nie uciekaj!”. Bezwolnie zginam się wpół. Chętnie bym się zrzygał. Słyszę płacz jakiejś kobiety, Reynolds ma nudności. Górną wargę oblepiają mi smarki. Gdy zaczynamy odzyskiwać oddech, dwie kobiety, z którymi byłem spleciony rękami, rzucają się sobie w objęcia. Też chętnie bym je uściskał. Całą trójką śmiejemy się półgłosem, a łzy ciekną nam po policzkach.

Kolejnym naszym wykładowcą jest Kenny, pyzaty biały klawisz po czterdziestce. Bejsbolówkę nosi naciągniętą nisko na czoło, z daszkiem ostro pozaginanym po bokach. Koszulę ma zawsze wpuszczoną w spodnie, a akcent tak zauważalny jak obwód w pasie. Pracuje tu już od dwunastu lat, więźniów uważa za „klientów”. Jak twierdzi, CCA „to dobre miejsce. Jak się tu pracuje, to się wie, z czym se trzeba radzić. Jak ktoś pracował w supermarkecie, to bez urazy, co nie, ale jak robisz w takim Walmarcie, to nie wiesz, co ci może wejść tymi drzwiami. Może wlezie ktoś z bronią, z nożami. Tutaj jesteście bezpieczniejsi niż tam, w szerokim świecie. Tak bym wam powiedział”.

Robi nam wykład o tym, że w CCA obowiązuje zasada kosztów uzasadnionych, nakazująca, byśmy „naszemu partnerowi przedstawili uczciwą, godziwą i konkurencyjną wycenę, udziałowcom zaś przysporzyli profitów”. Aby koszty były uzasadnione, należy między innymi unikać zbyt częstych pozwów.

– Departament Penitencjarny przydziela nam określoną sumę pieniędzy na obsługę tej placówki – mówi Kenny. – Część tej kwoty jest zarezerwowana na koszty sądowe, ale jeśli przekroczymy budżet, to będzie jak w każdej innej firmie. Mamy sześćdziesiąt coś z hakiem placówek. Co się może stać, jak Ośrodek Poprawczy Winn nie będzie zarabiał, no? No nie będzie dla nas posady, no. – Trzymanie się uzasadnionych kosztów oznacza też, że mamy pilnować, by osadzeni nie marnotrawili druków formularzy i nie prali odzieży w umywalkach poza wyznaczonymi dniami. Kiedy firma cierpi, my wszyscy cierpimy. – Albo jest ekipa, albo jestem ja.

Kenny zachowuje spokój i dystans. Mówi, że kiedyś brały go nerwy, ale nauczył się nad sobą panować. Napięcie rozładowuje, wędkując w weekendy i odmawiając modlitwę każdego ranka, kiedy jedzie do pracy. Kiedyś grał w klubach nocnych w zespole rockowym, teraz bębni już tylko dla Chrystusa. Przestał przeklinać i wrzeszczeć. Nie przesiaduje nocami w łóżku obok śpiącej żony, przy lampce nocnej wypisując raporty dyscyplinarne, a lata temu tak bywało. Jeśli jakiś osadzony mu pyskuje czy ma niepościelone łóżko, Kenny po cichu pakuje go do izolatki, żeby dać innym nauczkę na przyszłość. Są pewne zasady i trzeba się ich trzymać. Działa to w obie strony: Kenny, jeśli tylko może, pilnuje, by więźniowie dostawali wszystko, co im się należy. Chlubi się swoją uczciwością. Przypomina nam: „Nie wszyscy więźnie są źli”. Każdemu należy się szansa na odkupienie.

Nie możemy też jednak dopuścić, by więzień zapomniał, gdzie jego miejsce.

– Jak jesteś więzień i za dużo gadasz i myślisz, że jesteś wolny, że możesz se iść – mówi. – No bo niektórzy z tych typów są cwani. Wykształceni, co nie. Znam takiego, se z nim gadam, a on mądrzejszy ode mnie. Znaczy może z książek wie więcej, ale zdrowego rozumu to ma mniej. Więc ma do mnie gadać jak więzień, co nie, a nie jak ktoś z personelu. Czasem trzeba tych typów przystopować. Będzie se siedział i się kłócił. To można go pociągnąć za odmowę wykonania polecenia. Nieważne, jaki jest mądry, jakie tam ma tytuły czy dla kogo pracuje, więzień jest więzień. – Do tej roboty trzeba przychodzić z mentalnym przygotowaniem – ciągnie. – Więcej mentalnym niż fizycznym. – Pisze na tablicy słowo „manipulacja”. – Nie dla jaj więźnie mówią na wolnych „frajerzy”. – Jak twierdzi, żeby psychologicznie zapanować nad strażnikiem, więźniowie zaczynają od nawiązania kontaktu. Pokazuje na moją czapeczkę we wzór maskujący. – Jakbym ja był więzień, na takie właśnie rzeczy bym patrzył. „O, pan lubi polować, co nie? I jak się tam siedzi na ambonie?”. Tak właśnie działają. A ty, jak nie wiesz, odpowiesz mu tylko: „Taka prawda, gościu. Lubię polować”. A oni chcą, żebyś się poczuł z nimi pewnie. Będą tylko „tak, psze pana” i „nie, psze pana” i będą ciężko pracować i w ogóle. Ale wciąż próbują cię wyczuć. Więc nie przesadzać z komunikatywnością, tak? Uciąć temat i cześć. – Niektórzy będą nami manipulować, oferując pomoc, na przykład przy pchaniu wózka z mopem czy niesieniu torby. – Nie pozwalajcie, żeby ci więźnie się tak do was zbliżali. – Powinniśmy też być czujni, kiedy więzień zaczyna wychwalać nasz profesjonalizm, narzekając na innych strażników. – Chcą oderwać was od reszty zespołu. – Nawet kapowanie na innych więźniów to znak, że kapuś może urabiać nas sobie w jakimś chytrzejszym celu. Czy więzień może w ogóle zrobić coś, czego nie dałoby się postrzegać jako próby rycia nam w głowach?

Kenny twierdzi, że wielu z nas, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, będzie kuszonych seksem.

– Nieważne, macie już żonę lub męża czy nie. Przychodzą tu ludzie, na których w domu ktoś czeka, i normalnie bania mała, jak im więźnie nawijają makaron na uszy, i kończy się tak, że pada taki ofiarą związku z więźniem. Was też czeka taka próba, prędzej czy później. Ktoś do was podbije z liścikiem czy wam powie, jak fajnie wyglądacie.

Opowiada nam o jednej strażniczce, która zaczęła umawiać się z więźniem na schadzki w kuchni. Inny zatrudniony w kuchni więzień stwierdził: „No wiecie co? Jak on se zalicza, to i ja chcę!”. Kobieta bała się, że ten drugi ją zadenuncjuje, więc zaczęła uprawiać seks także z nim. A wtedy trzeci więzień mówi: „No puka się i z tym, i z tamtym. Też bym ją puknął!”. I co? „No, z nim też zaczęła”. Po jakimś czasie „już z dziesięć więźni” uprawiało z nią seks.

– A wiecie, jak żeśmy się o tym dowiedzieli? – pyta Kenny z klaśnięciem. – Cała ta dziesiątka więźni zaczęła się o to bić. No i wszystko wyszło w praniu.

Mówi, że kiedy był kierownikiem bloku, była jedna strażniczka, której nie lubił. Nie była też lubiana przez wielu więźniów, a jeden w szczególności „zawzięty był i zajadły, żeby ją zwolnili z roboty”. Pewnej nocy zasnęła, siedząc na krześle na tym bloku, opowiada Kenny. Zostawiła też niezamknięte drzwi do skrzydła tamtego więźnia, więc on po cichutku wydostał się stamtąd, wyciągnął członek „i dawaj prostować banana” ledwie kilka centymetrów od jej głowy. Gdy się obudziła, nie miała pojęcia, kto taki „narobił jej bałaganu na całe plecy”. Niedługo potem więzień ten został zwolniony, po czym przysłał do zakładu list, podpowiadając, by sprawdzili nagrania z monitoringu z tamtej nocy. Tak też się stało. Strażniczkę zwolniono z CCA za spanie na służbie i niezamknięcie drzwi skrzydła, wspomina Kenny.

– A jemu nic żeśmy nie mogli zrobić – dodaje na temat więźnia. – Sprawa skończona. Facet już w domu. Się pośmiałem, ale było i trochę strachu. Ja tam nie chcę, żeby się komuś coś złego stało. – Dla mnie uderzający jest fakt, że gdyby CCA zgłosiła rzecz do prokuratury, byłaby to murowana sprawa o napaść seksualną. – Też żeśmy się chcieli jej pozbyć – mówi jednak Kenny. – A on załatwił to za nas. Więc i on wygrany, i my[4*].

Kenny mnie stresuje. Mówi, że jest w komisji naboru.

– Nie wiemy, po co żeście tu przyszli – oznajmia wszystkim kursantom. Potem zerka na mnie. – Może jest w tej klasie ktoś, kto już się ustawił z więźniem. Być może na handel prochami. – Po raz trzeci tego dnia przed całą klasą pyta mnie o nazwisko. Gdy odpowiadam, zapisuje na tablicy „Bauer”. – Moje zadanie to nadzór nad więźniami, ale i nad personelem – mówi. – Jestem chitry gość. – Obraca się, patrzy mi prosto w oczy. – No bo przychodzę tu i ci mówię, że nie wiem, jak się nazywasz? Przecież znam twoje nazwisko. Po prostu sobie z tobą gram. – Czuję, że na policzki wypełza mi rumieniec, i chichoczę nerwowo. No tak, musi wiedzieć. – Pogrywam sobie i oni będą sobie tak samo pogrywali. Testuję swoich ludzi, sprawdzam, czy są lojalni. A to, co widzę, zgłaszam naczelnikowi. To gra, ale i element tego interesu, co nie?

Kiedy jadę do domu, w myślach rozpisuję kolejne możliwości. Próbuję ustalić, w co właściwie pogrywa Kenny.

Pewnego ranka, kiedy czekamy na rozpoczęcie zajęć, Kenny siada parę rzędów za mną. Czuję na sobie jego wzrok: jako jedyny w sali mam notes, strony pełne zapisków. Odkręcam termos, upijam łyczek zimnej kawy, wydycham głośno, udając satysfakcję, i zakręcam termos z powrotem. Gdy go odstawiam, to tak, żeby miniaturowy obiektyw w zakrętce nie był skierowany na Kenny’ego – boję się, że jego czujne spojrzenie złapie odbłysk soczewki. Garbię się.

Pani Blanchard wychodzi ze swojego gabinetu. Przez dużą szybę widać, że jej miejsce pracy jest pełne niebieskich delfinów: są tam delfinki ze szkła, naklejki, malowidła przedstawiające figlujące delfiny, delfiny z porcelany, metalowe figurki delfinów. Blanchard pyta, czy ktokolwiek spośród nas poczuł się urażony którąś z wypowiedzi pana Tuckera. Czy nie za często mu się „urywało”. Twierdzi, że przez szorstkie maniery Tuckera odeszła jedna z osób z naszej grupy.

– Jak ktoś jest taki prawdziwy chrześcijanin i w ogóle, to nie jest miejsce dla niego – prycha karcąco jedna z kursantek. – Tu nie zawody z cytatów z Biblii.

Pojawia się Tucker i każe nam wszystkim ustawić się pod ścianą. Mówi, że strach to w więzieniu konieczność.

– Nie ma w tej sali nikogo, kto nie dałby się zastraszyć. Jak nie dasz się zastraszyć, to albo powinieneś być za kratami, albo to nie miejsce dla ciebie.

Zerkam na Kenny’ego. Z jego twarzy nie da się nic wyczytać.

Pan Tucker wyciąga czerwony plastikowy nóż i każe nam dobrać się w pary, będą ćwiczenia z samoobrony. Muszę poradzić sobie z tym problemem, więc łapię za plastikowy nóż i idę prosto do Kenny’ego. Zgodnie z poleceniem dźgam nożem zza ucha, w powolnej, nierealistycznej imitacji ataku. Kenny mocno wali mnie w przedramię kantem dłoni, zęby ma zaciśnięte, patrzy mi prosto w oczy. Nie spuszczamy z siebie wzroku przy kolejnych powtórzeniach. Rwie mnie już kość w ręce. Gdy zamieniamy się rolami, uderzam go w dłoń z nożem raz za razem, cios za ciosem, nigdy nie ulegam pokusie, by przestać patrzeć mu w twarz. Po jakimś czasie nasze ruchy stają się mechaniczne, dźgnięcia Kenny’ego słabną. Jego oczy mętnieją, spogląda gdzieś za moje plecy. Ja wyglądam przez okno. Napięcie gaśnie.

Na przerwie wychodzimy na dwór, kursanci wyciągają papierosy. Kenny zapala, zaciąga się przez zęby, odchodzi o parę kroków, na trawnik, i obserwuje nas z tego dystansu.

Kursantka Sterling wygląda na podłamaną. Zauważyłem, że coraz bardziej się frustruje, bo Tucker drażni się z nią przy całej klasie. Jest ładna, w typie „lubiana dziewczyna z ogólniaka”: zaraz po dwudziestce, biała, drobna, długie, kruczoczarne włosy. Tucker nabija się z niej podczas zajęć z samoobrony. Sterling mówi nam, że nie cierpi tych ćwiczeń, a szczególnie oswobadzania się z duszenia, bo przypomina jej to o ojcu jej dziecka. Typ produkował metamfetaminę w szopie za ich domem, a raz skatował ją tak, że miała wybity bark i kolano.

– Ta kość, co jest za karkiem, co nie? Wepchnął mi ją aż w głowę – mówi Sterling.

Gdyby trafił do naszego więzienia, moglibyśmy „urządzić mu tutaj piekło” – zapewnił osiemnastoletni kursant nazwiskiem Collinsworth. Jego dziecinnie pulchna, różowa buzia kryje się za brązową brodą i rzadką grzywką. Przed CCA pracował w Starbucksie. Do Winnfield sprowadził się spoza Luizjany, żeby pomóc rodzinie, i tutaj najszybciej mógł dostać robotę. Czasem dokazuje, tak objawia się jego ADHD. Dziś zdarzyło się już, że Tucker zagroził wywaleniem go z zajęć, bo Collinsworth, niezupełnie przytomnie, dla żartu próbował dźgnąć go plastikowym nożem treningowym. Collinsworth jest w naszej grupie największym niewiniątkiem. Zwierza się starszym kursantom, czy czasem nie przeżywa właśnie pierwszej prawdziwej miłości. Z Reynoldsem dyskutował o walorach nawalenia się „siuropem” (koktajl z syropu na kaszel, sprite’a i landrynek Jolly Rancher) w porównaniu z kombinacją xanaxu i barbituranów. Ponieważ poddają nas losowo testom moczu, marihuana odpada – pech, bo Collinsworth twierdzi, że palić zioło to „jak ujrzeć Boga”.

Wraz z kursantką Sterling zaczęli parę tygodni przed moim naborem – chwalił mi się, że od bardziej doświadczonych strażników nauczył się już paru trików użytecznych w radzeniu sobie z więźniami.

– Trzeba ich tylko nastawić jeden przeciwko drugiemu, tak najłatwiej poradzisz sobie z robotą – mówił. – Najlepiej, żeby doszło do tego, że jak któryś zacznie podskakiwać, inny mu powie: „Odpierdolisz coś takiego jeszcze raz, to cię przecwelę” czy coś. Grunt, żeby zadziałało.

Jakbym musiał, tobym więźnia zabił – mówi Collinsworth, myśląc o naszych ćwiczeniach z samoobrony. – Nawet nie czułbym się z tym źle, gdyby to oni mnie atakowali.

Daj spokój, jakieś wyrzuty sumienia musiałbyś mieć, jesteś człowiekiem – wtrąca inny kursant.

Jakoś nie widzę sytuacji, w jakiej musiałbyś kogoś zabić – dodaje Sterling.

Może byłoby trzeba – odpowiada Collinsworth.

Nasza rozmowa przyciąga Kenny’ego. Ja robię to, co trzeba robić – odzywa się, kciuk ma wetknięty w kieszeń dżinsów. – Właśnie musiałem użyć siły na więźniu, który ledwo co wyszedł po operacji na otwartym sercu[5*]. Taka robota, co nie?

Pani Doucet, krępa ruda kursantka mocno po pięćdziesiątce, uważa, że gdyby dzieciakom w szkole kazać czytać Biblię, nie mielibyśmy się czym martwić, bo mniej ludzi kończyłoby w więzieniach. Ale równocześnie, żeby się na kimś zemścić, wtyka szpilki w laleczkę wudu. Bogu świeczka, diabłu ogarek – mówi. Na zajęciach z samoobrony wyróżnia się entuzjazmem, po bloku najczęściej dokłada cios pięścią w brzuch czy łokciem w podbródek. Twierdzi, że regularnie wozi dwa noże w samochodzie, kolejne dwa ma w torebce i jeszcze jeden w kieszeni. Mieszka w kamperze z córką i wnukami. Odkłada na przyczepę kempingową, taką o podwójnej szerokości.

Przez lata pracowała w tartaku w Winnfield, ale nasiliła się jej astma i nie dawała już rady. Od noszenia drewna najpierw przyspieszało jej tętno, potem oddech, a od tego dostawała ataków. Tylko w tym roku już kilka razy brali ją do szpitala, mówi, że raz prawie umarła. Martwi się, że stresy roboty w Winn będą miały ten sam skutek, a mówi, że powiedzieli jej, że w razie ataku lekarze i pielęgniarki w ambulatorium nie będą mogli jej pomóc.

– Nie chcą nawet, żebym to wnosiła – szepcze, wyciągając z kieszeni inhalator. – No i nie powinnam, ale noszę. Nie oddam, choćby nie wiem co. – Sztacha się głęboko papierosem.

– A jeśli więźniowie by się do niego dorwali? – pyta Sterling.

– Najpierw musieliby go znajść! Skitrałam go w portkach! – Doucet zanosi się rzężącym śmiechem.

Doucet i parę innych osób z wcześniejszego naboru idą do administracji po pierwszy czek z wypłatą za dwa tygodnie pracy. Gdy wracają, Collinsworth idzie ze spuszczoną głową. Mówi, że za dwa tygodnie zapłacili mu 577 dolarów.

– Potrącili sto dwadzieścia jeden na podatki.

– O kurna. To boli.

– Każdego dnia, jak mi powiedzą, że nie mam służby, i tak będę tyrał – odzywa się ktoś. – Nie mam na żarcie.

Doucet mówi, że jej z pensji potrącili 114 dolarów.

– Od ciebie wzięli mniej?! – To Collinsworth.

– Bo jestem mę-żat-ka! – odpowiada śpiewnie. – I mam dzie-cia-ka!

Z wypłatą w garści każdy zaczyna marzyć o wypitce. Kenny lubi tequilę ze sznapsem cynamonowym. Collinsworth woli piwo i często wdaje się w bójki. Doucet poleca najpierw najeść się pieczonego kurczaka, wtedy alkohol wolniej wchodzi.

– Uwielbiam się spić – mówi. Najlepiej czystym. Wódeczka. Dżiiiin. Albo drineczki. Tutti frutti. Jamaican me crazy. Aż czuję ten smak.

Na zewnątrz wciąż jest jowialna, dziarska, ale w duchu już nanosi poprawki do marzeń. Ta podwójna przyczepa, w której wyobrażała sobie dużo miejsca dla wnuków, kurczy się do normalnych rozmiarów. Doucet liczy, że kiedy wyniosą się z kampera, uda się go sprzedać za pięć tysięcy.