Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago - Alex Kotlowitz - ebook

Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago ebook

Kotlowitz Alex

4,3

Opis

„Nic tak nie łączy ludzi jak rozpacz. Nic tak nie zbliża nas do siebie jak smutek”. Powracający w książce cytat z Rączych koni Cormaca McCarthy’ego doskonale oddaje chicagowską codzienność. I choć „Wietrzne Miasto” nie mieści się nawet w pierwszej dziesiątce najniebezpieczniejszych miejsc w Stanach, to właśnie ono stało się symbolem społecznej degradacji.

Dziennikarz Alex Kotlowitz postanowił opisać chicagowskie lato 2013 roku. Chociaż jak na tamtejsze standardy był to okres stosunkowo spokojny, statystyki i tak przerażają: od kul zginęły sto siedemdziesiąt dwie osoby, a niemal siedmiokrotnie więcej zostało rannych. Do większości aktów przemocy doszło w biednych częściach miasta, bo to właśnie tam, wśród opuszczonych i zrozpaczonych, agresja wydaje się jedyną strategią przetrwania.

Kotlowitz opowiada historię epidemii przemocy i równie wielkiej epidemii strachu. Rozmawia z młodymi członkami gangów, byłymi więźniami, policjantami, aktywistami i matkami w żałobie. Prowadzi nas przez świat, w którym czas wyznaczają lata odsiadki i liczba odniesionych ran, a wszystkich bohaterów łączy cicha nadzieja na lepsze jutro. „Amerykańskie lato” to hołd złożony ofiarom ulicznej przemocy i wyznanie miłości miastu targanemu bólem i bezprawiem.

Jedna z najlepszych książek non-fiction 2019 roku według magazynu „Kirkus Reviews”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (34 oceny)
15
14
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Balijka1976

Dobrze spędzony czas

Przerażająca książka.
10
pstraghi

Dobrze spędzony czas

Zaskakująco spoko książka o irracjonalnej przemocy w amerykańskich miastach (na przykładzie Chicago). Autor skupia się na jednostkowych human stories wiec trochę brak tu szerszej perspektywy i wnikliwszego, systemowego spojrzenia ba problem, ale jak się zaakceptuje konwencje to trzeba przyznać, ze poszczególne historie są poruszające i świetnie opisane. Polecam.
00

Popularność




SERIAAMERYKAŃSKA

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu

Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce

Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego

Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji

S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej

Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim

James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul

Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę

David McCullough Bracia Wright

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę

Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)

Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię

Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę

Patti Smith Rok Małpy

Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności

David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie

amerykańskich plemion

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA(wyd. 2)

Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)

Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem

Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka

Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą

Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego An American Summer. Love and Death in Chicago

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Stuart Isett / Azenberger / Forum

Copyright © 2019 by Alex Kotlowitz

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021

Copyright © for the Polish translation by Michał Szczubiałka, 2021

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz i Ewa Polańska

Korekta Sabina Szczerbuk, Elżbieta Krok

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-191-7

Dla Marii

‍Preludium pewnego lata

19 sierpnia 1998 roku tuż przed północą zadzwonił telefon, rzecz niebywała w domu moich rodziców w północnej części stanu Nowy Jork, których odwiedziłem razem z żoną i małą córeczką. Zerwałem się z łóżka i rzuciłem do przedpokoju, żeby złapać za słuchawkę. Głos z tamtej strony kojarzyłem, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd. „Mówi Anne Chambers”, usłyszałem. Anne była moją znajomą detektyw z kryminalnej. Powiedziała, że dzwoni z kuchni naszego domu w Oak Park, na przedmieściu Chicago. Dodała, że jest z nią Pharoah, który może być zamieszany w morderstwo. Nogi się pode mną ugięły. Usiadłem, żeby głęboko zaczerpnąć tchu.

Był to Pharoah, o którym pisałem w There Are No Children Here [Tu nie ma dzieci], chłopak powściągliwy, lubiący szkołę i tak uroczy i delikatny, że dorośli odruchowo starali się go chronić. Wkrótce po ukazaniu się tamtej książki Pharoah, który wychował się na jednym z osiedli komunalnych, sprowadził się do mnie – na krótko, jak mi się zdawało. Pomogłem mu dostać się do Providence St. Mel, szkoły średniej w West Side, i co zrozumiałe, nie było mu łatwo. Nie miał spokoju w komunalnym mieszkaniu na parterze, przez które codziennie przewalały się tłumy, głównie rodzina i znajomi. Zadzwonił i powiedział, że musi nadrobić zaległości szkolne.

– Mogę u pana trochę pomieszkać? – zapytał. – Tylko tydzień czy dwa.

Byłem wtedy singlem bez zobowiązań i miałem wolną sypialnię, więc się zgodziłem. Miał zaledwie dwanaście lat, ale wiedział, czego mu trzeba. Zjawił się z workiem na śmieci, w którym miał ubrania i szkolny plecak. Dwa tygodnie zamieniły się w sześć lat.

Kiedy brałem ślub, moją przyszłą żonę Marię do ołtarza poprowadzili Pharoah i jej ojciec. Przeprowadziliśmy się do Oak Park, bo chcieliśmy mieszkać blisko jego szkoły, a wydawało nam się, że tamtejsza społeczność nie będzie patrzeć krzywo na nasz niezwykły układ. Lata dojrzewania chłopaka były trudne. Nie wiedziałem, jak ta sytuacja życiowa wpłynie na jego poczucie tożsamości. Wprawdzie jego matka LaJoe aprobowała to, że chciał mieszkać ze mną i z Marią, ale reszta rodziny nie. Pewnego razu LaJoe zadzwoniła, zostawiła wiadomość i zapomniała się rozłączyć, wskutek czego odsłuchałem z sekretarki pięciominutową tyradę jakiejś przyjaciółki rodziny, która rugała ją za to, że pozwala synowi mieszkać u białej rodziny. „To nie jego miejsce – mówiła ta kobieta. – Nie jest biały”.

Rozumiałem, w jak trudnej sytuacji jest chłopiec. Niewątpliwie i on słyszał te utyskiwania. Nastolatek nawet w najlepszych warunkach cierpi, zmagając się z pytaniami o to, kim jest i kim chciałby być, a Pharoah musiał odpowiedzieć sobie na to pierwsze pytanie, podczas gdy mieszkał z dwojgiem dorosłych białych, z którymi nie łączyły go więzy krwi, którzy nie byli jego rodzicami ani nawet opiekunami prawnymi. Na dokładkę miał starszego brata, któremu w książce nadałem pseudonim Terence, a który otwarcie potępiał decyzję Pharoaha o mieszkaniu z nami i starał się wciągać brata w swoje zajęcia na ulicy. Było w tym też sporo oportunizmu, jako że Terence z pewnością chciał wykorzystać to, że nienotowany dotąd Pharoah nie wzbudza podejrzeń policji. Przypominało to przeciąganie liny, a ja nieraz miałem wrażenie, że moja strona przegrywa. W końcu Pharoah poczuł, że musi to przeciąć, wymknąć się tym szarpiącym go siłom. Na jego prośbę wysłaliśmy go do szkoły wojskowej z internatem w Indianie, gdzie był wcześniej na obozie letnim.

Tydzień po wyjeździe chłopca sprzątałem jego sypialnię, pozbierałem ubrania z podłogi, zasłałem łóżko, po czym zabrałem się do porządkowania szafki, w której na najwyższej półce zauważyłem wytartą skórzaną torbę rozmiarów piłki lekarskiej. Ściągnąłem ją. Była wypchana forsą. Mnóstwem banknotów. Dziesiątki. Dwudziestki. Setki. Pieniądze upchnięto tam jak leci, bez wygładzania i układania. Od razu pomyślałem, że to własność Terence’a, że zapewne poprosił Pharoaha o przechowanie torby. Zadzwoniłem do znajomego adwokata, żeby się poradzić.

– Pozbądź się tego – powiedział po prostu. Kilka minut później zatelefonował do mnie i uściślił: – Nie chodziło mi o to, żebyś wszystko wyrzucił.

Zadzwoniłem więc do Terence’a i powiedziałem, że mam jego własność, którą z pewnością chce odzyskać. Odmówił przyjazdu do Oak Park, obawiając się, że zastawię na niego pułapkę z miejscową policją, więc zgodziłem się z nim spotkać w West Side, gdzie wczesnym przedpołudniem na środku jednokierunkowej osiedlowej ulicy, w otwartej przestrzeni, tak że obydwaj czuliśmy się bezpiecznie, wręczyłem mu torbę zawierającą, jak się okazało, jakieś osiemnaście tysięcy dolarów. (Później Terence oskarżył mnie o kradzież z tej torby trzystu dolarów, ale to inna historia).

Właśnie na tym polegał problem Pharoaha – a tym samym i nasz. Wyrzucono go ze szkoły z internatem za handel marihuaną i ostatecznie ukończył naszą miejscową szkołę publiczną. Dostał się na Uniwersytet Południowego Illinois i w te wakacje postanowił nie jechać z nami do Nowego Jorku, bo chciał się przygotować do studiów. Zajęcia zaczynały się w następnym tygodniu. I wtedy odebrałem ten telefon.

Detektyw Anne Chambers znałem z czasów zbierania materiałów do There Are No Children Here. Anne, którą wszyscy w mieście nazywali Mary (z nieznanych mi powodów), należała do tajnej jednostki specjalnej w naszej dzielnicy i miała opinię policjantki bezstronnej. Twarda, ale głęboko przejęta losem dzieciaków z ulicy. Była samotną matką i nieraz rozmawialiśmy o jej synu, który wtedy wybierał się na Harvard i zamierzał zostać oficerem policji. Matka błagała go, żeby wybrał jakiś inny zawód.

Oto co mi powiedziała w trakcie tej krótkiej rozmowy telefonicznej o północy: Pharoah wziął taksówkę spod naszego domu i pojechał do swojej matki w West Side, a kiedy samochód się zatrzymał, dwaj młodzi mężczyźni wyciągnęli chłopaka z tylnego siedzenia i wskoczyli do środka. Jeden z nich przystawił pistolet do głowy taksiarza i zażądał pieniędzy. Kierowca musiał spanikować, a gdy wcisnął gaz, napastnik strzelił mu w tył głowy. Anne powiedziała, że niektórzy policjanci podejrzewali, że Pharoah wystawił taksówkarza. Na szczęście znała go z czasów pracy na osiedlach i wiedziała, że nie jest tego rodzaju chłopakiem. Powiedziałem, że ja też nie wyobrażam sobie, że mógłby wyciąć taki numer – chociaż po cichu martwiłem się, że być może brat go do tego zmusił.

Anne i jej koledzy już rano ustalili, że Pharoah naprawdę nie miał nic wspólnego z napadem. Jego siostra widziała większość tego, co zaszło, i mogła zidentyfikować napastników. Ja z kolei próbowałem skontaktować się z Pharoahem. Wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych. Jego matka powiedziała, że wyszedł, ale nie była pewna dokąd. Dzwoniłem regularnie przez cały dzień. I ja, i Maria martwiliśmy się. Przecież dopiero co był świadkiem morderstwa. Wiedziałem, że nie pierwszy raz, ale wyobrażałem sobie, jak musi to być druzgoczące. Minął ranek, minęło przedpołudnie i popołudnie. W końcu wieczorem złapałem go w naszym domu.

– Gdzie byłeś? – zapytałem.

– Na zakupach.

– Na zakupach?

– W Marshall Field’s. Rzeczy do szkoły.

– Robiłeś zakupy? – nie dowierzałem.

– Tak.

– Pharoah, jak się czujesz?

– Dobrze. Czemu pytasz?

– Czemu? Dopiero co byłeś świadkiem morderstwa.

– Nic mi nie jest. Muszę iść. Muszę się spakować do szkoły.

Rozłączyłem się, kręcąc głową. Byłem zdumiony – i zły. Jak może nie rozpaczać? Jak może nie być wstrząśnięty? Zakupy? Powiedziałem do żony, że gdyby mnie to spotkało, leżałbym w pozycji embrionalnej na kanapie. Pomyślałem, że coś jest z nim mocno nie tak. Jak można nic nie czuć? Jak można nie płakać? Jak można nie okazywać wdzięczności, że się samemu nie zginęło? Dwóch facetów z pistoletem wyciąga go siłą z taksówki, a potem on sam widzi, jak rozwalają gościa, z którym spędził pewien czas. „Coś tu nie gra – myślałem. To się kupy nie trzyma”. Długo uważałem po prostu, że Pharoah jest bez serca, że się uodpornił lub nawet zobojętniał na przemoc wokół. Oczywiście wszyscy popełniamy ten błąd, sądząc, że jakimś sposobem można do tego przywyknąć.

Mam wrażenie, że droga do tej książki była szczególnie długa i mozolna. Kiedy pracowałem nad There Are No Children Here, motywowała mnie głównie przemoc. Od ukazania się tej książki w 1991 roku zamordowano czterech dzieciaków, z którymi się zaprzyjaźniłem, w tym siostrzeńca Pharoaha, nawet w wieku dwudziestu jeden lat nazywanego Snugs, co było zdrobnieniem od Snuggles, Pieszczoch. Zabili go w odwecie za śmierć kogoś innego; był ostatnią ofiarą morderstwa przed wyburzeniem osiedla komunalnego Henry Horner Homes. Pewnego lata na wycieczkę wędkarską prócz Pharoaha i jego brata Lafeyette’a zabrałem jeszcze jednego chłopaka, Jojo Meeksa. Miał uśmiech szeroki jak autostrada. Jojo stał się artystą w dziedzinie napadów z bronią w ręku, głównie na dilerów narkotykowych, i zginął, gdy za pomocą pistoletu pneumatycznego próbował obrabować jakichś handlarzy. Byli lepiej uzbrojeni.

Liczby są porażające. W Chicago w ciągu dwudziestu lat, od 1990 do 2010 roku, z broni palnej zabito czternaście tysięcy trzydzieści trzy osoby, a raniono około sześćdziesięciu tysięcy. Do ogromnej większości tych zabójstw doszło w stosunkowo małej części miasta. Ujmijmy to z pewnego dystansu, o ile to w ogóle możliwe: ta liczba ofiar znacznie przewyższa liczbę żołnierzy amerykańskich zabitych w walkach w Afganistanie i Iraku. Łącznie. I jeszcze coś: Chicago wcale nie jest najniebezpieczniejszym miastem w kraju, daleko mu do tego. Odsetek tutejszych zabójstw nie mieści się nawet w pierwszej dziesiątce. Mimo to właśnie Chicago stało się symbolem indywidualnej i społecznej degradacji – co jest swego rodzaju przeciągłym krzykiem rozpaczy – na ulicach najbiedniejszych i najbardziej podzielonych rasowo dzielnic w kraju. Obywatele zabijają obywateli, dzieci zabijają dzieci, policja zabija młodych czarnych. To jatka tak długotrwała, uporczywa i niepowstrzymana, że praktycznie uniemożliwia jakąkolwiek sensowną rozmowę na temat ubóstwa i z pewnością zamąca wszelką dyskusję o kwestiach rasowych. Znajomy, który pracował w lokalnej organizacji walczącej z przemocą – samo istnienie takich organizacji wymownie świadczy o głębi problemu – nazywa to obłędem. Co się dzieje?

Pozwólcie, że powiem, czym ta książka nie jest. Nie jest programem działań naprawczych ani analizą krytyczną. Nie mówi o tym, co się sprawdzi, a co nie. Każdy, kto mówi, że to wie, kłamie. Weźcie pod uwagę, że policja współpracuje ze społecznością, korzysta z pomocy antyterrorystów, typuje potencjalnych zabójców, intensywnie patroluje niespokojne osiedla, przekabaca gangsterów. A ludzie nadal się zabijają. Guru od walki z przemocą twierdzą, że znają rozwiązania. Jeden z nich – założyciel pewnej grupy lokalnej – przypisywał sobie zasługę obniżenia odsetka zabójstw w latach, gdy jego organizacja jeszcze nie istniała. Co się sprawdza? Po dwudziestu latach chodzenia na pogrzeby i składania wizyt w szpitalu nie mam wrażenia, że jestem bliższy odpowiedzi.

Na tych stronach oferuję więc jedynie garść szkiców, obrazków ludzi, którzy jeszcze żyją, którzy wyłaniają się z rumowiska i próbują nadać jakiś sens temu, co za nimi. Chicagowskie lato 2013 roku. Nie ma w sobie nic szczególnego i tylko przypadek zdecydował, że właśnie w nie postanowiłem się zanurzyć. Przez te trzy miesiące od kul zginęły sto siedemdziesiąt dwie osoby, a siedemset dziewięćdziesiąt trzy odniosły rany. Jak na standardy Chicago było to lato spokojniejsze niż zwykle.

Muszę być z wami szczery. Kiedy wspominałem znajomym o tej książce, przewracali oczami. Jakie to posępne. Jakie to rozpaczliwe. Jakie mroczne. Na pewno zastanawiali się, czemu chcę w to wchodzić. Dlaczego chciałbym w to wchodzić? W rzeczy samej jest to książka o śmierci – ale o śmierci nie da się opowiadać, nie czcząc życia. Nie mówiąc o tych, co potrafią stać prosto w świecie, który rozpada się wokół nich. Że pomimo rozlewu krwi niektórzy potrafią nie tylko żyć dalej, ale też żyją z nadzieją. Że w śmierci jest miłość. Wszystko to mówi też coś o tym, kim jesteśmy jako naród. Po masakrze w Newtown, a potem w Parkland postawiliśmy wszystkie potrzebne pytania. Jak mogło do tego dojść? Co popycha młodego człowieka do takiej potworności? Jak możemy ograniczyć dostęp do broni? Jak rodziny i społeczności powinny dalej żyć, dźwigając cały ciężar tragedii? Ale w dzielnicach Chicago takich jak Englewood czy North Lawndale, gdzie w ciągu roku od kul ginie dwa razy więcej osób, niż zginęło w Newtown, nikt nie stawia takich pytań. Bynajmniej nie sugeruję, że jedno jest bardziej tragiczne niż drugie, lecz wskazuję tylko, że żałoby narodowej i dociekliwości nie rozciągamy na te zakątki kraju, w których jatka stała się praktycznie rutyną. Właśnie tam, w społecznościach najbardziej wyniszczonych, wśród najbardziej zrozpaczonych i opuszczonych, możemy zrozumieć kształtowanie się naszego narodu, narodu pełnego sprzeczności, w którym wielkoduszność kwitnie obok absolutnej obojętności.

Jeżeli spojrzymy na rozkład zabójstw i strzelanin na planie Chicago, spostrzeżemy, że skupiają się one w pasie biegnącym przez South Side i West Side niczym burza przetaczająca się przez miasto. Jak może nie być związku między utratą nadziei a łatwością, z jaką sprzeczka przeradza się w coś więcej? Kiedy kręciliśmy dokument The Interrupters, Ameena Matthews, jedna z trojga „przerywaczy przemocy”, których pracę ukazywaliśmy, w pewnej chwili podzieliła się spostrzeżeniem na temat „pół minuty wściekłości”. Opisała to następująco: „Dziś rano nic nie jadłam. Chodzę w ciuchach swojej bratanicy. Dopiero co oberwałam od faceta mojej matki. Idę do szkoły, gdzie od razu ktoś na mnie wpada i nawet nie powie przepraszam. W pół minuty człowiek przechodzi od zera do wściekłości i wyrzuca to z siebie”. Innymi słowy – są młodzi, których przygniatają rozbita rodzina, brak pieniędzy i perspektyw, poczucie obcości i braku własnej wartości. Gdy ktoś taki spotka się z brakiem szacunku lub z przemocą, wybucha w sposób niewspółmierny do sytuacji, ponieważ skumulowało się w nim tyle krzywd, że pękają wszelkie zapory. Zalewa go wściekłość.

Z drugiej strony jesteśmy my, którzy z porannej gazety lub z wieczornych wiadomości dowiadujemy się o młodych ludziach zastrzelonych w trakcie przejażdżki rowerem, podczas spaceru albo powrotu z imprezy, i myślimy sobie: musieli na to zasłużyć, na pewno mieli coś na sumieniu. O niemal każdym młodym zastrzelonym policja mówi nam, że należał do gangu, jak gdyby to wszystko wyjaśniało na zasadzie: co zasiejesz, to zbierzesz. Ale życie w tych społecznościach jest bardziej skomplikowane. Jest bardziej splątane i trwałe niż obraz, który może się wyłonić z artykułu prasowego lub z wieczornych wiadomości.

Gołe liczby nie mówią nic o spustoszeniu duchowym jednostek ani o dewastacji społecznej, a i w żaden sposób nie odzwierciedlają kłopotliwego faktu, że ogromna większość ofiar to czarni i Latynosi zastrzeleni przez czarnych i Latynosów. Co to znaczy? Nie sądzę, żebym w pełni to rozumiał, ale wiem, że właściwie jest niemożliwe, by którykolwiek czarny lub latynoski mieszkaniec naszych miast nie otarł się o nagłą, gwałtowną śmierć. Powtórzmy, co skądinąd oczywiste, że przemoc występuje w społecznościach, w których wiara w przyszłość wydaje się czymś tak odległym i przypadkowym jak deszcz meteorów; w społecznościach, które zepchnięto na boczny tor właśnie dlatego, że są czarne lub latynoskie.

Liczę na to, że te opowieści pomogą wykorzenić to, co wydaje się nam, że wiemy. Trauma rozszczepia pamięć. Żołnierze, którzy walczyli na wojnie, mówią, że mają fragmentaryczne wspomnienia, coś jak pokaz przezroczy, który zacina się na jednym obrazie, jednej chwili. Uzmysławiam sobie teraz, że ten zbiór opowieści to odzwierciedla. Właśnie w ten sposób pamiętam tamto lato, okruchy, do których stale wracam, usiłując zrozumieć to, co widziałem, i to, co mi opowiadano, próbując odsiać prawdę od tego, co ja i inni źle zapamiętaliśmy. Weteran wojny w Wietnamie powieściopisarz Tim O’Brien mówi, że potworność i ohyda bitwy wchodzą w trzewia. Niewątpliwie dotyczy to również młodych i starych mieszkańców niektórych dzielnic naszych miast. Człowiek musi walczyć – i to z całych sił – o to, aby ohyda i niewytłumaczalność przemocy nie zatruły go na zawsze. W obliczu choćby jednego aktu przemocy ziemia usuwa się nam spod stóp, nogi się uginają i bywa, że nie jesteśmy w stanie zrobić nic więcej, jak ze wszystkich sił próbować utrzymać równowagę. Są tacy, którzy się prostują i idą dalej, ale w przypadku większości sama ich istota zostaje rozchwiana.

Niedawno podczas obiadu w restauracji zapytałem Pharoaha, co pamięta z tamtego wieczoru sprzed prawie dwudziestu lat.

– Nie mogę wyrzucić go z pamięci – odparł.

Zaczął opowiadać, że taksówkarz – biały w średnim wieku, Michael Flosi, jak później ustaliłem – wciągnął go w rozmowę i chciał wszystko o nim wiedzieć. Kiedy Pharoah powiedział mu, że idzie na Uniwersytet Południowego Illinois, Flosi odparł: „Bóg ma cię w opiece”. Flosi zwierzył się Pharoahowi, że od lat oszczędza na przenosiny z rodziną do Teksasu i że niedługo wreszcie wyjadą.

– Wydawał się taki szczęśliwy – powiedział Pharoah.

Kiedy podjechali pod dom matki chłopaka, napastnicy wskoczyli do taksówki.

Właśnie wtedy, w restauracji, uzmysłowiłem sobie, jak głęboko to w nim tkwi. Wspominając tamten wieczór, Pharoah wydawał się być gdzie indziej. Oto siedzi przede mną za stołem w naszym boksie, a po chwili raptownie wstaje, jak gdyby wysiadał z taksówki. Kuli się, jak gdyby ktoś właśnie wepchnął się przed niego. Nie ma go tu. Jest tam, w tamtej chwili. Mówi, że pobiegł do klatki schodowej, a gdy usłyszał wystrzał, wrócił do taksówki, która staranowała zaparkowany samochód. Flosi leżał bezwładnie na kierownicy, a przednia szyba była zbryzgana krwią. (Nie pamiętał, że później zadzwonił do korporacji taksówkowej, żeby dowiedzieć się, czy Flosi żyje, co wyczytałem z akt sądowych). W tym punkcie opowieści Pharoah się rozgląda. W jego szeroko otwartych oczach maluje się strach. Dyszy. Na środku restauracji kuca, jak gdyby chciał zniknąć. Proszę go, żeby usiadł. Muszę powtórzyć.

– Jakbym znowu tam był – mówi. – Brak mi tchu.

Przemoc przeniknęła go do szpiku kości.

Tak wielu jest takich jak Pharoah, którzy niosą w sobie przemoc, którzy idą przez życie spowici w jej następstwa. Ale nie wydaje się, żeby wzbudzało to szczególną troskę, świadomość potrzeby działania, zwłaszcza wśród reszty społeczeństwa.

– Jesteśmy w środku epidemii – powiedział do mnie Don Sharp, pastor baptystyczny i mój stary przyjaciel. – Gdyby ludzie umierali na jakąś chorobę, wszyscy byśmy się mobilizowali, ale to stało się naszym sposobem życia i na tym polega niebezpieczeństwo.

Często wspominam pierwszą stronę „Chicago Sun-Times” sprzed kilku lat. Wielki nagłówek głosił: „Morderstwo pod dobrym adresem”. Artykuł dotyczył dermatologa, którego znaleziono związanego i brutalnie zasztyletowanego w jego gabinecie przy luksusowej Michigan Avenue. Podziwiałem bezwstyd i szczerość tego tytułu. Odnosił się do jednego z czterystu sześćdziesięciu siedmiu zabójstw, jakich dokonano w owym roku w Chicago, a pozostałe nie zostały tak uwypuklone – no bo kto chciałby czytać artykuł z nagłówkiem: „Morderstwo pod kiepskim adresem”. W Chicago bogaci i ustawieni umierają śmiercią nadającą się na pierwszą stronę, a biedni i bezdomni – w milczeniu. To jest książka o tym milczeniu, ale i o krzyku, skowycie, modlitwach i tęsknocie, które ono skrywa. Wtedy przy obiedzie Pharoah powiedział do mnie:

– Tyle rzeczy chciałbym zapomnieć.

Książkę tę pisałem z nadzieją, że my nie zapomnimy.

1Linoskoczek, historia w czterech częściach

4 maja… 5 maja… 6 maja…

Następną dobę Marcelo Sanchez pamięta mgliście, głównie dlatego, że pił. Najpierw koniak Hennessy zmieszany z napojem energetyzującym Monster. Potem heinekena. Pięć dni wcześniej skończył siedemnaście lat i przypuszczam, że gdybyście poznali go tamtej nocy, późniejsze wydarzenia nie wydałyby się nietypowe. Chłopak niedawno kupił w Men’s Wearhouse połyskliwy dopasowany garnitur, czarny krawat i lśniące czarne półbuty i zamierzał założyć je nazajutrz wieczorem na bal przedostatnich klas De La Salle Institute, prestiżowej szkoły katolickiej w South Side. Poprosił swoją nową dziewczynę Tanię, aby mu towarzyszyła. Zamierzał zabrać ją do Rosebud, włoskiej restauracji w centrum, i wspólnie z kolegą przejrzał w internecie menu, żeby z góry postanowić, co zamówi. W następstwie pewnego incydentu w szkole – gdzie przetrzymywał skradziony przez innego ucznia telefon komórkowy, który oddał kolejnego dnia – wykluczono go z udziału w balu. Mimo to nadal zamierzał nazajutrz wieczorem się wystroić i zabrać Tanię do miasta na kolację. Właśnie przymierzał garnitur, gdy zaszedł do niego kolega z osiedla, Daniel, i zapytał, czy nie poszedłby z nim na imprezę w pobliżu.

Marcelo jest przystojny, senne oczy i ciemne gęste brwi nadają mu wygląd osoby refleksyjnej. Jego niepewny uśmiech – leciutkie wygięcie pełnych warg – jest lekko szelmowski, jakby pytał: „Kto, ja?”. Mądrala z niego, zawsze przekomarza się i żartuje, ale bywa też tak śmiertelnie poważny, że nie wiadomo, czy człowieka nie dźgnie. Brak mu gracji. Porusza się sztywno jak marionetka. Jest niski – mierzy metr sześćdziesiąt – żylasty, rysy ma kanciaste. Cierpi na wadę zgryzu – czego, obok niskiego wzrostu, się wstydzi – ale jego najbardziej rzucającą się w oczy cechą jest nadpobudliwość. Łatwo się rozprasza. Często nerwowo chichocze. Obgryza paznokcie. Kiedy siedzi, prawie zawsze jedna noga, zwykle prawa, drga niczym wiertarka udarowa, co czasem tak go męczy, że przyciska ręką kolano, żeby zatrzymać dygot lub przynajmniej go spowolnić. Bierze wellbutrin – lek na uspokojenie. Wszystko to można złożyć na karb tego, że w ciągu ostatnich dwóch lat najpierw dźgnięto go nożem, gdy wychodził od fryzjera, a potem postrzelono, przy samym domu. Ale o tym później.

Tymczasem wystarczy wam wiedzieć, że w tamtym roku Marcelo miał w De La Salle same piątki, wyjąwszy czwórkę z matematyki w drugim semestrze. Niewątpliwie była to nie lada sztuka. W tygodniu uczył się dwie, trzy godziny późnym wieczorem. Weekendy spędzał z kumplami z osiedla, a chociaż odszedł z gangu Latin Kings (Latynoscy Królowie), nadal krążył w jego orbicie i zadawał się ze starymi kolegami. Wiedział, że tego rodzaju podwójnego życia nie da się ciągnąć długo. Niektórzy jego kumple mówili o nim: „głupi bystrzak”.

Marcelo bywa nieśmiały, więc na imprezie sporo pił. Nie pamięta ile, ale dość, aby ośmielił się zagadnąć fajną dziewczynę w obcisłej sukience. Powiedział, że skądś ją zna i że ma osiemnaście lat, z czego ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Koło północy wyszedł na chodnik przed dom, gdzie ze swoim najlepszym przyjacielem Javierem wypalił mentolowego newporta. Akurat wtedy podjechały cztery wozy patrolowe. Marcelo sądzi, że z powodu doniesienia, że na imprezie jest broń, ale nie jest pewny. Nie czekał, żeby sprawdzić. Wskoczył z Javierem do wozu Daniela, kolegi, który przywiózł ich na imprezę, a teraz z niej zabrał. Z Danielem był jego kumpel, tak mocno upity, że co chwilę urywał mu się film. Javier, któremu tydzień wcześniej skradziono komórkę, zwędził telefon z kieszeni spodni przysypiającego chłopaka. Marcelo dowiedział się o tym dopiero wtedy, gdy dotarli do jego domu, a Javier, który zostawał u niego na noc, z dumą pokazał zdobycz. Roześmiali się, ucieszeni sprytem Javiera. Marcelo zasnął w ubraniu w swoim łóżku, Javier zwalił się na kanapę w salonie.

Nazajutrz wcześnie rano Marcela obudziło uporczywe dzwonienie jego komórki. To był Daniel, który zażądał zwrotu telefonu swojego kolegi. Wkrótce potem Daniel z kolegą zjawili się w mieszkaniu Marcela. Javier oddał komórkę.

– Hej, jebnijmy plamę – rzucił Daniel, czyli: obróbmy kogoś, zostawmy swój ślad, swoją plamę.

– Nie chce mi się nawet ruszyć – mruknął Marcelo, niechętny okradaniu obcych.

– No coś ty, kurwa, mam bat – namawiał Daniel, a mówiąc „bat”, miał na myśli wóz.

Javier, który potrzebował komórki i pieniędzy, żeby dołożyć się rodzicom do czynszu za mieszkanie, wydawał się podniecony pomysłem. Zachęcał wzrokiem Marcela, który zmęczony i skacowany, w końcu uległ. We czterech zapakowali się do SUV-a , wozu należącego do matki Daniela, i zaczęli krążyć po osiedlu w poszukiwaniu ofiary.

Prawdę mówiąc, wspomnienia Daniela z tego poranka różnią się od wspomnień Marcela. Według niego, gdy przyszedł do kumpla, wszyscy zaraz pojechali na śniadanie do miejscowej taquerii, a pomysł napaści rzucił Marcelo. Ten ostatni temu zaprzecza.

– Ja tylko tam byłem, jak idiota – powiedział mi.

Kiedy przejeżdżali przed Curie Metropolitan High School w południowo-zachodniej części miasta, zauważyli nastolatka w słuchawkach na uszach, zatraconego w rytmie muzyki. Pół kwartału dalej zaparkowali w bocznej alejce i wszyscy z wyjątkiem Daniela, kierowcy, wyskoczyli z samochodu i ruszyli biegiem w stronę chłopaka, który rzucił się do ucieczki. Javier rzucił butelką po piwie i trafił go w plecy. Chłopak potknął się i runął, a oni go dopadli. Marcelo pamięta jedynie, że kopał leżącego nastolatka. Javier zabrał mu komórkę i portfel. Marcelo czuł moc, władzę. Później powiedział, że to było „jak odlot”.

Wsiedli z powrotem do samochodu i wkrótce zrównali się z nastolatkiem w czarnym kapturze. Marcelo zauważył sznyt na prawej brwi chłopaka – znak, że należy do konkurencyjnego gangu. Wychylił się z okna po stronie pasażera i dał fałszywy sygnał, udając, że należy do tej samej bandy.

– Siema, folks! – krzyknął. (Od kilkudziesięciu lat gangi chicagowskie dzielą się na dwie główne grupy, Folks (Lud) i Peoples (Ludzie), co pod względem językowym obcym wydaje się dzieleniem włosa na czworo. Folks. Peoples. Można odnieść wrażenie, że nazwy te świadczą o tym, że jesteśmy tacy sami, a nie że jesteśmy przeciwnikami).

– Zgadza się. Pięćdziesiąta Dziewiąta – odpowiedział chłopak, podając nazwę swojej ulicy.

Właśnie ten gang przed rokiem postrzelił Marcela i w tej sytuacji wszystko inne straciło znaczenie.

– To było gówno bardziej osobiste – wspomina.

Wyskoczył z wozu i rąbnął chłopaka pięścią w twarz, tak że z nosa puściła mu się krew. W trakcie bijatyki narastało w nim wrażenie, że znowu jest w sytuacji, w której go postrzelono. To żywe wspomnienie czasem go nachodziło i przerażało, niczym złudne poczucie przebywania poza ciałem. Teraz złość przerodziła się we wściekłość i kopał leżącego na ziemi chłopaka.

– To był instynkt – powiedział mi Marcelo. – Kiedy go zobaczyłem, dostałem szału.

Zostawili zakrwawionego chłopaka leżącego na chodniku. Marcelo wskoczył do wozu i dalej grasowali.

Następny, na którego trafili, miał plecak i nosił obcisłe dżinsy.

– Wyglądał jak kulawy – powiedział mi Marcelo.

Bez oporu oddał telefon, marny, z sieci Cricket.

– Proszę bardzo – powiedział. – Nie chcę kłopotów.

Potem namierzyli chłopaka, który na przystanku autobusowym rozmawiał przez komórkę. Wyglądał na ich rówieśnika. Wypadli z wozu i zanim chłopak zdążył uciec, Javier rąbnął go w twarz.

– Pokaż mi swój telefon – powiedział ostro Marcelo.

Chłopak podał mu aparat, a Marcelo rzucił go z powrotem.

– Czemu to zrobiłeś? – zapytał Javier.

– Tylko popatrz na to gówno – odparł. – To znowu szajs z Cricket, wart trzydzieści baksów.

Stłukli chłopaka butelkami po piwie, mocno, tak że trzeba mu było zakładać szwy na głowie.

Marcelo chciał wracać do domu. Był wyczerpany, fizycznie i psychicznie. Nie tyle gryzło go sumienie, ile doskwierało mu poczucie, że już nie jest sobą. Mimo to, jeżeli miałby być szczery, musiałby przyznać, że wydarzenia tego poranka dały mu kopa, wprawiły go niemal w uniesienie. Zastanawiał się, co takiego ma w sobie krzywdzenie innych, że napełniło go takim zadowoleniem. Upierał się, żeby odwieźli go do domu, a gdy wracali na swoje osiedle, zatrzymali się na światłach. Nieoznakowany wóz policyjny zablokował im drogę, dwóch tajniaków nakazało wysiąść z auta. Po chwili otoczyło ich sześć wozów patrolowych. Marcelo, który z powodu upału ściągnął koszulkę, zapadł się w siedzeniu auta, kurczowo ściskając ją w ręku. Całą czwórkę aresztowano i oskarżono o dwa rozboje, usiłowanie kradzieży i kwalifikowane pobicie.

Nazajutrz sędzia sądu kaucyjnego, po wysłuchaniu trwającym kilka minut, zasądził kaucję Marcela w wysokości trzystu tysięcy dolarów, co znaczyło, że rodzina musiałaby wpłacić trzydzieści tysięcy, aby wyszedł na wolność. Ta suma przekraczała możliwości jego matki, która pracowała w fabryce kubków styropianowych. Wszystko wskazywało więc, że chłopak znalazł się w matni, że posiedzi w areszcie do rozprawy, która zważywszy na funkcjonowanie naszych sądów, odbędzie się zapewne nie wcześniej niż za rok. „Prowadziłem podwójne życie. To już skończone. Wszystko spierdoliłem” – pomyślał Marcelo.

2Dzień Matki

11 maja… 12 maja… 13 maja…

24 lipca ubiegłego roku na łamach podmiejskiej gazety „Southtown Star” zamieszczono siedemnastozdaniową notatkę zatytułowaną Mężczyzna zastrzelony w Park Forest miał na koncie wyroki za narkotyki i używanie broni. W artykuliku zdawkowo zrelacjonowano przeszłość ofiary morderstwa, Darrena Easterlinga. Pisano między innymi:

Mężczyzna zastrzelony w niedzielę na ulicy w Park Forest był kryminalistą. Według źródeł urzędowych i akt sądowych w ciągu ostatnich dwóch lat kilka razy skazywano go za przestępstwa związane z narkotykami i używaniem broni. […]

Do późnego popołudnia w poniedziałek policja w Park Forest nie zatrzymała żadnych podejrzanych o udział w strzelaninie, w której ranny został przynajmniej jeszcze jeden człowiek. […]

Według akt sądowych Easterling w styczniu 2010 roku został skazany za posiadanie zabronionej substancji i marihuany. W kwietniu 2011 roku uznano go za winnego nielegalnego użycia broni i skazano na trzy lata więzienia. Według akt Departamentu Więziennictwa Stanu Illinois zwolniono go warunkowo w listopadzie 2011 roku […]

Darren Easterling miał dwadzieścia pięć lat, dosięgło go kilka kul, zginął na miejscu.

Lisa Daniels jest wysoką, szczupłą i gibką kobietą o stoickim wyrazie twarzy i długiej, smukłej szyi. Nosi kolczyki koła, które kołyszą się, gdy idzie, stawiając zdecydowane żwawe kroki. Pracuje jako asystentka do spraw administracyjnych zastępcy dyrektora Muzeum Nauki i Przemysłu. Jest osobą rozsądną i bardzo pewną siebie, ale tego niedzielnego ranka, w Dniu Matki, leżała w łóżku zżerana wątpliwościami. Jej sypialnia mieściła się w głębi świeżo odnowionego mieszkania na pierwszym piętrze budynku w Englewood w South Side. Lisa zamknęła żaluzje przed światłem słonecznym i zawinęła się w pościel niczym w kokon, który miał ją chronić przed wszystkim i wszystkimi. Przed kilkoma miesiącami rozwiodła się z mężem, z którym przeżyła czternaście miesięcy, a dwa dni temu zadzwoniła przyjaciółka z wiadomością, że jej były ma sympatię. Lisa wiedziała o niej, ponieważ ta sprawa była jedną z przyczyn rozstania, ale świadomość, że inni też o tym wiedzą, dodatkowo ją zabolała. Chciała zniknąć. Nie mogła znieść myśli o tłumaczeniu się przed znajomymi i rodziną. Czuła się jak nieudacznik. Zawiodła jako żona. I zawiodła syna.

To był pierwszy Dzień Matki, odkąd przed dziesięcioma miesiącami straciła syna, Darrena Easterlinga (który nosił nazwisko po ojcu), i wydawało jej się, że jak dotąd radzi sobie całkiem dobrze. Ale po rozpadzie małżeństwa czuła głęboki wstyd. Mąż ją zostawił. I syn ją zostawił, a przynajmniej tak teraz czuła. Wychowała go z miłością, zaszczepiła mu wartości moralne, ale zszedł na manowce.

– Po prostu nie chciałam wstać – powiedziała mi. – Nie chciałam z niczym się mierzyć. Zawsze tak sobie radziłam z trudnościami. Kiedy czuję się naprawdę podle, zamykam się.

Przyznała, że były to jej najczarniejsze chwile od pogrzebu. Ale też właśnie wtedy jej życie zaczęło wkraczać w nową fazę.

Lisę Daniels poznałem przez znajomą, Kathryn Bocanegrę, pracownicę socjalną i żonę faceta, którego poznacie później. Kathryn prowadzi dwie grupy wsparcia dla matek dzieci uwikłanych w przemoc miejską i mówi o „stracie kompleksowej”, co jest pojęciem używanym nieformalnie przez opiekunów i terapeutów pracujących w naszych miastach. Terapeuci stosują ten termin, bo nie wierzą, że pojęcie „stres pourazowy” obejmuje to, z czym w rzeczywistości zmagają się ofiary traumy, jako że w ich przeżyciach nie ma niczego „po”. Kathryn jest przekonana, że w miejscach permanentnego konfliktu rozpacz jest poplątana, nie ma jednego kierunku, nie ma mapy.

– Sposoby radzenia sobie z taką stratą mogą być bardzo różne – powiedziała mi. – Niektórzy chcą zemsty, inni odpowiedzialności. Jeszcze inni czują, że nawet to niczego nie załatwi, i zostają aktywistami. I są tacy, którzy wolą udawać, że nic się nie stało.

Elisabeth Kübler-Ross wyróżniła pięć stadiów rozpaczy: zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresję i akceptację. Przyjedźcie do Chicago. Twierdzę, że zobaczycie tu je wszystkie. Twierdzę, że dobrze poznacie rozpacz. Ktoś ginie nagłą, gwałtowną śmiercią i naturalny porządek rzeczy zostaje naruszony. Widać to na ulicach naszego miasta. Kiedy ktoś zostaje zamordowany, powstaje uliczna kapliczka, która w lecie tonie w kwiatach. Zdobią miejsca, gdzie rozlano krew. Na rogu ulicy. W alejce. Przy klatce schodowej. W parku. Na stacji benzynowej. Przed sklepem spożywczym. Tam znajomi i rodzina ofiary przyczepiają do ściany, słupa, ogrodzenia lub drzewa kartoniki z wyrazami miłości, żalu i gniewu.

Nam jednego ubyło. W niebie jednego przybyło. R.I.P. J-Rae

Kochany Brandonie, taka jestem teraz pojebana. Nie mogę nic wytłumaczyć. Zawsze będę Cię kochać. Tego dnia byłeś znowu cały mój. Nie zasłużyłam na to. Kocham Cię. Yo Pumpkin

R.I.P. Tato, kochany Cudzie

Jedyny Anioł w naszej rodzinie. Ama tęskni za Tobą, Aniele Miłości. Nelly R.

Ludzie zapalają świeczki i przynoszą butelki po ulubionych napojach zmarłego, często po hennessy i moët & chandon, a i soku grejpfrutowym (który wielu dodaje do moëta). Na ogrodzeniach i lampach ulicznych zawieszają balony, z których wkrótce uchodzi gaz i flaczeją, przez co wyrażają już nie tyle cześć dla zmarłego, ile stwierdzenie faktu. Przynoszą różne rzeczy, takie jak piłki do koszykówki, kwiaty, fotografie, pluszaki i zabawki, jeżeli ofiara jest dzieckiem. Widuję lalki i samochodziki na baterie, wszystko, co może pocieszyć zmarłego – żywych również. To rodzaj społecznego katharsis. Skrót R.I.P. – niech spoczywa w pokoju – widzi się wszędzie. Wypisany na kartonikach przyczepianych do tych prowizorycznych pomników. Wytatuowany. Namalowany na ścianach mieszkań. Nabazgrany na elewacjach domów. Nadrukowany na koszulkach i kurtkach. Można odnieść wrażenie, że cała społeczność tworzy odpowiednik pomnika ku czci poległych w czasie wojny.

Jest też jednak rozpacz osobista, wir poczucia winy, straty i gniewu, rozpacz dręcząca jednostki, zwłaszcza matki, obnażająca najbardziej elementarne i nieprzewidziane uczucia i zachowania. Znałem pewną matkę, Afaf Ahmed, wysoką postawną kobietę, która z mężem i synem uciekła z rozdartego wojną Sudanu do Chicago. Gdy jej syn Khalid osiągnął wiek dojrzewania, nawiązał znajomości w ich głównie latynoskiej okolicy. Swego czasu widział zabójstwo dokonane przez starszego kolegę i był tak wstrząśnięty, że nie mógł przestać o tym mówić, wciąż robił w obecności sąsiadów aluzje do tego, co widział. Pewnego dnia ten kolega wystraszony, że ta gadanina ściągnie na niego kłopoty, umówił się z Khalidem w alejce za garażami, gdzie strzelił do niego sześć razy. Kiedy Khalid umierał, kolega podobno powiedział: „Kocham cię, ale musiałem to zrobić”.

Afaf początkowo sama intensywnie prowadziła amatorskie śledztwo w celu zdobycia dowodów przeciwko mordercy jej syna, ale sprawę umorzono i przez następne tygodnie i miesiące kobieta zamykała się w sobie, a jej twarz tężała jak zaciskająca się pięść. Czasem zachodziłem do niej po południu i zastawałem ją w koszuli nocnej, skuloną na kanapie w małym pokoju dziennym, nieuczesaną, palącą papierosa. Brudne naczynia piętrzyły się wokół kuchennego zlewu. Kiedy potrzebowała pieniędzy, sprzedawała domowe sprzęty. Pozbyła się telewizora i części mebli. Mieszkanie pustoszało.

– Jeżeli nie potrafię ochronić syna, nie jestem nic warta – powiedziała mi pewnego dnia. Stała się tak przygnębiona, tak zamknięta w sobie, tak zgorzkniała, że, przyznaję to bez dumy, zachodziłem do niej coraz rzadziej. – Nikt nie chce ze mną być – stwierdziła i przeprosiła, że nie jest bardziej towarzyska. – To jak szkła kontaktowe, wszystko widzę przez tę tragedię.

Narzekała na gorzki, niemal metaliczny posmak w ustach. Nie mogła się go pozbyć i powiedziała mi, że jedzenie go tylko wzmacnia. Przestała więc jeść. Pomagało tylko ssanie cukierka, chociaż i to jedynie zmniejszało gorycz. Nie usuwało jej. Pewnego dnia, kiedy zabrała młodszego syna nad jezioro Michigan, przetrząsnęła kieszenie i okazało się, że zapomniała o cukierkach. Czuła wyjątkową gorycz w ustach, schyliła się więc po garstkę piasku i zaczęła go powoli ssać. Gorycz znikła. Piasek przywrócił jej smak. Przypuszczam, że to stan podobny do tego, w którym człowiek znajduje pocieszenie w pustym pokoju. Była to jedyna radość – aczkolwiek stłumiona – jaką mogła znaleźć. W Home Depot kupowała worki piasku do zabawy i mówiła, że to dla synka, ale gdy mąż odkrył, w czym rzecz, zaczął gotować wyszukane sudańskie potrawy, głównie z jagnięciny, które zazwyczaj bardzo smakowały Afaf. Nic jednak nie likwidowało goryczy tak jak piasek. Musiała przestać go ssać, gdy lekarz stwierdził u niej groźny niedobór żelaza.

– Ta tragedia jest jak mój cień – powiedziała mi. – Próbuję ratować to, co ze mnie zostało.

Mógłbym bez końca opowiadać podobne historie, historie matek dryfujących po morzu bólu ich rozdartych serc, bez wioseł i bez celu. Pewna młoda matka powiedziała mi, że się kaleczy. Któregoś gorącego dnia lata siedziała na werandzie i zaplatała włosy sześcioletniej córeczce. Dziewczynka nagle złożyła się wpół, trafiona zabłąkaną kulą.

– Kiedy się tnę, strasznie boli – mówiła. – Czuję taki ból, że przestaję myśleć o córeczce. I mam trochę spokoju.

Matki chwytają się wszystkiego, co niesie ukojenie, a zazwyczaj jest to jakaś cząstka dziecka, której nikt nie może im zabrać. Znam kobietę, której siedmioletnia córka umarła na rękach, i teraz trzyma w torbie foliowej w szafce jej zakrwawione ubranie jako swoisty talizman. Inna ma wytatuowany na przedramieniu elektrokardiogram syna, ostatnie uderzenia jego serca. Jeszcze inna ustawiła przy kominku naturalnych rozmiarów kartonową podobiznę syna. Kilka przekonało władze miasta do nazwania ulicy lub parku imieniem ich dziecka: Ryan Harris Memorial Park, Hadiya Pendelton Park, Derrion J. Albert Way, Dantrell Davis Way, Blair Delane Holt Way.

– Nie wiedziałam, że rozpacz można przeżywać na tak wiele sposobów – powiedziała mi jedna z kobiet.

Niektóre matki próbują nadać sens śmierci dziecka. Znajdują wiosła, wyobrażają sobie cel. Niektóre, jak Afaf, stają się detektywami amatorami i szukają mordercy. Pewna kobieta, którą znam, przyjęła pod swój dach trudną dziewczynę, bo miała nadzieję, że doprowadzi ją do mordercy jej syna. Matki stają się aktywistkami, lobbują na rzecz ograniczenia dostępu do broni, wzmożenia nadzoru policyjnego, surowszych wyroków. Starają się dodawać otuchy kobietom pogrążonym w najczarniejszej rozpaczy bezpośrednio po gwałtownej śmierci dziecka. W Chicago działa co najmniej pięć organizacji zrzeszających matki, które straciły dziecko wskutek przemocy: Parents for Peace and Justice (Rodzice na rzecz Pokoju i Sprawiedliwości), Sisterhood (Siostrzeństwo), Chicago Survivors (Ocaleni w Chicago), Purpose Over Pain (Cel ponad Bólem), Mothers of Murdered Sons (Matki Zamordowanych Synów). Urządzają marsze milczenia. Przychodzą na rozprawy sądowe w sprawach koleżanek. Oddają cześć swoim dzieciom w rocznicę ich śmierci lub w urodziny. Demonstrują, działają w kółkach modlitewnych, przygotowują barbecue, puszczają balony w niebo. Czasem organizują przyjęcia osiedlowe z nadmuchiwanymi zamkami i zjeżdżalniami dla dzieci. Jedna z tych organizacji urządziła przyjęcie, w trakcie którego wszystkie uczestniczki wytatuowały sobie na małym placu słowo „Promise” – jak gdyby chciały przypomnieć sobie i innym o wszystkich obietnicach, jakie złożyły po stracie dziecka. Dzięki temu, że mają siebie nawzajem, w żałobie prowadzą bogate życie.

Pytałem te matki, czy rozpacz kiedykolwiek ustaje, a one przecząco kręciły głowami. Czy w ogóle da się zapomnieć o śmierci dziecka, czy może zabliźnić się rana, która otwiera się przy lada dotknięciu? Wystarczy, że usłyszy się imię dziecka. Wystarczy, że kogoś znajomego też spotkała taka strata. Wystarczy, że dziecko nam się przyśni. (Albo to, że nam się nie śni. Pewna matka cierpiała, bo w żaden sposób nie mogła przywołać we śnie swojego syna). Wystarczy wspomnienie. Wystarczy pamiątka. Tyle rzeczy uniemożliwia zabliźnienie się tej rany. Ale prawdziwie zdumiewa to, że większość matek sobie radzi. Żyją dalej. Muszą. Niektóre mają inne dzieci, więc muszą się starać, karmić, pocieszać, rozśmieszać. Niektóre są zamężne. Pracują. Mają przyjaciół. Jedna z nich, Myrna Roman, ma niesamowitą zdolność do podnoszenia na duchu wszystkich wokół. Jej dwudziestotrzyletni syn Manny został zamordowany w absurdalny sposób przez młodego mężczyznę, który zatrzymał go na światłach, a był wściekły z powodów zupełnie niezwiązanych z ofiarą. Myrna powiedziała mi, że dawniej najważniejsze były dla niej „szpilki i kiecki”, a teraz chodzi w „adidasach i dresach”.

– Kiedy to się stanie [stracisz dziecko], jesteś kim innym. Jesteś inaczej zbudowany. Inaczej widzisz życie.

Wiele lat temu przeczytałem My Traitor’s Heart [Moje serce zdrajcy] Riana Malana, rozdzierającą opowieść o Afryce Południowej po zniesieniu apartheidu. Malan opowiedział historię swojej ojczyzny, opisując kilka zabójstw. Dawał do zrozumienia, że śmierć może być kluczem do zrozumienia życia. Pod koniec książki opowiedział o Creinie Hancock. Razem z mężem Neilem mieszkali wśród Zulusów w KwaZulu-Natal, gdzie starali się zaszczepić rolnictwo nienaruszające równowagi środowiska i tym samym choć trochę naprawiać zło wyrządzone przez apartheid. Neila zamordował Zulus w trakcie jakiejś waśni plemiennej. Creina mimo to została i kontynuowała dzieło swoje i męża. Na zawsze zapamiętałem to, co powiedziała Malanowi: „Jedyne, co człowiek może zrobić, to kochać, bo tylko miłość ocala w duszy światło, bez którego zalega w niej nieprzenikniona ciemność”. Wydaje mi się, że na tym polega sedno historii Lisy – i zapewne również instynktowne nastawienie większości matek, które straciły dziecko wskutek przemocy.

Pierwsze dziecko, Kevina, Lisa urodziła w wieku siedemnastu lat, drugie, Darrena, siedem lat później. Chłopcy mieli innych ojców, a z powodu różnicy wieku nigdy nie byli sobie szczególnie bliscy. Lisa wychowywała ich sama, najpierw w Bronzeville, dzielnicy South Side Chicago, a potem na południowych przedmieściach, gdzie sytuacja bywa jeszcze gorsza niż w najbiedniejszych zakątkach miasta. Starszy, Kevin, patrzył w przyszłość. Wiedział, czego chce. Dobrze się czuł w szkole i zamierzał studiować inżynierię elektryczną na Uniwersytecie Illinois. Darren był bardziej nieprzewidywalny. Nieposłuszny. Niespokojny. Niecierpliwy. Lisa próbowała zrozumieć, skąd się to wzięło, dlaczego jej młodszy syn zawsze wydaje się taki pobudzony. „Może to dlatego – myślała sobie – że ojciec, który ponownie się ożenił i miał jeszcze troje dzieci, nie interesował się nim”. A może to zbyt proste wyjaśnienie. W szkole średniej Darren grał w futbol, najpierw jako rozgrywający. Źle jednak znosił presję i zmienił pozycję na biegacza. Lubił przesiadywać w domu i oglądać filmy dokumentalne, zwłaszcza na Discovery. Miał wiele zalet, był umięśniony, przystojny, ujmujący. Z matką był blisko. (Podobnie jak Kevin, chociaż Lisa mówi, że ich więź, jako że urodziła go w tak młodym wieku, przypominała bardziej tę między rodzeństwem niż między matką i synem). Darren uwielbiał placek z brzoskwiniami pieczony przez matkę, więc robiła go specjalnie dla niego. Zawsze pamiętał o jej urodzinach i o Dniu Matki, a pewnego razu dał jej kartkę z życzeniami zawierającą przepisy kulinarne, którą ma do dzisiaj. Ale oddalił się od niej. Lisa nie potrafi rozeznać, kiedy właściwie to się zaczęło. Ze strumyczka dość szybko zamieniło się w rwącą rzekę.

W szkole zawieszono go za posiadanie marihuany. Pewnego razu po meczu futbolowym został wraz z kolegą aresztowany za kradzież słodyczy w sklepiku. Dwa dni później przyłapano go w Kmarcie, jak chował do kieszeni kurtki paczkę prezerwatyw. Darren przepraszał, zapewniał matkę, że to się nie powtórzy, obiecywał: „Wezmę się w garść”. W któreś urodziny wręczył jej kartkę z życzeniami:

Dziękuję ci, że nadal mnie kochasz po długich osiemnastu latach, z których przez siedemnaście byłem zły. Kocham cię całym sercem. I pamiętaj, mamusiu, że naprawdę chcę coś osiągnąć w życiu. Zobaczysz zmianę. Tylko patrz. Nie musisz nic mówić. Wszystkiego najlepszego. Kochaj swojego chłopczyka Darrena.

Wyrzucono go kolejno z trzech szkół i żadnej nie skończył.

– Sprawiał wrażenie, jakby zawsze czegoś szukał – powiedziała mi Lisa. – Nie sądzę, żeby to znalazł, a prawdę mówiąc, nie wiem, co to było.

Lisa wyrzuciła go z domu, kiedy w pudełku po butach znalazła paczuszkę cracku, najwyraźniej przeznaczonego do sprzedaży. Odsiedział półtora roku za posiadanie broni. Potem nadal handlował narkotykami. Ze swoją dziewczyną miał dwoje dzieci i był troskliwym ojcem, ale z ich matką schodził się i rozchodził.

– Nigdy nie przestaliśmy być ze sobą blisko – wspominała Lisa. – Liczył się z innymi. Mówił, że musi dbać o dzieci [co miało usprawiedliwiać to, że handlował narkotykami]. Zawsze mówiłam, że to gówno prawda. Możesz zająć się czym innym. Wcale nie musisz tego robić. Nikt z naszej rodziny nie żyje w ten sposób, więc skończ z tym.

Lisa za bardzo się wstydziła, żeby z kimkolwiek się tym dzielić, aż pewnego dnia podczas rozmowy telefonicznej z matką, która przed emeryturą pracowała jako pielęgniarka, coś w niej pękło i opowiedziała o wszystkim – o usunięciach ze szkoły, narkotykach, aresztach. Szlochała spazmatycznie, ledwie mogła mówić.

– Mama poradziła mi wtedy najlepszą rzecz, jaką od niej usłyszałam – wspominała. – Słuchała, gdy płakałam. Kiedy przestałam, żeby zaczerpnąć tchu, powiedziała: „Przestań. Przestań się obwiniać. To nie twój los. Darren musi iść własną drogą”. Poczułam się wyzwolona. Matka zapewniła mnie jeszcze, że on się poprawi.

W niedzielę wieczorem 22 lipca 2012 roku do Lisy zadzwonił przyjaciel jej syna. Powiedział, że nie może się skontaktować z Darrenem, a słyszał, że zastrzelono kogoś w Park Forest, dokąd, jak sądził, wybierał się jej syn. Lisa zadzwoniła na policję w Park Forest, ale nie mieli raportów na temat jakichkolwiek zdarzeń z udziałem Darrena Easterlinga. Tak samo w St. James Hospital. Później mąż poradził Lisie, by zadzwoniła do kostnicy hrabstwa. Pamięta, że rozmawiała z mężczyzną, podała mu nazwisko i datę urodzenia syna. Poprosił, żeby się nie rozłączała, a kiedy wrócił, poinformował: „Tak, jest tutaj”. Jego głos brzmiał tak rzeczowo, że Lisa nieomal zapytała: „Czy mogłabym z nim mówić?”. Kiedy się rozłączyła, mąż próbował ją objąć, ale ona powiedziała: „Nic mi nie jest. W porządku”.

Kiedy oddzwoniła do przyjaciela Darrena, a on wybuchnął płaczem i zawodzeniem, Lisa, całkiem jak nie ona, kazała mu się zamknąć. „Mażesz mi się tu bez sensu – pomyślała – a przecież sami chcecie prowadzić takie życie”.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I

Spis treści

Seria

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Preludium pewnego lata

1 Linoskoczek, historia w czterech częściach

2 Dzień Matki

Kolofon

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

280

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Spis treści