Almost Kiss. Nie flirtuj ze mną na fizyce - Amy Noelle Parks - ebook

Almost Kiss. Nie flirtuj ze mną na fizyce ebook

Amy Noelle Parks

4,2

Opis

Must read tej wiosny! From friends to lovers w świecie matematyczno-fizycznych geniuszy!

Przedmioty ścisłe nie mają przed Evie żadnych tajemnic. Skrywają je za to inni ludzie, a w szczególności rówieśnicy. Nie pomagają także demony matki, dla której matematyczny geniusz jest równoznaczny z szaleństwem. Gdyby nie Caleb, którego zna od kołyski i z którym rozumie się bez słów, zagubiłaby się w otchłani międzyludzkich relacji. Dobrze, że dał się namówić na naukę w Newton.

– Jego stałość uściśla mój obieg – mówi Evie i dodaje: – …jest moim kompasem, punktem odniesienia. Moim domem.

Bez niego lęki pochłonęłyby ją całkowicie. I chyba dlatego Evie nie dopuszcza do siebie myśli, że mogłaby tę wyjątkową relację poświęcić dla chwili uniesienia podczas choćby… pocałunku, który wydaje jej się dość obrzydliwym i niehigienicznym rytuałem. Zmienia co prawda zdanie, kiedy całować chce się z nią drugi najlepszy uczeń w Newton, Leo.

A Caleb, obserwując z boku tę niezwykłą przemianę przyjaciółki, wspomina ich wspólne niby-pocałunki i cierpi, bo dociera do niego mocniej niż kiedykolwiek, że Evie jest miłością jego życia.

Czy te dwie zagubione w kosmosie nastoletnich obaw, splątane ze sobą cząsteczki przyciągną się w końcu? Czy Evie pozwoli, żeby najbliższy przyjaciel stał się jej ukochanym? Czy pokona lęki i zaprezentuje swój projekt na międzynarodowym konkursie „Granica”? I jaką rolę w tych zdarzeniach odegrają Leo i Bex, przyjaciółka od serca, którą Evie poznała w Newton?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (34 oceny)
18
9
3
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NYKOL1998

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka. Główni bohaterowie okazali się pozytywnie zakręceni na punkcie matematyki i fizyki, a mimo to bardzo normalni. Duży plus na bardziej ludzkie przedstawienie matematyki. Tej to bardzo ciepła historia, jednak nie dla każdego. Polecam!
20
MariON_89

Nie oderwiesz się od lektury

Błyskotliwa, świeża... po prostu rewelacyjna.
10
Weronika8608

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka
00
BigJohn

Nie oderwiesz się od lektury

WOW! kocham Evie i Caleba
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Super , ważne tematy ale i idealne zakończenie
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Qu­an­tum We­ird­ness of the Al­most-Kiss
Opieka re­dak­cyjna: DO­ROTA WIERZ­BICKA
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­ryczna: BAR­TOSZ LI­SOW­SKI
Re­dak­cja: ALEK­SAN­DRA MAR­CZUK
Ko­rekta: JU­LITA CI­SOW­SKA, ANNA DO­BOSZ, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: ALEK­SAN­DRA OGO­RZA­ŁEK
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © 2020 Amy No­elle Parks By ar­ran­ge­ment with Trans­atlan­tic Li­te­rary Agency and Book/Lab Li­te­rary Agency © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07836-5
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CA­LEB

– Nie, nie za­ko­cha­łem się w Evie Bec­kham!

Ujął­bym to jesz­cze do­bit­niej, ale od dwu­dzie­stu mi­nut ćwi­czymy z Leo sprint i le­d­wie je­stem w sta­nie ga­dać, a co do­piero się w to wczu­wać. Pa­dam plac­kiem na zie­mię.

– Ej, za wcze­śnie na od­po­czy­nek – ochrza­nia mnie Leo, zer­ka­jąc na sto­per.

Ła­two mu mó­wić. On jest w środku se­zonu pił­kar­skiego. Ja gram w ba­se­ball jako mio­tacz, a do startu roz­gry­wek po­zo­stał mie­siąc. Je­stem tu­taj tylko z tego po­wodu, że było mi go żal, gdy tre­no­wał w po­je­dynkę. Nikt nie po­wi­nien zno­sić tych tor­tur sa­mot­nie i cho­ciaż płuca palą mnie ży­wym ogniem, nie ża­łuję, że mu po­ma­gam. Zna­czy, nie ża­ło­wa­łem do chwili, gdy za­czął mnie wy­py­ty­wać o Evie.

– Śmiało, bie­gnij da­lej beze mnie – za­chę­cam go, ale Leo siada obok mnie na tra­wie.

– Prze­cież wy je­ste­ście jak pa­pużki nie­roz­łączki – ko­men­tuje.

– Bo się przy­jaź­nimy – od­pa­ro­wuję, cho­ciaż do­sko­nale wiem, że nie jest to na­wet po­łowa prawdy.

Do­ra­sta­li­śmy z Evie pra­wie jak ro­dzeń­stwo. Kiedy mie­li­śmy po pięć lat, w sa­mym środku zimy przed­szko­lanka mu­siała od­pro­wa­dzić Evie do domu, bo nikt się po nią nie zgło­sił. W domu też ni­kogo nie było – jak się oka­zało, roz­tar­gnieni ro­dzice Evie, ma­te­ma­tyk i psy­cho­lożka, za­po­mnieli, że mają dziecko. Na szczę­ście moja mama i mój tato przy­gar­nęli ją na po­zo­stałą część po­po­łu­dnia i od­tąd fak­tycz­nie by­li­śmy nie­roz­łączni.

Nie­całe cztery lata temu Evie na­mó­wiła mnie, że­bym zło­żył pa­piery do New­ton Aca­demy, ab­sur­dal­nie eli­tar­nej szkoły z in­ter­na­tem o pro­filu ma­te­ma­tyczno-na­uko­wym, w któ­rej te­raz uczę się ra­zem z nią i Leo. Zgo­dzi­łem się tylko dla­tego, że oce­ni­łem swoje szanse na zero pro­cent. Za to Evie od­dała wy­peł­niony ar­kusz eg­za­mi­na­cyjny sporo przed cza­sem. Moż­liwe, że na tym sko­rzy­sta­łem, bo wi­dzia­łem to już nie­raz i dla mnie było to coś nor­mal­nego – a na in­nych uczest­ni­ków eg­za­minu mo­gło po­dzia­łać de­pry­mu­jąco.

Kiedy ku mo­jemu za­sko­cze­niu oboje zo­sta­li­śmy przy­jęci, pró­bo­wa­łem się ja­koś wy­krę­cić. Evie roz­ta­czała przede mną cu­downe wi­zje pro­gra­mo­wa­nia i kon­stru­owa­nia ro­bo­tów od rana do wie­czora, ale ja nie mia­łem ochoty po­rzu­cać ro­dzin­nego Wi­scon­sin dla zdo­mi­no­wa­nej przez chło­pa­ków szkoły w po­łu­dnio­wym Il­li­nois, gdzie ha­ro­wa­nie na śmierć jest pra­wie tak samo obo­wiąz­kowe jak no­sze­nie mun­durka. Mój plan na li­ceum wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej: mak­si­mum obi­ja­nia się i mi­ni­mum ku­cia, plus rola mówcy na roz­da­niu świa­dectw – w prze­ci­wień­stwie do Evie (która za do­ko­na­nia ma­te­ma­tyczne zdo­bę­dzie kie­dyś Me­dal Fieldsa) ja z ję­zy­kiem ra­dzę so­bie cał­kiem nie­źle.

Wtedy jed­nak Evie po­pa­trzyła na mnie swo­imi wiel­kimi sza­rymi oczami, po­ło­żyła mi dłoń na ra­mie­niu i po­wie­działa:

– Pro­ooszę.

Efekt? Pół roku póź­niej spa­ko­wa­łem wa­lizki i wy­ru­szy­łem w drogę. Nie że­bym ża­ło­wał. W ro­dzin­nym mie­ście sam mógł­bym uczyć pro­gra­mo­wa­nia dzie­ciaki z li­ceum. W New­ton Aca­demy cho­dzę na za­ję­cia fa­ceta, który pra­cuje w Mi­cro­sof­cie.

– A ja? My­ślisz, że mam u niej szansę? – pyta Leo, wy­ry­wa­jąc mnie z roz­my­ślań.

– Może – rzu­cam, choć od­po­wiedź brzmi: „Nie”.

Evie ni­gdy nie była fanką no­wych do­świad­czeń. Jej dieta składa się z ja­kichś dwu­na­stu po­traw (z czego po­łowa ma ko­lor be­żowy); nie lubi roz­ma­wiać z nie­zna­jo­mymi i w wieku sie­dem­na­stu lat tak bar­dzo boi się ro­weru, że do bi­blio­teki jeź­dzi na hu­laj­no­dze – przy­zwy­cza­je­nie rów­nie iry­tu­jące, co uro­cze.

Aż do­tąd Evie nie wy­ka­zy­wała naj­mniej­szego za­in­te­re­so­wa­nia rand­ko­wa­niem. Gdy ja­kiś na­iw­niak pró­buje się z nią umó­wić, spła­wia go z bru­talną sku­tecz­no­ścią. Zwy­kle prze­biega to mniej wię­cej tak:

Gabe: Masz ochotę obej­rzeć ja­kiś film?

Evie: Nie lu­bię fil­mów. Zwy­kle koń­czą się, za­nim zdążę roz­gryźć, kto jest kim.

Gabe: W su­mie to wcale nie cho­dziło mi o oglą­da­nie...

Evie: Spoko. A te­raz sorry, mam za­da­nie z fi­zyki.

Te in­te­rak­cje za każ­dym ra­zem bar­dzo mnie ba­wią, cho­ciaż ofiary chłod­nych od­mów Evie czer­pią z nich o wiele mniej ra­do­ści.

– Dla­czego aku­rat Evie? – py­tam Leo, żeby wy­prze­dzić bieg zda­rzeń.

Jak do­bry brat.

Albo ku­zyn.

Albo za­tro­skany oby­wa­tel bez żad­nego stop­nia po­kre­wień­stwa.

Leo długą chwilę mil­czy, ale w końcu tłu­ma­czy:

– Po­doba mi się, gdy po niej wi­dać, że my­śli wię­cej, niż mówi. I że ni­gdy nie od­pusz­cza dok­to­rowi Le­wi­sowi. O, albo jak przy­gryza wargę, kiedy roz­wią­zuje za­da­nie. Od­kąd to za­uwa­ży­łem, ocena z fi­zyki spa­dła mi o cztery punkty.

Trudno mu przy­pi­sać złe in­ten­cje. Nic nie wska­zuje na to, że Evie jest dla niego ni­czym trudny po­ziom w grze kom­pu­te­ro­wej, który chce po­ko­nać jako pierw­szy.

– No bo skoro ty się nią nie in­te­re­su­jesz, to może mógł­byś do niej za­ga­dać w mo­jej spra­wie? – su­ge­ruje.

Nie on pierw­szy szuka u mnie po­mocy w roz­gry­zie­niu i zła­ma­niu kodu Evie, ale do­tąd ni­gdy nie słu­ży­łem kum­plom z klasy tego ro­dzaju wspar­ciem tech­nicz­nym. O wiele przy­jem­niej jest pa­trzeć, jak po­no­szą spek­ta­ku­larne klę­ski.

Bo kogo ja wła­ści­wie okła­muję?

Za­ko­cha­łem się w Evie Bec­kham po same uszy.

EVIE

Oto bajki mo­jego dzie­ciń­stwa.

Georg Can­tor, twórca teo­rii mno­go­ści, spę­dził dużą część ży­cia w za­kła­dzie dla umy­słowo cho­rych.

Kurt Gödel, który stwo­rzył dwa z naj­słyn­niej­szych twier­dzeń ma­te­ma­tycz­nych, za­gło­dził się na śmierć, kiedy roz­cho­ro­wała się jego żona, bo od­ma­wiał spo­ży­wa­nia po­sił­ków przy­go­to­wy­wa­nych przez ko­go­kol­wiek in­nego.

John Nash, ba­dacz teo­rii gier, zgu­bił się we wnę­trzu wła­snej głowy.

Mo­gła­bym wy­mie­niać da­lej, ale kiedy ostat­nio wi­dzia­łam się z Anitą, po­wie­działa mi, że nie po­win­nam się tak fa­scy­no­wać tra­gicz­nymi lo­sami ma­te­ma­ty­ków, bo kon­cen­tro­wa­nie się na ich pro­ble­mach jest prze­ciw­sku­teczne. Szkoda, że nikt nie uświa­do­mił tego mo­jej ma­mie.

Dziś Anita za­pra­sza mnie do sie­bie, za­nim mam szansę za­brać się do pracy do­mo­wej. Prze­kształ­ciła sa­lon swo­jego sta­rego domu w ga­bi­net te­ra­peu­tyczny – jest tu nie­odzowna ko­zetka, są prze­szklone drzwi pro­wa­dzące do ogrodu, żeby wcho­dzący i wy­cho­dzący pa­cjenci nie mu­sieli się mi­jać. Ten sys­tem ma po­noć chro­nić moją pry­wat­ność, ale w rze­czy­wi­sto­ści bu­dzi we mnie wstyd – jakby obec­ność tu­taj była czymś nie­wła­ści­wym.

Na szczę­ście re­kom­pen­suje mi to sama Anita. Ma sze­roki uśmiech, nie­sa­mo­wi­cie krę­cone włosy prze­ty­kane pa­smami si­wi­zny i bar­dziej niż le­karkę przy­po­mina ser­deczną cio­cię. Jest także pierw­szą te­ra­peutką, którą sama so­bie wy­bra­łam.

Mama, która na­pi­sała pracę ma­gi­ster­ską na te­mat po­wią­za­nia cho­rób psy­chicz­nych z pre­dys­po­zy­cjami ma­te­ma­tycz­nymi, uważa moje spo­tka­nia z Anitą za śro­dek za­po­bie­gaw­czy. Zna­la­zła mi te­ra­peutę, gdy tylko przy­je­cha­łam do New­ton, ale w ze­szłym roku po­sta­no­wi­łam z niego zre­zy­gno­wać. Dla­czego? Bo wi­zyty u niego tylko wzmac­niały moje lęki, za­miast je ła­go­dzić.

– Co u cie­bie sły­chać? – za­czyna Anita, przy­su­wa­jąc jedno z krze­seł do prze­szklo­nych drzwi, bo za nic w świe­cie nie po­łożę się na tej idio­tycz­nej ko­zetce.

– Zło­ży­ły­śmy z Bex po­da­nia na Uni­wer­sy­tet Chi­ca­gow­ski. – Zro­bi­łam to, bo mają tam je­den z naj­lep­szych wy­dzia­łów fi­zyki teo­re­tycz­nej, a Bex prze­ko­nał świetny współ­czyn­nik przy­jęć do szkoły me­dycz­nej. Świa­do­mość, że bę­dziemy tam ra­zem, po­maga mi zdła­wić pa­nikę w za­rodku.

– A Ca­leb? – do­py­tuje Anita z uśmie­chem.

– Cią­gle się za­sta­na­wia.

– Nie mia­ła­byś nic prze­ciwko, gdyby wy­je­chał stu­dio­wać gdzieś da­leko?

Za­sta­na­wiam się nad tym przez chwilę.

– Nie wy­je­dzie – stwier­dzam.

– Wy­da­jesz się nie mieć co do tego wąt­pli­wo­ści.

Bo nie mam.

Moje lęki trudno by­łoby zli­czyć. To­wa­rzy­szą mi wszyst­kie: i te zwy­kłe – przed ośmio­noż­nymi stwo­rze­niami, za­mknię­tymi prze­strze­niami, pu­blicz­nymi wy­stę­pami, ga­da­ją­cymi lal­kami i nad­mier­nie en­tu­zja­stycz­nymi na­uczy­cie­lami na­ucza­nia po­cząt­ko­wego; i te tro­chę nie­co­dzienne – przed ża­bami (jak to moż­liwe, że ich nogi tak się wy­gi­nają?), mo­stami, su­chymi ba­se­nami, peł­nymi re­stau­ra­cjami i ga­la­retką (za­równo przed jej do­ty­ka­niem, jak i je­dze­niem, co we­dług Ca­leba jest cał­ko­wi­cie ra­cjo­nalne).

Nie boję się jed­nak tego, że Ca­leb mnie zo­stawi i wy­je­dzie na uczel­nię gdzieś da­leko.

– Przy­jaź­nimy się całe ży­cie. – Pro­stota tego stwier­dze­nia nie wy­raża wszyst­kiego, co mam na my­śli, ale nie wiem, co jesz­cze mia­ła­bym do­dać.

– Na­wet naj­lepsi przy­ja­ciele cza­sem się od sie­bie od­da­lają – od­po­wiada Anita.

– Może. Ale nie my – za­pew­niam, choć wcale nie po­do­bają mi się wąt­pli­wo­ści, ja­kie za­sie­wają w mo­jej gło­wie te słowa.

– Obyś miała ra­cję. Mimo to po­sze­rze­nie kręgu zna­jo­mych nie wy­daje się złym po­my­słem. Może warto by­łoby po­ćwi­czyć na­wią­zy­wa­nie no­wych zna­jo­mo­ści wła­śnie te­raz, gdy czu­jesz się bez­pieczna?

– Lu­dzie są nudni.

– Oprócz cie­bie w szkole uczy się stu dwu­dzie­stu in­nych mi­ło­śni­ków ma­te­ma­tyki i nauk ści­słych – przy­po­mina mi Anita. – Z pew­no­ścią znaj­dzie się wśród nich ktoś wart two­jego czasu.

Koń­czymy spo­tka­nie, ga­da­jąc o wszyst­kich wy­zwa­la­czach, które dały mi w tym ty­go­dniu po­pa­lić. Po­przedni te­ra­peuta uwa­żał, że lęki le­czy się far­ma­ko­lo­gicz­nie i za po­mocą te­ra­pii po­znaw­czo-be­ha­wio­ral­nej. Anita sięga głę­biej i po­maga mi do­strzec, że lęk nie jest wy­łącz­nie pro­duk­tem mo­jego mó­zgu. Przy­bli­żyła mi po­ję­cie lęku sy­tu­acyj­nego, a ja zro­zu­mia­łam, że okres do­ra­sta­nia w ro­dzin­nym mie­ście był dla mnie jedną wielką  s y t u a c j ą.

Dzięki jej po­mocy ubie­głej wio­sny od­sta­wi­łam leki. Cie­szę się, że za­pew­niły mi prze­strzeń nie­zbędną do tego, że­bym mo­gła po­czuć się le­piej, ale te­raz już nie po­trze­buję ich na co dzień. Mama nie jest prze­ko­nana, czy to wła­ściwa droga, ale Anita cią­gle mi przy­po­mina, że to ja je­stem pa­nią swo­jego ży­cia.

– Nie prze­sta­waj się sta­rać – mówi, gdy nasz czas do­biega końca, a ja wy­cho­dzę z ga­bi­netu drzwiami wstydu.

Spa­cer do New­ton w paź­dzier­ni­ko­wym słońcu upływa mi szybko. Przy­le­ga­jący do kam­pusu uni­wer­sy­tec­kiego te­ren szkoły śred­niej zdo­bią be­to­nowe rzeźby mi­tycz­nych stwo­rzeń: smo­ków, jed­no­roż­ców i węży mor­skich – tro­chę dziwna sty­li­styka jak na szkołę sku­pia­jącą się na przed­mio­tach ści­słych. Główny bu­dy­nek wznie­siono w stylu neo­go­tyc­kim, mimo że po­wstał przed de­kadą – ar­ty­stycz­nie po­sta­rzone okna w oło­wia­nych ra­mach na­dają mu sta­tecz­ność i wie­ko­wość. Ca­leb uważa, że dzięki temu wła­dze mogą żą­dać wyż­szego cze­snego, co moim zda­niem nie ma sensu, ale na­uczy­łam się ufać mu w ta­kich kwe­stiach.

Za­da­szone przej­ście pro­wa­dzi z głów­nego lobby do in­ter­natu, bu­dynku o wiele bar­dziej pro­za­icz­nego i dys­kret­nie ukry­tego. Na trzech pię­trach miesz­czą się tam po­koje jed­no­oso­bowe – dziew­czyny miesz­kają na naj­wyż­szym pię­trze, a chło­pacy na dwóch po­zo­sta­łych, co od­zwier­cie­dla struk­turę płci uczniów. Dział re­kru­ta­cji twier­dzi, że od­po­wiada to także sto­sun­kowi skła­da­nych po­dań, ale Bex ma co do tego wąt­pli­wo­ści.

Otwie­ram drzwi i wi­dzę Bex – sie­dzi ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami na moim łóżku, a wo­kół wa­lają się no­tatki z bio­lo­gii. Dzi­siaj zde­cy­do­wała się na sty­lówę Księż­niczki Ku­jo­nów. Ma na so­bie białą ko­szulę z koł­nie­rzy­kiem i ko­bal­tową ka­mi­zelkę, a także pli­so­waną spód­niczkę w bar­wach szkoły: nie­bie­skiej, czar­nej i sza­rej. Włosy ko­loru ma­ho­niu zwią­zała w dwa ster­czące ku­cyki i zwień­czyła ca­łość wiel­kimi oku­la­rami w czar­nych opraw­kach. Ju­tro po­mimo ja­snych wy­tycz­nych szkol­nego re­gu­la­minu bę­dzie wy­glą­dać zu­peł­nie ina­czej.

Ja prak­tycz­nie każ­dego dnia wkła­dam to samo: czarną bluzę z kap­tu­rem, nie­bie­ski T-shirt i pli­so­waną spód­nicę w szkocką kratę. We­dług Bex szkolne re­stryk­cje do­ty­czące ubioru są jak za­sady pi­sa­nia so­netu: w wy­padku więk­szo­ści lu­dzi pro­wa­dzą do ka­ta­strofy, ale praw­dzi­wym ar­ty­stom po­zwa­lają two­rzyć rze­czy ma­giczne. (We­dług mnie wszyst­kie so­nety to dno).

Bex jest naj­młod­szą córką su­per­po­pu­lar­nego te­le­wi­zyj­nego ka­zno­dziei, ko­cha­nego przez pra­wi­co­wych wy­bor­ców z dwóch po­wo­dów: prze­ko­nań po­li­tycz­nych oraz la­ty­no­skiego po­cho­dze­nia, dzięki któ­remu jego głów­nie biała wi­dow­nia może się po­czuć mniej ra­si­stow­ska. Bex, prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, za­szan­ta­żo­wała ro­dzi­ców, żeby po­zwo­lili jej wy­je­chać do New­ton – za­gro­ziła, że zrobi coś znacz­nie bar­dziej kom­pro­mi­tu­ją­cego niż na­uka w szkole o kie­runku tech­nicz­nym, je­śli się nie zgo­dzą.

Od­wie­szam płaszcz i torbę, od­kła­dam no­tat­nik i pi­saki na skraj biurka, a na­stęp­nie prze­cią­gam po nich pal­cami, żeby je uło­żyć w równy rząd. (Nie, nie mam lęku przed nie­po­rząd­kiem. To zwy­kła awer­sja, jak do serka wiej­skiego).

– Wła­śnie mia­łam spy­tać, czy prze­ga­da­ły­ście już wszyst­kie twoje wa­riac­twa, ale wi­dzę, że wciąż czeka cię mnó­stwo ro­boty – ko­men­tuje moje za­cho­wa­nie Bex.

– Za­mi­ło­wa­nie do po­rządku nie jest za­bu­rze­niem. – Ogar­niam jej no­tatki zna­czą­cym spoj­rze­niem, a ona za­czyna je zbie­rać.

– Co tu­taj ro­bisz? – py­tam. – I jak się do­sta­łaś do środka?

Bex prze­chyla głowę na bok, trze­po­cze rzę­sami i mówi ci­chym, słod­kim gło­sem:

– Och, Evan! Zo­sta­wi­łam pod­ręcz­nik do bio­lo­gii w po­koju Evie. Je­śli go za­raz nie od­zy­skam, ob­leję ju­tro spraw­dzian! Po­mocy!!!

Pry­cham. Bex mu­sia­łaby obe­rwać w głowę młot­kiem, żeby nie za­li­czyć spraw­dzianu z bio­lo­gii. Ale jest tak śliczna, że lu­dzie czę­sto jej nie do­ce­niają. Evan, uczeń col­lege’u, który pełni funk­cję opie­kuna in­ter­natu, na­leży do grona jej wiel­bi­cieli i od­dałby Bex nie tylko klucz do mo­jego po­koju, lecz także mo­jego lap­topa, gdyby go ład­nie po­pro­siła.

– Czy kie­dy­kol­wiek po­my­śla­łaś, że te wiel­kie brą­zowe oczy i do­łeczki w po­licz­kach dają ci nad in­nymi nie­uczciwą prze­wagę? – py­tam.

– Ja­sne, Evie. Jako ciem­no­skóra dziew­czyna ma­rząca o ka­rie­rze w świe­cie na­uki co­dzien­nie bo­ry­kam się z kwe­stią swo­ich nie­uczci­wych prze­wag – od­po­wiada. – Och, a na mar­gi­ne­sie: gdy­byś kie­dy­kol­wiek chciała ode­grać rolę an­giel­skiej róży, służę po­mocą.

Wiem, co ma na my­śli. Po ojcu Bry­tyj­czyku odzie­dzi­czy­łam ja­sno­brą­zowe włosy, szare oczy i bladą kar­na­cję. Po matce z ko­lei mi­kry wzrost, włosy, które ła­two się kręcą, i umiar­ko­wane roz­cza­ro­wa­nie ogromną czę­ścią ludz­ko­ści.

Sia­dam obok Bex i po­na­wiam py­ta­nie:

– Co tu­taj ro­bisz?

Bex czę­sto u mnie prze­sia­duje, ale wie, że moja prze­strzeń oso­bi­sta to coś, czego pil­nie strzegę. Ko­cham po­rzą­dek i nie­na­wi­dzę się dzie­lić ulu­bioną czę­ścią po­koju – ol­brzy­mią ta­blicą su­cho­ście­ralną, na któ­rej ja­skra­wymi ko­lo­rami za­pi­suję no­tatki.

– Do­sta­łam od ro­dzi­ców spóź­niony pre­zent uro­dzi­nowy. – Po­daje mi ma­leń­kie pu­dełko. W środku znaj­duje się ma­sywny srebrny pier­ścio­nek. Pro­sty, ale gu­stowny. – Prze­czy­taj – do­daje, kiedy pa­trzę na nią zdez­o­rien­to­wana.

We­wnątrz pier­ścionka wy­gra­we­ro­wano słowa: „Nie na­le­żysz do sa­mej sie­bie”.

Nie ro­zu­miem ich, ale prze­cho­dzi mnie dreszcz.

– To z Bi­blii – tłu­ma­czy Bex. – Ozna­cza, że na­sze ciała nie na­leżą do nas, więc to coś w ro­dzaju pier­ście­nia czy­sto­ści. Gdy wy­jeż­dża­łam z domu, obie­ca­łam ro­dzi­com, że nie będę się z ni­kim uma­wiać, ale chyba wy­czuli, że się wa­ham.

Cza­sem się za­sta­na­wiam, kto zo­stał bar­dziej skrzyw­dzony: Bex przez ojca, który in­ter­pre­tuje w spo­sób do­słowny naj­gor­sze frag­menty Bi­blii, czy ja przez mamę, która uważa, że DSM-5 (ofi­cjalny spis za­bu­rzeń psy­chicz­nych) to do­sko­nały pod­ręcz­nik wy­cho­wy­wa­nia dzieci.

Za­my­kam pu­dełko i cho­wam pier­ścio­nek do szu­flady biurka.

– Od­dam ci go, gdy bę­dziesz wra­cać do domu. Chyba że uznasz, że już go nie po­trze­bu­jesz – mó­wię. – Wy­sko­czymy po coś słod­kiego?

Pro­mień Księ­życa, lo­kalna cu­kier­nia, sta­nowi lek na wszel­kie pro­blemy, od tych bła­hych po śmier­tel­nie po­ważne. Ja za każ­dym ra­zem za­ma­wiam to samo – ciastko cze­ko­la­dowe z ka­wał­kami cze­ko­lady. Bex woli wy­myślny przy­smak mie­siąca – tym ra­zem jest to ciastko z ana­na­sem, po­ma­rań­czą i ko­ko­sem. My­ślę, że te wy­bory mó­wią sporo o na­szych cha­rak­te­rach.

Wra­camy do New­ton z wy­pie­kami za­wi­nię­tymi w brą­zowy pa­pier. Za­my­kamy się w po­koju i zja­damy je z ape­ty­tem. W pew­nej chwili Bex od­zywa się z wa­ha­niem:

– Mogę cię o coś spy­tać?

– Wal śmiało.

– Co to za ko­lo­rowe ba­zgroły na ta­blicy?

Od­wra­cam się do niej za­sko­czona. Nie tego się spo­dzie­wa­łam.

– Zwy­kle twoja ta­blica jest pełna rów­nań, więc zdzi­wiły mnie te wszyst­kie po­krę­cone ob­razki – tłu­ma­czy. Przy­gląda się uważ­nie mo­jej twa­rzy, a ja od­wra­cam wzrok, jed­no­cze­śnie szu­ka­jąc w jej py­ta­niu dru­giego dna.

Od­czy­ty­wa­nie ludz­kich emo­cji spra­wia mi sporo trud­no­ści, choć oczy­wi­ście im le­piej ko­goś znam, tym ła­twiej mi to przy­cho­dzi. Bex ma do mo­jej bo­lączki prag­ma­tyczne po­dej­ście – opi­suje mi na głos uczu­cia ma­lu­jące się na twa­rzach in­nych lu­dzi i na­zywa to „emo­cjo­nalną nar­ra­cją”. Nie­stety ta me­toda nie działa, kiedy pró­buję roz­czy­tać samą Bex.

Aż w końcu słowo „po­krę­cone” na­pro­wa­dza mnie na wła­ściwy trop. Bex się mar­twi, że ba­zgroły na ta­blicy są efek­tem lęku.

– To afry­kań­skie sym­bole zwane adin­krami – mó­wię, żeby ją uspo­koić.

– Zda­jesz so­bie sprawę, że to żadna od­po­wiedź?

– Długa wer­sja?

Bex kiwa głową, więc opo­wia­dam:

– Naj­star­sze po­cho­dzą z Ghany, gdzie słu­żyły do za­pi­sy­wa­nia afo­ry­zmów. To coś jak hie­ro­glify, je­den ob­ra­zek za­wiera mnó­stwo in­for­ma­cji. Spójrz. – Wy­cią­gam te­le­fon, żeby po­ka­zać jej kwa­drat na­ry­so­wany wo­kół cze­goś, co przy­po­mina prze­krzy­wiony tor ko­le­jowy. – Ten ozna­cza „dom od­porny na dzia­ła­nie wia­tru” i sym­bo­li­zuje siłę w ob­li­czu prze­ciw­no­ści losu.

– A co zna­czy ten duży na gó­rze ta­blicy? Wy­gląda jak od­wró­cona li­lia.

Uśmie­cham się.

– Tak się składa, że to mój ulu­biony. „Kura dep­cze po swo­ich pi­sklę­tach, lecz ich nie za­bija”. To rada dla ro­dzi­ców: wy­cho­wuj, ale nie roz­piesz­czaj.

– Motto ro­dziny Bec­kha­mów – ko­men­tuje iro­nicz­nie Bex.

– Można tak po­wie­dzieć.

– Ale dla­czego tak się nimi za­in­te­re­so­wa­łaś? – do­cieka moja przy­ja­ciółka.

– Bo naj­lep­sze w tym wszyst­kim jest to, że można two­rzyć ma­te­ma­tyczne adin­kry.

– Jak ten sta­tek ko­smiczny, który na­ry­so­wa­łaś?

– Zga­dza się! – przy­ta­kuję. – Czarne i białe kropki, różne ko­lory, li­nie cią­głe i prze­ry­wane... Każda z tych rze­czy jest za­ko­do­waną in­for­ma­cją. Dzięki temu w jed­nym ry­sunku można za­wrzeć wiele rów­nań.

– Tylko po co?

– Bo to po­zwala mo­de­lo­wać dość zło­żone rze­czy.

– Aha. Ale nie za­mie­niasz się w żad­nego new­to­now­skiego Una­bom­bera?

– Nie. Nie za­mie­niam się.

Wolę jej nie mó­wić, jak na­prawdę na­zy­wał się Una­bom­ber ani jaką miał spe­cja­li­za­cję ma­te­ma­tyczną, choć wiem obie te rze­czy.

EVIE

Na­stęp­nego dnia pod­czas za­jęć jogi olśniewa mnie, jak so­bie po­ra­dzić z czę­ścią ma­te­ma­tyczną pro­jektu do Gra­nicy. Biorę prysz­nic, wska­kuję w świeże ciu­chy i za­bie­ram się do pracy – choć z rytmu wy­bija mnie tro­chę wia­do­mość od Ca­leba, który pi­sze, że ich pro­gram kom­plet­nie się wy­krza­czył i bę­dziemy mo­gli się spo­tkać do­piero ju­tro. Sta­ram się nie pa­ni­ko­wać – mamy jesz­cze dwa ty­go­dnie.

Po­nie­waż do ukoń­cze­nia pracy po­trzebne mi będą źró­dła na te­mat al­gebr Clif­forda i być może to­po­lo­gii, udaję się do szkol­nej bi­blio­teki, żeby zdo­być nie­zbędną li­te­ra­turę, a przy oka­zji ku­pić w ka­wiarni ka­napkę.

Gdy ja­kiś czas póź­niej wy­cho­dzę z bi­blio­teki ze stertą ksią­żek, z za­sko­cze­niem do­strze­gam Leo, który ce­luje apa­ra­tem w czubki drzew. Trwa w kom­plet­nym bez­ru­chu. Ja też po­tra­fię się tak sku­piać, choć wy­łącz­nie przy ma­te­ma­tyce.

W końcu opusz­cza apa­rat i wtedy mnie do­strzega. Na jego twa­rzy po­ja­wia się au­ten­tyczna ra­dość, a mnie na­wet nie jest wstyd, że tak się na niego ga­pi­łam.

– Po­móc ci z książ­kami? – pyta z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem.

– A to nie jest cięż­kie? – Wska­zuję apa­rat wi­szący na jego szyi i ple­cak na ra­mie­niu.

– Ręce mam wolne.

Ostroż­nie wkłada apa­rat do etui i chowa ca­łość do ple­caka, a ja po­zwa­lam mu wziąć po­łowę ksią­żek, uważ­nie przy­glą­da­jąc się jego dło­niom, kiedy po­pra­wia chwyt. Przez spo­sób, w jaki Leo na mnie pa­trzy, za­czę­łam zwra­cać uwagę na szcze­góły jego ciała, któ­rych wcze­śniej nie uwa­ża­łam za zbyt cie­kawe: na nad­garstki, oboj­czyki i ra­miona. Dziwna sprawa.

Pa­trzy na okładkę książki le­żą­cej na szczy­cie sterty.

– Kontr­przy­kłady w to­po­lo­gii – od­czy­tuje ty­tuł. – Wy­da­wało mi się, że w tym se­me­strze prze­ra­bia­cie na mat­mie kom­bi­na­to­rykę?

Za­sko­czona uno­szę brew. Ucznio­wie, któ­rzy nie cho­dzą na ma­te­ma­tykę, rzadko in­te­re­sują się na­szym ma­te­ria­łem.

– Py­ta­łem o nią, kiedy za­pi­sy­wa­łem się do szkoły – tłu­ma­czy. – Nie mo­głem się zde­cy­do­wać, czy jako przed­miot do­dat­kowy wziąć pro­gra­mo­wa­nie, czy ma­te­ma­tykę. – Pa­trzy na mnie ką­tem oka. – I do­cho­dzę do wnio­sku, że do­ko­na­łem złego wy­boru.

Zna­czy, że to przeze mnie? Boże, przy­da­łaby mi się Bex.

– To do mo­jego po­bocz­nego pro­jektu – od­po­wia­dam, wra­ca­jąc na zna­jomy grunt.

– Do Gra­nicy?

Przy­ta­kuję.

– Ty też pla­nu­jesz się zgło­sić? – py­tam.

– Mam na warsz­ta­cie taką małą pracę na te­mat roz­ma­ito­ści – od­po­wiada Leo.

Roz­ma­ito­ści to trój­wy­mia­rowe mo­dele, któ­rych używa się mię­dzy in­nymi do opi­sy­wa­nia kształ­tów po­ten­cjal­nych wszech­świa­tów. Za­czyna opo­wia­dać mi o pro­ble­mie, który po­sta­no­wił za­pre­zen­to­wać. Ogól­nie rzecz bio­rąc, wy­daje się do­brze speł­niać wy­mogi Gra­nicy – w ide­al­nym stop­niu mie­sza fi­zykę z ma­te­ma­tyką, co jest do­ce­niane przez ju­ro­rów – nie brzmi jed­nak szcze­gól­nie ory­gi­nal­nie. Może nie zdra­dza mi wszyst­kiego? Nie ob­ra­zi­ła­bym się, gdyby tak było, bo kiedy pyta o mój pro­jekt, ja też za­cho­wuję sporo dla sie­bie.

– A po co ci ten apa­rat? – Je­stem cie­kawa, czy ma to ja­kiś zwią­zek z na­szą roz­mową.

– Och, po pro­stu ro­bi­łem zdję­cia. To moje hobby. Wciąż przy­zwy­cza­jam się do tu­tej­szego świa­tła. Wierz mi lub nie, ale jest zu­peł­nie inne niż w Lu­izja­nie.

Na­wią­za­nie do Lu­izjany przy­po­mina mi o czymś, co wcze­śniej nie da­wało mi spo­koju.

– Jak to moż­liwe, że nie masz tam­tej­szego ak­centu? Prze­pra­szam, je­żeli to wścib­skie py­ta­nie. Cza­sem mam pro­blem z tym, no... – ury­wam, bo nie je­stem w sta­nie do­koń­czyć zda­nia, a Leo się śmieje.

– W po­rządku. Moja mama do­ra­stała w Ohio, więc to po niej mam ak­cent. Choć po­doba mi się lu­izjań­skie prze­cią­ga­nie sa­mo­gło­sek.

– A mnie się po­doba, jak mó­wisz – od­po­wia­dam, na co Leo dziw­nie się uśmie­cha, jak­bym przy­zna­wała się do cze­goś wię­cej, niż za­mie­rza­łam.

Do­cie­ramy do New­ton i za­trzy­mu­jemy się na pół­pię­trze in­ter­natu, żeby mógł mi od­dać książki.

– Dzięki za po­moc. Nie wiem, czy sama da­ła­bym radę.

– My­śla­łem, że do dźwi­ga­nia za­trud­niasz Ca­leba.

– Ca­leb przy­daje się do wielu rze­czy, ale nie spę­dzamy ze sobą każ­dej mi­nuty.

– Do­brze wie­dzieć. – Leo robi dziwną minę i znika za drzwiami.

Już z po­koju wy­sy­łam Bex wia­do­mość z prośbą, by do mnie zaj­rzała, ale ona od­pi­suje, że musi od­bęb­nić kilka go­dzin w la­bo­ra­to­rium – ucznio­wie bio­lo­gii i che­mii mają w po­nie­dzia­łek warsz­taty, a ona chce się do nich przy­go­to­wać.

Gdy w końcu przy­cho­dzi, sie­dzę po uszy w pro­jek­cie. Na wi­dok za­ba­zgra­nej ta­blicy, po­roz­rzu­ca­nych ksią­żek i no­ta­tek staje się dla niej ja­sne, że tkwię obec­nie – jak to sama na­zywa – w „sta­nie fugi ma­te­ma­tycz­nej”, co ozna­cza, że wszel­kie próby po­ro­zu­mie­nia się ze mną ska­zane są z góry na po­rażkę. Po­nie­waż jest naj­lep­szą przy­ja­ciółką pod słoń­cem, wbrew re­gu­la­mi­nowi przy­nosi mi do po­koju obiad (gril­lo­wany ser) i bez słowa wy­cho­dzi.

Jest późne so­bot­nie po­po­łu­dnie, gdy udaje mi się od­prę­żyć. Mam już ob­li­cze­nia, mam szkic mo­delu. Ju­tro prze­ko­nam Ca­leba, żeby za­czął pra­co­wać nad pro­gra­mem.

Pi­szę Bex ko­lejną wia­do­mość: „Znaj­dziesz dla mnie rano czas?”.

„Ja­sne, ale mam jesz­cze pracę do­mową. Może spo­tka­nie w księ­gar­nio-ka­wiarni?”

„Ide­al­nie”.

Po śnia­da­niu pa­ku­jemy ple­caki i wy­ru­szamy do mia­sta. Po­nie­waż jest dość wcze­śnie, zaj­mu­jemy wolny sto­lik obok gniazdka elek­trycz­nego i roz­bi­jamy tam małe obo­zo­wi­sko.

– No więc – za­gaja Bex, ry­su­jąc słomką w piance swo­jego latte. – O co cho­dzi?

Nie je­stem pewna, od czego za­cząć roz­mowę. Ro­dzice nie po­zwa­lają Bex rand­ko­wać, a dla mnie to też, jak by to ująć... dzie­wi­cze te­ry­to­rium.

Przy­zwy­cza­jona do tego, że cza­sem musi mnie cią­gnąć za ję­zyk, Bex pyta:

– Cho­dzi o Leo?

– Anita po­ra­dziła mi, że­bym po­szu­kała so­bie zna­jo­mych. Ko­goś poza tobą i Ca­le­bem. Wy­da­wało mi się, że to wła­śnie ro­bię, ale Leo ocze­kuje chyba cze­goś wię­cej.

– To prawda – przy­ta­kuje Bex. – Ocze­kuje. A ty?

Są­czę her­batę i roz­my­ślam nad jej py­ta­niem. Bex cier­pli­wie czeka. To je­den z po­wo­dów, dla któ­rych mogę się z nią przy­jaź­nić.

Choć ni­gdy się nad tym szcze­gól­nie nie za­sta­na­wia­łam, w głębi du­szy chyba za­kła­da­łam, że pew­nego dnia po­znam wła­ściwą osobę. Będę ro­bić ma­gi­sterkę albo dok­to­rat, a przy oka­zji wszyst­kie te rze­czy, któ­rymi zaj­mują się do­ro­śli lu­dzie: za­ko­cham się, wyjdę za mąż, uro­dzę dzieci. I ja­koś ni­gdy nie wy­da­wało mi się ko­nieczne, żeby za­da­wać się z chło­pa­kami, do­póki nie będę na to wszystko go­towa.

Tylko raz do­szło do pew­nej nie­dwu­znacz­nej sy­tu­acji – o któ­rej wo­la­ła­bym za­po­mnieć – ale wtedy znie­chę­ciło mnie to do in­tym­nego związku. Ca­ło­wa­nie się wy­da­wało mi się dziwne, no i bar­dzo nie­hi­gie­niczne. Obrzy­dzała mnie myśl, że w mo­ich ustach mia­łaby się zna­leźć cu­dza ślina, choćby na­wet ślina Ca­leba. Tym­cza­sem Leo spra­wia, że za­czy­nam zmie­niać zda­nie. A je­śli to ca­ło­wa­nie się jest cał­kiem miłe?

– Ja? Może – od­po­wia­dam.

– Wiesz, że w roz­mo­wie ze mną nie płaci się od słowa? – iro­ni­zuje Bex.

– Nie je­stem pewna, czy na pewno chcę cze­goś wię­cej. Ale może po­win­nam cho­ciaż spró­bo­wać? Wszyst­kim in­nym ja­koś się to po­doba. – Gdy tylko to mó­wię, robi mi się żal przy­ja­ciółki i wy­cią­gam do niej rękę.

Bex zbywa mnie mach­nię­ciem dłoni.

– Mną się nie przej­muj, moja sy­tu­acja jest wy­jąt­kowa. My­ślę, że mu­sisz so­bie od­po­wie­dzieć na dwa py­ta­nia. Po pierw­sze, czy chcesz za­cząć się uma­wiać, a po dru­gie, czy na pewno z Leo.

– Je­śli nie z Leo, to z kim? – py­tam zdzi­wiona.

Bex pa­trzy na mnie zna­cząco. Roz­po­znaję to spoj­rze­nie, bo taką samą minę robi dok­tor Le­wis, kiedy spraw­dza za­da­nia do­mowe Blake’a Win­tersa.

– Cho­dzi ci o Ca­leba. – Kręcę głową.

– Dla­czego nie?

– Hmm, po­myślmy. Czyj zwią­zek prze­trwał w New­ton naj­dłu­żej?

Bex za­sta­na­wia się nad tym przez chwilę.

– Wy­daje mi się, że Sa­rah i Chri­sto­pher cho­dzili ze sobą pra­wie dwa lata.

– A Ca­leb? Ile naj­dłu­żej wy­trzy­mał z jedną dziew­czyną? – do­cie­kam.

– Trzy mie­siące?

– Do­kład­nie tak, i to był w jego wy­padku ewe­ne­ment. A ja przy­jaź­nię się z nim od dwu­na­stu lat i będę go po­trze­bo­wać co naj­mniej przez ko­lejne dwa­na­ście. Nie mogę so­bie po­zwo­lić na to, żeby go stra­cić.

– Nie wiem, czy po­win­naś tak o tym my­śleć – waha się Bex.

– Nie chcę ry­zy­ko­wać. Bez Ca­leba na­wet bym nie wie­działa, jak być Evie. – Przy­po­mina mi się je­dyny wiersz z lek­cji an­giel­skiego, jaki kie­dy­kol­wiek mi się spodo­bał. Pew­nie z po­wodu ma­te­ma­tycz­nej me­ta­fory. – „Jego sta­łość uści­śla mój obieg”[1].

Bex marsz­czy nos.

– Co to w ogóle zna­czy?

– Ca­leb jest moim kom­pa­sem, punk­tem od­nie­sie­nia. Moim do­mem. Och, to tylko cy­tat z wier­sza – wy­ja­śniam za­że­no­wana.

– I ro­zu­miem, że nie zmie­nisz zda­nia...

– Nie cho­dzi tylko o to, że nie chcę ze­psuć tego, co już nas łą­czy – od­po­wia­dam. – Ja go znam od przed­szkola. Ca­ło­wa­nie się z nim by­łoby... dzi­waczne. – Roz­wa­żam przez mo­ment, czy nie po­wie­dzieć Bex o tam­tym prze­ra­ża­ją­cym zaj­ściu na ogni­sku, ale stwier­dzam, że nie chcę się w to za­głę­biać. – Leo ma w so­bie coś po­zy­tyw­nie ta­jem­ni­czego, a kiedy na mnie pa­trzy, czuję w brzu­chu ła­sko­ta­nie.

– Może kręcą się w nim bączki. No wiesz, te z jego za­da­nia – su­ge­ruje Bex.

– Śmiej się do woli, ale one na­prawdę były piękne.

– Bączki czy jego ra­miona?

Nie od­po­wia­dam od razu.

– Nie­wy­klu­czone, że jedno i dru­gie – przy­znaję w końcu.

Po po­wro­cie do New­ton za­trzy­mu­jemy się przy skrzyn­kach na li­sty. Bex wyj­muje ze swo­jej skrytki dużą paczkę – twier­dzi, że to prze­wod­nik po szko­łach me­dycz­nych, który przy­słali jej ro­dzice. Pa­trzę na tę ce­głę i ko­men­tuję:

– Oni nie wie­dzą o ist­nie­niu in­ter­netu?

– Po pro­stu się eks­cy­tują. Myśl, że mogę zo­stać le­karką, kom­plet­nie zmie­niła ich zda­nie w kwe­stii mo­jego wy­kształ­ce­nia aka­de­mic­kiego. Złosz­czą się, gdy mó­wię o zmia­nach kli­ma­tycz­nych, ale ra­to­wa­nie dzieci uwa­żają za po­ży­teczne za­ję­cie.

Nie po­tra­fię roz­czy­tać wy­razu jej twa­rzy, ale głos ma odro­binę smutny.

– A ty? Też tego chcesz, prawda?

Bex uśmie­cha się i mówi:

– Cza­sami trudno wie­dzieć, czego się chce.

Święte słowa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Słowa te po­cho­dzą z wier­sza Wa­leta, żalu za­bra­nia­jąca Johna Donne’a w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Ba­rań­czaka (przyp. tłum.).