All in 1. Serce ze szkła - Emma Scott - ebook
NOWOŚĆ

All in 1. Serce ze szkła ebook

Emma Scott

4,9

29 osób interesuje się tą książką

Opis

All in to historia, po której nigdy nie będziecie gotowi na drugi tom.

Kacey, gitarzystka frontmenka, jest utalentowana i charyzmatyczna. Otoczona tysiącami fanów żyje w samotności od koncertu do koncertu, powoli staczając się po równi pochyłej.

Jonah, obdarzony talentem artysta, żyje w samotności, jaką potrafi znieść tylko ktoś naprawdę silny. Bo Jonah jest silny i gotowy na nieuniknione.

Dla żadnego z nich to nie jest czas na nowy związek. Gdy jednak przydarza im się coś prawdziwego – coś, co wszystko zmienia, co przynosi ukojenie, daje szaleńczą radość i niewyobrażalny smutek, coś pięknego i kruchego jak szkło – czy warto wtedy oglądać się za siebie?

All In. Serce ze szkła to książka, w której nie ma niczego udawanego: żadnego pozorowanego fake relationship, żadnego powierzchownego hate-to-love, żadnego nieprawdopodobnego plot twistu. W zamian za to czytelnik otrzymuje historię dwojga ludzi, których relacja rozwija się powoli, boleśnie i prawdziwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (9 ocen)
8
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dabrowskaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Nie pamiętam już kiedy ostatnio jakąś książka poruszyła mnie do łez. Tym razem chusteczki o których mówiliście były potrzebne. Ostatnie 15 stron czytałam prawie dwie godziny. Prosiłabym o kolejny tom. Zostałam przeczołgana emocjonalnie. Moje serce przez te kilkanaście ostatnich stron zostało roztrzaskane na miliony malutkich kawałków. Kacey jest gitarzystą otoczoną tysiącami fanów, gdyż zespół w którym gra staje się coraz bardziej popularny. W życiu zawodowym idzie jej świetnie, niestety życie prywatne a dokładniej relacje z rodzicami są w fatalnym stanie. Ojciec po wyrzuceniu jej z domu nie chce jej znać. Matka czasem odbierze telefon, ale to też w tajemnicy przed ojcem. Po jednym z koncertów zalana w trupa Kacey spędza spokojną noc na kanapie gościa wynajętego do prowadzenia limuzyny Jonah jest artystycznie utalentowanym młodym mężczyzną, który dorabia sobie jako kierowca limuzyny. Jonah żyje w samotności i tylko rodzina zna jego najbardziej bolesny sekret prze, który chłopak n...
00
kajka68

Nie oderwiesz się od lektury

piękna...
00
miedzy_akapitami

Nie oderwiesz się od lektury

Ona była ogniem, on woda. Przeciwieństwami, które do funkcjonowania potrzebują siebie nawzajem. Razem tworzą całość. Kacey zawsze brakowało miłości. Pozbawiona bliskości, szukała jej u innych. To nie zawsze dawało dobre efekty. Jest zagubioną dziewczyną, która pragnie być kochana. Jonah żyje według harmonogramu i właściwie jest pogodzony ze swoim losem. Przynajmniej tak mu się wydaje. Dopóki nie poznaje Kacey. Przypadkowa dziewczyna, która dała mu coś, czego nie chciał. Jedno szuka akceptacji i bliskości. Drugie stroni od uczuć, nie chcąc narażać innych na ból. Ich życie i doświadczenie są zupełnie różne. I nieważne co przeżyli, łączy ich jedno. Samotność. Ciężko przedstawić swoją opinię, nie spojlerujac książki, ale spróbuję. Jest niewiele książek, w których szybko rodząca się więź między bohaterami mi nie przeszkadza. Bo tak było między Jonah i Kacey. Nie marnowali czasu, czerpali z życia garściami. I to w ich związku było piękne. Kacey wniosła dużo koloru do szarego życia Jonah...
00
RinRin

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, chwyta za serce i mam szczerą nadzieję, że zostanie wydana druga część. Szkoda by zakończyć tak wspaniałą historię tylko na pierwszej części.
00
Mamoja2007

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka. . Bardzo wzruszająca zarówno 1 jak i 2 część
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuFull Tilt
Co­py­ri­ght © 2016 by Emma Scott. All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Fi­lia Co­py­ri­ght © 2024 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Front co­ver art by Me­lissa Pa­nio-Pe­ter­sen Back co­ver photo by Raw­pi­xel.com
Pro­jekt pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8265-810-1
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

TA KSIĄŻKA OPO­WIADA PRZEDE WSZYST­KIM HI­STO­RIĘ BRACI.

DE­DY­KUJĘ JĄ MO­JEMU BRATU BO­BOWI, KTÓRY – NIE­ŚWIA­DO­MIE – ZA PO­MOCĄ ZA­WAR­TEJ W E-MA­ILU SU­GE­STII NA­KIE­RO­WAŁ MNIE NA PI­SAR­SKĄ ŚCIEŻKĘ. PO­PCHNĄŁ MNIE W STRONĘ TEJ PRZY­GODY – MO­JEGO PO­WO­ŁA­NIA DO OPI­SY­WA­NIA HI­STO­RII MI­ŁO­SNYCH – KTÓRA NA ZA­WSZE ZMIE­NIŁA MOJE ŻY­CIE.

Z WY­RA­ZAMI WDZIĘCZ­NO­ŚCI I MI­ŁO­ŚCI – TA KSIĄŻKA JEST DLA CIE­BIE.

LIVE    Li­ght­ning Cra­shes

HAL­SEY    Hur­ri­cane

SIA    Chan­de­lier

COLD­PLAY    Yel­low

CE­LINE DION    My He­art Will Go On

BI­SHOP    Like a Ri­ver

TOM PETTY    Free Fal­lin’

SNOW PA­TROL    Cha­sing Cars

THE STRUM­BEL­LAS

PIĘT­NA­ŚCIE MIE­SIĘCY WCZE­ŚNIEJ...

Po­ra­ziło mnie ostre świa­tło. Wal­czy­łem, by nie za­mknąć oczu, ale się pod­da­łem i po­zwo­li­łem opaść po­wie­kom. Za­miast pa­trzeć, wsłu­chi­wa­łem się w pracę ma­szyn, sta­ra­jąc się dzięki ich brzmie­niu wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Pi­ka­jący sy­gnał był miarą bi­cia mo­jego serca. No­wego serca, po­woli pom­pu­ją­cego krew w piersi. Wczo­raj na­le­żało ono do dwu­dzie­sto­trzy­let­niego ko­szy­ka­rza, który wy­jeż­dża­jąc z Hen­der­son, miał wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy. Te­raz było moje. W pod­świa­do­mo­ści mie­szały mi się smu­tek i wdzięcz­ność.

Dzię­kuję. Przy­kro mi, ale dzię­kuję...

Boże, moja pierś. Czu­łem się tak, jakby spa­dło na mnie wiel­kie ko­wa­dło i zmiaż­dżyło mi że­bra. Mo­stek, który zo­stał otwarty jak drzwi szafy, po czym po­now­nie za­mknięty i za­szyty, pul­so­wał ago­nal­nie, a ból ten po­chła­niał mnie cał­ko­wi­cie. Gdzieś głę­boko pod tym kosz­ma­rem znaj­do­wało się moje nowe serce.

Jęk­ną­łem, ale wy­do­sta­jący się z mo­ich ust dźwięk przy­niósł jesz­cze wię­cej bólu.

– Bu­dzi się. Wró­ci­łeś do nas, ko­cha­nie?

Spró­bo­wa­łem po­now­nie uchy­lić po­wieki, ale świa­tło wciąż ośle­piało.

Może umar­łem?

Biała szpi­talna po­ściel i ostre flu­ore­scen­cyjne świa­tło po­ra­ziły mnie raz jesz­cze, ale w końcu moje oczy za­częły się do nich przy­zwy­cza­jać. Ciemne syl­wetki na­brały kształ­tów. Po pra­wej za­uwa­ży­łem ro­dzi­ców. Mama, która oczy miała mo­kre od łez, wy­cią­gała rękę, by od­gar­nąć mi ko­smyk wło­sów z czoła. Po­pra­wiła rurkę, którą po­da­wano mi tlen do nosa, choć za­pewne wcale nie było to ko­nieczne.

– Świet­nie wy­glą­dasz, ko­cha­nie – po­wie­działa drżą­cym gło­sem.

Czu­łem, jak­bym od ty­go­dni zma­gał się ze śmier­telną cho­robą, by na ko­niec wpaść pod po­ciąg to­wa­rowy. Jed­nak mama nie miała na my­śli tego, że do­brze wy­glą­dam, ale że żyję.

Dla jej do­bra udało mi się uśmiech­nąć.

– Świet­nie się spi­sa­łeś, synu – po­wie­dział tata. – Dok­tor Mor­ri­son mówi, że ro­ko­wa­nia są na­prawdę do­bre. – Po­słał mi wy­mu­szony uśmiech, po czym od­wró­cił wzrok i za­kasz­lał w pięść, by ukryć emo­cje.

– Theo? – wy­chry­pia­łem i na­tych­miast się skrzy­wi­łem, gdy głę­boki ból prze­szył moją pierś. Ode­tchną­łem płytko i spoj­rza­łem w lewo.

Sie­dział po­chy­lony na krze­śle, opie­ra­jąc łok­cie na ko­la­nach. Silny. Nie­za­chwiany.

– Cześć, bra­ciszku – po­wie­dział, a w jego głę­bo­kim gło­sie usły­sza­łem wy­mu­szoną lek­kość. – Mama ściem­nia. Wy­glą­dasz okrop­nie.

– The­odo­rze – upo­mniała go. – Wcale nie. Jest piękny.

Nie mia­łem siły, by rzu­cić ja­kimś żar­tem. Udało mi się je­dy­nie uśmiech­nąć. Brat także od­po­wie­dział uśmie­chem, ale był on sztuczny i spięty. Zna­łem Theo le­piej niż kto­kol­wiek, wie­dzia­łem, gdy coś go drę­czyło. Gniew, który prze­waż­nie tlił się w nim nie­wiel­kim pło­my­kiem, w tej chwili pło­nął ja­sno.

Dla­czego...?

Ro­zej­rza­łem się po sali i zro­zu­mia­łem.

– Au­drey?

W po­miesz­cze­niu dało się wy­czuć na­pię­cie, mama wy­raź­nie się wzdry­gnęła. Wy­mie­niono wiele spoj­rzeń – prze­la­ty­wały nad moim łóż­kiem jak ptaki.

– Jest późno – po­wie­dział tata. – Wró­ciła do domu. – Był rad­nym na­szego mia­sta, a te­raz mó­wił jak po­li­tyk, gdy w ten ła­godny spo­sób mu­siał wy­znać ja­kąś nie­przy­jemną prawdę.

Mama – bie­gła w po­cie­sza­niu przed­szko­lanka – za­częła wy­ja­śniać:

– Po­wi­nie­neś od­po­cząć, ko­cha­nie. Prze­spać się. Kiedy się wy­śpisz, po­czu­jesz się znacz­nie le­piej. – Po­ca­ło­wała mnie w czoło. – Ko­cham cię, Jo­nah. Nie­długo doj­dziesz do sie­bie.

Tata zła­pał ją za ra­miona.

– Dajmy mu od­po­cząć, Be­verly.

Za­tem od­po­czy­wa­łem. Wie­lo­krot­nie za­pa­da­łem i bu­dzi­łem się z na­zna­czo­nego bó­lem snu, aż pie­lę­gniarka do­dała coś do mo­jej kro­plówki i za­sną­łem głę­boko.

Kiedy od­zy­ska­łem przy­tom­ność, sie­dział przy mnie Theo. Au­drey nie­stety nie było. Nowe serce ude­rzało w cięż­kim, bo­le­snym ryt­mie. Do mo­ich żył po­now­nie na­pły­nęła ad­re­na­lina lub inny hor­mon wy­dzie­lany w chwi­lach, gdy koń­czyło się coś, co miało trwać wiecz­nie.

– Gdzie ona jest? – za­py­ta­łem. – Po­wiedz prawdę.

Theo wie­dział, o kogo mi cho­dziło.

– Wczo­raj rano po­le­ciała do Pa­ryża.

– Roz­ma­wia­łeś z nią? Co po­wie­działa?

Przy­su­nął się z krze­słem.

– Wci­snęła mi ja­kąś łzawą gadkę. Mó­wiła, że ma plany na ży­cie, a to... – Od­wró­cił wzrok.

– To nie było to – do­koń­czy­łem.

– Nie mo­gła tego znieść... – Prze­cze­sał włosy pal­cami. – Kurwa, nie po­wi­nie­nem tego mó­wić.

– Nie – rzu­ci­łem, krę­cąc lekko głową. – Cie­szę się, że mi po­wie­dzia­łeś. Mu­sia­łem to usły­szeć.

– Przy­kro mi, bra­ciszku. Trzy lata. Po­świę­ci­łeś jej trzy lata, a ona po pro­stu...

– W po­rządku. Tak jest le­piej.

– Le­piej? Jak, do dia­bła, może być tak le­piej?

Po­wieki mi cią­żyły, oczy chciały się za­mknąć, opu­ścić kur­tynę i po­zwo­lić mi wró­cić na chwilę w ob­ję­cia za­po­mnie­nia. Nie mia­łem siły, by po­wie­dzieć bratu, że nie czu­łem nie­na­wi­ści do Au­drey za to, że mnie zo­sta­wiła. Spo­dzie­wa­łem się tego. Na­wet chory, z nie­wy­dol­nym ser­cem, wi­dzia­łem, jak się wzdry­gała i roz­glą­dała w po­szu­ki­wa­niu drzwi, pla­nu­jąc ucieczkę od mo­jego stanu i ży­cia, które miało mnie cze­kać.

Bo­lało – całe te trzy lata związku z nią były jak nóż wbity w moje nowe serce. Ale nie czu­łem nie­na­wi­ści, bo ja jej też nie ko­cha­łem. Nie tak, jak chciał­bym ko­chać ko­bietę – całą swoją du­szą.

Au­drey ode­szła. Theo mógł nie­na­wi­dzić ją za mnie. Ro­dzice mo­gli roz­wo­dzić się nad jej okru­cień­stwem w moim imie­niu. Jed­nak po­zwo­li­łem jej odejść, po­nie­waż w tam­tej chwili nie wie­dzia­łem, że miała być moją ostat­nią dziew­czyną...

LI­PIEC, PIĄ­TEK WIE­CZÓR

By­łam pi­jana.

Z ja­kiego in­nego po­wodu trzy­ma­ła­bym w ręce ko­mórkę, za­wie­sza­jąc pa­lec nad nu­me­rem ro­dzi­ców, któ­rzy miesz­kali w San Diego?

Pi­jacka me­lan­cho­lia, po­my­śla­łam. Naj­wy­raź­niej nie jest je­dy­nie dla by­łych part­ne­rów.

Par­sk­nę­łam śmie­chem, który za­brzmiał bar­dziej jak szloch i po­niósł się echem po klatce scho­do­wej. Sie­dzia­łam w ciem­nej, wą­skiej prze­strzeni, pod­cią­ga­jąc ko­lana do piersi i sta­ra­jąc się zwi­nąć w kłę­bek. Pró­bo­wa­łam stać się nie­wi­dzialna. Zza be­to­no­wej ściany do­cho­dziły przy­tłu­mione okrzyki i gwizdy trzech ty­sięcy lu­dzi, któ­rzy cze­kali, by Ra­pid Con­fes­sion wy­szedł na scenę. Nasz ma­na­ger, Jimmy Ray, do­bre dwa­dzie­ścia mi­nut temu dał znać, że wcho­dzimy za dzie­sięć mi­nut, więc dziew­czyny z ze­społu za­pewne już mnie szu­kały.

Upi­łam łyk z bu­telki po wo­dzie mi­ne­ral­nej Evian w trzech czwar­tych wy­peł­nio­nej wódką – po­nie­waż taka je­stem sprytna – i znów sku­pi­łam się na te­le­fo­nie. Al­ko­hol miał do­dać od­wagi, bym za­dzwo­niła. Ostrze­ga­łam się w du­chu, żeby tego nie ro­bić, by odło­żyć te­le­fon i do­łą­czyć do cze­ka­ją­cego w gar­de­ro­bie ze­społu. Mia­ły­śmy wejść na scenę i za­grać ko­lejny kon­cert, na który wy­prze­dały się bi­lety. Chcia­łam być sławna, za­ro­bić dużo kasy i na­dal co noc pie­przyć się z in­nym chło­pa­kiem.

Po­nie­waż to wła­śnie był rock’n’roll.

Ale ściema. Wcale nie wpi­sy­wa­łam się w ten kli­mat. Ubie­ra­łam się od­po­wied­nio, zwłasz­cza dzi­siaj, gdy mia­łam na so­bie mi­ni­spód­niczkę, się­ga­jące ud ko­zaki i gor­set. Ide­al­nie wy­sty­li­zo­wane, tle­nione na nie­mal biały ko­lor włosy spły­wały lo­kami na moje na­gie ra­miona. Usta po­ma­lo­wa­łam na czer­wono, oczy oto­czy­łam czer­nią. Moją skórę zdo­biły ta­tu­aże, do­da­jąc mi wy­glądu grunge roc­ko­wej la­ski, ale nie sta­no­wiły czę­ści ko­stiumu. Były moje.

Wy­glą­da­łam pro­fe­sjo­nal­nie, ale czu­łam się, jakby zro­biono mnie ze szkła, które nie­ustan­nie roz­bi­jano i roz­rzu­cano. Nie mia­łam po­ję­cia kim lub czym by­łam, wie­dzia­łam je­dy­nie, że ład­nie błysz­cza­łam w świe­tle re­flek­to­rów.

Wzię­łam ko­lejny łyk wódki i nie­mal upu­ści­łam ko­mórkę. Za­czę­łam prze­bie­rać rę­kami, by ją zła­pać, a gdy unio­słam ją do oczu, za­uwa­ży­łam, że wci­snę­łam zie­loną słu­chawkę.

– Cho­lera...

Po­woli przy­ło­ży­łam te­le­fon do ucha.

– Dom Daw­so­nów, słu­cham – ode­brała matka po trze­cim sy­gnale.

Serce mocno mi się ści­snęło. Po­ru­sza­łam ustami, ale nie by­łam w sta­nie wy­du­sić z sie­bie głosu.

– Halo?

– Ja...

– Halo? W czym mogę po­móc?

Za­raz się roz­łą­czy!

– Cześć, mamo. To ja. Ka­cey.

– Cas­san­dra?

Nie­na­wi­dzi­łam tego imie­nia i od lat się nim nie po­słu­gi­wa­łam, jed­nak w trzech wy­po­wie­dzia­nych przez matkę sy­la­bach usły­sza­łam ulgę. Na­prawdę.

– Tak, cześć! – po­wie­dzia­łam pro­mien­nie, nieco zbyt gło­śno. – Co, eee... Co u was sły­chać?

– Wszystko do­brze – stwier­dziła. Ści­szyła głos, jakby nie chciała, żeby kto­kol­wiek inny ją usły­szał. – Skąd dzwo­nisz?

– Z Las Ve­gas – od­par­łam. – Je­ste­śmy w tra­sie kon­cer­to­wej. Ja i mój ze­spół, Ra­pid Con­fes­sion. Na nasz dzi­siej­szy wy­stęp wy­prze­dano wszyst­kie bi­lety, a to już drugi z rzędu. Wła­ści­wie to bi­lety ro­ze­szły się na więk­szość kon­cer­tów pod­czas trasy. To świet­nie. Do­brze nam idzie.

– Cie­szę się, Cas­san­dro.

W sło­wach matki sły­sza­łam wpływ ojca, przez który zmie­niała się w cho­ler­nego ro­bota, re­cy­tu­ją­cego fra­zesy, które wcze­śniej była zmu­szona za­pa­mię­tać.

– A na­sza ostat­nia pio­senka, Talk Me Down? Cóż... – Przy­gry­złam wargę. – Jest na szó­stym miej­scu li­sty stu naj­go­ręt­szych utwo­rów. I to... cóż, ja ją na­pi­sa­łam, mamo. To zna­czy na­gra­łam ją z ze­spo­łem, ale słowa... słowa są głów­nie moje. A Wan­der­lust? Ten ka­wa­łek też ja na­pi­sa­łam. Zaj­muje dwu­na­stą po­zy­cję na li­stach.

Ci­sza.

Prze­łknę­łam ślinę.

– Co u taty?

– Do­brze – od­parła nie­mal szep­tem mama.

– Czy... jest w domu?

Wes­tchnęła słabo.

– Cas­sie... Je­steś bez­pieczna? Ktoś dba o cie­bie?

– Sama o sie­bie dbam, mamo – przy­zna­łam. – I od­no­szę suk­cesy. Ten ze­spół... Je­ste­śmy su­per.

Boże, nie po­do­bała mi się ta roz­mowa. Ani ża­ło­sny ton mo­jego głosu, ani chwa­le­nie się osią­gnię­ciami ze­społu, ani bła­ga­nie matki, by po­czuła dumę z po­wodu mo­jego suk­cesu, kiedy sama nie czu­łam nic, może tylko po­trzebę by­cia ko­chaną. Mi­łość była dla mnie ni­gdy nie­za­spo­ko­jo­nym gło­dem, który roz­pacz­li­wie skrę­cał moje wnętrz­no­ści, wią­żąc je w mocne wę­zły, któ­rych nie by­łam w sta­nie roz­plą­tać.

Nie po­tra­fi­łam za­spo­koić tego po­tęż­nego ape­tytu. Umia­łam tylko stłu­mić go na chwilę al­ko­ho­lem tylko po to, by na­stęp­nego dnia spró­bo­wać go wy­rzy­gać.

– Mamo? Pro­szę, po­wiedz ta­cie...

– Mu­szę koń­czyć, Cas­sie.

– Cze­kaj, mo­żesz dać mi go do te­le­fonu? Albo tylko... Po­wie­dzieć, że wła­śnie ze mną roz­ma­wiasz? Zrób to, mamo. Zo­ba­czymy, jak za­re­aguje.

Ci­sza.

– Nie są­dzę, żeby był to do­bry po­mysł – po­wie­działa w końcu. – Ostat­nio... był we­soły. Nie chcę go de­ner­wo­wać. Nie chcę psuć mu hu­moru.

– Wciąż jest na mnie zły? – za­py­ta­łam z wa­ha­niem. – Mi­nęły cztery lata, mamo. Na­wet nie je­stem już z Chet­tem.

Chett po­rzu­cił mnie cztery lata temu w Ve­gas, zo­sta­wił na pa­stwę losu, bez gro­sza przy du­szy i ze zła­ma­nym ser­cem. Oto by­łam nie­po­słusz­nym dziec­kiem, które ma­jąc za sobą trasę kon­cer­tową po kraju, na­gra­nie płyty, nie­zli­czone jed­no­nocne przy­gody sek­su­alne i dwa nowe ta­tu­aże, bła­gało ro­dzi­ców o prze­ba­cze­nie.

Wal­czy­łam ze łzami.

– Mó­wi­łam ci, mamo, ale czy po­wtó­rzy­łaś mu moje słowa? Czy kie­dy­kol­wiek po­wie­dzia­łaś ta­cie, że by­łam bez­domna i spa­łam na ulicy, gdy wy­rzu­cił mnie za drzwi? Bez­domna, mamo. Cho­lera, mia­łam sie­dem­na­ście lat.

Usły­sza­łam, jak z tru­dem prze­łknęła ślinę, od­su­wa­jąc od sie­bie łzy, emo­cje i wszystko, co chcia­łaby po­wie­dzieć, ale nie mo­gła tego zro­bić. Nie prze­ka­zała ojcu żad­nych in­for­ma­cji na mój te­mat z wy­jąt­kiem tego, że ży­łam, że ze mną roz­ma­wiała i że mia­łam się do­brze. Trzy­mała się swo­jego sce­na­riu­sza bez względu na to, ile razy bła­ga­łam, żeby spró­bo­wała po­stą­pić ina­czej.

– Chyba wie­dzia­łaś, że nie po­win­naś przy­pro­wa­dzać tego chło­paka do domu – po­wie­działa mama, zbie­ra­jąc się na od­wagę. – Zda­wa­łaś so­bie sprawę, jak bar­dzo roz­gniewa to ojca.

– Gnie­wało go wszystko, co ro­bi­łam – łka­łam, a mój głos niósł się echem po klatce scho­do­wej. – Nic, ni­gdy nie było wy­star­cza­jąco do­bre. Tak, wie­dzia­łam, że przy­pro­wa­dze­nie Chetta do domu bę­dzie za­je­bi­ście złym po­my­słem, ale chcia­łam zo­stać przy­ła­pana. Wiesz, mamo, dla­czego? Aby zmu­sić ojca, żeby ze mną po­roz­ma­wiał. Jak bar­dzo to smutne? Je­stem jego córką. Jego dziec­kiem.

– Cas­san­dro, mu­szę koń­czyć. Po­wiem two­jemu ta­cie, że dzwo­ni­łaś i...

– I że wszystko u mnie do­brze? – do­koń­czy­łam. – Nie tylko do­brze, mamo – wark­nę­łam i grzbie­tem dłoni otar­łam nos. – Je­ste­śmy pie­przoną sen­sa­cją. Je­ste­śmy ko­lej­nym wiel­kim...

– Wiesz, że nie po­doba mi się twój wul­garny ję­zyk, Cas­san­dro – skar­ciła. W tej chwili jej głos przy­brał su­rowy, zimny ton. Ale nie po­tra­fi­łam prze­stać.

– Po­wiedz o tym ta­cie, do­brze? Po­wiedz mu, że da­łam radę i zro­bi­łam to bez jego za­ki­cha­nej po­mocy czy pie­przo­nej zgody albo... albo jego cho­ler­nego da­chu nad głową.

– Koń­czę, Cas­san­dro.

Wzię­łam gwał­towny wdech, na­tych­miast ża­łu­jąc swo­ich słów. Chcia­łam na­dal słu­chać jej głosu.

– Mamo, cze­kaj. Prze­pra­szam. Tak bar­dzo mi przy­kro...

W słu­chawce pa­no­wała ci­sza, więc po­my­śla­łam, że się roz­łą­czyła, aż usły­sza­łam, jak wzięła drżący od­dech.

Uspo­ko­iłam się i za­mknę­łam oczy.

– Prze­pra­szam. Po­wiedz ta­cie... – Prze­łknę­łam łzy. – Po­wiedz, że go ko­cham, do­brze? Pro­szę.

– Do­brze – po­wie­działa, choć nie wie­rzy­łam, że to zrobi. Ani przez se­kundę.

– Dzięki, mamo. I cie­bie też ko­cham. Jak...?

– Mu­szę koń­czyć. Uwa­żaj na sie­bie.

Te­le­fon umilkł na do­bre.

Pa­trzy­łam na niego jesz­cze przez dłuż­szą chwilę. Łza kap­nęła na ekran, więc wy­tar­łam ją kciu­kiem. Po­my­śla­łam o tym, by po­now­nie wci­snąć zie­loną słu­chawkę. Znów usły­sza­ła­bym jej głos i mo­gła­bym prze­pro­sić za prze­kli­na­nie. Rów­nie do­brze mo­głam za­dzwo­nić raz jesz­cze i po­wie­dzieć, że pie­przę to i wcale nie jest mi przy­kro. Ale nie zro­bi­łam żad­nej z tych rze­czy. Skoń­czy­łam z nimi, tak jak oni skoń­czyli ze mną.

Czy na­prawdę mieli mnie dość?

Serce za­bo­lało mnie na tę myśl. Nie, jesz­cze nie. Mama jesz­cze mnie chciała. Po­trze­bo­wała mo­ich te­le­fo­nów. Mia­łam tę pew­ność. Ale je­śli ni­gdy już do niej nie za­dzwo­nię, ona rów­nież tego nie zrobi. O tym też wie­dzia­łam. W ży­ciu wła­snego dziecka wciąż przyj­mo­wała rolę bier­nego ob­ser­wa­tora.

Opar­łam się o be­to­nową ścianę. Sły­sza­łam, że po dru­giej stro­nie pu­blika staje się nie­spo­kojna. Brzmiało to jak zbli­ża­jąca się bu­rza. Je­śli wkrótce nie wyj­dziemy na scenę...

Mu­sia­łam za­pa­lić.

Z wy­so­kiego buta wy­cią­gnę­łam po­gnie­cioną paczkę pa­pie­ro­sów i od­pa­li­łam jed­nego za po­mocą scho­wa­nej obok za­pałki.

Za­cią­gnę­łam się głę­boko, wy­pu­ści­łam dym i osu­nę­łam się ni­żej przy ścia­nie, przy­tło­czona łzami, które po­wstrzy­my­wa­łam przez całe cztery lata. Gro­ziły mi w tej chwili na­wał­nicą. Wal­cząc z nimi, ode­tchnę­łam głę­boko wtło­czo­nym w sie­bie dy­mem, który osiadł we mnie, jakby był z oło­wiu.

Tata nie chce na­wet ze mną roz­ma­wiać.

Wy­pu­ści­łam dym. No i co z tego? Kogo ob­cho­dzi to, co my­ślał? Przez dwa­dzie­ścia dwa lata w ogóle się mną nie przej­mo­wał, dla­czego miałby za­cząć te­raz? Pie­przyć go.

My­śli te miały mi do­dać od­wagi, choć od­da­ła­bym do­słow­nie wszystko, by usły­szeć jego głos, który nie niósłby roz­cza­ro­wa­nia lub zło­ści. Chcia­ła­bym usły­szeć, że za mną tę­skni lub że mnie ko­cha. Usły­szeć, jak prosi, że­bym wró­ciła do domu, kiedy tylko będę chciała, i jak stwier­dzi, że drzwi będą dla mnie otwarte...

Jed­nak za­mknął te drzwi na dzie­sięć spu­stów, praw­do­po­dob­nie już na za­wsze, a fun­da­ment, na któ­rym zo­stały zbu­do­wane, roz­pa­dał się w drobny mak.

Po dru­giej stro­nie ściany tłum sza­lał. Lu­dzie pra­gnęli na­szego wy­stępu. Do­ma­gali się mnie. Ko­chali mnie.

I – jak po­wie­dzia­łaby Ro­xie Hart – ko­cha­łam ich za to, że mnie ko­chali.

Upi­łam ko­lejny łyk wódki i wsta­łam w chwili, w któ­rej Jimmy Ray, sza­le­jąc ze zło­ści, wpadł przez znaj­du­jące się nade mną drzwi.

Nasz ma­na­ger był po czter­dzie­stce i za­czy­nał ły­sieć. Jego gar­ni­tur – za­wsze od Ar­ma­niego, przy­naj­mniej od­kąd trzy mie­siące temu wy­twór­nia pły­towa śred­nej klasy pod­pi­sała z nami kon­trakt – wy­glą­dał, jakby był na niego za duży. Męż­czy­zna sku­pił na mnie roz­sza­lałe spoj­rze­nie i oparł się o ścianę, z wy­raźną ulgą kła­dąc so­bie dłoń na sercu.

– Jezu, ko­tek, za­wału przez cie­bie do­stanę. Wy­stęp po­wi­nien się roz­po­cząć już pół go­dziny temu.

Zga­si­łam pa­pie­rosa ob­ca­sem i uśmiech­nę­łam się do ma­na­gera.

– Prze­pra­szam, Jimmy. Do­sta­łam ważny te­le­fon. Ale już w po­rządku. Je­stem go­towa na show.

– Do­brze sły­szeć. Pu­blika po­żre nas żyw­cem, je­śli na­tych­miast nie wyj­dziemy.

Chcia­łam przejść obok niego, ale mnie za­trzy­mał, zła­pał za pod­bró­dek, przy­glą­da­jąc się uważ­nie mo­jej twa­rzy.

– Pła­ka­łaś?

Ode­tchnę­łam głę­boko. Jimmy Ray w żad­nym stop­niu nie przy­po­mi­nał przy­kład­nego ojca, ale był dla nas do­bry. Był do­bry dla mnie. Mia­łam ochotę za­ła­mać się pod wpły­wem jego do­broci, chcia­łam mu po­wie­dzieć...

– Ma­ki­jaż ci się roz­ma­zał – stwier­dził. – Po­pra­wisz go przed wej­ściem na scenę, tak?

Ski­nę­łam głową, mil­cząc.

– Grzeczna dziew­czynka.

Klep­nął mnie lekko w ty­łek, by mnie po­spie­szyć, i po­szedł za mną do drzwi i do gar­de­roby, gdzie cze­kała reszta ze­społu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki