Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy - Mask Deirdre - ebook

Adresy. Co mówią nam o tożsamości, statusie i władzy ebook

Mask Deirdre

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

POWIEDZ MI, GDZIE MIESZKASZ, A POWIEM CI, KIM JESTEŚ

Adres – niektórzy świadomie nie chcą go mieć, dla innych jego zdobycie to jedyny sposób na wyjście z ubóstwa. Ten fascynujący reportaż pokazuje, jak miejsce zamieszkania, siatka ulic, ich nazwy, a nawet numeracja domów wpływają na nasze życie – zarówno w wymiarze prywatnym, jak i politycznym.

Jak mapa miasta pomogła zatrzymać epidemię cholery na Haiti?

W jaki sposób odnajdywali drogę starożytni Rzymianie?

Czy to możliwe, że dzięki kodom pocztowym Anglia uniknęła powtórki z rewolucji francuskiej?

I czy w przyszłości tradycyjne adresy będą jeszcze potrzebne?

Autorka na przykładach z całego świata wyjaśnia złożone problemy kryjące się za nazwami ulic oraz strategiami adresowania domów.

Dodatek specjalny dla naszych czytelników: rozdział autorstwa Maksa Suskiego poświęcony polskim adresom.

Deirdre Maskjest finalistką nagrody Kirkus Prize for Nonfiction 2020, a jej reportaż Gdzie mieszkasz? znalazł się na liście najważniejszych książek 2020 roku według magazynu „Time”.

Wykonajcie proste ćwiczenie: spróbujcie wskazać komuś drogę, nie używając nazw topograficznych i numerów. Zobaczycie, jakie to trudne i jak bardzo adres wpływa na nasze postrzeganie świata. Uwielbiam książki takie jak ta – zmuszają do zastanowienia się nad rzeczami, które na pierwszy rzut oka są przezroczyste. Adres jest właśnie jedną z nich.

Filip Springer

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 463

Data ważności licencji: 2/1/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Paula, rzecz jasna

„W Lubece 20 marca (1933) sporą liczbę ludzi objęto tak zwanym aresztem ochronnym. Wkrótce potem zaczęto zmieniać nazwy ulic”.

WILLY BRANDT, LINKS UND FREI. MEIN WEG 1930–1950

Wstęp

Dlaczego adres się liczy?

NOWY JORK, WIRGINIA ZACHODNIA, LONDYN

W niektórych latach ponad czterdzieści procent praw uchwalanych przez nowojorską radę miejską dotyczyło zmian nazw ulic1. Warto się nad tym pochylić. Rada miasta jest jak Kongres, a burmistrz – niczym prezydent. Pięćdziesięcioro jeden radnych nadzoruje największy w całym kraju system oświaty i najliczniejszą policję, podejmuje też decyzje dotyczące zagospodarowania terenu w jednym z najgęściej zaludnionych miejsc na Ziemi. Budżet Nowego Jorku przewyższa budżety większości stanów, z których tylko jedenaście ma większą populację niż to jedno miasto. Nazwy i numery ulic funkcjonują tu przeważnie od XIX wieku, niektóre zaś – jak Bowery czy Stuyvesant Street – pochodzą z okresu kolonialnego, gdy Manhattan był niewielką holenderską faktorią2.

Mimo to – powtórzę raz jeszcze – w niektórych latach ponad czterdzieści procent praw uchwalanych przez nowojorską radę miejską dotyczyło zmian nazw ulic.

Radni często zajmują się nadawaniem honorowych nazw ulicom, które od dawna mają numer na mapie. Jeśli więc patrzymy wnikliwie na tablice, możemy zauważyć, że stojąc na Zachodniej Sto Trzeciej Ulicy, jesteśmy zarazem na Humphrey Bogart Place. Podobnie wygląda to na odchodzącej od Broadwayu Zachodniej Sześćdziesiątej Piątej Ulicy (Leonard Bernstein Place), Zachodniej Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy (Edgar Allan Poe Street) czy Wschodniej Czterdziestej Trzeciej Ulicy (David Ben-Gurion Place). Rada miejska zatwierdziła niedawno nadanie pewnej okolicy na Staten Island nazwy upamiętniającej hip-hopowy zespół Wu-Tang Clan, przemianowanie jednej z ulic na Brooklynie na Christopher Wallace Way (na cześć rapera znanego jako Notorious B.I.G.), a innej, w dzielnicy Queens, na Ramones Way (na pamiątkę sławnego zespołu)3. W samym roku 2018 nowojorscy radni nadali nowe nazwy odcinkom stu sześćdziesięciu czterech ulic.

Kiedy jednak w 2007 roku odrzucono wniosek o umieszczenie na jednej z nich tabliczki z nazwiskiem Sonny’ego Carsona, radykalnego afroamerykańskiego aktywisty, zwolennicy tej zmiany urządzili protesty. Ich idol, weteran wojny koreańskiej, utworzył społeczny ruch walki z narkotykami, organizował marsze przeciwko brutalności policji i naciskał na zwiększenie udziału lokalnej społeczności w zarządzaniu szkołami. Zarazem jednak wzywał do przemocy i rozpowszechniał koncepcje wyraźnie rasistowskie. Gdy pewna imigrantka z Haiti oskarżyła prowadzącego sklep Koreańczyka o napaść, Carson zorganizował akcję bojkotowania wszystkich koreańskich sklepów. Jej uczestnicy przekonywali innych Afroamerykanów w ulotkach: „Nie musimy już robić zakupów u ludzi, którzy nie wyglądają tak jak my”. Spytany o swój antysemityzm, odpowiedział: „Jestem antybiały. Nie ograniczam swojego »anty« do jednej grupy”4. Oto jak skomentował sprawę burmistrz Nowego Jorku Michael Bloom­berg: „Nie przychodzi mi do głowy żadne nazwisko, które mniej nadawałoby się do oznaczania nim ulic naszego miasta”5.

Zwolennicy zmiany prosili jednak, żeby nie oceniać Carsona na podstawie najbardziej prowokacyjnych wypowiedzi, i podkreślali, że angażował się on w sprawy brooklińskiej społeczności znacznie wcześniej niż ktokolwiek inny. Radny Charles Barron, dawny członek Czarnych Panter, powiedział, że dzięki Carsonowi zamknięto więcej punktów handlu narkotykami niż dzięki nowojorskiej policji. Aktywista budził jednak kontrowersje również i w samej społeczności afroamerykańskiej. Gdy czarnoskóry radny Leroy Comrie wstrzymał się od głosu w sprawie zmiany nazwy ulicy, współpracująca z Barronem Viola Plummer oświadczyła, że kariera polityczna Comriego jest skończona, nawet jeśli trzeba będzie „dokonać zamachu na jego tyłek”6. Radny otrzymał tego dnia policyjną eskortę (Plummer wyjaśniała potem, że chodziło jej o zamach na jego karierę, a nie życie).

Gdy rada miejska ostatecznie odrzuciła wniosek o uhonorowanie Carsona nazwą ulicy (przyjęła za to propozycje uczczenia w ten sposób Jerry’ego Orbacha, znanego z serialu Prawo i porządek, czy Alvina Aileya – tancerza i choreografa), w okolicy dzielnicy Bedford-Stuyvesant zebrało się kilkuset mieszkańców Brooklynu, którzy umieścili na Gates Avenue własną tabliczkę z napisem „Sonny Abubadika Carson Avenue”. Charles Barron podkreślał, że w Nowym Jorku od dawien dawna honoruje się osoby o kontrowersyjnych życiorysach, jak choćby Thomasa Jeffersona, którego określił jako właściciela niewolników i pedofila. Przemawiając do gniewnego tłumu, grzmiał: „Może wpadniemy w szał zmieniania nazw ulic, żeby pozbyć się stąd nazwisk właścicieli niewolników!”7.

„Dlaczego przywódcy naszej społeczności zamartwiają się czymś takim jak zmiana nazwy ulicy?” – pytał w liście do „New York Post” Theodore Miraldi z Bronxu8. Świetne pytanie, proszę pana. Dlaczego w ogóle tak nas obchodzą nazwy ulic? Jeszcze do tego wrócę. Ale najpierw opowiem inną historię.

***

Początkowo wcale nie planowałam pisać książki o adresach. Właściwie chciałam tylko wysłać list. Mieszkałam wówczas w zachodniej Irlandii i napisałam kartkę urodzinową do ojca, zamieszkałego w Karolinie Północnej. Nakleiłam znaczek na kopertę, a ledwie cztery dni później list trafił do skrzynki moich rodziców. Naszła mnie myśl, niezbyt oryginalna, że tego rodzaju usługa powinna znacznie więcej kosztować. Zastanawiałam się też, jak w ogóle Irlandia i Stany Zjednoczone dzielą się dochodem. Czy w jakiejś kanciapie bez okien na tyłach poczty siedzi księgowa, która każdy cent dzieli między dwa kraje?

Poszukując odpowiedzi na to pytanie, dotarłam do informacji na temat Światowego Związku Pocztowego (Universal Postal Union, czyli UPU), który został założony w 1874 roku w Bernie w Szwajcarii i należy do najstarszych międzynarodowych organizacji na świecie. To właśnie on odpowiada za koordynację ogólnoświatowego systemu pocztowego. Nie spodziewałam się, że strona internetowa tej instytucji będzie tak fascynująca – oprócz rozważań na temat płatności elektronicznych i zestawienia substancji, których przesyłanie jest zakazane, można tam znaleźć wpisy utrzymane w lżejszym tonie, o Światowym Dniu Poczty czy Międzynarodowym Konkursie Pisania Listów9.

Gdy już znalazłam odpowiedź na nurtujące mnie pytanie (w ramach UPU funkcjonuje skomplikowany system określający, jak poszczególne kraje rozliczają między sobą przesyłki międzynarodowe), natknęłam się na inicjatywę o nazwie Adresowanie świata – adres dla każdego10. Dowiedziałam się z niej, że większość domów na Ziemi nie ma adresu i że według UPU ich nadawanie stanowi jedną z najtańszych metod wydobywania ludzi z ubóstwa przez ułatwienie im dostępu do kredytów, udziału w wyborach i zakupów online. Niedługo potem zorientowałam się, że problem wcale nie dotyczy tylko krajów rozwijających się – otóż na obszarach wiejskich w Stanach Zjednoczonych wiele domów również jest pozbawionych adresów. Gdy wybrałam się w odwiedziny do rodziców, pożyczyłam od taty samochód i pojechałam do Wirginii Zachodniej, żeby się o tym naocznie przekonać.

Na początek musiałam jakoś odszukać Alana Johnstona – znajomego znajomych, który ubiegał się u władz swojego hrabstwa o przyznanie mu adresu. Jego ulicy nigdy nie przypisano nazwy, a dom nie miał numeru. Korespondencję Johnston musiał odbierać na poczcie, podobnie zresztą jak większość mieszkańców hrabstwa McDowell. Gdy próbował zamówić komputer u producenta, jego przedstawicielka poprosiła go przez telefon o podanie adresu pocztowego. „Trzeba mieszkać na jakiejś ulicy – mówiła. – Musi pan mieć jakiś adres”. Później zadzwoniła do jego dostawcy energii elektrycznej i poprosiła konsultanta o włączenie się do rozmowy z Johnstonem w celu potwierdzenia jego miejsca pobytu. Doręczycielom przesyłek czasem udawało się go znaleźć, a czasem nie. Często musiał podjeżdżać do oddalonego o kilka mil miasteczka Welch, żeby odebrać przesyłkę od nowego kuriera UPS, słabo zorientowanego w terenie.

Instrukcje dotyczące dojazdu, przekazane mi przez Alana, zajmowały pół strony, ale zgubiłam się już na pierwszym zakręcie. Przekonałam się wówczas, że wśród mieszkańców Wirginii Zachodniej można znaleźć osoby udzielające wskazówek z wyjątkowym entuzjazmem. Pewien człowiek, który z nagim torsem pielił swój trawnik, podbiegł w moją stronę, przecinając ruchliwą szosę, i objaśnił, że przy szpitalu powinnam skręcić w lewo. Jakimś cudem udało mi się jednak skręcić w prawo, przez co znalazłam się na poprzerastanej chwastami drodze, która z każdą milą coraz bardziej się zwężała. Gdy potem tą samą krętą trasą jechałam z powrotem, dostrzegłam mężczyznę opierającego się w upale o swój pikap. Zatrzymałam się i opuściłam szybę.

– Szukam miejscowości Premier – mówię, przywołując nazwę niewielkiej osady położonej na obszarze niemunicypalnym11, w której mieszka Johnston.

Mężczyzna mierzy wzrokiem mnie i pokaźny, czarny samochód taty.

– Pani to się na dobre zgubiła – stwierdza, całkiem zresztą słusznie.

Proszę go o wskazówki dojazdu, jednak kręci głową.

– Będę musiał panią poprowadzić, sama pani nie trafi.

Pomimo moich usilnych protestów nieznajomy gasi papierosa, wsiada do pikapa i rusza. Jadę za nim i w końcu docieram na większą szosę, gdzie dostrzegam budynek stacji radiowej, którego Johnston kazał mi wypatrywać. Kierowca pikapa trąbi i odjeżdża, a ja macham mu, aż znika mi z oczu.

Teraz już wiem, że jestem blisko celu. Alan Johnston mówił, że jeśli dojadę do szyldu firmy B&J Trucking, będę musiała zawrócić. Zauważam dwóch mężczyzn grabiących pobocze i zatrzymuję się, żeby spytać, czy jadę w dobrym kierunku.

– Ale który szyld ma pani na myśli? – pytają, ocierając czoła. – Bo przy tej drodze są dwa takie miejsca.

Przechodzi mi przez myśl, że robią sobie żarty, lecz ich twarze niczego takiego nie zdradzają.

Następnie napotykam stojący na poboczu czerwony pikap. Siedzi w nim starszy pastor w czapce z daszkiem. Próbuję mu wytłumaczyć, dokąd chcę się dostać, aż w końcu z resztkami nadziei mówię, że mam się spotkać z Alanem Johnstonem.

– Ach, z Alanem! – Kiwa głową. – Wiem, gdzie on mieszka. – Potem zastanawia się chwilę, jak mi to objaśnić, aż w końcu pyta: – Kojarzy pani mój dom?

Cóż, nie kojarzę.

Ostatecznie udaje mi się znaleźć odchodzący od głównej drogi pod ostrym kątem nieoznakowany skręt w żwirową drogę prowadzącą do domu Johnstonów. Parkuję obok odrestaurowanego błękitnego busa. Alan Johnston, dla przyjaciół Koci Łeb (to nazwa wypieku popularnego w Wirginii Zachodniej), żyje sobie całkiem przyjemnie pośród krętych skalistych dróg, przez miejscowych zwanych „parowami” (hollows). Ma ciepły, solidny, drewniany dom w gęstym lesie, na ścianach wiszą studyjne zdjęcia jego żony i dzieci. Ojciec Alana pracował niegdyś w pobliskiej kopalni, a potem całą rodziną jakoś tu zostali.

Gospodarz, ubrany w dżinsowe ogrodniczki, z siwiejącymi włosami związanymi w kucyk, podczas naszej rozmowy plumka na gitarze.

Nie mam wątpliwości, że naprawdę potrzebuje adresu. Pytam, czy myślał o nazwie dla swojej ulicy.

– Wiele lat temu, gdy jeszcze chodziłem do szkoły, mieszkało tu sporo osób imieniem Stacey. Miejscowi nazywają więc tę okolicę Stacey Hollow.

Wirginia Zachodnia od kilku dekad usiłuje się uporać z projektem mającym na celu nadanie ulicom nazw, a budynkom – numerów. Przed rokiem 1991 w całym stanie większość ludzi mieszkających poza granicami miast i miasteczek w ogóle nie miała adresów. Jakiś czas później władze stanowe przyłapały jednak operatora sieci komórkowej Verizon na zawyżaniu stawek, a w ramach dość nietypowej ugody firma zgodziła się przeznaczyć piętnaście milionów dolarów na to, żeby tutejsze domy znalazły się wreszcie na mapie.

Przez całe pokolenia w twórczy sposób radzono sobie z koniecznością odnajdowania w tej okolicy różnych miejsc. Opisy dojazdu zajmowały nieraz całe akapity. Wypatruj: białego/kamiennego/ceglanego kościoła, starej szkoły/poczty/szwalni, łukowatego zakrętu, wielkiego muralu, salonu tatuażu, restauracji dla zmotoryzowanych, śmietnika w krowie łaty, pikapa stojącego w polu. Wskazówek takich nie potrzebowali oczywiście miejscowi. Pośród dróg gruntowych wijących się w dolinach każdy każdego i tak przecież zna.

Służby ratunkowe dopominały się jednak o nieco bardziej sformalizowane wskazówki dojazdowe. Zamknij oczy i spróbuj wyjaśnić, gdzie jest twój dom, bez podawania adresu. A teraz zrób to raz jeszcze, ale tym razem wyobraź sobie, że masz objawy udaru mózgu. Załoga pewnej karetki pędziła kiedyś na poszukiwanie domu w Wirginii Zachodniej, przed którym miało być stadko kur – okazało się, że takie stadka widać na każdej posesji. Mówiono mi też, że ludzie w tych okolicach mają zwyczaj wychodzić na werandę i machać przejeżdżającym nieznajomym, ratownicy nie potrafią więc stwierdzić, kto po prostu zachowuje się przyjaźnie, a kto daje im znaki. Ron Serino, śniady strażak z Northfork (liczba mieszkańców: 429) opowiadał mi, że rozgorączkowanym dzwoniącym każe nieraz nasłuchiwać wycia syreny alarmowej. Pośród serpentynowych górskich dróg odbywa się wówczas zabawa w ciepło-zimno.

– Czy się zbliżamy? – pytają strażacy przez telefon. – Coraz lepiej nas słychać?

Wiele wiejskich dróg w Wirginii Zachodniej ma numery nadane przez urząd pocztowy, nie widnieją one jednak na mapach. Jak stwierdził pewien człowiek pracujący w centrum powiadamiania ratunkowego: „Nie mamy pojęcia, gdzie te wszystkie miejsca się znajdują”12.

Nie sztuka nadać nazwę pojedynczej ulicy, sprawa jednak nieco się komplikuje, gdy trzeba ich wymyślić tysiące. Zgłębiając ten temat, poznałam Nicka Kellera – elokwentnego koordynatora projektu nadawania adresów w hrabstwie McDowell. Początkowo zatrudniono do tego celu firmę zewnętrzną ze stanu Vermont, lecz coś w tej współpracy poszło nie tak i Kellerowi został po niej tylko stos żółtych karteczek z adresami, których nie potrafił przypisać do konkretnych budynków. (Podobno mieszkańcy Wirginii Zachodniej, z których wielu utrzymuje się z wydobycia węgla, nie odbierają telefonów z numerem kierunkowym stanu Vermont w obawie przed agitacją ekologów).

Nick Keller osobiście nadał nazwy mniej więcej tysiącowi ulic. Inspiracji szukał w internecie, podbierając słowa z wielu dalekich miejsc. Próbował jakoś dopasować do odpowiednich lokalizacji nazwy historyczne. Zużył cały wachlarz słów oznaczających drzewa i kwiaty.

– Ludzie przez wiele pokoleń będą te moje pomysły przeklinać – mówi.

Sam zamawiał też tabliczki i osobiście je montował za pomocą młotka, co jako człowiekowi od dziecka zaprawionemu w rąbaniu drewna przychodziło mu bez trudu.

Każde hrabstwo w Wirginii Zachodniej przyjęło własną strategię nazewniczą: czytano monografie o lokalnej historii i poszukiwano w nich odpowiednich nazw, czasem z większych ośrodków (jak Charleston czy uniwersyteckie Morgantown) wypożyczano książki telefoniczne. Gdy jeden z urzędników szukał krótkich słów, które łatwo byłoby umieścić na mapie, jego sekretarka zaczęła przeczesywać słowniki scrabblisty. Zdarzały się przypływy fantazji: uliczkę, przy której mieszkała pewna „atrakcyjna wdowa”, nazwano ponoć Cougar Lane13. Gdy na końcu innej drogi znaleziono pozostawione po jakiejś libacji puszki po piwie, skrzętnie ten fakt wykorzystano do stworzenia kolejnej nazwy: Beer Can Hollow.

Jeden z koordynatorów projektu mówi, że czasem przez trzy kwadranse siedzi w jakimś zaułku z głową w dłoniach, usiłując wymyślić dla niego nazwę.

– To trochę jak szukanie imienia dla dziecka, prawda? – pytam.

– Tyle że nie ma się na to dziewięciu miesięcy – zauważa z westchnieniem.

Zwykli obywatele też mają udział w tym procesie. W hrabstwie Raleigh poproszono mieszkańców jednej ulicy, żeby ustalili między sobą, jaką jej nadać nazwę. Gdzie indziej pojawiły się pomysły dość nietypowe: ktoś chciał podobno mieszkać przy ulicy płatków śniadaniowych (Crunchy Granola Road), inna grupka uparcie walczyła o zachowanie tradycyjnej nazwy swojej ulicy, oznaczającej w slangu smark z nosa lub kogoś uciążliwego: Booger Hollow. Co jednak w sytuacji, gdy sąsiedzi nie mogą się dogadać?

– Grożę im, że będą mieszkać przy ulicy Chryzantem – mówi jeden z koordynatorów zadziornie.

Pewna kobieta chciała nazwać swoją ulicę Stupid Way. Spytana dlaczego, odparła hardo:

– Bo cała ta akcja z nazywaniem ulic jest głupia.

Dotykamy tu dość poważnego problemu: wielu mieszkańców Wirginii Zachodniej tak naprawdę wcale nie chce mieć adresu. Czasem nie podoba im się nowa nazwa ulicy (pewien farmer z pobliskiego stanu Wirginia rozgniewał się, gdy uhonorowano w niej bankiera, który w czasach wielkiego kryzysu odmówił jego dziadkowi pożyczki14), często jednak nie chodzi o konkretne słowo, lecz o sam akt. Protestujący niestrudzenie powtarzają, że przecież w tych okolicach każdy każdego zna. Kiedy pewien trzydziestolatek zmarł wskutek ataku astmy, bo nie dojechała do niego karetka, jego matka powiedziała dziennikarzom: „Wystarczyłoby spytać kogokolwiek, gdzie mieszkamy!”. (Oto podawane przez nią wskazówki dojazdu: za boiskiem pierwsza w lewo, potem ostry skręt w prawo i podjazd w górę”)15.

Jak jednak mówi Nick Keller: „Można się zdziwić, ile osób nie rozpoznaje ludzi o trzeciej nad ranem”. Ratownik zjawiający się w środku nocy w niewłaściwym domu może się spodziewać, że ktoś mu przystawi broń do głowy.

Jedna z urzędniczek próbowała rozmawiać o projekcie adresowym z seniorami mieszkającymi w hrabstwie McDowell, którzy stanowią sporą część miejscowej populacji (młodsi ludzie często przeprowadzają się w miejsca oferujące lepsze perspektywy zawodowe).

– Niektórzy mówią, że nie chcą mieć adresu. Pytam wówczas: „A jeśli trzeba będzie wezwać karetkę?”. Odpowiadają: „Nie potrzeba nam karetek, sami umiemy tu dbać o siebie nawzajem”.

„Nadawanie adresów to nie zabawa dla mięczaków” – mówił pewien koordynator projektu na zjeździe ogólnokrajowym16.

Pracowników wysyłanych w różne zakątki Wirginii Zachodniej witali nieraz mężczyźni w terenówkach, uzbrojeni w strzelby. Pewien przedstawiciel urzędu napotkał kiedyś człowieka z maczetą zatkniętą w tylną kieszeń – musiał sobie wówczas odpowiedzieć na pytanie, jak bardzo mu na tym adresie zależy.

Część moich rozmówców postrzegała brak adresów w tej okolicy jako dowód zacofania, można jednak patrzeć na to inaczej. Hrabstwo McDowell należy wprawdzie do najuboższych w całym kraju, ale więzi międzyludzkie są tu bardzo silne, a miejscowi znają nie tylko swoich sąsiadów, ale też bogatą historię okolicy. Widzą zatem więcej niż przybysze z zewnątrz. Na przykład w miejscowości Bartley (liczba mieszkańców: 224) wciąż udziela się wskazówek, wspominając o dawnej szkole, która spłonęła przed dwudziestu laty. Ja natomiast posiłkuję się nawigacją GPS nawet w rodzinnym mieście. Zastanawiam się, czy nie postrzegalibyśmy przestrzeni wokół siebie całkiem inaczej, gdybyśmy nie mieli adresów.

Obawy związane z nowym projektem nie są zresztą wcale aż tak dziwaczne i w pewnym sensie można je zrozumieć. Adresy są przecież użyteczne nie tylko dla służb ratunkowych, ale też na przykład dla policji, skarbówki i akwizytorów usiłujących nam sprzedać drogą pocztową coś, czego wcale nie potrzebujemy. Podejrzliwość ludzi z Wirginii Zachodniej wobec projektu adresowego jest uderzająco podobna do sprzeciwu mieszkańców Europy, którym w XVIII wieku przedstawiciele władz nagle namalowali numery na drzwiach – tę historię również w tej książce opowiem.

Wielu mieszkańców Wirginii Zachodniej, takich jak Alan Johnston, potrafiło jednak dostrzec korzyści ze znalezienia się na mapach Google – podobnie jak dawni Europejczycy polubili przyjemny odgłos spadających na podłogę listów wsuniętych przez otwór w drzwiach. Rozmawiałam z Alanem kilka tygodni po mojej wizycie u niego. Powiedział mi, że zadzwonił do urzędu i dowiedział się, że jego nowy adres jest już na mapie.

Alan Johnston mieszka teraz przy Stacey Hollow Road.

Jeszcze jedna historyjka na koniec wstępu. Niedługo po wizycie w Wirginii Zachodniej zaczęłam wraz z mężem szukać domu w północnym Londynie, w dzielnicy Tottenham, zamieszkanej głównie przez osoby średnio zamożne. Niedawno sprowadziliśmy się do miasta i w ramach naszego budżetu nie mogliśmy znaleźć nic, co by nam się podobało. Tottenham to barwna dzielnica kipiąca różno­rodnością. Sąsiadują tu ze sobą knajpki z karaibskim jedzeniem na wynos, delikatesy z żywnością koszerną i sklepy z mięsem halal. Siedemdziesiąt osiem procent mieszkańców stanowią przedstawiciele mniejszości. Na niedużej przestrzeni, odpowiadającej mniej więcej trzem procentom powierzchni Brooklynu, mieszka sto trzynaście różnych grup etnicznych.

Losy dzielnicy bywały burzliwe. To właśnie tu w sierpniu 2011 roku wybuchły zamieszki, które objęły całą Anglię; zginęło w nich pięć osób. Wszystko zaczęło się od tego, że pewien dwudziesto­dziewięciolatek został zastrzelony przez policję. Wkrótce potem płonęły supermarkety i sklepy z dywanami i meblami, a ponad cztery tysiące osób aresztowano za grabież, podpalenia i napaści17. Obecnie w Tottenham wskaźniki bezrobocia i przestępczości wciąż są nieproporcjonalnie wysokie. Kiedy jednak wybraliśmy się z wizytą do mieszkających tam przyjaciół, zobaczyliśmy okolicę pełną młodych rodzin z całego świata. Wkrótce potem poszłam obejrzeć trzypokojowy dom w zabudowie szeregowej, który właśnie pojawił się na rynku nieruchomości.

Okolica wyglądała schludnie, moi potencjalni przyszli sąsiedzi przycinali żywopłoty i sadzili kwiaty na swoich posesjach. Na jednym końcu ulicy znajdował się przyjaźnie wyglądający pub, na drugim stała okazała szkoła państwowa z ogrodem i basenem. W zasięgu krótkiego spaceru był park, a w nim piękne trawniki, ścieżki ocienione platanami, niewielki plac zabaw i korty tenisowe. Nieruchomość znajdowała się w okolicy wyjątkowo zróżnicowanej etnicznie jak na standardy brytyjskie, a może nawet w skali całej Europy.

Agentka imieniem Laurinda wpuściła mnie do środka. Dom okazał się rzeczywiście uroczy, o czym mnie zapewniała przez telefon: nagie deski na podłodze, okna wykuszowe, kominek w każdym pomieszczeniu – nawet w łazience! Szybko mnie oprowadziła – ofertą interesowali się też inni klienci, należało więc się spieszyć.

Naprawdę mi się ten dom podobał. Ale dręczyła mnie jedna myśl: czy rzeczywiście chcę mieć w adresie nazwę „Black Boy Lane”?

Nikt do końca nie wie, skąd się wzięła. Chociaż największy napływ osób czarnoskórych do Wielkiej Brytanii nastąpił po drugiej wojnie światowej, już wcześniej mieszkało tu ich dość sporo. W sztukach Szekspira pojawiają się dwie czarne postacie, na dworze królowej Elżbiety I z pewnością takie osoby służyły i muzykowały. W wyższych sferach do dobrego tonu należało posiadanie w domu czarnego dziecka. Czarnoskórzy pełnili nieraz funkcję dekoracyjną, podobnie jak tapety, gobeliny czy pudle18.

Brytyjczycy należeli do najprężniejszych handlarzy niewolnikami na świecie, choć ogromna większość ludzi wywożonych przez nich z Afryki nie trafiała do Anglii. (Afrykanie w Wielkiej Brytanii nie byli niewolnikami, tylko służącymi, ponieważ, jak to określił pewien sąd, „brytyjskie powietrze jest zbyt czyste, żeby mogli nim oddychać niewolnicy”). Angielskie statki wypływały więc z portów w Bristolu czy Liverpoolu załadowane towarami, za które planowano nabyć w Afryce niewolników. Potem zaś, pełne kobiet i mężczyzn, kierowały się ku Amerykom, żeby tam wymienić ludzki towar na cukier, tytoń, rum i inne dobra Nowego Świata cenione w Europie. Szacuje się, że Brytyjczycy przewieźli w ten sposób przez ocean ponad trzy miliony ludzi19.

Do ruchu abolicjonistycznego należał między innymi były niewolnik Olaudah Equiano – ogromną popularnością cieszyła się jego autobiografia wydana w 1789 roku, w której opisywał, jak go porwano z terenu dzisiejszej Nigerii. Była to jedna z pierwszych opublikowanych w Anglii książek napisanych przez Afrykanina. Najbardziej uznanym przedstawicielem tego ruchu był jednak William Wilberforce – polityk pochodzący z zamożnej rodziny kupieckiej, którego sprzeciw wobec niewolnictwa wynikał z żarliwego nawrócenia religijnego. Był człowiekiem dość niskim, lecz wielkość zapewnił sobie inaczej. Szkocki pamiętnikarz James Boswell (autor m.in. biografii Samuela Johnsona) napisał o jednym z jego przemówień: „Zdawało mi się, że widzę na stole ledwie krewetkę, zacząłem jednak słuchać, a ona rosła i rosła, aż stała się wielorybem”. Wilberforce przez osiemnaście lat przygotowywał kolejne projekty ustawy znoszącej handel niewolnikami, aż w końcu w roku 1807 została ona przegłosowana. Izba Gmin uhonorowała autora owacją na stojąco. Dwadzieścia sześć lat później dotarła do niego wiadomość, że wprowadzono też wreszcie prawo całkowicie znoszące niewolnictwo w imperium brytyjskim.

William Wilberforce był już wówczas na łożu śmierci i tylko chwilami odzyskiwał przytomność. W pewnym momencie ocknął się z letargu i jęknął do czuwającego przy nim syna:

– Ogromnie mi ciężko.

– Tak, ale stoisz na twardej skale – miał odpowiedzieć jego syn Henry.

– Nie określałbym tego tak śmiało, lecz mam nadzieję, że to prawda – odparł ponoć Wilberforce20.

Zmarł następnego ranka; pochowano go w opactwie westminsterskim.

Zrezygnowaliśmy z tego domu przy Black Boy Lane. Może miał zbyt staroświecką kuchnię, może nie byliśmy jeszcze gotowi na podjęcie decyzji, a może jednak nie potrafiliśmy się pogodzić z tym adresem. Jestem Afroamerykanką, moich przodków przewożono pod pokładem. Nazwa ulicy przywodziła na myśl wcale nie tak odległe czasy, gdy każdego czarnego mężczyznę niezależnie od wieku nazywano „chłopakiem” (naprawdę wcale nie odległe: w roku 2008 Geoff Davis, kongresmen z Kentucky, w wypowiedzi na temat amerykańskiej broni nuklearnej użył słów: „Lepiej żeby ten chłopaczek nie dotykał tego guzika”21. „Chłopaczkiem” był Barack Obama).

Niektórzy jednak twierdzą, że Black Boy Lane nie ma nic wspólnego z handlem niewolnikami, że ów „czarny chłopak” odnosi się do króla Karola II Stuarta, nazywanego tak z powodu ciemnej karnacji. Żaden z napotkanych przeze mnie mieszkańców tej ulicy nie uważał jej nazwy za niezręczną. Kiedy zagadnęłam o to starszego mężczyznę pielęgnującego ogródek przed domem, roześmiał się i powiedział, że często stanowi ona ciekawy pretekst do rozmowy.

W każdym razie bardzo się ucieszyłam, gdy w końcu kupiliśmy mieszkanie w sąsiadującej z Tottenham dzielnicy Hackney, nie mniej różnorodnej etnicznie. W pobliżu zielenił się inny park, kuchnia była równie staroświecka, lecz tym razem nazwa ulicy tylko nas utwierdziła w decyzji: Wilberforce Road.

Gdy mój artykuł o Wirginii Zachodniej ukazał się w piśmie „The Atlantic”22, ludzie zaczęli się ze mną dzielić historiami z motywem adresu: dowiedziałam się o pewnej ulicy w Budapeszcie, która w zależności od układu sił politycznych wciąż zmieniała nazwę; o niebezpieczeństwach poszukiwania nieoznaczonych na mapie miejsc w Kostaryce; o petycji w sprawie zmiany nazwy ulicy. Zapragnęłam się dowiedzieć, z jakiego powodu ten temat jest tak nośny i dlaczego uszczęśliwiła mnie wiadomość, że ulica, przy której mieszka Alan Johnston, otrzymała osadzoną w lokalnej tradycji nazwę Stacey Hollow Road.

Wracam więc do miejsca, od którego zaczęłam: „Dlaczego przywódcy naszej społeczności zamartwiają się czymś takim jak zmiana nazwy ulicy?” – spytał pan Miraldi na fali dyskusji o zasługach Sonny’ego Carsona dla nowojorczyków. Napisałam tę książkę, żeby się tego dowiedzieć. Jak się przekonałam, nazwy ulic wiele mówią o kwestiach związanych z tożsamością, zamożnością, a nawet rasą. Przede wszystkim mówią jednak o władzy, to ona bowiem tworzy obraz historii i decyduje, kto się liczy, a kto nie – i dlaczego.

Niektóre książki opowiadają o tym, jak wiele zmienił na świecie jakiś drobiazg: na przykład ołówek czy wykałaczka. To nie jest taka książka. To raczej złożona opowieść o tym, jak oświeceniowy projekt nadawania ulicom nazw, a domom numerów nałożył się na rewolucyjne zmiany w naszym stylu życia i organizacji społecznej. Może nam się zdawać, że adresy mają wymiar czysto funkcjonalny i administracyjny, one jednak mówią o czymś większym: o tym, jak przez wieki przeobrażała się i rozciągała strefa wpływów władzy.

Opowiadam o tym, przytaczając różne historie – na przykład o ulicach nazwanych na cześć Martina Luthera Kinga, o tym, jak poruszali się po mieście mieszkańcy starożytnego Rzymu, o duchach nazizmu na ulicach Berlina. Zabieram czytelników w podróż na dziewiętnastowieczny Manhattan, do wiktoriańskiego Londynu i Paryża czasów rewolucji. Żeby jednak zrozumieć, czym tak naprawdę jest posiadanie adresu, najpierw warto się dowiedzieć, jak to jest go nie mieć.

Zacznijmy więc od Indii, od slumsów Kolkaty.

1 Dane pochodzą z czasów, gdy uchwały dotyczące nazw ulic poddawano pod głosowanie pojedynczo. W ostatnich latach rada miejska grupuje tego rodzaju wnioski i zbiorczo je rozpatruje, dwa razy do roku podejmowane są więc decyzje dotyczące kilkudziesięciu propozycji. Zob. Reuben S. Rose-Redwood, From Number to Name: Symbolic Capital, Places of Memory and the Politics of Street Renaming in New York City, „Social & Cultural Geography”, June 2008, Vol. 9, No. 4, s. 438, https://doi.org/10.1080/14649360802032702.

2 Zob. też: Sanna Feirstein, Naming New York: Manhattan Places and How They Got Their Names, New York 2000.

3 Devin Gannon, City Council Votes to Name NYC Streets after Notorious B.I.G., Wu-Tang Clan, and Woodie Guthrie, 6sqft, December 27, 2018, https://www.6sqft.com/city-council-votes-to-name-nyc-streets-after-notorious-b-i-g-wu-tang-clan-and-woodie-guthrie.

4 Marc Santora, Sonny Carson, 66, Figure in 60’s Battle for Schools, Dies, „New York Times”, December 23, 2002, https://www.nytimes.com/2002/12/23/nyregion/sonny-carson-66-figure-in-60-s-battle-for-schools-dies.html.

5 Frankie Edozien, Mike Slams Sonny Sign of the Street, „New York Post”, May 29, 2007, https://nypost.com/2007/05/29/mike-slams-sonny-sign-of-the-street.

6 Azi Paybarah, Barron Stafer: Assassinate Leroy Comrie’s Ass, „The Observer”, May 5, 2007, https://observer.com/2007/05/barron-staffer-assassinate-leroy-comries-ass.

7 David K. Randall, Spurned Activists ‘Rename’ a Street, blog City Room, „New York Times”, June 17, 2007, https://cityroom.blogs.nytimes.com/2007/06/17/spurned-activists-rename-a-street.

8Sonny Side of the Street? No Honoring a Racist, „New York Post”, June 3, 2007, https://nypost.com/2007/06/03/sonny-side-of-the-street-no-honoring-a-racist.

9 Universal Postal Union,https://www.upu.int/en/Home.

10Addressing the World – An Address for Everyone, https://www.upu.int/en/Publications/Addressing/Addressing-the-world-%E2%80%93-An-address-for-everyone.

11 W Stanach Zjednoczonych nie wykształcił się odpowiednik gmin wiejskich. Większe miejscowości (miasta i miasteczka) mają własne władze samorządowe, mniejsze osady czasem przynależą administracyjnie do pobliskich miast, istnieją też jednak obszary niemunicypalne (unincorporated areas), nieposiadające własnych samorządów i podlegające bezpośrednio władzom stanowym [przyp. tłum.].

12 Reuben Rose-Redwood, With Numbers in Place: Security, Territory, and the Production of Calculable Space, „Annals of the Association of American Geographers”, March 2012, Vol. 102, No. 2, s. 312, https://doi.org/10.1080/00045608.2011.620503.

13 Słowo cougar to w języku angielskim określenie pumy, ale też dojrzałej kobiety utrzymującej relacje erotyczne z młodszymi mężczyznami [przyp. tłum.].

14 Reuben Rose-Redwood, With Numbers in Place, dz. cyt., s. 307.

15 Telewizja WVVA, 911 Misconceptions Uncovered, September 10, 2010.

16 Reuben Rose-Redwood, With Numbers in Place, dz. cyt., s. 311.

17 Simon Rogers, Data Journalism Reading the Riots: What We Know. And What We Don’t, „The Guardian”, December 9, 2011, https://www.theguardian.com/news/datablog/2011/dec/09/data-journalism-reading-riots.

18 Sukhdev Sandhu, The First Black Britons, BBC History, February 7, 2011, http://www.bbc.co.uk/history/british/empire_seapower/black_britons_01.shtml.

19British Transatlantic Slave Trade Records: 2. A Brief Introduction to the Slave Trade and Its Abolition, National Archives, http://www.nationalarchives.gov.uk/help-with-your-research/research-guides/british-transatlantic-slave-trade-records.

20 Scenę tę opisano szczegółowo w książce: Kevin Belmonte, Charles W. Colson (foreword by), William Wilberforce: A Hero for Humanity,Grand Rapids 2007, s. 333.

21 Kate Phillips, G.O.P Rep Refers to Obama as ‘That Boy’, „New York Times”, April 14, 2008, https://thecaucus.blogs.nytimes.com/2008/08/14/gop-rep-refers-to-obama-as-that-boy.

22 Deirdre Mask, Where the Streets Have No Name, „The Atlantic”, January/February 2013, https://www.theatlantic.com/magazine/archive/2013/01/where-the-streets-have-no-name/309186.

ROZWÓJ

1

Kolkata

W jaki sposób adresy mogą zmienić oblicze slumsów?

W upalny i upojnie pachnący lutowy poranek w Kolkacie (dawniej zwanej Kalkutą) ruszam spacerem do Banku Barody w dzielnicy Kalighat, jednej z najstarszych w mieście. Towarzyszy mi Subhashis Nath, zajmujący się pracą społeczną w organizacji pozarządowej. Przeciskamy się między straganami, z których sprzedaje się parujący czaj z wielkich kotłów i papierowe rożki napełnione jhal muri – mieszanką ryżu preparowanego, soczewicy, orzechów i różnych niezidentyfikowanych smakołyków. Na chodniku je śniadanie kilku bosych rykszarzy, tuż obok przechodnie spieszą do swoich spraw.

W chłodnym wnętrzu banku Subhashis mija ludzi czekających cierpliwie na metalowych krzesełkach i udaje się prosto do stanowiska kierowniczki, ubranej w śnieżnobiałe sari i z przedziałkiem zabarwionym na czerwono. Kobieta podaje mu z uśmiechem plik wniosków o otworzenie konta wypełnionych przez mieszkańców Chetli, czyli pobliskich slumsów. Na każdym czegoś brakuje, na przykład podpisu lub nazwiska panieńskiego matki. Formularze wyglądają podobnie do tych, które wypełniałam, chcąc otworzyć rachunek: imię, nazwisko, numer telefonu, informacje o dochodach – z tą tylko różnicą, że było tu jeszcze miejsce na odcisk palca i niewielkie zdjęcie paszportowe w rogu. I jeszcze jedno: miejsce na adres wnioskodawcy oczywiście pozostaje puste.

Subhashis jest kierownikiem projektu w organizacji pozarządowej o nazwie Addressing the Unaddressed („Adres dla każdego”), której misją jest nadanie adresu każdemu domostwu w indyjskich slumsach, poczynając od Kolkaty. Ten trzydziestokilkulatek z jasno­brązowymi pasemkami we włosach wygląda raczej na właściciela start-upu niż pracownika NGO. Tego ranka ma na sobie cienki biały T-shirt i ciemne, dobrze skrojone dżinsy. Wydaje się spokojny i opanowany, jakby nawet pośród ulicznego zgiełku spowijał go chłodny kokon profesjonalizmu. Chowa wnioski do plecaka i dziękuje kobiecie w sari.

Subhashis nie pracuje w zamożnych dzielnicach miasta, pośród klubów jazzowych, centrów handlowych i zabytkowych willi z epoki kolonialnej. Jego organizacja dysponuje wprawdzie niewielkim, czyściutkim biurem w centrum miasta (przed wejściem piętrzą się buty, w środku jest łazienka w stylu zachodnim i kilka nowych komputerów), Subhashis spędza jednak całe dnie w slumsach takich jak Chetla – tam właśnie teraz zmierzaliśmy.

Ruch uliczny w Kolkacie jest tak koszmarny, że władze rozpoczęły niedawno akcję puszczania na skrzyżowaniach spokojnej muzyki – na tyle głośno, żeby dało się ją dosłyszeć nawet z wnętrza klimatyzowanego samochodu1. Po drodze z lotniska naliczyłam dziewięć różnych rodzajów transportu, z konnym włącznie. Na deskach rozdzielczych żółtych taksówek kołyszą się figurki boga o głowie słonia – to Ganeśa, mający usuwać wszelkie przeszkody. Pracownicy organizacji, którzy nieraz odwiedzają slumsy oddalone od ich biura o kilka ładnych kilometrów, mówili mi, że często wolą się poruszać „jedenastką”, czyli na własnych nogach.

Spacer z banku do Chetli zająłby nam jednak zbyt dużo czasu. Najpierw więc podjeżdżamy kawałek trzykołową autorikszą, ściś­nięci z grupką spoconych współpasażerów, a później przesiadamy się na rikszę rowerową. W końcu docieramy „jedenastką” do bramy prowadzącej do Chetli. Po uliczkach niesie się głos dzieci recytujących coś chórem w sali lekcyjnej.

Chetla to stara dzielnica slumsów wciśnięta między kanał i tory kolejowe. Ananya Roy (wykładowczyni urbanistyki i autorka książki o etnograficznych aspektach rozwoju Kolkaty) opisuje, jak tutejsze dzieci bawią się pośród rozkładających się trucheł zwierząt, które nurt kanału wyrzuca czasem na brzeg: „Musiałam zebrać wszystkie siły, żeby nie zwymiotować”2. Zarazem jednak w porównaniu z resztą miasta jest tu jakoś spokojniej. Slumsy Kolkaty są gęsto zaludnione (na powierzchni około czterdziestu metrów kwadratowych gnieździ się przeciętnie trzynaście osób – dla porównania kawalerki na Manhattanie mają zwykle około pięćdziesięciu metrów kwadratowych), panuje tam jednak dziwnie wiejska atmosfera, może dlatego, że wielu mieszkańców przybyło tu z dalekich wiosek. Pieją koguty, kury grzebią w ziemi, kobiety smażą cebulę przed domami, a dzieci grają na skleconych z byle czego instrumentach na torach kolejowych i rozbiegają się na widok pędzącego pociągu.

Gdy docieramy na miejsce, mieszkańcy slumsów porzucają pranie i gotowanie, żeby się tłumnie zebrać wokół otwartego laptopa. Subhashis wraz z kolegami z organizacji przez dwa tygodnie nadawał poszczególnym domostwom specjalne kody zawierające ciąg dziewięciu cyfr i liter, powiązane z lokalizacją GPS danego miejsca. Te „kody GO” (GO Codes) nie wyglądają szczególnie przyjaźnie, ale nadawanie nazw ulicom (lub nawet zaledwie określenie, co w labiryncie slumsowych przejść można uznać za ulicę) zajęłoby mnóstwo czasu i pociągało za sobą dyskusje natury politycznej. Na razie muszą więc wystarczyć same kody, które umieszcza się na niebiesko-białych tabliczkach przybijanych przy wejściach do poszczególnych domostw. W tamtym momencie takie kody miało już ponad dwa tysiące trzysta domów w Chetli, dzięki czemu adres otrzymało prawie piętnaście tysięcy osób.

Wydawać by się mogło, że w slumsach istnieje wiele pilniejszych potrzeb – brakuje sanitariatów, źródeł czystej wody, opieki medycznej, a nawet dachów dobrze chroniących przed monsunowym deszczem – lecz bez adresów mieszkańcy nie mają szans na wyjście z tego położenia. Bez adresu trudno jest założyć konto w banku, nie można więc oszczędzać pieniędzy, otrzymać pożyczki czy nawet państwowej emerytury. Co jakiś czas wybucha afera, gdy wychodzi na jaw, że w slumsach Kolkaty działają liczni oszuści i pseudo­banki, a ich ofiary popełniają samobójstwa na wieść o tym, że oszczędności ich życia nagle przepadły. Dzięki kodom pełniącym funkcję adresu mieszkańcy Chetli mogą otrzymać karty bankomatowe powiązane z rachunkami w Banku Barody, które Subhashis i jego koledzy pomagają im otworzyć.

Posiadanie adresu jest ponadto kluczowe dla określenia tożsamości. Każdy mieszkaniec Indii powinien mieć wydawaną przez władze kartę Aadhaar, zawierającą dane biometryczne oraz unikatowy dwunastocyfrowy numer. Bez niej trudno o dostęp do usług położniczych, planów emerytalnych czy nawet edukacji dla dzieci. (Pewna mieszkanka Kolkaty procesowała się z władzami o to, że odmówiono jej wydania karty z powodu niemożności pobrania odcisków palców z jej opuszków, które uległy deformacji na skutek poparzenia). Bez karty Aadhaar nie można się ubiegać o bony żywnościowe, słyszy się więc oskarżenia, że za przypadki śmierci głodowej w całym kraju należy winić właśnie brak dostępu do nich. Otrzymanie takiej karty przez mieszkańców slumsów jest możliwe, lecz dokonanie tego bez adresu okazuje się sporym wyzwaniem. Teoretycznie wystarcza poręczenie innej osoby – lecz ta osoba sama musi taką kartą dysponować3. Według oficjalnych statystyk do roku 2015 wydano w ten sposób tylko trzy setne procenta wszystkich kart Aadhaar.

Ruszamy przez gąszcz uliczek Chetli w poszukiwaniu osób, których formularze bankowe wymagają uzupełnienia. Znajdujemy świeżo wybudzonego z popołudniowej drzemki człowieka, który wokół pasa ma luźno zawiązaną tkaninę. Subhashis grzebie chwilę w torbie i wyciąga gąbkę z tuszem, żeby pobrać od niego odciski palców. Pewna kobieta ze złotym kolczykiem w nosie i dzieckiem na biodrze chce wiedzieć, dlaczego jej mąż nie otrzymał odpowiedzi z banku. (Proszę poczekać jeszcze tydzień). Jakiś mężczyzna odrywa się od partii bilarda indyjskiego, żeby spytać, dlaczego zamknięto mu konto. (W ciągu pierwszych kilku miesięcy od jego otwarcia należy na nim zdeponować środki, w przeciwnym razie usługa wygasa). Inny, oparty o framugę drzwi, zadaje skomplikowane pytanie o pewien szczegół dotyczący nowego rachunku. Subhashis usiłuje znaleźć na nie odpowiedź, ale w końcu się poddaje.

– A myśmy tu myśleli, że pan wie wszystko! – śmieje się mężczyzna.

***

Przed niemal trzystu laty Job Charnock, przedstawiciel Kompanii Wschodnioindyjskiej, postanowił założyć bazę w miejscu, któremu nadał nazwę Kalkuta. (Ów dość niezwykły Brytyjczyk przyjął indyjski styl życia i podobno poślubił piętnastoletnią księżniczkę, którą poznał, gdy właśnie miała się rzucić na stos pogrzebowy swojego zmarłego męża). Kalkuta była w owym czasie grupką wiosek leżących wzdłuż malarycznych bagien, miała też jednak port na głębokich wodach rzeki Hooghly, doskonale nadający się do eksportu opium, indygo i bawełny. Miasto wkrótce zostało stolicą Indii Brytyjskich.

Kolonizatorzy uważali, że miejscowa ludność powinna im służyć. W drugiej połowie XVIII wieku szeryf Kalkuty Alexander Macrabie sporządził listę osób pracujących w jego domu; byli to między innymi: zarządca, dwóch posłańców, jedenaście osób odpowiedzialnych za przygotowywanie i serwowanie posiłków i ośmiu mężczyzn noszących pana po mieście w zadaszonej lektyce. Wymienia też, kto obsługuje jego trzech kolegów rezydujących w tym samym domu: czterech peonów, czterech hirkarahów, dwóch czubdarów i dwóch dżemmadarów – mogę się tylko domyślać, czym dokładnie się zajmowali. Panowie mieli też własnych krawców, praczy i prasowaczy. Ogółem czterem Anglikom usługiwało sto dziesięć osób4.

Brytyjczycy podzielili miasto na dzielnicę „białą” (White Town) i „czarną” (Black Town). Oni sami mieszkali w pierwszej, układem urbanistycznym przypominającej Londyn, pośród architektury w stylu europejskim – wiele domów, otoczonych imponującymi kolumnadami, przywodziło na myśl greckie świątynie. W tej drugiej dzielnicy kolumnad już nie było. Przez ostatnich dwieście lat populacja tych najstarszych części miasta zwiększyła się pięćdziesięcio­krotnie – liczba domów urosła jednak ledwie jedenasto­krotnie5. Nic dziwnego, że slumsy pękają w szwach.

Władze kolonialne raz na dekadę przeprowadzały spis ludności Indii. Co dziesięć lat uznawano też, że wszystkie domy trzeba ponumerować, żeby nikogo nie policzono dwa razy. Okazywało się to jednak praktycznie niewykonalne – między innymi dlatego, że nikt nie potrafił określić, czym właściwie jest „dom”. Brytyjskie kategorie, definiujące go jako pojedynczy budynek lub samodzielne mieszkanie, nie miały przełożenia na indyjskie realia. Tu czasem w każdym pomieszczeniu mieszkała inna rodzina, powinno się więc je oznaczyć różnymi numerami. Co jednak w sytuacji, gdy w jednej izbie, przedzielonej tylko wiszącą matą z sitowia, mieszkają dwie rodziny? Miejscowi pracownicy przeprowadzający spis ludności wpadali w panikę, czytając przekazywane im procedury. „Nic z tego nie rozumiem! Co robić?” – rozpaczał jeden z nich6. Projekt numerowania domów okazał się porażką.

Niewykluczone, że kolonizatorzy nie potrafili zrozumieć, jak funkcjonuje przestrzeń indyjskich miast, prawdopodobnie jednak zrozumieć jej nie chcieli. Richard Harris i Robert Lewis drobiazgowo przeanalizowali archiwalne dokumenty dotyczące numerowania domów w kolonialnej Kalkucie i doszli do wniosku, że z punktu widzenia Brytyjczyków Indie okazywały się „nie tyle trudne do zrozumienia, ile raczej z zasady niepoznawalne”7. Przybysze nie mieli ochoty się dowiadywać, w jaki sposób Hindusi poruszają się po swoich miastach i jak mieszkają. (Jeśli chodzi o miejsca interesujące ich samych – hotele czy biura firm – dobrze wiedzieli, jak je znaleźć). Brytyjczycy polegali raczej na lojalnych miejscowych pracownikach i nie zapuszczali się samodzielnie w badane okolice. Jeśli adres stanowi o tożsamości, można uznać, że kolonizatorów nieszczególnie obchodziło, kim są ich hinduscy poddani.

Postkolonialna Kolkata, odrzuciwszy brytyjskie dziedzictwo (choćby przez samą zmianę zapisu nazwy miasta na bardziej odpowiadający bengalskiej wymowie), teoretycznie powinna lepiej się zatroszczyć o zapewnienie mieszkańcom adresów. Lewicowe władze od dawna angażują się w politykę prospołeczną, lecz niekoniecznie przejawiają większą niż Brytyjczycy skłonność do zajęcia się problemem braku adresów w slumsach. Na początku XXI wieku Ananya Roy dowiedziała się, że miejscowy urząd planowania i rozwoju (Kolkata Metropolitan Development Authority) przeprowadza badanie wśród mieszkańców dwudziestu tysięcy domów, żeby opracować program wsparcia żywnościowego dla biednych. Wspaniale! Kiedy jednak rozmawiała z człowiekiem kierującym tym przedsięwzięciem, przyznał, że w badaniu celowo pomija się mieszkańców slumsów: „Obawiamy się, że uwzględnianie ich dałoby im fałszywe poczucie akceptacji” – tłumaczył. „Nie możemy ich traktować tak, jakby wszystko było w porządku”8.

Brytyjczycy raz na jakiś czas wyburzali slumsy, żeby zbudować nową drogę lub oczyścić teren na potrzeby dalszej kolonizacji9. Nieszczególnie się przejmowali losem osób pozbawianych w ten sposób dachu nad głową, nigdy jednak nie usiłowali całkowicie slumsów wyeliminować. Komunistyczne władze sprawujące kontrolę nad Bengalem Zachodnim w latach 1977–2011 (nigdzie indziej na świecie demokratycznie wybrana partia komunistyczna nie rządziła tak długo) marzyły zaś raczej o Indiach bez slumsów, stwarzały więc możliwości prawne, by je burzyć, uznając je za kłopot, którego należy się pozbyć10. Po co nadawać numery chatynkom, które w ogóle nie powinny istnieć (i które wkrótce mają zniknąć)? Wiele osób uważało nanoszenie tych miejsc na mapę, liczenie mieszkańców i przyznawanie im adresów za jednoznaczne z oficjalnym przyzwoleniem na dalsze istnienie slumsów.

Odwiedzam siedzibę irlandzkiej Hope Foundation (organizacji zajmującej się ochroną dzieci ulicy w Kolkacie), gdzie mam spotkanie z Paulami De Sarkar, dyrektorką programową. Stosy papierów spiętrzone na jej biurku nasuwają skojarzenia z pracą Syzyfa. Pijemy gorącą, słodką kawę, którą nam przyniesiono na czystej tacy. Dookoła nas szumi biurowe życie. Paulami De Sarkar mówi, że choć slumsy wciąż są przez władze wyburzane, to „nigdy nie znikną”.

Policzenie mieszkańców i wpisanie ich w rejestr sprzyjałyby jednak rozpoznaniu problemów obecnych w slumsach i pozwoliłyby zaoferować skuteczną pomoc. Dzięki numerom adresowym przydzielanym przez organizację Addressing the Unaddressed pracownicy Hope Foundation mogli przeprowadzić spis ludności i odpowiednio ukierunkować swoje działania. Znaleziono na przykład korelację między liczbą chłopców w rodzinie a dochodami i przypadkami porzucenia szkoły, dzięki czemu zidentyfikowano strefy wzmożonej aktywności zarobkowej nieletnich. Dzięki adresom dzieci mogły też otrzymać akty urodzenia, bez których nie obejmował ich system szkolnictwa.

Po zakończeniu spotkania Subhashis i ja idziemy coś zjeść w prowadzonej przez fundację knajpce o nazwie Hope Café, w której mieszkańcy slumsów odbywają praktyki przygotowujące ich do pracy w gastronomii. Zamawiamy tradycyjne danie thali, a następnie jemy je rękami, zagarniając sosy i ryż kawałkami pieczywa. Subhashis tłumaczy mi, że rozumie, dlaczego władze nie chcą same się zająć nadawaniem ludziom adresów:

– Zupełnie jak dwoje dzieci: jedno ciekawskie, drugiego nic nie ciekawi. To ciekawskie wciąż o coś pyta, to drugie nie chce o niczym wiedzieć.

Stosunek do spuścizny matki Teresy jest w Kolkacie dość skomplikowany. Wiele osób twierdzi, że zakonnica więcej uwagi poświęcała śmierci katolików niż życiu hinduistów. Udało jej się jednak posłać w świat przekaz, że Kolkata jest miejscem przepełnionym rozpaczą. Trudno mi było znaleźć słowa należycie określające tamtejszą nędzę, ale wielu przedstawicielom zachodniej kultury udało się to znakomicie. Kalkutę nazywano „najpodlejszym miejscem na ziemi” (gubernator Bengalu Robert Clive), „ohydą” (Vidiadhar Surajprasad Naipaul), „miastem potwornej nocy” (Rudyard Kipling), gdzie w bezlitosnym upale „nawet mosiężne klamki zdają się rozlazłe” (Mark Twain). Winston Churchill pisał w liście do matki: „Zawsze już będę wielce rad, żem ją widział – z tej samej przyczyny, dla której Papa cieszył się, że widział Lizbonę – bo nie będę jej musiał już więcej oglądać”11.

Dziś jednak wielu odwiedzających – ze mną włącznie – dostrzega szalony urok Kolkaty, zwanej też „miastem radości”, i to bez żadnej ironii. Rozmawiałam z wieloma jej mieszkańcami i każdy wyrażał się z dumą o jej sławnej aurze duchowej i intelektualnej – o tutejszych szkołach filmowych, eleganckich kawiarniach, renomowanych uczelniach i ożywionych debatach politycznych. Subhashis pasjonuje się bengalską muzyką i literaturą. Pewnego ranka przyniósł mi drzeworyt z podobizną sławnego kalkuckiego poety – Rabindranatha Tagore’a (w roku 1913 uhonorowanego Nagrodą Nobla za zbiór Pieśni ofiarne). Innego dnia zabrał mnie na spacer po ciągnącym się wzdłuż ulicy targu książki, gdzie wyszperał dla mnie niewielki tomik przekładów bengalskiej poezji. (Długo przeglądał też książkę z tekstami piosenek Boba Dylana, lecz szybko ją odłożył, gdy dostrzegł, że kosztuje dwa tysiące rupii).

Nawet same slumsy są ogromnie zróżnicowane. Tak naprawdę to bardzo ogólny termin, obejmujący wiele rodzajów zabudowy. Większość slumsów powstaje nielegalnie wzdłuż kanałów, dróg i nieużytków; mieszkańcy żyją tam na dziko, bez pozwolenia. Istnieją też jednak tak zwane wioski (bustees), gdzie płaci się za użytkowanie gruntu, a warunki bywają nieco lepsze.

Pewne okoliczności są jednak dla slumsów typowe: zaduch, ograniczony dostęp do czystej wody, sanitariatów i kanalizacji. Jedna z oficjalnych definicji opisuje slumsowe zabudowania jako „zbite w gromadę” (sądziłam początkowo, że to nie tyle termin techniczny, ile raczej literacka metafora, dopóki nie zobaczyłam bud, które niechybnie by się zawaliły, gdyby nie opierały się jedna na drugiej). Szacuje się, że około trzech milionów mieszkańców Kolkaty mieszka w skupiskach slumsów (których w całej aglomeracji jest około pięciu tysięcy). Można ich uznać za szczęśliwców mających przynajmniej dach nad głową. Najbiedniejsi śpią na chodnikach, a rodzice własnymi ciałami osłaniają niemowlęta. Choć teoretycznie riksz zakazano, na brudnych ulicach wciąż roi się od półnagich bosych mężczyzn ciągnących wózki z pasażerami.

Niektóre slumsy są trochę przyjemniejsze od innych. Te bliżej centrum miasta, na przykład Chetla, mają ponad sto lat, są więc w nich domy zbudowane z solidnych materiałów (tak zwane pukka houses), o murowanych ścianach, blaszanych dachach i z prawdziwymi podłogami. W slumsach o dźwięcznej nazwie Panchanantala (bardzo ją lubię wymawiać) widziałam około dwudziestu nastolatek w kolorowych sari, które stały pośrodku głównej ulicy zwrócone twarzami w stronę hinduistycznej świątyni i radośnie śpiewały, otoczone przez skłębiony tłum ludzi kupujących na straganach warzywa i owoce. Trudno mi ocenić jakość życia w tym miejscu – nie widziałam na przykład sanitariatów – lecz wyczuwałam tam wesołe tętno kipiącej życiem społeczności, czułam się mile widziana i całkowicie bezpieczna. Wcale mnie nie zdziwiło, że gdy w pobliskim szpitalu wybuchł pożar (w którym ostatecznie zginęło osiemdziesiąt osiem osób), mieszkańcy Panchanantali ruszyli na pomoc uwięzionym w budynku pacjentom, a przepędzeni przez ochroniarzy od głównego wejścia, przystawiali do okien bambusowe drabiny i wiązali prześcieradła i sari, żeby z ich pomocą wynosić ludzi na zewnątrz12.

Później jednak Subhashis i jego kolega Romio zabrali mnie do slumsów Bhagar, gdzie powitały nas ogromne hałdy odpadów. Kobiety i dzieci wspinały się po wysypisku, szukając czegokolwiek, co ma jakąś wartość, a kolejne ciężarówki dosypywały wciąż nowe stosy śmieci. Przy ścieżkach ryły świnie stanowiące dla tamtejszych rodzin dodatkowe źródło utrzymania. (Domorośli rzeźnicy wieszają krwawe połacie wieprzowiny na hakach wbitych w sufity swoich bud, wkoło bzyczą roje much). Dostrzegłam dziewczynę kąpiącą się ostrożnie w czarnej wodzie jeziorka (zbiornik podobno czasem się zapala, bo pełno w nim chemikaliów spływających z hałd śmieci). Mimo wszystko, jak twierdzi Subhashis, tutejszym mieszkańcom powodzi się nieco lepiej niż wielu innym biedakom, wysypisko zapewnia im bowiem choć trochę dochodu.

Subhashis wyciąga laptop i ociera twarz – jego biały T-shirt pokrywają czarne plamy sadzy. Slumsy Bhagar otrzymały już kody adresowe, teraz należy oznaczyć nowe, naprędce sklecone budy, które tu w międzyczasie stanęły. Slumsy cały czas się przeobrażają, domy są wyburzane i znów wznoszone, całe rodziny przybywają tu z odległych wiosek, a potem znów do nich wracają. Na werandach przed domkami mieszkają teraz nowi ludzie, na noc kładą się spać przy uwiązanych kozach. Subhashis i Romio każdej rodzinie przypisują nowy kod, cały czas porównując wcześniejsze zapiski z aktualnym stanem. Wiele się zmieniło od czasu, gdy ostatni raz tu byli. Niedługo pewnie znów tutaj wrócą.

W latach osiemdziesiątych XX wieku Bank Światowy zajął się jednym z czynników hamujących rozwój gospodarczy w krajach rozwijających się: niejasnym statusem własności gruntów. Brakowało scentralizowanego systemu informacji na temat tego, do kogo należą poszczególne działki, przez co trudno było kupić i sprzedać ziemię lub wykorzystać ją jako zastaw hipoteczny. Gdy nie wiadomo, do kogo dany teren należy, trudno też pobrać odpowiedni podatek. Żeby uniknąć tego rodzaju problemów, każdy kraj powinien prowadzić odpowiednie katastry, czyli publiczne rejestry z informacjami na temat położenia, wartości i własności gruntów. Dobrze funkcjonujący system ułatwia zarówno kupno i sprzedaż nieruchomości, jak i pobór podatków. Nabywca – a wraz z nim urząd skarbowy – zyskuje pewność, że tylko on będzie właścicielem pozyskiwanej działki.

Wdrażane przez Bank Światowy projekty katastralne często okazywały się jednak fiaskiem. Biedne kraje nie miały funduszy na odpowiednie zarządzanie wielkimi bazami danych. Dochodziło też do nadużyć, bo urzędnikom zdarzało się wprowadzać do systemu błędne informacje, tym samym pozbawiając własności prawowitych właścicieli. Zamiast prostych rejestrów wysoko opłacani konsultanci przygotowywali zaawansowane technologicznie systemy komputerowe, które okazywały się potem zbyt skomplikowane w obsłudze. Utopiono miliony dolarów, prowadząc niekończące się projekty, które nie przynosiły wymiernych rezultatów.

W końcu jednak organizacje takie jak Bank Światowy czy Światowy Związek Pocztowy wymyśliły, jak wszystko uprościć. Problem nie polegał tylko na tym, że w krajach rozwijających się nie prowadzono katastrów – przede wszystkim brakowało adresów. A właśnie dzięki adresom można w miastach „zacząć od początku”13 – czyli znaleźć mieszkańców, zebrać informacje, zadbać o infrastrukturę i stworzyć mapy miejscowości do powszechnego użytku.

Odpowiedni eksperci rozpoczęli więc intensywny cykl szkoleń dla pracowników administracji państwowej, którzy mieli zadbać o nadanie adresów mieszkańcom miast. Ich propozycje zaczęły najpierw wdrażać kraje w Afryce, takie jak Czad, Burkina Faso, Gwinea czy Mali. Specjaliści z Banku Światowego pisali książki i przygotowywali kursy internetowe, a nawet zasponsorowali konkurs, którego uczestnicy mieli wymyślać gry planszowe podkreślające korzyści z posiadania adresu. (W salach konferencyjnych zasiadły specjalne komisje oceniające trzydzieści pięć propozycji zgłoszonych do konkursu. Zwyciężyły gry zatytułowane I need a sign i Urbs and Civitas).

Korzyści zresztą niemal od początku wydawały się oczywiste. Adresy służą demokracji, bo dzięki nim łatwiej jest rejestrować osoby uprawnione do głosowania i wytyczać okręgi wyborcze. Wzmacniają też u ludzi poczucie bezpieczeństwa, ponieważ na terenach nieoznaczonych zwykle rozkwita przestępczość. (Choć jednocześnie pozwalają też łatwiej namierzać dysydentów politycznych). Dostawcom usług komunalnych, takich jak zaopatrzenie w wodę czy prąd, adresy przydają się przy opracowywaniu systemu pobierania opłat i dbania o infrastrukturę. Władzom z kolei pomagają stworzyć ewidencję podatników i pobierać od nich należne kwoty. Badacze znaleźli też korelację między brakiem adresów a poziomem dochodów: w miejscach stosownie oznaczonych nierówności społeczne były mniejsze niż w lokalizacjach bez adresów14. A przecież koszt nadania adresu jest w przeliczeniu na osobę naprawdę niewielki.

Oto powody, dla których organizacja Addressing the Unad­dressed (jej główna siedziba znajduje się w Irlandii, osiem tysięcy kilometrów od Kolkaty) podkreśla wagę swoich działań. Na kilka miesięcy przed moim przyjazdem do Indii spotkałam się w Dublinie z Alexem Pigotem, jej charyzmatycznym współzałożycielem. Umówiliśmy się na peryferiach miasta, w tajskiej restauracji, gdzie podają curry z kawałkiem irlandzkiego chleba sodowego, a na deser serwują jabłka zapiekane z kruszonką. Alex wygląda na człowieka biznesu: dostojna siwizna, rudawa broda, gustownie pomięta lniana marynarka. Karierę rozpoczął jeszcze w latach siedem­dziesiątych, kiedy znalazł dorywcze zatrudnienie jako listonosz w okresie świątecznym, w kolejnej dekadzie założył firmę specjalizującą się w usługach pocztowych. Ponieważ wymagają one precyzyjnych adresów, szybko stał się ekspertem w tej dziedzinie.

Na pewnym spotkaniu poznał Maureen Forrest – Irlandkę, która nieco wcześniej założyła w Kolkacie wspomnianą już w tym rozdziale Hope Foundation. Kobieta szukała wsparcia, chciała bowiem przeprowadzić spis ludności w slumsach objętych opieką fundacji. Alex Pigot zaoferował pomoc w dziedzinie, którą najlepiej znał, czyli przy nadawaniu adresów.

Zadanie okazało się trudniejsze, niż się spodziewał. Wiele domów w slumsach Kolkaty rozmiarem przypominało zajmowany przez nas kącik w restauracji, technologię trzeba więc było nieco do tych warunków dostosować. Zrezygnowano z plastikowych zawieszek adresowych, bo mieszkańcy slumsów obawiali się, że będą one spadać z drzwi i że zjedzą je krowy. Początkowo fundacja na wielkich plastikowych płachtach drukowała mapy z przypisanymi domom kodami, żeby ułatwić ludziom poruszanie się po okolicy. Ale mapy te szybko poginęły, ponieważ łatano nimi dziury w dachach w okresie monsunowych deszczy. Pomału Alex Pigot i jego zespół wypracowali skuteczniejsze metody działania.

Pewnego dnia wybrałam się z Subhashisem i jego kolegami do slumsów Sicklane, położonych w pobliżu kalkuckiego portu. Obok całymi dniami śmigają ciężarówki, wzbijając tumany kurzu. Stojąc w uliczce tak wąskiej, że dwie osoby z trudem mogą się minąć, jeden z członków zespołu otwiera trzymany w ręku komputer. Gdy na ekranie pojawia się mapa okolicy, najeżdża kursorem na odpowiedni dom, klika i otrzymuje kod. Odczytuje numer koledze, który nanosi go starannie na drzwi budynku (wyglądające na dawne wejście do damskiej toalety). Wkrótce mają tu wrócić i zamontować na budynkach porządne niebieskie tabliczki z numerami. (Już po moim wyjeździe z Kolkaty organizacja nawiąże współpracę z firmą Google, wcześniej stosowane kody GO zostaną więc wymienione na system „kodów plus”).

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

1Kolkata Traffic Worsens Despite Effort to Calm Drivers with Music, „Citiscope”, September 1, 2015, http://archive.citiscope.org/citisignals/2015/kolkata-traffic-worsens-despite-effort-calm-drivers-music.

2 Ananya Roy, City Requiem, Calcutta: Gender and the Politics of Poverty, Minneapolis 2003, s. 111.

3 Padmaparna Ghosh, The World’s Biggest Biometric ID Project Is Letting People Fall Through the Cracks, „Quartz India”, April 4, 2018, https://qz.com/india/1243565/the-worlds-biggest-biometric-id-project-is-letting-people-fall-through-the-cracks.

4 Simon Winchester, Simon Winchester’s Calcutta, London 2004, s. 41.

5 Nitai Kundu, The Case of Kolkata, India, raport z serii Understanding Slums: Case Studies for the Global Report on Human Settlements 2003, https://www.ucl.ac.uk/dpu-projects/Global_Report/pdfs/Kolkata.pdf.

6 Richard Harris, Robert Lewis, Numbers Didn’t Count: The Streets of Colonial Bombay and Calcutta, „Urban History”, November 2012, Vol. 39, No. 4, s. 653.

7 Tamże, s. 657.

8 Ananya Roy, City Requiem, Calcutta, dz. cyt., s. 27.

9 Collin Schenk, Slum Diversity in Kolkata, „Columbia Undergraduate Journal of South Asian Studies”, Spring 2010, Vol. 1, No. 2, s. 108, http://www.columbia.edu/cu/cujsas/Volume%20I/Issue%20II/W%20Collin%20Schenk%20-%20Slum%20Diversity.pdf.

10 Zobacz: Asher Ghertner, Rule by Aesthetics: World­Class City Making in Delhi, New York 2015.

11 Frederic C. Thomas, Calcutta Poor: Inquiry into the Intractability of Poverty, New York 2015, s. 3–4.

12Locals Spot Fire,Rush to Rescue, „Hindustan Times”, December 10, 2011, https://www.hindustantimes.com/kolkata/locals-spot-fire-rush-to-rescue/story-QbXQD75LOxRw7nuEWefJ8O.html.

13 Catherine Farvacque-Vitković et al., Street Addressing and the Management of Cities, Washington 2005, s. 32.

14 Universal Postal Union, Addressing the World – An Address for Everyone, White Paper, Switzerland 2012, s. 41, http://test.news.upu.int/fileadmin/user_upload/PDF/Reports/whitePaperAdressingEn.pdf.

2

Haiti

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

POCZĄTKI

3

Rzym

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

4

Londyn

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

5

Wiedeń

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

6

Filadelfia

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

7

Japonia i Korea

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

POLITYKA

8

Iran

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

9

Berlin

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

RASA

10

Hollywood na Florydzie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

11

St. Louis

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

12

RPA

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

STATUS

13

Manhattan

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

14

Bezdomność

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Zakończenie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Adres polski

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Podziękowania autorki

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Tytuł oryginału

The Address Book: What Street Addresses Reveal About Identity, Race, Wealth, and Power

The Address Book

Text Copyright © 2020 by Deirdre Mask

Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.

All rights reserved.

Fragmenty tej książki ukazały się pierwotnie w nieco innej formie na łamach czasopism „The Guardian”, „The Atlantic” oraz „The New York Times”.

Copyright © for the translation by Agnieszka Wilga

Projekt okładki

Jonathan Bush

Adaptacja oryginalnego projektu okładki

Maria Gromek

Grafiki na okładce

Tło: © The Pixel/Shutterstock.com; Chicago © iStock/jenjen42; Lower Manhattan (1892) © GraphicaArtis/Bridgeman Images/Photo Power; London © Peter Jackson Collection/Bridge­man Images/Photo Power; Paris (1730) © Ken Welsh/Bridgeman Images/Photo Power; Paris (1882) © Archives Charmet/Bridgeman Images/Photo Power; Calcutta © British Libra­ry Board/ Bridgeman Images/Photo Power; Tokyo © Pictures from History/Bridgeman Images/Photo Power

Ilustracje i zdjęcia w książce znajdują się w domenie publicznej z wyjątkiem: portretu Marii Teresy na s. 116 (Gabriel de Saint-Aubin, les roues á bulletins w: Guillauté, Mémoire sur la Réformation de la Police de France, 1749, Waddesdon (National Trust) ze zbiorów Jamesa de Rothschilda, 1957, acc no: 5443); ryciny przedstawiającej kartotekę Guillautégo na s. 126 © Waddesdon Image Library/Mike Fear; portretu Alvy Vanderbilt i Marthy Bacon na s. 285 (ze zbiorów Library of Congress Prints & Photographs Division, LC-B2-3805-13); foto­grafii domu Marthy Bacon na s. 290 (ze zbiorów Office for Metropolitan History).

Redaktorka nabywająca

Milena Rachid Chehab

Redaktorka prowadząca

Dominika Kardaś

ISBN 978-83-240-7751-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2022

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Pudzisz