Adama Polanowskiego Dworzanina Króla JMCI Jana III. Notatki - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Adama Polanowskiego Dworzanina Króla JMCI Jana III. Notatki ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Adama Polanowskiego Dworzanina Króla JMCI Jana III. Notatki” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

“Z młodszych moich lat — nie ma co pisać, bo ludzie są jako trawa gdy się z ziemi wytyka, wszyscy jednakowi, trudno poznać czy to z tego będzie łopuch czy sałata. Pamiętam tylko że mi dla zbytniej swawoli matka i ojciec prorokowali iż się szubienicy dorobię, lecz, dzięki Bogu nie sprawdziło się, choć prawda, żem dokazywał srodze i kipiało we mnie, a spokojnie na miejscu wysiedzieć nie było sposobu.

Rodzeństwa nas było troje, starszy brat Michał, powolny i nad wiek stateczny, młodsza siostra Julusia, a ja w pośrodku.

Matka nasza najukochańsza, świeć panie jej duszy, nie bardzo była dla mnie surowa, i mawiała (choć nie w mojej obecności) że młodość ma prawa swoje, i najlepsze piwo gdy zrazu szumi — więc przez palce patrzyła na wybryki i folgowała gdy ojciec dyscypliną i rózgami groził. Swawola też owa ograniczała się na znęcaniu nad ptactwem, do którego z łuku się strzelało, na rybołóztwie, na dojeżdżaniu koni, od których nie jednegom guza dostał i sińców napytał.”

Fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-652-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Wprowadzenie

— Vade retro, Satanas!...

 Precz, kusicielu odemnie! niedosyć ci żem się długiem życiem umęczył, chcesz abym się sam na tortury brał. Spowiadając się z niego, kwoli waszej pociesze a mojej konfuzyi!!  Widziałeś mnie zawsze prawie wesołym, choć bieda to hoc, jakbym albo najszczęśliwszym był, albo sobie nieszczęścia nie miał za nic; — więc ci się zdaje że mi żywot płynął jak po maśle — i uciechą będzie czytać gdy wam o nim nakłamię. — Ale — wiesz że ty czym ja, śmiejąc się, owego lisa spartańskiego ukrytego niemiał na piersi, który mi ją gryzł i szarpał, gdym się uśmiechał?? (Lis był czy wilk? proszę sprawdzić — o to idzie że kąsał).  Myślisz że życie własne, pełne omyłek, za które się pokutowało, drugi raz przeżyć na papierze, łatwo jest albo miło??  Naostatek, sądzisz że iż ja ci jak na spowiedzi — prawdę powiem? Choćbym chciał niepotrafię.  Jest w ludzkiej naturze, iż mówiąc o sobie człowiek zawsze kłamie, nawet gdy prawdę mówi, — bo, gnoti scauton — niemożliwa rzecz!  Więc po cóż się zdało biografię pisać?. Z bajek ludzie tyle się uczą co dzieci — o stworzeniach jakichś na świecie nie ma i cudach, których nigdy nie bywało.  Wiem co mi na to odpowiesz, że nie mojej mizernej biografij żądasz, bo ta ci do niczego, ale chcesz bym ci opowiedział na com patrzał, et quorum pars parva fui.  To znowu sprawa inna. Odpowiedz mi naprzód na to pytanie czy człowiek który widział buty czyjeś może wizerunek jego malować?? Ja zaś w mojem życiu często na widzeniu historycznych butów musiałem poprzestać.  Na to już potrzeba daru osobliwego, odwagi wielkiej i bezczelności nie pośledniej, aby ludzi odgadywać z małych próbek.  Z tem wszystkiem, mój Jordanie, wystawiłeś mnie na pokusę, bo mi się teraz coś o czasach moich pisać zachciewa i mówię sobie, prezumpcją byłoby chcieć być lepszym od drugich... — i kiedy drudzy głupstwa po sobie ad aeternam memoriam zostawili, dla czego ja mam od nich być lepszy?  Przy czem miłości własnej, zawsze trochę świerzbiącej, dogodziło by się.  Za tem, nie będzie to ani biografia, ani historia, ani żadna taka rzecz coby się na kopyt zwykły wbić dała, ale coś swobodnego, — nie roszczącego sobie prawa ani do tytułu ani do znaczenia.. Lóźne karty...  Nie żądaj odemnie abym pięknie pisał i przedmiot mój umiejętnie ci rozpłatał jak kucharz rybę. — Pióro puszczę tak jak to się język puszczało przy kominie i ciepłem piwku — a co pamięć przyniesie to się na kartach zapisze.  Niech ci Pan Bóg przebaczy, żeś mnie do tego namówił. Vale et me ama.

Adam Polanowski.

 1698 r.

TOM I.

Z młodszych moich lat — nie ma co pisać, bo ludzie są jako trawa gdy się z ziemi wytyka, wszyscy jednakowi, trudno poznać czy to z tego będzie łopuch czy sałata. Pamiętam tylko że mi dla zbytniej swawoli matka i ojciec prorokowali iż się szubienicy dorobię, lecz, dzięki Bogu nie sprawdziło się, choć prawda, żem dokazywał srodze i kipiało we mnie, a spokojnie na miejscu wysiedzieć nie było sposobu.

 Rodzeństwa nas było troje, starszy brat Michał, powolny i nad wiek stateczny, młodsza siostra Julusia, a ja w pośrodku.  Matka nasza najukochańsza, świeć panie jej duszy, nie bardzo była dla mnie surowa, i mawiała (choć nie w mojej obecności) że młodość ma prawa swoje, i najlepsze piwo gdy zrazu szumi — więc przez palce patrzyła na wybryki i folgowała gdy ojciec dyscypliną i rózgami groził. Swawola też owa ograniczała się na znęcaniu nad ptactwem, do którego z łuku się strzelało, na rybołóztwie, na dojeżdżaniu koni, od których nie jednegom guza dostał i sińców napytał.  Do obiecadła, nad którem Michał rad siadywał, ani mnie było napędzić ale przecież gdy na srom przywiązano mnie sznurkiem do ławki i kazano się uczyć — nie przychodziło mi to z trudnością.  Bakałarza mieliśmy osobliwego, niejakiego Kleta Cygańskiego, który nomen omen, choć szlachcic, jako cygan się włóczył ode dworu do dworu, to bakałując, to za oficjalistę służąc, to przy kościołach rezydując, a nigdzie nie zagrzewając miejsca. Człek był i na oko nie powszedni, drab jakby z samych kości zbudowany, skóra lśniąca na nim jakby wyprawna, włosa tyle tylko że korona do koła łysiny, wargi odwalone ogromne, a oczy gdyby ślipia kocie świecące, nosił się nędznie, nie zawsze czysto około niego bywało, ale głowę i gębę miał że i statyście by ich starczyło.  Powiadano o nim iż tak ciekaw był, że żadnej książki z rąk nie puścił aby jej nie przeczytał. Oracją napisać komu, jakąkolwiek bądź, jak orzech zgryść było dla niego, i płacono mu za to a pojono go i karmiono... Grosza by był mógł łatwo sobie przyzbierać, ale potajemnie pił pono, a pod humor pieniądze rzucał ubogim i lada komu, jak plewę.  Ja u Cygańskiego miałem łaskę, choć Michał był pilniejszy i stateczniejszy. Czasem mnie za uszy wytargał, czuprynę mi wymiętosił, ale nigdy się nie pogniewał bardzo, a często i zataił przed rodzicami, gdym co zbroił.  Michałowi starszemu przepowiadał, co się sprawdziło, że do zakonu wstąpi, gdyż w istocie potem, O. Jan brat matki naszej do nowicjatu go w Lublinie wziął, już z niego nie wyszedł, choć ojcu się to bardzo nie podobało.  Z rąk Cygańskiego oddano mnie do infirmy w Łucku, a później razem z Michałem do Lublina, z powodu że tam ojciec Jan, wuj nasz rezydował i w zakonie miał znaczenie a nami się opiekował.  Tu Michał mój poczciwy, natura spokojna i łagodna, jak przylgnął do Ojca Jana, jak sobie upodobał życie klasztorne, tak już pozostał Bogu służąc, mnie zaś mamonie na łup dano. Uczyłem się niezgorzej, chociaż o pierwszą ławę i laury nie ubiegałem, a swawola szła swoim porządkiem i w tej celującym byłem zawsze. Rózeg nie brałem — bo bym był ich nie zniósł, ale w karceresie na rekollekcjach mało którego tygodnia nie siadywałem. Miano wzgląd na krew oną burzliwą, której mi pohamować było trudno.  Gdy wreszcie Michał sobie stan obrał duchowny i odwieźć go od tego postanowienia nie było podobna, na mnie przypadło w przyszłości się do gospodarki, a razem i do stanu rycerskiego sposobić, bo co szlachcic musiał żołnierzem być.  Jam sobie tem wcale nie przykrzył.  Śmiało mi się życie obozowe, o którem się nasłuchałem siła, — wyprawy wojenne, potem sejmikowanie a gospodarzenie około roli.  Wszystko to we krwi już było... Od młodu się człowiek nasłuchał, napatrzył, obyczaje te poznał i w nich kochał.  Nim do szkół mnie oddano, tom ci się już w szable umiał ściąć niezgorzej, na konium jeździł jako centaur, a z łuku i strzelby celnie strzelałem i nikomum się wyprzedzić nie dał. — Łuk naówczas do parady więcej służył niż do boju, ale się nim zabawiano chętnie, równie jak oszczepem. Pozostałości te były prastarych czasów, które konserwowano.  Pamiętam że na tak zwane łuby, w których strzały pierzaste noszono, wysadzano się chętnie, równie jak na ozdobne tarcze, choć oboje tylko na okaz służyły. Nie jeden taki łub, w którym ani śladu łubu nie było, perłami szyty, złotem dzierzgany, kamieniami sadzony, kilka set złotych wartał, tak samo tarcze, które albo giermek niósł, albo na sobie wieszano, lekkie, — łacne do przebicia, dla plendoru tylko chowano, a były malowane, złocone i roboty osobliwej...  Szlachcic około domu w kitlu płóciennym, w kozłowych butach i lada jako chodził, ale każdy najuboższy, po dziadach i pradziadach, miał się w co odziać paradnie, gdy wystąpić było potrzeba... Przechowywały się pasy, lamy, futra, delje z pokolenia w pokolenie. Dopiero za moich czasów, gdy różne mody cudzoziemskie nastały, poczęto się też drogich pozbywać pamiątek i przebierać szpetnie. Przy czem nieraz od tych co obyczajowi staremu wierni pozostali dostało się dobrze tym zniemczonym i sfrancuziałym po tebinkach.  Pod koniec mojej szkolnej nauki wąs mi się już wysypywał, a okrutnąm niecierpliwość czuł aby się z pod feruły wydobyć i w świat pójść. Ale człowiek sam sobą nie dysponował, ojca, matki słuchać było potrzeba. Wyrwał się który niecierpliwszy, bez zezwolenia ich z domu, nie było już po co powracać. Rygor był wielki, ani rzadkością to że młodzieniec pod wąsem, na kobiercu ręką ojcowską baty oberwał, za które karzącą dłoń pocałować musiał.  Pod koniec mojej nauki szkolnej, rodzicowi naszemu najlepszemu, nagle się zmarło, po Sejmiku w Łucku, czasu którego się namęczył, i zirytował, tak że do domu powróciwszy obległ zaraz i już nie wstał.  Dano nam znać do Lublina gdy już nadziei utrzymania przy życiu nie było i spieszyliśmy z Michałem dniem i nocą po błogosławieństwo ojcowskie, aleśmy ojca już na katafalku zastali.  Pogrzeb z sumptem nie małym odprawiliśmy w Łucku u Dominikanów, gdzie w Refektarzu chleb żałobny potem zastawiono, przy którym ja gospodarzyłem, bo Michał choć starszy, już kleryk nie chciał się tego podjąć.  Kilka tylko dni w domu przy matce zabawiwszy, musieliśmy do Lublina powracać, Michał do nowicjatu, a ja do szkoły, której porzucić matka nie pozwalała.  Z męztwem wielkiem, choć z sercem bolejącem, wzięła się sama do interesów i do gospodarstwa, nie zapominając o wychowaniu Julusi, którem się sama zajmowała, a na wszystko jej starczyło czasu.  Ale też niewiast takich jak ona, starego autoramentu, już wówczas nie wiele było u nas.  W życiu jej marnej chwili nie było, wstawała z kurami, — z nią się też wszystko we dworze do pracy budziło. Obchodziła wszystkie kąty — nie wyręczając się nikim. Rzadko z rana czas przysiąść miała, bo coś zawsze było do czynienia, co ją na nogach trzymało.  Przy pracy i przy modlitwie wspólnej ona przewodniczyła. Nie rzadko jeszcze gość nadjechał, proboszcz, kwestarz — trzeba go było przyjmować, regestra przepisywać, motki i talki policzyć, wymiaru zboża jeśli nie dopilnować, to na niego najrzeć — i tak cały Boży dzień schodził.  Przy czem i to dodać potrzeba, iż prawne interesa, na których nie zbywało, bo mało która majętność albo spornej granicy, lub jakiego zastarzałego processu nie miała — pani matka nadzorowała sama, i prawo jej nie było obce... tak że lada jurysta nie podszedłby był, i nie oszukał.  A wszystko to szło, pamiętam, tak spokojnie, cicho, jak w zegarku, że ani słychać było ani widać wysiłku. Przybył obcy człek, witała go obliczem wypogodzonem, dla wszystkich uprzejma, łagodna, chociaż w potrzebie surowa, i gdy co postanowiła nie przełamana.  Na wakacje przybyłem już sam gdyż Michał jak każdy zakonnik rodziny się wyrzekać musiał, tak jak wyrzekał świata. Ze łzami na oczach powitała mnie, gdym jej w ganku do kolan przypadł, sam też płacząc, bo ojciec się przypominał, którego nam brakło.  W pierwszych dniach mowy niebyło o tem, co pani matka względem mnie postanowi. Korciło mnie wielce się o tem dowiedzieć, alem nie śmiał pytać.  Nie nagliłem też, bo mi doma, po szkole było jak w raju. Wszystkom tu miał, za czem w mieście tęskniłem. Konie, psy, las, rzekę, szerokie pola, a sąsiadów tak miłych, którym się przypominało. Byli między niemi i rówieśnicy, i szkolni z Łucka z jednej ławy towarzysze.  Pani matka swobody mej wiele nie hamowała, zapowiedziawszy to, żem mógł sobie spocząć i zabawić się, nimbym się zaprzągł do nowego życia, ale jakie ono miało być, nie mówiła.  Po nieboszczyku ojcu wierzchowych koni, psów łowczych różnych, zostało dosyć, ludzi też w pomoc do tej zabawy nie brakło. Zapraszali sąsiedzi, między innemi, pomnę, Steccy i Tomaszewscy, z którymi i ojciec żył w przyjaźni.  Czasy były nie wesołe, bo po owem nieszczęsnem panowaniu Jana Kazimierza nastąpiło było jeszcze smutniejsze króla Michała, które zawichrzyły całą rzeczpospolitą podzieliwszy ją na obozy...  Stali jedni, szczupła gromada przy królu przez szlachtę sobie obranym, drudzy przeciwko niemu, a turecka potencja z kozakami na granicach plądrowała i pustoszyła, zanosiło się po okropnych klęskach i Buczackich traktatach na gorsze jeszcze.  Lecz prawdę powiedziawszy, tam gdzie wojna, ogniem i mieczem nie dochodziła, ledwie ją czuć było i wierzyć w nią chciano. Paliło się nieraz obok, łupiło kozactwo i plądrowali tatarzy, a byle nie dotarli gdzie szlachcic się nie poruszał i na wojska zaciągane zdawano obronę, pospolitemu ruszeniu opierając się do ostatka.  Wichrzyciel wielki i ówczesny Prymas jednooki Prażmowski i jego zausznicy wbrew królowi, wojnę negowali, nieprzyjaciela ignorowali, ani ludzi ani pieniędzy nie miłemu panu dawać nie chcieli.  Jeszcze na chwiejącym się tronie siedział ów elekt szlachecki, gdy już jedni księcia Lotaryngskiego, drudzy jakieś francuzkie książątko, inni Neuburgskiego na gwałt forytowali.  Szlachta, choć niby mocy swej dała dowód na elekcij wbrew panom i na przekorę im wyniósłszy ubogiego Michała, za którego się pod Gołębiem gorąco ujęła, złamaną została w prędce, a Senatorowie i panowie tak rej wiedli znowu jak przed tem.  Mnie naówczas mało te rzeczy obchodziły, wszelako mimowoli się o uszy obijało, co się gdzie działo.  Widocznem było iż, choć rakuzcy przyjaciele i Cesarscy mieli mir i pewną siłę, francuzka partja górę brała...  Od abdykacji Jana Kazimierza, którego francuski król namówił do złożenia korony, albo raczej od śmierci Władysława IV, — sprawą królowej Marji Ludwiki pani wielkiego rozumu i energii zgoła nie kobiecej; francuzi i francuzkie stronnictwo coraz się potężniejszem stawało. Chciał król francuzki w Polsce przeciwko Cesarzowi mieć ścianę mocną, a nad utwierdzeniem jej pracowała skutecznie Marja Ludwika.  Nie lubiano rakuszan i obawiano się ich, posądzając, że na Polskę i jej wolność czyhali, ale też francuzi miłości sobie wielkiej nie pozyskali, krom u tych, co się na ich obyczaj ponawracali, język ich sobie przyswoili, suknie przyodzieli.  Pomnę to sam, że na prowincjach u nas, gdy się który z panów, z peruką na głowie, we wstążki i koronki przystrojony pokazał — zbiegano się nań patrzeć, jak na raroga, a śmiechu było pełno.  Z za płota nie jeden do takiego francuza strzelił, taką obrzydliwość miano ku nim.  Mogło się było zdawać, że po śmierci królowej, która abdykację poprzedziła, wpływ ten jej i francuzów ustanie lecz okazało się inaczej.  Przywiozła z sobą była z Francji Marja Ludwika siła młodych i pięknych dobrego rodu, francuzek, które za Paców, za Zamojskich powychodziły.  Pomiędzy temi celowała najpiękniejsza, królowej najulubieńsza, którą niemal dzieckiem jeszcze przywiozła Marja Ludwika, tak że złe języki bąkały nawet jakoby ukochana ta wychowanka bliższą jej była niż się wydawała... Zwała się Marja de la Grange d’Arquien, pono dobrego ale zubożałego rodu, i w istocie wychowanką była tylko bezdzietnej naówczas pani.  Oprócz niej, panna de Mailly, później Kanclerza Paca żona i innych wiele ze dworu królowej za znacznych panów powychodziły.  Wszystkie one przejęły po nieboszczce sprawę francuzką i mężów na nią ponawracały, tem łacniej, że pieniądze z Francyi płynęły, a większe jeszcze od nich obietnice.  Mówiłem już o pewnej Marji de la Grange. Dzieckiem była ona nadzwyczajnej piękności i dorastając jeszcze większym zajaśniała blaskiem. Ludzie dla niej głowy tracili, szczególniej młody Sobieski, dzielny wojak, ale jako człowiek krewki i gorącego temperamentu, w niewolę się jej zapisał.  Ale wówczas jeszcze płotka to była dla niej, co szczupaka o złotej łusce mieć chciała. Czuwała też nad tem królowa, aby tę perłę dobrze sprzedać.  Więc choć się pannie piękny i miły, a serdeczny Sobieski podobał ale — miłości czekać kazano, a tymczasem chciwość i ambicja wyswatały ją za starego Zamojskiego.  Z tym jakie było pożycie łatwo zgadnąć.  Na tej nadpodziw pięknej kobiecie sprawdziło się to iż nie wszystko złoto co się świeci, a dziwnie czasem piękność niewieścia w parze idzie z okrucieństwem i nie litościwą rachubą.  Pieszczona, ubóstwiana od dziecka, samolubna ambitna, w szkole Marji Ludwiki zestarzałej i ostygłej wychowana, owa cudnej piękności pani, wyrosła na niewiastę, jakiej u nas w Polsce dzięki Bogu, drugiej by nie znalazł.  Po śmierci starego Zamojskiego oddała wprawdzie rękę Sobieskiemu, zdawna kochankowi i niewolnikowi swemu, lecz naówczas już kiedy jego męztwo, rozum, dzielność wielką mu przyszłość obiecywały, której też fundamenta położyło Marszałkowstwo naprzód koronne, potem Hetmańska buława.  Więcej już, zdaje się, wdowa po Zamojskim, ulubienica królowej, ani pragnąć, ani się spodziewać nie mogła.  Rozszerzyłem się tu o niej nie bez przyczyny, bo ona i na losy kraju i na moją dolę wpływ miała, choć za panowania Michała wszystkiego co potem nastąpiło przewidywać nie było można, ale mi do niej jeszcze wielekroć powrócić przyjdzie.  Rodzina ta nasza Polanowskich zdawien dawna szlachecka i rycerska, po całej niemal Koronie, na Rusi i na Litwie nawet była porozrzucana.  Naszej gałęzi na Wołyniu ojciec jeden był ostatnią odroślą i, krom rodziny matki, nie mieliśmy nikogo bliższego, któryby głowę domu zastąpił i matce radą w pomoc przyszedł.  Za żywota nieboszczyka ojca z temi innemi się Polanowskiemi rozproszonemi, utrzymywaliśmy stosunki, a szczególniej z Aleksandrem Chorążym Sanockim Pułkownikiem w wojsku kwarcianem, słynącym z męstwa i ulubieńca rycerstwa całego. Matka więc i teraz, gdy o mnie stanowić przychodziło i szukać gdzie bym się ja, dla dalszego wyrobienia między ludźmi pomieścił, — pomyślała o tem aby się zwrócić do Chorążego.  Tylko że nie wiedzieli gdzie go było szukać bo w domu na wsi rzadko siadywał, przy wojsku statecznie będąc, a że się teraz na wojnę zbierało, od regimentu swego ani się mógł ruszyć.  Naprzód tedy list napisała do niego, a z nim któż miał jechać jeżeli nie Leśko!! Widzi mi się że takiego drugiego Leśka dziś by ze świecą szukając nie znalazł, i dla tego o nim coś powiedzieć muszę.  Kto był ów Leśko! — prosty chłop siedzący w chacie na wsi... Młodość prawda pędził na dworskiej służbie, ale potem, ożeniwszy się ze służącą matki naszej poszedł na grunt i gospodarzył.  Bez Leśka ani ojciec ani matka stąpić nie mogli, i muszę mu to przyznać że, gdyby go do Chin posłano, zdaje się, i do nich by drogę znalazł, a sprawił się.  Małego wzrostu, dużej twarzy, z długim włosem jasnym na głowie, oczów niebieskich, spokojny, cichy, milczący jakby trzech zliczyć nie umiał — Leśko miał rozum i zręczność w postępowaniu niesłychaną.  Chodził zawsze powoli, a robił wszystko prędko — nie obiecywał nigdy nic, a z każdą rzeczą radę sobie dał, nikt go nie oszukał. Leśkowi ojciec często tysiącami powierzał pieniędzy, nigdy tego zaufania nie pożałowawszy.  Matka też Leśka szacowała jako klejnot i rzadki był dzień, aby do dworu go nie potrzebowano.  I teraz też, ponieważ o pułkowniku Chorążym Polanowskim nic nie wiedziano kędy się obracał, Leśko tylko jeden mógł go wyszukać.  Przywołano go gdy już list był gotów, kieliszek wódki wypił, głowę ciągle ręką przyczesując, wziął pieniędzy na drogę, pokłonił się i tegoż dnia wyjechał.  Niebyło go blizko trzy tygodnie z powrotem, bo — jak się okazało, stał pan Chorąży z pułkiem swym około Lwowa, ale znalazł go Leśko, pismo wręczył i respons przywiózł — konia nawet nie schudziwszy. Po drodze zaś na jarmarkach nakupił chust i różnego towaru, który potem z zarobkiem sprzedał.  Pułkownik matce odpowiedział iż chętnie by się losem moim zajął, ale jako sam żołnierz do wojska mnie wpisać życzył, a o dworskiej służbie pod te czasy wyrażał się iż o nią trudno było...  Mnie rycerska sprawa dosyć się uśmiechała, nie byłem od tego, ale matka, mając już teraz mnie jednego, bo pierworodnego Bogu ofiarowała — wolałaby była spokojniejsze pomieszczenie, gdzie by codzień życia stawić nie było potrzeba. Zawahała się więc mocno.  Wiedzieliśmy o tem iż u Hetmana Sobieskiego Polanowski był w zachowaniu wielkiem, z tego urosło, iż matka powtóre list do Pułkownika wysłała wyłuszczając mu dla czego życzyła sobie mnie dać na dwór czyjś insynując czyby Hetman dworzanina nie potrzebował.  Niewątpliwem było iż ich chować musiał wielu, bośmy o tem słyszeli że i Polaków i Francuzów i Włocha miał do listów a kancellarję liczną.  Na to pismo powtórne, które już poszło przez ręce duchownych OO. Dominikanów z Łucka do Lwowa, dosyć długo czekaliśmy odpowiedzi.  Nadeszła wreszcie tąż samą drogą — pisał Polanowski iż z Hetmanem o mnie mówił, bliższym mnie uczyniwszy siebie pokrewieństwem niż w istocie byłem, i że — choć Sobieski utyskiwał że miał próżniaków nad miarę przy sobie przecież, na opinje i prośby, przyrzekł mnie przywiązać do swej osoby...  Radość ztąd u nas była wielka, i pani matka natychmiast zajęła się wyprawą. Chociaż mi wielce o to chodziło abym się między obcemi wydał przystojnie i śmiechu z siebie nie uczynił — znając matkę naszą tak byłem pewnym iż wszystko rozporządzi najlepiej, żem się ani chciał mięszać do tego.  Nigdy bym też sam tak się obficie nie zaopatrzył we wszystko, jak ona mnie w tą podróż. Nie było zapomnianego nic ani najmniejszej rzeczy — nie wiedziałem jak dziękować.  Konie najlepsze, wóz węgierski, siodła dwa, kulbakę, wyrostka też we wszystko zaopatrzonego z łaski jej dostałem, żem aż nadto pańsko wyglądał. Sukni podostatkiem, kożuchów dwa pokrytych, wojłoków, kobierców, nawet cokolwiek sreberka i namiocik obozowy na wozie się mieściły. Grosza też nie chciała abym rychło z rąk cudzych patrzał, więc i kilkaset złotych w talarach bitych do puzderka włożyła.  Pierwszy też raz sygnet herbowy po ojcu na palec włożyłem, przy którym nauka była jak ten klejnot szanować należało. Uzbrojenia, choć wojskowo służyć nie miałem, musiałem wziąć dosyć dla parady, a szabel dla bezpieczeństwa.  Bogu tylko wiadomo jak mi się tęskno zrobiło gdy z domu wyruszać przyszło, choć wprzódy tak się w świat chciało!! Obchodziłem żegnając wszystkie kąty, z każdym parobczakiem się żegnałem, a chwilami serce mi się tak ściskało żem im losu zazdrościł.  Matka popłakiwała, Julusia mi się wieszała do szyi... — ów świat co się tak uśmiechał, teraz gdyby kirem powleczony się zdawał.  Zwlekałem z dnia na dzień, aż na ostatek — ruszyć musiałem, w imie Boże.  Jakem się rozstawał z panią matką i domem — opisywać nie będę, ani podróży w ciągu której przez niedoświadczenie bąków siła się nastrzelało, za które workiem płacić przyszło.  Hetman czasowo przebywał we Lwowie, wybierając się do obozu pod Gliniany, i tu go zastałem, ale tak był niesłychanie zajęty wojskowemi sprawami, że ani mu listu oddać, ani się przedstawić pierwszego dnia nie było sposobu.  Około domu w którym stał, ludzi różnych, gromady czekały ciągle dobijając się posłuchania, wojskowi przyjeżdżali z obozu, przyprowadzano języka — przychodzili mieszczanie, przybiegali posłańcy z majętności jego z pieniędzmi, żydów też siła wartowała... nie licząc Senatorów i panów nawiedzających.  Z tego mi zaraz poznać było łatwo co Hetman znaczył, jakie miał zachowanie, bo, choć króla się też spodziewano, ale na Sobieskiego wszystkich oczy były zwrócone.  Wystawszy nadaremnie u wrót godzin parę, z desperacją niemal wróciłem do gospody — ale tu mi się szczęściem nastręczył Wardeński, rządzca Hetmana dóbr, któremu gdym się wyspowiadał z biedą moją, ulitowawszy się, obiecał mi nazajutrz drogę utorować.  Był naówczas, gdym go po raz pierwszy zobaczył Sobieski urodziwym bardzo mężczyzną, w sile wieku, chociaż już nieco otyłości późniejszej widać było początki. Twarz piękna, oko pełne ognia, czoło rozumne, na ustach często uśmiech, postawa pańska i rycerska... Nosił się po polsku i spojrzawszy nań wnet czuć było że to kość z kości naszych, a ród wielki i stary. Groźnego w sobie nie miał nic, a przecież posłuszeństwo wrażał jednem skinieniem...  Czynnym był nieustannie i niezmordowanie, a czasu marnować lada jako nie lubił.  Gdy mnie przywołano, już był uwiadomiony przez Wardeńskiego z czem przybyłem i pokłon mój do kolan, jako ojcu, przyjął uśmiechając się.  — Chłop zdrów, silny jak dębczak, odezwał się — czemuż to do wojska się nie zapisał. U mnie teraz wszelki dworzanin będzie musiał zbroję wdziać...  W tem się zadumał, przystąpił do stołu i zwracając się do mnie począł.  — Już rozkazy wydam aby tam waści pomieszczono — nie wiem jeszcze, ale może być że wypadnie na początek z listami i parą puzderek do Warszawy, naprzeciw żonie mojej z za granicy powracającej jechać, i przy niej do czasu pozostać, bo ja tu dosyć dworu mam, a tam pani Hetmanowej go braknie. Gotuj że się ewentualnie do drogi...  Pokłoniłem się chcąc odejść, aż się zawrócił.  — A jak tam z końmi! Masz szkapy dobre? — zapytał.  — Niczego — rzekłem chwalić się nie śmiejąc.  — Każę Stebelskiemu zobaczyć — dodał.  Na tem się posłuchanie skończyło, bo już Aron żyd, dobijał się pilno do drugich drzwi i dwa razy go oznajmywano.  Dnia tego tyle tylko żem się z towarzyszami zapoznał i przeniósł do ciasnej ciupki, którą we dwu zajmowaliśmy z drugim, w kancellarji polskiej pracującym, Morawcem... a wieczorem, wedle zwyczaju, musiałem znajomość moją i inkrutowiny te paru garncami wina oblać.  Z tego com słyszał i widział strachu wielkiego i grozy nie nabrałem. Pan był dobry, ale, gdy się dowiedziano że mam być wysłanym do pani Hetmanowej — nikt mi nie winszował.  Nie powiedział żaden i uchowaj Boże, złego słowa, lecz z milczenia i min, wiele się domyslać było można...  Tylko żem ja nigdy tchórzem podszyty nie był. Wolałbym był może z panem Hetmanem do Glinian, a potem dalej, jako zapowiadano pod Kamieniec czy ku Chocimowi — ale i Warszawę poznać nie przykrzyłem sobie, na wszystko gotów będąc.  Przeciągnął się ten wybór do obozu, bo jakem już mówił, Hetman niezmiernie był zajęty i na głowie miał nie jedno wojsko — choć ono teraz było najważniejszą rzeczą, ale i własne interessa i cudzych siła.  Drugiego dnia, gdy się Sobieski z kwatery swej wybrał arcybiskupa odwiedzić, mnie Morawiec zaprowadził do jego sypialni i gabinetu, — dla ciekawości. Z obejrzenia ich najłatwiej mi przekonać było można, jak ten człowiek pracować musiał, bo — czegóż tu nie było?!  Na wielkim stole mapp i planów wojennych mnóstwo, sztychowanych i od ręki świeżo przez inżenjerów rysowanych, książek też francuzkich poznaczonych kupy; na innych cebule kwiatów, nasiona, owoce różne, słoje ze słodyczami. — Obok dziecinne stroiki (dla trzyletniego syneczka Jakóba, którego Fanfanikiem zwano). Listów wszędzie stosy, w których mi Morawiec ukazał cyfry, com je pierwszy raz w życiu oglądał, regestra gospodarskie, komputy wojskowe.  Przy łóżku aż trzy wizerunki pani Hetmanowej po raz pierwszy oglądałem, jeden większy, bardzo piękny, snadź dawniej, gdy młodziuteńką, była wystawujący, dwa pomniejsze w różnych strojach, bo jeden na kształt pasterki.  Morawiec mi ukazał ten, który najpodobniejszym być miał — ale na tym, mimo piękności, oblicze miała tak dumne i pogardliwe iż mi się wcale nie podobała.  Wpatrywałem się w nią długo — ale oprócz tej pychy i nadąsania jakiegoś, nic nie znalazłem czem by człowieka oczarować miała — choć Morawiec mi szeptał że ona z panem Hetmanem czyniła co jeno zamierzyła i gdy by mu była kazała, kraj porzucić, wyprzedać się, opuścić wszystko, przesiedlić za góry — i na to był nawet gotów.  W pokojach przez Hetmana zajmowanych, wszędzie tu jego pracowitość, o której dworacy cuda opowiadali, jawną widać było. Samych książek porozpoczynanych do czytania, po wszystkich kątach walała się moc wielka.  Morawiec mówił że często o czwartej dopiero nad ranem usypiał, a w parę godzin potem był już na nogach. Koni po kilka na dzień zamęczał, bo nigdy jeden mu nie starczył. Przy tem mało kiedy zupełnie zdrów był i leki jakieś bierał, krew często puszczał, wody mu różne z za światu sprowadzano do picia!! Z twarzy zaś tego bynajmniej wyczytać nie było można.  W tych pierwszych dniach małom, ja tu co mógł wyrozumieć, później dopiero wszystko mi się jaśniej przedstawiło.  Człowiek mi się wydawał najszczęśliwszy w świecie, na równi z królem lub więcej nad niego mogący, gdyż wojsko całe w ręku miał, a w Senacie co najprzedniejsi z nim trzymali — w dostatki zdawał się opływać, żona jak anioł piękna. Czegoż mógł pragnąć?!  A w istocie samej — troski go jadły, pokoju nie miał. — Na oko się prezentowało wszystko jak nie można piękniej i lepiej, a pod tą pozłotą...  Ale ja wówczas tego jeszcze wcale nie rozumiałem, tylkom wielką potencję mego pana czuł i widziałem, a winszowałem sobie że mnie pan Chorąży Sanocki tu umieścił.  Zapowiedziany mając wyjazd do Warszawy na przeciw pani Hetmanowej, musiałem czekać na listy, które nie rychło przygotowano. — Ale zdawało się nie odmiennem że mnie z niemi nie kogo innego odprawi, boć wolał pozbyć się mało znajomego, niż jednego z tych do których był nawykłym.  W ciągu dni tych miałem czas lepiej się tu rozpoznać i rozsłuchać, choć nie rozumiałem ani części tego co się koło mnie obracało.  Panowie Senatorowie, panie też nieustannie do Hetmana przyjeżdżali, z któremi żywe rozmowy po francuzku się wiodły, — które często i listy już gotowe zmieniać zmuszały, bo tu się jakichś intryg różnych plątało i krzyżowało bez miary. A co pism przychodziło dnia każdego, kartek, notatek, tego nie zliczyć. Zawóz był nieustanny jak we młynie.  Starsi dworzanie jak Morawiec, który mi bardzo przyjaznym się okazywał, rozumieli tu ludzi lepiej, wiedzieli: kto miły, a kto podejrzany. —  Dla mnie ten zgiełk cały tyle tylko że Hetmana potęgę wpływ dobitnie oznaczał. Musiałem się uczyć co tu które nazwisko wyrażało, przyjaciela czy wroga; bo jedni i drudzy kłaniać się przychodzili.  Nie pełniłem żadnej służby stałej tymczasowo, ale porywano i posyłano pod czas i mnie do innych posług, gdy pilne były.  Jak mi się to po cichem życiu domowem wydawało — trudno powiedzieć — mutatis mutandis, jak wyżej powiedziałem, — zdało się jak bym do młyna zajechał.  Dzień i noc prawie spoczynku nie mieliśmy.  Gdy od wojska lub od granicy przychodziły kresy, przyprowadzano języka, budzono nie tylko nas, ale samego Hetmana, o każdej godzinie.  Tak czynnego żywota wyobrażenia nie miałem, — potrzeba było do niego nawyknąć.  W końcu dzień wyjazdu do obozu oznaczony został, a ja też zaraz miałem się puścić w drogę, do której byłem przygotowany. Zawołano mnie do Hetmana rano, który z małej chwili wolnej korzystając, jeszcze mi ustną chciał dać instrukcję, to dodając, że od pani Hetmanowej zależeć będzie, albo mnie przy sobie zatrzymać lub też z listami i posyłką do niego nazad odprawić.  Wardeński mi pieniędzy na drogę miał dać, jakoż w istocie znalazłem je bardzo ściśle obliczone, i od razu mogłem zmiarkować, że ze swoich dokładać przyjdzie. Dziękowałem więc przezorności matki dobrodziejki, iż mnie uprowidowała. Z góry zaś, wyliczając mi strawne i na konie, pan Wardeński zapowiedział żebym się rządził jak chcę, ale żadnych potem pretensyi nie wnosił o dodatki, suplimenty i indemnizacje, bo tych niedostanę.  — My tu, rzekł — takie mamy ciężary, niesłychane; a i pani Hetmanowa potrzebuje tak dużo, iż ledwie nastarczyć można...  Sam też w kilku dniach tych przekonać się mogłem, iż Hetman oprócz osobistych wydatków, miał do dźwigania i publiczne, bo ze swej szkatuły wojsku często płacił, gdy szemrało, prochy swoje własne i działa dawał...  Słowem, nauczyłem się tu wiele w krótkim czasie choć nie wszystko rozumiejąc.  Ze Lwowa razem jechaliśmy, Hetman do obozu pod Gliniany, a ja do Warszawy naprzeciw Jegomości.  Gdym się po tych szumie i zgiełku znalazł sam jeden na gościńcu, z wyrostkiem i masztalerzem, sam sobie pan znowu, aż mi się lżej zrobiło.  W drodze pospieszałem jakem mógł, ale koni zaoszczędzając, bo koń dla szlachcica to więcej niż drugie nogi, — bez niego, ani kroku.  Przypadku dzięki Bogu niebyło żadnego, tyle tylko co z podkowami się kłopotać musiałem, choć zapaśne miałem, bo nie wszędzie się kowal znalazł, a nie raz dla niego z gościńca w bok trzeba było skręcić.  Mało to mnie opóźniło i w Warszawie stanąłem szczęśliwie przed panią Hetmanową, której się dopiero spodziewano. Był więc czas odetchnąć.  Po Lwowie mi się Warszawa wydała bardzo piękna, a ruch tu jeszcze większy, chociaż król się też pod Gliniany wybierał, i koło zamku, frekwencja była daleko mniej żywa, niż przy kwaterze p. Hetmana.  We dworze, który zajmować miała pani nasza, część już fraucymeru i nas dworzan — oczekiwało na nią, z ochmistrzynią i rodzajem marszałka tymczasowego, który był człek niemiły i opryskliwy i wielce godność swą nową noszący dumnie.  Szczęściem był rodem z Wołynia, i familję moją znał, albo o niej słyszał, więc dla mnie dosyć się uprzejmym obiecywał.  Na tym punkcie mojej spowiedzi stanąwszy, pióro mi niemal odmawia posługi, tak człowiekowi trudno się przyznać do — słabości swych...  Słabością ja to zowię przez konsyderacją dla siebie, choć surowiej biorąc, inaczejby denominować należało.  Pierwszego dnia przybywszy oprócz IMPana Łowczyca, który marszałkował, i dwu młodych dworzan przyszłych towarzyszów moich nie widziałem nikogo. Dużo było do czynienia z rozgoszczeniem się, postawieniem koni, poznoszeniem rzeczy kosztowniejszych i t. p. Jeść mi dano do izby i cale nieosobliwie, alem o to wiele niedbał...  Nazajutrz, ponieważ wcale do czynienia nie było nic, a o Hetmanowej wiadomości nie mieliśmy, wolnym byłem i do kościoła Ks. Bernardynów chciałem na mszę świętą, gdy w samych wrotach — Ochmistrzynią starą francuzkę spotkałem, również z książką odnabożeństwa idącą, a za nią tuż młodziusieńkie dziewczątko.  Jak że tu opisać i opowiedzieć wrażenie, które na mnie uczyniło to zaledwie z dzieciństwa wychodzące stworzenie. Wprost przyznaję się — osłupiałem. Takiej piękności, jakiejś delikatnej, niby z powietrza i promieni słonecznych zlepionej, — nie miałem pojęcia, aby ona w świecie naszym mogła się znajdować.  Widywałem ci ja niewiast wiele i pięknych dziewcząt nie mało, ale czegoś podobnego, — do czego by ją przyrównać było można, — nigdy.  Pokłoniłem się im i zdjąwszy czapkę jakiem stanął olśniony, zapomniawszy się, tak długo przyjść do siebie nie mogłem, a dziewcze to dojrzawszy, śmiech chusteczką na ustach musiało stłumić. Śmiesznym też w tem zachwyceniu wydawać się im musiałem, sam to wiem, alem mocy nad sobą niemiał, takie mnie ogarnęło zdumienie.  Oczu czarnych, biała jak mleko, śnieżna jak pączek różany, nie zbyt słusznego wzrostu, zręczna jak sarenka, z wyrazem na twarzyczce figlarnym i wesołym — wydała mi się panna Felicja Viviers — aniołem z niebios zstępującym. Paść tylko było przed nią na kolana i chyba się do niej modlić. Cała moja istota zadrgała i poruszyła się na widok tego cudownego dziewczęcia...  Wrota się już za niemi zamknęły, i obie mi znikły z oczów, a jam stał widząc ją jeszcze ciągle przed sobą. Dopiero po dobrej chwili oprzytomniałem i ruszyłem też precz.  Widziałem je idące przed sobą, w pewnej odległości, a panna Felicja parę razy się szybko obejrzała...  Doganiać ich nie myślałem, anim się ważył, w głowie tylko rozbierając, co ta dzieweczka tu robiła i znaczyła, i czy ona też do fraucymeru Hetmanowej należała...  Wszystko się już na upojenie mnie od razu składało, bo i Ochmistrzyni z towarzyszką, poszły też do Bernardynów, a ja podążyłem za niemi.  Żem się tego dnia roztargniony nie wielce modlił — oczewista rzecz, ani dziw. Razy dwa i trzy poczynałem jedną modlitwę, nie mogąc jej dokończyć. Panna się już krom jednego razu, nie obejrzała się ku mnie.  Uklęknęły obie przed wielkim ołtarzem, gdzie się właśnie msza rozpoczynała i dotrwały do jej końca, poczem obie jeszcze przeszły na prawo do N. Panny ołtarza i tam pomodliwszy się z koscioła się wymknęły.  Zrazu mi się chciało gonić je, alem się rozmyślił odwagi nie miałem i zostałem na drugą mszę cichą, słuchając jej pobożnie do końca. Tegom jednak na sobie wymódz nie umiał, żeby pozbyć się obrazu dziewczęcia z przed oczów moich...  Samem się tego wstydził przed sobą, lecz też samego siebie poznać nie mogłem, tak mnie widok tej dzieweczki do gruntu przemienił.  Strach aż ogarniał...  Pomodliwszy się w kościele, wyszedłem w ulicę, a że, mimo, późnej jesieni czas był dosyć pogodny i ciepły — poszedłem ku zamkowi, zabawiając się widokiem miasta i ludzi. Czym jednak wiele widział i nauczył się dnia tego, — wątpię.  Nie wiedziałem jeszcze wcale kto była owa dzieweczka, a paliła mnie ciekawość okrutna. Ze stroju wnosząc domyślać się było można, iż chyba do dworu Hetmanowej należeć musiała, co mnie wielce radowało.  Gdym tak przechadzał się około krakowskiej Bramy — natknął mi się wczoraj już poznany towarzysz ze dworu naszego, Szaniawski, czemum rad był bardzo i przystąpiwszy do niego, zaprosiłem na kubek wina do francuzkiej winiarni, tuż pod zamkiem. Szliśmy tedy razem, a jam tylko na myśli miał, jak się od niego o dzieweczce dowiedzieć, nie zdradzając z tem żem się jej dał tak olśnić.  Szaniawski był mojego wieku wesoły i dziecinny prostaczek, — jak się później okazało — poczciwy i serdeczny chłopak, któregom przyjaźni doświadczył w ciągu życia.  Z rozmowy zręcznie mi się udało na to wpaść, iż bodaj Ochmistrzynią do kościoła idącą spotkałem, o pannie nieśmiałem nawet napomknąć.  — A jużci — odparł Szaniawski — chodziła do kościoła z Felisią Viviers... Nie może być, dodał, abyście i tej nie postrzegli, bo dziewcze śliczne.  Przyznałem się tedy, obojętność cale udając, że w istocie była z nią panienka jakaś.  Szaniawski był w bardzo dobrym humorze.  — Najpiękniejszą z naszego fraucymeru panienkę, rzekł, widzieć się wam udało na początek, macie szczęście. Jestto francuzka, sierota bardzo pani naszej hetmanowej ulubiona, któraby jej była pewnie do Francji towarzyszyła, gdyby na odrę nie zasłabła właśnie na ten czas. Dziecko to jeszcze, bo nie wiem czy ma lat pietnaście skończonych, ale gdy wyrośnie obiecuje być pięknością osobliwą. Już teraz ludziom głowy zawraca.  Stanąłem milczący, niechcąc okazywać ile mnie to wszystko obchodziło.  Dowiedziałem się tedy od Szaniawskiego, że dziewczę było ubogie, na łasce Hetmanowej, sierota, bez rodziny — i pono nawet nie szlachcianka, ale tego trudno było dojść, jak powiadał, bo francuzi wszyscy jakiej by kolwiek byli extrekcij do Polski przybywszy, sobie nadawali szlachectwo.  Wypiwszy po parze kubków wina, poszliśmy razem do dworu Daniłowiczowskiego, gdzie była nasza kwatera.  Mnie ciągle po głowie owa Felisia chodziła, aż mi wstyd było samego siebie.  Fraucymer mieścił się na drugim końcu dworca daleko od nas i nie spodziewałem się prędko znowu zobaczyć Felisi, gdy na obiad nas do wspólnego stołu powołano, do którego i panny przychodziły z Ochmistrzynią.  Zjawiła się i panna Viviers z innemi, które, choć dosyć przystojne, wszystkie przy niej gasły, stellae minores. Mnie się albo na szczęście lub na biedę dostało miejsce na prost przeciwko tego obrazka, tak że moc nad sobą musiałem wielką mieć, aby wciąż w nią oczu nie wlepiać.  Ile razy pobieżnie spojrzałem, tylekroć jej wejrzenie nadzwyczaj śmiałe ku sobie skierowane znajdowałem.  Z drugą towarzyszką przez cały czas obiadu szeptały, śmieszki stroiły i zabawiały się wesoło.  Siedziała przy niej nie tak już młoda, ospowata, nie ładna, ale śmiała i dowcipna dziewczyna, która czas dłuższy była w Polsce i bardzo pociesznie po polsku się mówić nauczyła.  Tu parę razy próbowała mnie zaczepiać, alem z nieśmiałości i tego odurzenia pięknością Felisi języka w gębie zapomniał. Siedziałem jak mruk z podełba tchurzliwie spoglądając.  Lżej mi się zrobiło gdyśmy od stołu wstali nareście...  Wszystko to by opisywania nie było warte, gdyby ten moment na całe moje życie późniejsze nie miał wpływu wielkiego, a owa piękność Felisi nie upoiła mnie od razu i nie uczyniła niewolnikiem.  Doświadczenia nie mając żadnego — padłem ofiarą — bo to co mi się wydawało nie tylko pięknem, wziąłem też w dobrej wierze za anioła.  Następnych dni do stołu chodząc, ośmielony stopniowo przez ospowatą wielce śmiałą i złośliwą pannę Blanc, którą tu Sofronisbą zwano — poznałem się bliżej z fraucymerem, a choć taiłem się z tem, iż na mnie takie wrażenie uczyniła Felisia, choć strzegłem się patrzeć, nie zaczepiałem nigdy ani słowem — niewiem jak i panna Sofronisba i inne dziewczęta zaraz to odgadły.  Zaczęto mnie nią prześladować.  W trakcie tego — nadjechała pani Hetmanowa i wszystko się z jej przyjazdem zawichrzyło u nas, bo trudno wypowiedzieć jak była wymagającą, dumną i kapryśną.  Znalazłem ją podobną kubek w kubek do tego wizerunku widzianego we Lwowie, który mi się niepodobał.  Piękna była — temu zaprzeczyć nie można, ale ta jej królewska piękność miała w sobie coś odstręczającego dumą, samowolą i takim despotyzmem, iż zdawało się jakby miała prawo cały świat widzieć u nóg swoich. Miłą ani się starała być i aniby może potrafiła. Na palcach przed nią chodzić musiano a skinienia patrząc, na twarz padać.  Pomimo, że bardzo jeszcze wyglądała świeżo i młodo, lecz niekiedy przy małem znużeniu, oko dostrzegało, że o wiele starszą być musiała, niżeli się zdawało.  Z panią Hetmanową, dwór jej francuzki przybył dosyć liczny, panien służebnych kilka, ale ulubiona jej Felisia zaraz nad innemi miejsce przy pani dawne zajęła i można było dostrzedz, że wszyscy ją wielce szanowali i oszczędzali gdyż u Hetmanowej miała nadzwyczajne łaski. Sama nawet stara ochmistrzyni jej się akomodować musiała.  Z panią Hetmanową przybył też trzyletni synek, zwany Fanfanikiem. Jakób, około którego naówczas bardzo pilno chodzono i pieszczono go wielce.  Ale ani dziecko, ani mąż niezdawali się Hetmanowej zajmować więcej nad ją samą.  Wszystkiego jej za mało było, nigdy niczem zaspokojoną się nie okazywała. Zły humor i lekceważenie były chlebem powszednim.  Natychmiast po przybyciu jej, z tych pań, które w Warszawie rezydowały, mało która nie pospieszyła pierwsza się submitować Hetmanowej.  Duchowieństwo też i panowie Senatorowie świeccy szczególniej ci co do partji francuzkiej należeli, na wyścigi przybiegali spragnieni wiadomości jakie z sobą przywiozła... Od rana do wieczora gości bywało pełno — ona zaś mało kogo nawiedzać raczyła.  W utrzymaniu domu postrzedz było można zarazem wielką chęć okazywania splędoru i skąpstwa.  Jak to umiano pogodzić nie moja rzecz.  Drugiego dnia i mnie do siebie przywołać kazała, naprzód się pytając czy po francuzku umiem.  Uczyłem się ja ci tego języka w szkole, ale z niej tak mało wyniosłem, że mi się nie było czem chwalić. Przyznałem się do niedostatecznej znajomości — języka, i konwersacja się poczęła po polsku, którym ona mówiła licho, chociaż rozumiała go dobrze.  Wzięty na spytki, oświadczyłem, co zresztą i w listach stać musiało, iż miałem się do rozkazów zastosować, azali nie zechce mnie z pismami do p. Hetmana nazad odprawić. Na co nieotrzymałem odpowiedzi żadnej.  Nareszcie odprawiła mnie skinięciem głowy.  Z tej audjencji mogę powiedzieć żem jeszcze przykrzejsze wyniósł wrażenie, niż z widzenia wizerunku. Straszną mi się wydała, anim pojąć mógł, o czem mnie Morawiec upewniał, iż Sobieski w niej był zakochany do szaleństwa.  Ponieważ nas dworzan nie wielu się przy niej znajdowało, a chciała się okazale prezentować, więc i mnie odprawić jakoś niespieszyła, a jam się też nie napierał, bo mnie tu sam widok Felisi karmił, żem więcej nic nie pragnął.  Napisałem — widok — bo w istocie oprócz widoku nie miałem nic. Obawiałem się przystępować bliżej a ona tak dobrze mnie oczkami wabiła i zalecała się jak drugim...  Rychłom się mógł przekonać o tem, że dziewczęciu szło o hołdy, bez wyboru kto je składał. Passyi to jednak mojej nie zmniejszyło, tyle tylko że ją w sobie dusić musiałem.  Służba ciężką nie była — ale nieustanną — rzadko kiedy mogliśmy wypocząć z Szaniawskim i Drużbickim, kollegami mojemi. Z temi było mi bardzo dobrze. Tak Szaniawski, jak i on, oba nie byli majętni. Z domu im mało co nadsyłano, a jurgeld był skąpy — więc mój worek przydawał się bardzo, nie tylko im ale i panu Ochmistrzowi, u którego też zachowanie miałem.  Grosza do zbytku oszczędzać nie potrzebowałem, bo matka w listach zalecając abym rozrzutnym i marnotrawcą nie był, — kazała się też strzedz brzydkiego skąpstwa i obiecywała gdy zażądam, nowy sukurs dostarczyć.  Miłość dla Felci naówczas, ba i potem, choć nie raz mi dokuczyła, ale humoru i młodej wesołości nie nadwyrężyła.. Miałem taką naturę żem wszystko brał pogodnem czołem, bez kwasu a dręczenia się — gdy mi było bardzo smutno, prowadziłem Szaniawskiego na wino, śpiewaliśmy piosenki, swawolili aby o lichu nie myśleć. Do wzdychania łzawego ani usposobienia nie miałem, ani mi też ono na co byłoby się przydało. Owszem, gdy płochę dziewcze zawiniło mi, udawałem jakobym sobie z tego wcale nic nie czynił.  Chociaż z góry do nas, od tego co się tam działo około Hetmanowej ledwie kapnęło co czasem, czuć było całą sieć intryg osnutych, snujących się rwących... Tajono się z niemi, każda z tych osób o które chodziło miała jakieś przybrane nazwisko, aby nie wtajemniczeni nie rozumieli o kim mowa, ale Hetmanowa czasem niezmiernie serdecznie z jedną dziś będąc, nazajutrz z drugą przeciwko niej knowała, a w istocie nie miała nikogo ukochanego, wszyscy jej byli obojętni — myślała o sobie.  Jeżeli się do kogo przymilała, to albo mu już buty szyła, albo jej musiał bardzo być potrzebnym.  Przy tem chciwości grosza takiej jak w tej kobiecie, nie widziałem w żadnej. Gdyby nie to że duma ją zmuszała, od gęby sobie by była odejmowała, aby skarb pomnożyć.  Pomiędzy mężem a żoną — o ilem ja mógł już na ówczas sądzić, nie było podobieństwa charakteru najmniejszego, — i taki niech sobie kto co chce mówi, żadna polska kobieta by taką być nie potrafiła jak ta francuzica.  Najmniejszego serca — dla nikogo... a gdy była dla kogo dobrą, to pewnie tylko że sobie go pozyskać chciała. — Zresztą litości, miłosierdzia — uprzejmości ani śladu, a największe upodobanie ludzi czernić i narzekać że jej się działa nie sprawiedliwość, choć robiła co zamarzyła.  Prosta rzecz że u takiej kobiety, aby łaskę pozyskać trzeba było kłamać, padać, uwielbienie przed nią udawać, pochlebiać bezustanku. Cały fraucymer jej z tej nuty śpiewał. Królowała nad nim; filut Felisia, którą ona dla jej piękności lubiła, celowała w rozpadaniu się około pani.  Napatrzyłem się tedy na samym wstępie komedji życia — które mi po rodzicielskim domu, po tem czem się młodość karmiła, poczwarną się wydała. O wyprawieniu mnie do Hetmana tym czasem mowy nie było. Ponieważ miałem się w co ustroić gładko, a prezentowałem się niezgorzej, więc Hetmanowa przy karecie jeździć kazała i około domu chętnie się mną posługiwała. — Ale szczególnej łaski nie pozyskałem sobie.  Z Felisią zaś w której się zakochałem szalenie stosunek był osobliwy.  Naprzód żem wcale tego gatunku kobiet nieznał, myślałem że po prostu starając się podobać, nadskakując, miłość jej okazując — skłonię ją ku sobie. Rychło jednak postrzegłem że ta w dobrej szkole wyuczona, nie łatwą była do rozmiłowania. Chciała mnie mieć jako niewolnika, ale sama nie myślała wcale o mnie.  Tuszyła sobie że ze swą pięknością, przy protekcji Hetmanowej, która ją niemal jak własne dziecko pieściła — dla zabawki, gdyby pieska lub papugę — nadzwyczajny jakiś los zrobi. Wiedziała że i jej pani tyle tylko że ze starej szlacheckiej rodziny, ale uboga z pomocą królowej Maryi Ludwiki dobiła się bogactw i świetnych małżeństw.  Więc czem dla niej był taki pan Adam Polanowski, dworzanin pana Hetmana. Prezenta odemnie przyjmowała, posługiwała się chętnie, mrugnęła czasem oczkami — ale serce ani drgnęło.  O czem ja przekonawszy się wziąłem na kieł. Była druga dosyć przystojna i stateczna panienka przy Hetmanowej polka, panna Jagnieszka Skorobohata. Choć mi tak dalece w oko nie wpadła, nawróciłem do niej, a Felisi dałem na pozór pokój. A co mnie to łgarstwo kosztowało, Bogu wiadomo. Zaś najsmutniejsza rzecz, że Skorobohata, jak to nasze wszystkie poczciwe dziewczęta, afektowi memu uwierzywszy, poczęła mi dawać dowody że mi sprzyja.  Francuzka była zła, więc nuż szydzić ze mnie i z niej, i zabiegać abym się do niej powrócił.  Mówiła po polsku tak jak jej pani, to jest bardzo źle... — ale o to nie dbała, bo godziła na takiego małżonka coby pół francuzem był, jak i Sobieski, który po francuzku gdyby rodowity francuz szwargotał.  Przy pierwszej zręczności poczęła mi drwiąc winszować „konkiety“ odpowiedziałem jej lekko i niewdając się w dłuższą rozmowę, szedłem precz. Napadła mnie tedy powtórnie z innej beczki.  — Wacpan się gniewasz na mnie?  — Ja! a tożby za co? spytałem.  — Albo ja wiem odparła..  — A ja pannie Felicji zaręczyć mogę że ani się gniewam, ani też zbytnio o przyjaźń staram, bo wiem że jej nie dostanę.  — Dla czegoż?  — Panna Felicja wysoko patrzy a ja dla niej za małym jestem.  — Któż to powiedział panu?  — Są takie rzeczy że ich mówić nie potrzeba, same się w oczy rzucają.  Nadąsała się i poszła. Był tedy niby rozbrat między nami, ale uważałem że ją to nie pokoiło.. Nie zbliżałem się umyślnie, alem też nie unikał.  Najgorsza zaś że z serca, jak raz je zajęła, tak jej było nie wygnać...  Com wycierpiał — to tylko sam wiem, bom się chciał przezwyciężyć nadaremnie.  Jakby dla odetchnięcia i wypoczynku, nagle, gdym już sądził że w Warszawie na Hetmana czekać będę, kapryśna pani nasza, gdy ją coś tknęło, zawołać mnie kazała i oznajmiła że z bardzo ważnemi listami mam jechać, Hetmana gonić, który gdzie się obracał — spełna niewiedziała — tylko że go koło Chocima szukać należało.  Jesień, plucha, drogi najgorsze... mnie więcej nad wyrostka i masztalerza brać z sobą nie godziło się — oddalenie znaczne, — wreście i Kozacy a Tatarowie na przesmykach... otóż co miałem przed sobą. Ale młodemu na to graj, a z ciężkiem sercem, właśnie najlepiej w taki wir...  Pokłoniłem się więc i ruszyłem gotować aby nazajutrz na koń siąść, a było co robić, bo i konie kuć i węzełki wiązać i mój wóz i rzeczy bezpiecznie umieścić musiałem.  Szaniawski mi zazdrościł, drudzy głowami kręcili, a byli i tacy co mi życzyli abym ino cały powrócił.  Z pannami nie było czasu się żegnać tylko z daleka. Hetmanowa, gdy raz postanowiła mnie wysłać, już się niecierpliwiła abym jednej godziny ruszał. Expedycja dla mnie gotową była.  Wyruszyłem tedy, mając zlecenie po drodze jeszcze w Jaworowie i we Lwowie pytać czy bym innych do Hetmana posłańców dla bezpieczeństwa nie mógł wyszukać, aby razem z niemi się przez niepewne szlaki przedzierać.  Pierwszy raz w życiu, niedoświadczony narażałem się na taką imprezę zuchwałą, która i daleko wprawniejszemu trudną by była — ale, właśnie to że mi doświadczenia brakło, żem niebezpieczeństw wielu nie przewidywał, czyniło mnie odważniejszym.  Znaczniejsza część podróży wypadła lepiej niż się mogłem spodziewać — we Lwowie zaś istotnie znalazło się różnych posłańców, opóźnionych wojskowych, a nawet handlarzów, którzy się do obozu dostać chcieli, i ztąd już nie sam, ale w kilkanaście koni podążyłem dalej.  Chodziły pogłoski że Hetmana około Chocima szukać było potrzeba.  Król podówczas chory leżał już we Lwowie, gdzie go w samą wigilję zwycięztwa pod Chocimem, śmierć miała od żywota męczeńskiego wyswobodzić.  Podróż dalsza może bezpieczniejszą była z powodu że nas się większa zebrała gromadka, ale wyżywienie siebie i koni, pomieszczenie, często sam pochód bywał utrudniony przez to że zbieranina się znalazła ludzi różnego rodzaju i nadto zuchwałych i zbyt przezornych a tchórzliwych. Skończyło się na tem, że raz i drugi zmuszony się skłócić, musiałem samowolnie wziąć komendę nad całą kupą, zagroziwszy iż ich porzucę.  Szło potem raźniej, ale kraj ogłodzony, pusty, przewodników pewnych brak, głód, chłód, bieda dokuczyły.  Droga się przewlokła do zbytku, tak że gdyśmy już ku Chocimowi się zbliżyli, dostaliśmy języka iż Turków Hetman zbił okrutnie, rozproszył, nasiekł, że Hussejan Pasza salwował się w kilkanaście koni, łup wielki zabrano i t. p.  Z wielką więc otuchą, a weselem i już bezpieczni podążaliśmy do obozu, ciągle się krzyżując z posłańcami Hetmana, którzy wiadomość o odniesionym tryumfie wieźli do kraju.  Razem z tem, wprzódy jeszcze nimeśmy nadążyli pod Chocim, dowiedzieliśmy i tej smutnej nowiny zarazem, że Hetman Pac, zaraz po odniesionem zwycięztwie, przy którem kooperował, nazad z Litwinami do domu odciągał, nie dając się namówić, aby z niego korzystać.  Ponieważ tryumf ów cały Hetmanowi naszemu słusznie przypisywano, bo Pac bitwy nie radził i w wigilją jej cofać się życzył — zazdrość i inwidja spowodowały iż Sobieskiego samego rzucał... Nie było bowiem wątpliwości że pozbawiony litewskich wojsk i on też na tem poprzestać będzie musiał...  Zastałem Hetmana jeszcze rozgorączkowanego swem zwycięztwem, ale razem oburzonego na Paca.  W obozie wesołość, — pomimo złej pory, wszystkich szczęśliwych i sławiących Sobieskiego, który ojczyznę uratował. Już ani wątpiono teraz iż Kamieniec odzyskany zostanie.  Mnie, gdym się zjawił z listami od żony, Hetman tylko że nie uścisnął i nie całował, pytaniom nie było końca. Jak jejmość wyglądała, czy zdrowa była, czym Fanfanika widział i jak się hodował.  Nie dość było listów — zaledwie mnie od siebie odpuścił, już biegł Morawiec nazad wołając, — dla tych informacij. Najmniejszej rzeczy nie zapomniał, która się ukochanej Marysieńki tyczyła. Musiałem więc opowiadać, kto bywał, czy z domu Hetmanowa wyjeżdżała i do kogo, czy się na służbę i wygody nie uskarżała, nawet czy piece stare w domu Daniłowiczów, dobrze izby ogrzewały.  Zwycięztwo odniesione i listy otrzymane, mimo ostrej pory roku, Sobieskiego można było powiedzieć, odmłodziły, choć się to na nogi, to na krzyże uskarżał.  Na Paca tylko i Paców wogóle pioruny ciskano, bo nie dosyć iż o mało Chocimskiego zwycięztwa swoim uporem nie wyrwał z rąk Sobieskiemu, ale wszystkie jego skutki, paraliżował odciągając — bez pytania samowolnie.  Dla mnie