7 procent Ro Devereux - Ellen O’Clover - ebook + audiobook

7 procent Ro Devereux ebook i audiobook

Ellen O'Clover

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Miłość nie zawsze da się zaplanować.

Ro Devereux umie przewidywać przyszłość. A właściwie – robi to stworzona przez nią aplikacja. Ma aż 93% skuteczności w prognozowaniu bardzo szczegółowych kwestii dotyczących dalszego życia osoby, która z niej skorzysta. Brzmi idealnie, prawda?

Nic dziwnego, że MASH z dnia na dzień staje się hitem i przyciąga uwagę wielkiej firmy, która chce w nią zainwestować i poprowadzić kampanię marketingową bazującą na dobieraniu użytkowników w pary.

Gdy Ro robi test i okazuje się, że jej idealną drugą połówką jest… przyjaciel z dzieciństwa, z którym od dawna nie rozmawia, musi zrobić wszystko, żeby namówić go na współpracę. Chłopak godzi się na udawanie pary, jeśli po wszystkim dostanie pieniądze na wymarzone studia. Oboje będą musieli zmierzyć się jednak z latami ciszy i wspólną bolesną przeszłością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 7 min

Lektor: Katarzyna Domalewska

Oceny
3,9 (133 oceny)
34
57
32
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rozaluto

Dobrze spędzony czas

bardzo przyjemna książka!
10
Krytyk

Z braku laku…

Książka w jakimś sensie szkodliwa, bo odzierajaca ludzi z myślenia, samostanowienia.
00
mskorza

Całkiem niezła

Największy plus: miałam problem ze skończeniem tej książki w ebooku, ale szczęśliwie lektorka jest tak dobrze dobrana, że dosłuchanie historii było przyjemnością. Za to niestety - baaaardzo nie podobał mi się plot twist. Też mam wątpliwości do kilku zdarzeń, czy nie były wątpliwe moralnie…
00
agatUSIa112

Dobrze spędzony czas

Bardzo mi się spodobał motyw i połączenie aplikacji MASH z całą książką. Mimo że książka nie podobała mi się na tyle by dać jej 5 gwiazdek uważam że spodoba się karzedej osobie która lubi nawiązania wszelkiego rodzaju elektroniki i wątku romantycznego.
00
Izacze1

Dobrze spędzony czas

Nie porwało mnie za bardzo i trudno było mi utożsamić się z postaciami, ale naprawdę piękne przesłanie i rozpatrywanie różnych stron życia
00

Popularność




Dla Tuckera, którzy uwierzył w tę wersję przyszłości, kiedy ja jeszcze nie umiałam jej sobie wyobrazić

01

Tego lata widzę Millera zaledwie raz, kiedy idzie prosto w moją stronę ubrany w smoking.

– Czerwony alarm – rzuca Maren i odciąga mnie na bok, na korytarz z salami matematycznymi.

W szkole panuje cisza i spokój – minie jeszcze trochę ponad tydzień, zanim zaczną się lekcje, budynek otwarto na to jedno popołudnie, na czas prezentacji uczniów ostatniej klasy. Podejmuję ryzyko i wyglądam za róg. Miller w tej samej chwili unosi wzrok, trzymając pod pachą oprawione w tkaninę tomiszcze. Na nasz widok mruży oczy.

– Cześć, Maren – mówi i zbliża się do nas, kiwając głową.

Jego spojrzenie się po mnie prześlizguje, więc szybko skupiam się na szafce, do której przykleiła mnie Maren. Wokół kłódki na kod ktoś wyrył byle jak słowo „kutas”, tworzące półkolisty kształt przypominający tęczę.

– Cześć, Miller – odpowiada moja przyjaciółka lodowatym tonem, a kiedy chłopak nas mija, pokazuje mu język i wulgarnie wypycha biodra w jego stronę.

Miller zdążył przez wakacje obciąć włosy, typową dla niego czuprynę zastąpiła fryzura krótsza po bokach, z falą tsunami na czubku, przez którą wygląda jak kandydat na frontmana jakiegoś boysbandu.

– Niezły smoking – mamroczę pod nosem, a Maren prycha.

– Oczywiście na swoją prezentację musiał przebrać się za pingwina. Czy ten koleś nie mógłby dla odmiany nie przesadzać?

Nadal trzymając mnie pod rękę, prowadzi nas z powrotem na główny korytarz. Teraz jest tutaj pusto, przez wysokie okna z widokiem na parking wpada wiszące nisko słońce późnego sierpnia. Słyszę odgłosy stukania eleganckich butów Millera – stuk, stuk, stuk. Powolne i rytmiczne, niewzruszone moją obecnością.

– Dawaj, Ro. – Maren trąca mnie w żebra. – Nie pozwól, żeby wytrącił cię z równowagi.

– Nie wytrącił – odpowiadam, mimo że poczułam ucisk w piersi i zaczęło mnie dusić tak, jak to się dzieje tylko w obecności Millera. Naturalny skutek uboczny szczerej nienawiści ze strony drugiego człowieka. – Jestem gotowa.

– Świetnie – rzuca i popycha mnie do przodu. Dotarłyśmy już na koniec korytarza, gdzie na drzwiach auli przyklejono kartkę: „Prezentacje ostatniej klasy, grupa A: 12-17”.

– Hej – mówię, odwracając się w stronę Maren. – Jeszcze raz dziękuję, że przyszłaś.

Nie musiała tutaj być. W końcu wciąż mamy wakacje – kilka ostatnich cennych dni wolnego. Ale przyszła, by mnie wesprzeć, jak zawsze.

– Przecież nie mogłabym tego przegapić. – Maren wyciąga rękę do drzwi i otwiera je szeroko, tak żebym musiała wejść do środka. – A teraz przestań wreszcie grać na zwłokę. Przyszłość czeka.

Mogłabym zaprezentować swój projekt dopiero w maju. Maren nawet jeszcze nie zdecydowała, co chce zrobić. Mimo to dziesięć dni przed rozpoczęciem ostatniego roku szkoły z niesfornymi włosami zebranymi w koczek i stopami wciśniętymi w czółenka pożyczone od Maren znalazłam się w sali pełnej nauczycieli, których oficjalnie nie muszę słuchać jeszcze przez ponad tydzień.

Mogłabym poczekać do maja, jak wszyscy inni. Jednak nie każdej licealistce ojciec wierci dziurę w brzuchu, żeby aplikowała na uczelnię, chociaż to ostatnie, co chciałabym robić. I nie każdy potrzebował całego lata – dosłownie każdej godziny, nie licząc snu – żeby dokończyć swój projekt. Nie dałabym rady zrobić tego w roku szkolnym, poświęcając osiem godzin na zajęcia i pracę domową. Musiałam być w stanie rano zgłębiać badania nad zachowaniem społecznym z Verą i wieczorami klepać kod.

Zdecydowanie potrzebowałam więcej czasu niż Miller, ale oczywiście kiedy wychodzę na podium, na wielkim ekranie wciąż wyświetlają jego prezentację, a w powietrzu unosi się silna woń nastoletnich ambicji. Na slajdzie znajduje się biały prosty napis w kroju Times New Roman:

DRUGI BOHATER ILIADY:

WIELKA WOJNA OCZAMI HEKTORA

ALISTAIR MILLER

SWITCHBACK RIDGE HIGH SCHOOL

PROJEKT OSTATNIEJ KLASY GRUPA A

Pieprzony kujon.

– Możesz włączyć moją? – cedzę do drugoklasisty obsługującego projektor.

Chłopak siedzi w pierwszym rzędzie w skarpetkach i z kubkiem smoothie wielkości mojej głowy. Nieśpiesznie upija łyk, zanim uniesie na mnie wzrok.

– Nazwisko?

– Devereux – odpowiadam i po kilku leniwych kliknięciach moja prezentacja pojawia się na ścianie.

Za chłopakiem ze smoothie siedzi zespół sześciorga nauczycieli, a za nimi usadowiła się Maren, na samym środku auli, z podciągniętymi nogami. Reszta sali jest bezludna jak Antarktyka. W normalnej klasie byłoby przyjemniej, nie musiałabym prezentować swojego projektu przed dziewięćdziesięcioma dwoma pustymi siedzeniami. Czas na oklaski, mówię sobie w duchu – i w tym samym momencie wchodzi tata.

Przytrzymuje drzwi przed Verą, która idzie za nim, i widzę, że bardzo się postarała: chmurę siwych włosów ułożyła w schludnego boba, włożyła ładny liliowy komplet i wpięła w niego ulubioną broszkę z orlikiem. Maren macha do nich, żeby usiedli obok niej, a tata podaje Verze ramię, by pomóc jej pokonać wąską alejkę. Wciąż ma na sobie fartuch i wydaje mi się, że na twarzy zostało mu trochę bitej śmietany.

– Rose? – rzuca pan Gupta, nauczyciel literatury.

Jestem tak zajęta myśleniem o tym, jak musiał się rozpływać nad przeintelektualizowaną prezentacją Millera, że nie słyszę jego kolejnych słów i musi je powtórzyć:

– Powiedziałem, że czekamy, aż będziesz gotowa.

– Okej. – Ściskam krawędź mównicy. Przed sobą mam rozłożone kartki z notatkami, ale na tym etapie mogłabym o wszystkim opowiedzieć nawet przez sen. Gdy widzę, jak tata pokazuje mi kciuk w górę, powtarzam sobie w myślach, że to wszystko dla mnie i czas się skupić. – Uwielbiam komputery – zaczynam, nachylając się do mikrofonu, żeby mój głos rozszedł się po sali niczym boska przemowa. – Zawsze tak było. Chociaż to dziwne, prawda jest taka, że jesteśmy do nich bardziej podobni, niż nam się wydaje.

Miłośnik smoothie krztusi się bąbelkiem powietrza ze słomki i czekam, aż skończy charczeć w dłoń. Czując na sobie wzrok wszystkich sześciu nauczycieli, przekazuję im to, co Vera powtarzała mi od lat.

– Ludzkie zachowanie da się przewidzieć w dziewięćdziesięciu trzech procentach. – Teatralna pauza, instruuję się w duchu. – I w teorii, gdybyśmy wiedzieli wszystko o czyjejś naturze i wychowaniu, czyli skąd pochodzą oraz jak zostali wychowani, bylibyśmy w stanie dokładnie przewidzieć jego zachowanie. Dlatego stworzyłam aplikację, która zadaje odpowiednie pytania i wskazuje użytkownikowi jego przyszłość. Nazwałam ją MASH.

Maren wydaje okrzyk, kiedy na ekranie pojawia się animowane logo, które pomogła mi zaprojektować: ręcznie rysowana spirala, wirująca wokół liter tworzących nazwę wpisaną w kwadrat.

– Moja aplikacja wykorzystuje dziecięcą zabawę Mansion Apartment Shack House* i łączy ją z opartą na badaniach naukowych ankietą, żeby dokładnie przewidzieć naszą przyszłość. Aby zaprojektować pytania, współpracowałam z Verą Kincaid, uznaną psycholożką i ekspertką z dziedziny zachowań społecznych człowieka. MASH przetwarza udzielone przez użytkownika odpowiedzi i na ich podstawie przewiduje cztery kluczowe aspekty przyszłości: miejsce zamieszkania, zawód, liczbę dzieci oraz tożsamość partnera.

Nie będę udawać, że nie mam dreszczy, słuchając samej siebie. Zdecydowanie udało mi się przykuć uwagę nauczycieli – niektórzy całkiem przestali mrugać.

– Jednak zamiast opowiadać o MASH, wolałabym po prostu pokazać aplikację. – Obchodzę mównicę i wyciągam z kieszeni telefon. – Dlatego bardzo bym prosiła, żeby ściągnęli ją państwo z App Store i przekonali się na własnej skórze, jak działa.

– Rose – odzywa się pani Thompson, spoglądając na mnie znad okularów. W dłoni trzyma komórkę z rozświetlonym ekranem, właśnie ściąga moje dzieło. – To całe przewidywanie przyszłości. Czy to w ogóle możliwe? To znaczy czy się sprawdza?

– Och, tak – odpowiadam i nie mogę powstrzymać uśmiechu. – To naprawdę możliwe.

@

– Byłaś genialna – oznajmia Maren, zrzucając birkenstocki i opierając stopy o deskę rozdzielczą mojego auta. – Zauważyłaś, że Gupta prawie się popłakał, gdy twoja apka przepowiedziała mu karierę pisarza?

– Szczerze mówiąc, sama byłam bliska płaczu – przyznaję, zmieniając bieg. – Nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim.

– Dałaś radę. – Maren opiera głowę o oparcie fotela. Zagłówek dawno się zepsuł, ale moja przyjaciółka jest na tyle niska, że w ogóle jej to nie przeszkadza, o ile trochę się zsunie. – Prawdziwy cud.

Cud nad cuda. Prawie nie spałam, większość czasu spędzając na rozmowach z Verą o nauce i zarywając noce na pisaniu kodu, a na koniec jeszcze nerwowo czekałam, aż App Store zatwierdzi wersję beta. Kiedy stuknęłam w ikonkę MASH i otworzyłam własną aplikację na własnym telefonie trzymanym we własnej ręce, to było jak magia.

– Teraz możemy jedynie mieć nadzieję, że tata da się przekonać – stwierdzam.

– A masz jakieś wątpliwości? – Maren patrzy na mnie, a popołudniowe słońce oświetla jej włosy jak aureola. – Udało ci się znaleźć sposób na spojrzenie w przyszłość, Ro. I samodzielnie w ciągu trzech miesięcy stworzyłaś do tego algorytm. – Jej brwi unoszą się aż po grzywkę. – Nie potrzebujesz dyplomu z uczelni, żeby pokazać, że masz to, czego trzeba.

– Boże, no jasne, że tak. – Zatrzymuję auto przed skrzyżowaniem pod wzgórzem. W Switchback Ridge nie ma ani jednej sygnalizacji świetlnej. – Możesz to powtórzyć, jednak tym razem cię nagram i wyślę to do taty?

Maren się śmieje i opuszcza szybę, żeby wystawić łokieć na zewnątrz.

– Nie. Za to założę się, że jeśli sam zainstaluje apkę, ta przepowie mu prowadzenie własnej restauracji, a wtedy tak się ucieszy, że odpuści ci wszystko.

Wzdycham i nie dzielę się tym, co mi chodzi po głowie – że może ojciec odpowie na pytania z ankiety i apka wcale nie pokaże mu takiej przyszłości, a tego żadne z nas by nie przeżyło. Tata odziedziczył Czarną Nad Jeziorem od swojego taty, który przejął ją po swoim tacie. Rodzina Devereux serwowała kawę w Switchback Ridge od trzech pokoleń, ale mój ojciec ukończył szkołę gastronomiczną i pragnie otworzyć własną restaurację. Niestety może podawać jedynie mokkę na podwójnym espresso, od czasu do czasu tosty z grillowanym serem i całą witrynkę muffinek. Na więcej zwyczajnie go nie stać.

– A kiedy ty wypełnisz test? – pytam.

Słychać klakson i gdy unoszę wzrok, widzę, jak tata mija nas swoim SUV-em, unosząc rękę w pozdrowieniu. Obok niego siedzi Vera.

– W dalszym ciągu nie mam najmniejszego zamiaru tego robić – odpowiada Maren, przewracając oczami. – Moja przyszłość pozostaje tajemnicą i tak mi się podoba.

– Rozumiem. Tylko że taka superprzyjaciółka jak ty z pewnością skorzystałaby z aplikacji napisanej przez swoją najlepsiejszą kumpelę, prawda?

– Kocham cię – odpowiada Maren, przeciągając pierwszą samogłoskę. – Nawet bardzo. Niemniej są rzeczy, których nie powinniśmy wiedzieć.

Zbywam ją machnięciem ręki.

– Niektórzy z nas wolą nieco wglądu, ale okej.

– Ogarnij funkcję dopasowania i pogadamy. – Maren zerka na mnie. – Zdecydowanie piszę się na ominięcie tego całego zachodu z randkowaniem i chętnie miałabym to z głowy na resztę życia, jeśli poznam tożsamość tej osoby już teraz, by odnaleźć ją, gdy będę gotowa.

Moduł dopasowujący partnera to mój największy problem. Udało mi się opracować trzy z czterech kategorii MASH: miasto, pracę i liczbę dzieci. Moje rezultaty? San Jose, programistka i okrągłe zero. Wszystko się zgadza. Te trzy rzeczy wynikają z ankiety wypełnionej przez użytkownika. Jednak dopasowanie wymaga danych udostępnionych przez innych, algorytm potrzebuje pewnej krytycznej ich liczby. Należy zdobyć ich pozwolenie, zbudować bazę i zapuścić algorytm, by dopasować kandydatów na podstawie odpowiedzi. Mimo że wiele mogłam zrobić sama, tutaj dotarłam do ściany. Szkoda, bo rozgryzienie tajemnicy, za kogo się wyjdzie, to akurat zawsze była najfajniejsza część gry w MASH.

W szkole średniej zdarzało mi się nocować w domu Maren i jej mama uczyła nas tego wszystkiego, czego powinna była nauczyć mnie moja mama – jak zaplatać warkocze, jak nie przypalić popcornu w mikrofali oraz tego, co najlepsze, czyli gry w MASH: zabawy w przewidywanie przyszłości za pomocą kartki i długopisu. Sama robiła to jako nastolatka w latach osiemdziesiątych.

Tworzyłyśmy listy w różnych kategoriach: cztery ulubione miasta, cztery wymarzone zawody i czterech chłopaków, za którymi szalałyśmy. I jeszcze przypadkowe cztery liczby, które miały symbolizować liczbę dzieci. A także, oczywiście, kategorię z nazwy: willa, mieszkanie, szopa czy dom?

Potem trzeba było narysować spiralę, zaczynając od dołu strony. Kiedy druga osoba kazała przestać, liczyłyśmy pierścienie i korzystałyśmy z tej liczby, żeby skreślić kolejne opcje z każdej listy, aż został nam obraz naszego przyszłego życia.

Każda kategoria była ciekawa – można się było dowiedzieć, że będziesz mieszkać na plaży na Florydzie, w willi z szóstką dzieci, nieważne – ale poznanie imienia przyszłego męża? W tym tkwiła cała siła tej gry. Wybierałyśmy najfajniejszych chłopaków z klasy, nie zostawiając sobie żadnych złych opcji (nie licząc tych kilku przypadków, kiedy Maren dla żartu przemycała na moją listę imię Millera).

Gdzieś z tyłu głowy wiedziałyśmy, że ta gra to bzdura. Zapewne żadna z nas nie wyjdzie za Eliego Kima, najcudowniejszego chłopaka z liceum w Switchback Ridge, by przeprowadzić się z nim do mieszkania w Nowym Jorku. Było mało prawdopodobne, żeby któraś z nas przeniosła się do San Diego, by zostać szefową ornitologów w zoo. A to było, jeszcze zanim Maren powiedziała mi, że jest biseksualna – na jej liście nigdy nie było żadnej dziewczyny.

Wszystko było czystą fantazją, lecz zapisane na papierze te lśniące wizje przyszłości wydawały się bardziej prawdopodobne. To było zupełnie tak, jakby zamknąć marzenie w butelce, by napić się z gwinta. Chciałam odtworzyć to uczucie za pomocą aplikacji i się udało – w siedemdziesięciu pięciu procentach.

– O ile wersji beta nie ściągnie miliona osób, nic z tego – odpowiadam.

Maren wzrusza ramionami.

– Pomarzyć zawsze można.

Kiedy wjeżdżam przed dom, na podjazd z czerwonego żwiru i korzenie sosen, Maren wkłada buty i wyskakuje z auta.

– Hej. – Zagląda przez otwarte okno po stronie pasażera, na jej twarzy widać konstelację piegów. – Powodzenia z tatą. Dasz radę.

– Pewnie – wypalam, wrzucając wsteczny. – Oczywiście, że dam radę.

* Pozostawiam w tekście nazwę oryginalną, żeby było jasne, skąd się wzięła nazwa aplikacji, czyli MASH. Natomiast tłumaczenie tych słów to po kolei: willa, mieszkanie, szopa, dom (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

02

Okazuje się, że jednak nie dam rady. Resztki wątpliwości wyparowują, kiedy tata stawia przede mną talerz carbonary, którą świętujemy mój sukces, i oznajmia:

– Jestem z ciebie niesamowicie dumny, Ro. Ten projekt doskonale wyróżni cię na tle innych kandydatów na studia.

Spoglądam na Verę, lecz ona tylko się uśmiecha. Również stoi za studiami, zdrajczyni.

– Poczekaj – rzucam, kiedy przesuwa w moją stronę pojemniczek z parmezanem; nie sięgam po ser. – Widziałeś, co stworzyłam. Nie potrzebuję college’u, bo już robię to, co chcę robić. Dlaczego miałabym marnować tyle pieniędzy na naukę, skoro mogę iść do pracy?

– Ro. – Tata pociera czoło. – Zrobiłaś coś imponującego. Dzisiaj po prostu się z tego cieszmy, okej? Nie musimy się teraz kłócić o twój wyjazd z Colorado…

– Nie próbuję wywołać kłótni. – Kiedy unoszę ręce w pojednawczym geście, światło pada na bliznę na moim przedramieniu. – Chciałam jedynie powiedzieć, że nie potrzebuję college’u, a ten projekt tego dowodzi. Tylko dlatego go zrobiłam.

– Tylko dlatego – powtarza tata i patrzy na mnie ze zdziwieniem.

– Nie – stwierdza kategorycznie Vera. Siedzi tyłem do okna, za którym widać chowające się za sosnami słońce. – Zrobiłaś to dla siebie, Rosie. Bo miałaś dobry pomysł i chciałaś go zrealizować.

Jęczę, bo jak zwykle ma rację. Vera jest naszą sąsiadką, odkąd pamiętam, mieszkała obok, jeszcze zanim rodzice wzięli ślub, zanim ja się urodziłam i zanim mama wyjechała. Większość dzieciństwa spędziłam w jej zawalonym książkami salonie, siedząc przed kominkiem na drewno. Podczas gdy tata pracował, Vera opowiadała mi o mózgach – o tym, co w biologicznym sensie oznacza bycie człowiekiem.

Była psycholożką badawczą na uniwersytecie w Boulder do czasu, aż nowotwór nie spowolnił jej na tyle, że dłużej nie nadążała. Zamiast tego zaczęła uczyć mnie. Miałam wtedy piętnaście lat. Wyciągałam z niej wszelkie informacje o tym, jak przewidywalne jest nasze zachowanie, jaką drogę wyznacza nam życie już w chwili urodzenia i według jakich wzorców działamy później. Zabrakło mi mamy, więc to Vera mnie wychowała i nauczyła wielu rzeczy. Nie odstępowałam jej na krok i słuchałam każdego jej słowa – szykowała mi kanapkę z masłem orzechowym, a potem opowiadała o tym, że w impulsywnych, emocjonalnych wyborach dokonywanych przez ludzi jest logika. Ściskałam kanapkę tak mocno, że bielały mi knykcie, by tylko nie wspomnieć o matce, ale liczyłam, że odnajdę w tej wiedzy wzorzec zachowania, który wyjaśni, dlaczego mnie zostawiła.

– Okej, to był jeden z powodów. Jeden z najważniejszych – poprawiam się.

– Zjedz makaron – rzuca tata z uśmiechem. Na jego już nie tak gładkiej twarzy pojawiły się kurze łapki. – Jutro będziemy się o to spierać.

Godzinę później tata odprowadza Verę po naszej żwirowej drodze aż do jej domu na końcu ulicy. Obserwuję ich przez sklepione okna, on ma rękę zgiętą w taki sposób, by ona mogła się podtrzymywać, stawiając spokojne i powolne kroki. Chociaż tata od zawsze chciał, żebym poszła do college’u, ja nigdy. Jeśli wyprowadzę się do Doliny Krzemowej i podejmę pracę, będziemy ustawieni. Zdobędę pieniądze dla siebie i może pewnego dnia dla taty na jego restaurację. Gdybym poszła do college’u, odłożyłabym to wszystko o cztery lata, a ojciec dodatkowo musiałby narobić sobie długów. Mimo że dla mnie wybór jest dość oczywisty, tata dalej się upiera. To nas łączy.

Mój telefon wibruje, oznajmiając nadejście esemesa od Maren.

Udało się?

Ani trochę, jednak ta myśl jest zbyt przygnębiająca, żeby od razu podzielić się nią z przyjaciółką. Zamiast tego idę do salonu i padam między poduszki na naszą starą, nierówną kanapę, płosząc Esther. Kotka ma już osiem lat, znaleźliśmy ją kiedyś za kawiarnią. Ma kłujące wąsy i ciągle stroi fochy, ale i tak ją kochamy.

Esther syczy, a potem zwija się demonstracyjnie w kłębek.

– I nawzajem – rzucam, odblokowując ekran telefonu i otwierając Instagrama.

Dochodzi dwudziesta, mamy przedostatni piątek lata. Na moim feedzie jest mnóstwo zdjęć osób siedzących przy ognisku nad jeziorem, śpiących pod namiotami w górach, obejmujących się na pace samochodu. Najnormalniejsza normalność. I wtedy nagle widzę ją.

Sawyer jest moją kuzynką, ma dwadzieścia trzy lata i z puli genów naszej rodziny wylosowała wszystkie najlepsze – jest piekielnie ładna. Po skończeniu studiów na Uniwersytecie w Minnesocie nie chciała zniżać się do podjęcia pracy na niskim stanowisku, więc zamiast tego zaczęła sprzedawać swoje życie na Instagramie. Zazwyczaj robi #reklamy jakichś kremów pod oczy, kierując je do prawie miliona obserwujących, ale gdy teraz próbuję przeskrolować dalej post z jej twarzą, coś mnie powstrzymuje. Zaraz rozumiem, co się stało – widzę logo MASH wklejone w górny róg kadru. Włączam dźwięk.

– Hejka, kochani! – rzuca Sawyer, trzepocząc sztucznymi rzęsami i poruszając błyszczącymi jak folia od cukierków ustami. – Dzisiaj chciałam podzielić się z wami czymś innym. Jesteście gotowi na coś totalnie szalonego? – Otwiera szeroko zielone oczy. Ciekawe, od kiedy zaczęła używać takiego słownictwa. – Słuchajcie, jest taka nowa apka. Nazywa się MASH i bez kitu to najfajniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. – Robi pauzę, nachylając się w stronę kamery i zasłaniając z boku usta, by kontynuować konspiracyjnym szeptem: – Przyznaję, że jestem trochę stronnicza, bo napisała ją moja młodsza kuzynka. W każdym razie pamiętacie taką grę z dzieciństwa? Wszyscy rysowaliśmy spiralę na kartce…

Chociaż nie przestała mówić, nie słyszę jej, bo zaczęło mi szumieć tak w uszach. Co to ma być, do cholery? Przewijam komentarze i serce podjeżdża mi do gardła.

Właśnie ściągnęłam!

OoOOOoooOOOoo ale super, chcę zobaczyć swoją przyszłość!

OMG chcę. MASH + nauka??

Dzięki za polecenie @sosawyer wygląda zajebiście

Nie. Nie, nie, nie. Szybko piszę do kuzynki; ostatnia wiadomość na naszym czacie jest z tego ranka, kiedy życzyła mi powodzenia, wysyłając w przybliżeniu jakieś piętnaście tysięcy emoji.

Sawyer, musisz skasować ten post. Ta apka to projekt do szkoły, nie żeby ktoś naprawdę z niej korzystał. Wysłałam link tylko Tobie!!

Mijają sekundy. Zrobiło mi się gorąco. Esther zaczyna chrapać.

Ale jest zarąbista, Ro-Ro! Mam zostać aktorką w Los Angeles, niesamowite, co nie?

Właściwie to mnie nie dziwi. Sawyer mieszkała w Switchback Ridge do czasu, kiedy miałam dziewięć lat i wujek Harding dostał nową pracę w Minneapolis, po czym przeprowadzili się z całą rodziną. Od tamtej pory utrzymywałyśmy kontakt głównie przez esemesy i DM-y, lecz nawet kiedy Sawyer porozumiewa się jedynie pikselami, nadal jest najbardziej teatralnie zachowującą się osobą, jaką znam.

Zanim zdążę jej odpowiedzieć, znowu pisze: Josie też ją ściągnęła. Właśnie o tym mówi na Insta!

Szybko wracam na Instagram i wchodzę na stories Josie Sweet, najsławniejszej koleżanki Sawyer. Josie w zeszłym roku wypuściła trzecią płytę i rany boskie, właśnie opublikowała story o MASH. Oglądam ze szczęką na podłodze.

Laska weź to skasuj i porpos Josie o tosamo. Apka nie jest gtowa serio. Piszę tak szybko, że nie zwracam uwagi na błędy.

A tam gadanie, mi wygląda na skończoną, odpowiada, dodając trzy emoji z serduszkami zamiast oczu. Sprawdź staty, bejbe!!!

Gorączkowo otwieram aplikację do analizy. Widzę, że MASH z logo zrobionym przez Maren, mój głupi szkolny projekt, właśnie przekroczył dwadzieścia sześć tysięcy pobrań. Liczba rośnie na moich oczach. Czterdzieści cztery tysiące. Pięćdziesiąt dwa.

Kiedy tata przekracza próg, wnosząc żwir do przedpokoju, statystyki pokazują już dziewięćdziesiąt dwa tysiące.

Spoglądamy na siebie, on marszczy brwi.

– Ro? Co się stało?

Spuszczam wzrok na telefon: dwieście trzydzieści tysięcy.

Ja pierdolę. Ja pierdolę.

03

Moja mama była w połowie komputerem. A przynajmniej tak zawsze opisuje ją tata.

Dorastała w Slate Lake, miasteczku wypoczynkowym jeszcze mniejszym od naszego, oddalonym o trzy godziny drogi od Denver i schowanym w górach niczym krzemień w łożysku rzeki. Miała dwadzieścia dwa lata, kiedy weszła do Czarnej z plecakiem i książką o Epsonie HX-20, pierwszym laptopie. „Czytała ten podręcznik jak poezję – powiedział tata. – Jak coś pięknego”.

Pobrali się w wieku dwudziestu trzech lat, w kolejnym roku zostali rodzicami, a mama wyjechała jako dwudziestosześciolatka. Uciekła na drugi koniec kraju do Kalifornii, nie zabierając ze sobą ciężaru w postaci rodziny. Wróciła do nazwiska panieńskiego i zniknęła w rosnącej jak na drożdżach Dolinie Krzemowej – od czasu do czasu natrafiałam na artykuł, w którym była wspomniana, i choć nigdy nie szukałam jej celowo, zawsze na jej widok miałam wrażenie, jakbym wsadziła palec do kontaktu.

Ja też uważam, że technologia jest piękna. To jedna rzecz, która mnie z nią łączy. Druga? Wyglądam jak jej sobowtórka.

W szufladzie biurka taty leży ich zdjęcie z dnia ślubu, złożone wpół na wysokości ich brzuchów. Stoją na pomoście po drugiej stronie ulicy, przy której mieści się kawiarnia, za kamienistą plażą. Tata uśmiecha się do czegoś poza kadrem, ale mama, ubrana w białą sukienkę, patrzy prosto w obiektyw, poświęcając mu sto procent swojej uwagi. Nasze włosy kręcą się w taki sam sposób, są tak samo rozjaśnione przez słońce i niesforne, a mama nawet w dzień swojego ślubu wygląda, jakby była gotowa odejść. A przynajmniej taka się wydaje w moich oczach teraz, gdy mam świadomość, co się wydarzyło później.

Opowiadając tę historię, tata powiedział, że poprosiła go, by pojechał razem z nią. Jednak on miał swoją kawiarnię, a spełnienie marzenia, by zmienić ją w restaurację, wydawało się na wyciągnięcie ręki, niemal namacalne. Poza tym ja skończyłam raptem dwa latka, cała moja rodzina mieszkała w okolicy, a co czekało nas w Kalifornii, czego nie znaleźlibyśmy w domu w górach? Mama wiedziała, tak samo jak ja wiem teraz: przyszłość. My nie byliśmy dla niej taką przyszłością, jakiej poszukiwała, dlatego odeszła.

Zerwała z nami niemal całkowicie, nie licząc prezentów urodzinowych, które pojawiały się z wzorową regularnością. Kolorowe, hałaśliwe roboty uczące mnie programowania blokowego, jeszcze zanim zaczęłam czytać. Gry planszowe o nazwach takich jak Hakerzy czy Kodomania. Podręczniki do STEM*, gdy już byłam dość duża, a potem programy na komputer, z którego korzystamy razem z tatą w gabinecie na górze.

Kiedy byłam mała, nie widziałam w tych prezentach tego, czym były naprawdę: sposobu na przeciągnięcie mnie na stronę mamy, podejmowanej przez nią raz w roku próby przekucia mnie w kogoś wartego jej uwagi. Dostrzegałam jedynie ich wpływ na tatę – znikał gdzieś jego zwyczajowy luz, a na widok nadawczyni przesyłek jego mierząca prawie dwa metry sylwetka sztywniała jak wysuszona sosnowa igła. Cały stawał się kruchy i nieznajomy.

Dlatego oczywiście udawałam, że nie cierpię tych prezentów. Chowałam je pod łóżkiem, zamykałam szybko nadesłaną przez nią komputerową grę do kodowania, kiedy słyszałam jego kroki na schodach. Tata był całym moim życiem: zbudował naszą chatę o kształcie litery A razem ze swoim ojcem i bratem; woził mnie wszędzie i gotował moje ulubione dania. Rozmawialiśmy na każdy temat, jego miłość płynęła niczym niekończąca się rozmowa. Jednak matka jako jedyna potrafiła rzucić na niego cień i wywołać w nim smutek, który przypominał cios w splot słoneczny.

Nie znosiłam tego. Mimo to zaraz obok całej tej nienawiści znajdowało się uwielbienie do świata, który mi pokazywała. Do niczym niezmąconej logiki budowania kodu, nieuchwytnego czaru technologii. Dlatego ukrywałam tę krainę przed tatą, a gdy miałam jedenaście lat i pierwszy raz napisałam do niej list, jego też schowałam.

Miller go dla mnie sprawdził i z wystającym w skupieniu językiem dodał wszystkie brakujące przecinki. Tekst był długi i zawierał mnóstwo pytań o jej życie. Kończył się żałosnym, zapisanym drżącą ręką: „Odwiedzisz mnie?”.

Nie przyjechała. Nawet nie odpowiedziała. A potem na moje dwunaste urodziny zamiast prezentu podarowała mi niepodpisaną kartkę z włożonym do środka studolarowym banknotem. W jakiś sposób ją zawiodłam, zrywając naszą niepisaną umowę, że pozostaniemy bez kontaktu. Rozpłakałam się w obecności oszołomionego ojca i to Miller znalazł mnie wtedy zasmarkaną w lasku za domem.

Chciałam wcisnąć mu pieniądze, ale pokręcił głową i pomógł mi je spalić na stosie ze zmrożonych sosnowych igieł. Potem dostawałam takie kartki rok po roku i rok po roku paliliśmy je razem, aż w końcu przestaliśmy cokolwiek robić wspólnie.

Życie toczyło się dalej: restauracja nie powstała, z początku dlatego, że dziadek jeszcze żył i uwielbiał swoją kawiarnię taką, jaką była. Potem zmarł i tata nie chciał nic zmieniać, by uhonorować pamięć po nim. To tam obchodziliśmy każdą rodzinną okazję: urodziny, rocznice i święta, kiedy to siadywałyśmy z Sawyer między jej rodzicami i moim ojcem. On i wujek Harding wyglądają na zdjęciach niemal identycznie – mają długie brody i szerokie barki. Potem jednak Sawyer się wyprowadziła i zostaliśmy sami z tatą, zwyczajnie brakowało pieniędzy. Na moich oczach to marzenie poszarzało. A gdzieś tam życie mamy toczyło się w pełni kolorów.

I chociaż nie chcę mieć z nią nic wspólnego, miłość do tego, co ona kocha, mam zapisaną w genach. Oto moje przewidywalne, ludzkie zachowanie. Uwielbiam technologię. Nic nie mogę na to poradzić. I muszę dostać się do Kalifornii, żeby zdobyć uznanie w tamtym świecie, umościć się w nim tak samo, jak ona się umościła. Pragnę tego tak mocno, że to aż boli – muszę udowodnić, że nie potrzebuję tych pieniędzy, po których został tylko popiół w lesie. Że poradziłabym sobie bez niej. Że mogę podarować ojcu spełnienie marzeń, które mu ukradła.

Tata skończył już czterdziestkę i będzie to odkładał bez końca, jeśli mu pozwolę. Weźmie kredyt, by wysłać mnie na studia, mimo że go na to nie stać, a potem przez resztę życia będzie go spłacał i już na zawsze utknie za ekspresem do kawy. W jego rękach wszystko staje się pyszne. Kiedyś graliśmy w taką grę – razem z Millerem, a potem z Maren: zbieraliśmy najdziwniejsze składniki, jakie mogliśmy znaleźć w naszych kuchniach, i pokazywaliśmy je tacie. A on za każdym razem jak za dotknięciem magicznej różdżki przemieniał je w coś smakowitego.

I właśnie tym się teraz zajmuje, kiedy odzywa się mój telefon. W ciągu dwudziestu czterech godzin od opublikowania przez Sawyer posta o MASH apkę ściągnięto dziewięćset siedemdziesiąt dwa tysiące razy. Padł mi serwer i nie spałam całą noc.

Dzwoni ktoś z Kalifornii, numer jest nieznany, a tata zerka znad deski, na której kroi paprykę. Od rana ukrywałam się przed komórką, ale z jakiegoś powodu teraz wzruszam ramionami i odbieram. Właściwie to powód jest mi znany – czuję łaskotanie w gardle, jakby zbierało mi się na łzy. To znajoma reakcja na myśl: to może być mama.

Oczywiście to ktoś inny.

– Rose?

Głos po drugiej stronie jest wyraźny i poważny. Prostuję się, ojciec patrzy na mnie i unosi brew.

– Nazywam się Evelyn Cross i pracuję dla XLR8 w Mountain View. Masz może chwilkę? Bardzo byśmy chcieli porozmawiać z tobą o MASH.

Lasek za naszym domem jest stary i szeptliwy. Wiatr porusza się tutaj inaczej, przeczesuje palcami drżące liście osiki. Właściwie to nawet nie zagajnik, bo nie da się w nim zgubić. Jeśli się idzie zbyt długo w jednym kierunku, dociera się do domu Johna Able’a, a jego wielki czarny pies zaczyna ostrzegawczo szczekać z ganku. Jeśli jednak staniesz na samym środku – siedemdziesiąt dwa kroki w głąb – robi się cicho. A potem, niczym po przekręceniu gałki radia, znowu rozlega się hałas. Tylko że teraz jakby inaczej. „W tym miejscu da się usłyszeć bicie serca ziemi”, powiedział mi tata, kiedy byłam mała. Miller był z nami i patrzyłam, jak przyciska dłoń do pokrytej liśćmi podłogi świata, próbując wyczuć rytm.

Nie podoba mi się, że lasek należy do nas obojga – że nawet tutaj, trzy lata po tym, jak ostatni raz się do mnie odezwał, nadal myślę o Millerze. Wspominam blask ognia tańczący na bladych policzkach, echo śmiechu niesionego przez wiatr i jego niezachwianą obecność w pobliżu. To właśnie obraz twarzy dawnego przyjaciela mam pod powiekami, kiedy zamykam oczy i wciskam palce w ziemię, aż mnie rozbolą. Widzę go z tamtej chwili, gdy ostatni raz na mnie spojrzał, zaraz przed tym, jak przestał to robić na zawsze.

W tym miejscu wiatr obmywa osikowe pnie niczym fale oceanu, uciszając mnie. Kiedy nie mogę oddychać, kiedy mój mózg wydaje się klatką dla uwięzionego krzyku, przychodzę między drzewa, by ukoiło mnie ich kołysanie. Uczę płuca ich rytmu, by utrzymały mnie przy życiu.

Gdy tata znajduje mnie w poniedziałkowy poranek, siedzę na mchu między dwiema wykręconymi suszkami i mam zamknięte oczy. Przyszłam tu z makijażem na twarzy, ubrana w marynarkę i czółenka, ponownie pożyczone od Maren. Szkoła zaczyna się za tydzień. Za godzinę spotykam się z XLR8. Naprawdę nie powinnam teraz myśleć o Millerze, więc powtarzam sobie w duchu: drzewa są tutaj wyłącznie po to, by oddychać, i ja też razem z nimi.

– Będą korki. Lepiej, żebyśmy ruszali – ostrzega tata.

Normalnie nie jest nerwowy, a jednak teraz ciągnie się lekko za kołnierzyk. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć chwile, gdy widziałam go w eleganckiej koszuli.

– Jasne – odpowiadam i wstaję. Strzepuję piasek z dłoni, żałując, że nie mogę zabrać go ze sobą.

– Masz wszystko, czego potrzebujesz?

Patrzymy na siebie, a słońce świeci tym bladym żółtym kolorem, który miewa jedynie w lesie latem o poranku.

– Niczego nie potrzebuję – stwierdzam, bo już odpowiedziałam na wszystkie pytania XLR8 na temat MASH. Rozmawiałam z Evelyn Cross godzinę.

Dzięki Sawyer moja aplikacja ze szkolnego projektu przemieniła się w poważne przedsięwzięcie. A kiedy do promocji dołączyła Josie Sweet, wszystko potoczyło się w zaskakującym tempie, zdjęcia interfejsu apki pojawiały się na Instagramie jak kolejne ogniska pożaru. Cały weekend spędziłam na stronie internetowej XLR8, czytając wielokrotnie o ich misji, aż wypaliła mi się w mózgu: „firma zapewnia finansowanie oraz zasoby, żeby pomagać przedsiębiorcom i przedsiębiorczyniom w budowaniu kolejnej generacji innowacyjnego oprogramowania”.

Czy jestem przedsiębiorczynią? Kodowałam MASH w piżamie, w swoim pokoju, z Esther na kolanach. W tym samym momencie XLR8 planowało rozszerzenie swojej działalności na Kolorado. Evelyn użyła zwrotu „czysty traf”. „Właśnie otworzyliśmy nasze biuro w Denver. Przyjedź w poniedziałek i porozmawiamy o możliwości rozwoju”.

Myślę, że to właśnie te wszystkie możliwości utrudniają mi oddychanie. A co, jeśli to się rozkręci jeszcze bardziej? Co jeśli – potykam się o wystający korzeń i tata szybko mnie łapie – wcale nie?

– Wszystko w porządku? – pyta.

– Totalnie – kłamię jak z nut, ale liczę, że oboje w to uwierzymy. – To tylko te głupie buty.

– Możesz je zdjąć w aucie – odpowiada, spoglądając w dół.

A potem wychodzimy z lasku i nie mówimy już nic więcej przez całą podróż do Denver.

* STEM – akronim, który powstał od pierwszych liter słów w języku angielskim: nauki, technologii, inżynierii i matematyki (Wikipedia.org).

04

Biuro XLR8 znajduje się w wieżowcu tuż nad brzegiem rzeki, a jego zajmujące całą ścianę okna odbijają słońce tak samo jak powierzchnia wody. Parkujemy w garażu podziemnym i tata podaje mi bilecik, żebyśmy mogli go dać do podbicia. Jednocześnie celuje we mnie palcem i mówi:

– Nie zgub.

To właśnie to krótkie ostrzeżenie wreszcie – po trzech kwadransach wypełnionych cichą paniką – mnie uspokaja. Cokolwiek się dzisiaj wydarzy, nadal ktoś będzie musiał nam podstemplować bilecik. Życie nie jest takie obce, jak mogłoby się wydawać.

W lobby wszystko jest gładkie i białe. Żadnych ostrych krawędzi, wszędzie idealny porządek. Na stoliku w poczekalni stoi monstera, a ja myślę sobie: Znalazłaś się daleko od domu. Mam ochotę jej dotknąć i sprawdzić, czy jest sztuczna.

– Rose?

Nie przekroczyliśmy jeszcze progu, a ja już słyszę swoje imię. To recepcjonistka opuszcza swoje stanowisko, żeby nas powitać, ubrana w niskie tenisówki i bluzę czerwoną jak znak stop. Uśmiecha się całą sobą.

– Bardzo się cieszymy, że tu jesteś. Nazywam się Mia. – Wita się ze mną, a potem wyciąga dłoń do taty. – A pan jest pewnie ojcem Rose.

– Jedynym.

Muszę zacisnąć zęby, żeby się nie roześmiać.

– Mogę wam coś podać, zanim Evelyn będzie gotowa was przyjąć? Wody? Herbaty? – Wskazuje na szklane drzwi, jej kucyk się kołysze. – Z tyłu mamy kombuchę z beczki. Lawendowo-jagodową, anansową z kurkumą i jabłkową z imbirem.

– Woda wystarczy – odpowiadam, a tata kiwa głową.

– Już się robi. – Mia macha ręką w stronę białej skórzanej kanapy. – Zaraz wracam. Evelyn właśnie kończy poranne spotkanie.

Ruszamy na wskazane miejsce i siadam obok taty, który poprawia mi blezer. Sięga do monstery i rozciera jeden z liści między kciukiem a palcem wskazującym.

– Sztuczna. – Przechyla głowę, uśmiecha się. – Ale przekonująca.

– Jestem zaskoczona, że nie skusiłeś się na ananasową kombuchę z kurkumą.

Tata się śmieje i zaraz zasłania usta dłonią. Wtedy odzywa się mój telefon. Gdy wyciągam go z kieszeni, widzę, że przyszła wiadomość od Maren. „Ślę wszystkie dobre wibracje z całego wszechświata! Ale myślę, że moje niesamowite logo załatwi sprawę, więc nie ma się o co martwić!”

Zanim zdążę odpisać, wraca Mia. Stawia szklanki z wodą na stoliku, a obok kładzie malutkie serwetki.

– Dziękuję – mówi tata.

Na co ona rzuca radośnie:

– Nie ma za co!

I wraca na swoje miejsce.

– Mam wrażenie, jakbyśmy znaleźli się we wnętrzu statku kosmicznego – szepcze ojciec.

Jednak ja chowam z powrotem komórkę i zajmuje mnie tylko jedna myśl: tak może wyglądać moje życie w następnym roku. Mogłabym codziennie przychodzić właśnie do takiego miejsca. Za szklanymi drzwiami widać długie rzędy biurek ustawionych przodem do okien, za którymi rozpościera się widok na poszarpane zbocza wysokich gór. Każdy fotel jest zajęty, ludzie w słuchawkach garbią się nad komputerami. Gwar ich głosów dociera nawet tutaj, niski i dudniący. Brzmią trochę jak pszczoły w ulu, wszyscy poruszają się w jednym rytmie. A potem pojawia się królowa.

Evelyn Cross ma na sobie kombinezon w kolorze rdzy, jej jasne włosy są idealnie proste i ułożone w boba sięgającego linii szczęki. Trzyma w jednej ręce tablet, a drugą otwiera szklane drzwi i w tej samej chwili jej twarz przecina uśmiech.

– Rose Devereux – rzuca, a jej głos na żywo wydaje się jeszcze bardziej olśniewający, jakby była przyzwyczajona do tego, że ludzie poświęcają jej sto procent swojej uwagi. – Jestem Evelyn. Twoja obecność tutaj to dla nas coś niesamowicie ekscytującego.

– Ja też jestem podekscytowana – odpowiadam, chociaż trochę mijam się z prawdą. W tym momencie towarzyszy mi jeszcze coś na kształt niedowierzania i poczucia, że za moment dostanę bardzo poważnej tremy. Przełykam ślinę.

Ani mi się waż zwymiotować w tym miejscu.

– Jestem Pete – przedstawia się tata, kiedy Evelyn ściska jego dłoń. – Dziękuję za zaproszenie Ro.

– To my powinniśmy dziękować – stwierdza kobieta i odwraca się, żeby przytrzymać przed nami drzwi. – Proszę, wejdźcie. Wszyscy są już gotowi.

Wszyscy? Jak to wszyscy?

Evelyn wprowadza nas do sali konferencyjnej, w której czeka jakieś dwadzieścia osób. Zajmujemy z tatą dwa puste fotele na środku i wtedy każda osoba w pomieszczeniu odwraca się w naszą stronę.

– Przedstawiam wam Rose i Pete’a – oznajmia Evelyn i siada u szczytu stołu.

Przed nią stoi wysoka, wąska szklanka, a kawałek dalej karafki z wodą z owocami – cytryną, limonką, pomarańczą. Mam ochotę trochę sobie nalać, ale wolę się nie ruszać; nie ufam własnemu ciału.

– Rose, to mógłby być twój zespół. – Evelyn wskazuje gestem swoich współpracowników, a gdy patrzę na nich po kolei, każdy się do mnie uśmiecha. Płonie we mnie czysta i silna chęć, by stać się jedną z nich. Są ubrani w T-shirty, mają fajne zegarki i okulary w grubych oprawkach, a połowa z nich jest wytatuowana. – W sumie to część zespołu – dodaje i się odwraca, żeby wskazać ścianę ze szkła, która oddziela nas od wielkiej przestrzeni wypełnionej biurkami. – Mamy trzy piętra tutaj w Denver, a MASH dostałoby jedno z nich. – Patrzy na mnie wymownie, a jej spojrzenie jest przenikliwe jak u drapieżnego ptaka. – W całości.

Przełykam ślinę.

– O ilu pracownikach mówimy?

– To byłoby jakieś pięćdziesiąt osób. Oczywiście musielibyśmy przeprowadzić rekrutację. Zarząd widziałby trzy zespoły: jeden tutaj, drugi w Londynie i trzeci w Szanghaju. Pracowalibyśmy nad MASH dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.

– Wow – rzuca tata, jakby czytał mi w myślach, a potem dodaje jeszcze jedno słowo, które trochę sprowadza mnie na ziemię: – Dlaczego?

Evelyn się uśmiecha, a potem mówi bezpośrednio do mnie:

– Chcemy się podłączyć pod ten pomysł, Rose. Bo jest naprawdę mądry. A to, ile udało ci się osiągnąć bez żadnego marketingu czy zewnętrznego finansowania, jest niesamowite. Wyobraź sobie, co mogłabyś zrobić, gdybyś miała odpowiednie zasoby. – Milknie na moment i zerka na tatę, by zaraz znowu zwrócić się do mnie: – Potrzebujesz zespołu, jeśli chcesz, żeby to zadziałało. I powinnaś. To znaczy powinnaś chcieć, by to zadziałało.

– Napisała aplikację zupełnie sama – zauważa ojciec, zanim zdążę odpowiedzieć. – Na co jej teraz te wszystkie bajery?

Okej, kocham tego człowieka, ale rany boskie. Mam ochotę schować twarz w dłoniach.

Evelyn zerka na faceta siedzącego po przeciwnej stronie stołu, a ten się uśmiecha. Ma na sobie czarny T-shirt i odwróconą tyłem naprzód bejsbolówkę.

– Kod Rose jest dobry – mówi do taty, a potem spogląda na mnie. – Niemniej możemy go ulepszyć. Poza tym interfejs to jakaś porażka.

Parę osób zaczyna się śmiać, a ja czuję, jak się rumienię. Myślę o Sawyer i jej radosnym esemesie z piątku: „Mi wygląda na skończoną!”.

– Skorzystamy z zespołu grafików i upiększymy aplikację.

– Jest jeszcze kwestia monetyzacji – odzywa się siedząca naprzeciwko mnie kobieta. – Zwołamy naradę działu marketingu, żeby ruszyli z wynikami sponsorowanymi. MASH wskaże użytkownikowi, że zostanie lekarzem? My pokażemy mu reklamę studiów medycznych na Harvardzie. Sama wiesz, jak to wygląda.

– Marketing – rozlega się trzeci głos, należący do kobiety z idealnie zaplecionymi warkoczami sięgającymi jej aż do łokci. Ona sama uśmiecha się do mnie. – Skontaktujemy cię z prasą, udzielisz kilku wywiadów, pojawisz się na paru blogach i tak dalej. A jeśli Sawyer Devereux i Josie Sweet będą zainteresowane, mogą zostać ambasadorkami marki.

– No i oczywiście – wtrąca Evelyn, ściągając na siebie uwagę całej sali – pozostaje kwestia finansowania.

Kiwa głową na siedzącego obok mężczyznę, który naciska jakiś przycisk na swoim laptopie, aktywując projektor za plecami szefowej. I nagle wszyscy dostajemy wgląd w harmonogram działań na najbliższe pół roku.

– Stworzyliśmy plan.

Widzę piątek w lutym otoczony czerwonym kółkiem i opatrzony słowami „Cel: spotkanie z Celeritas”. Znam tę nazwę – Celeritas to jedna z najbardziej wpływowych firm kapitałowych w Dolinie Krzemowej.

– Myślicie, że ten projekt zainteresuje Celeritas? – wypalam, zanim zdążę w ogóle spojrzeć na cokolwiek innego na kalendarzu.

– Owszem – oznajmia Evelyn z uśmiechem. – Będą naszym celem w pierwszej serii finansowania. Chcielibyśmy poświęcić kilka miesięcy na przygotowanie MASH najlepiej, jak się da, zanim zaprezentujemy im aplikację. Musimy pokazać, jaką może się stać potęgą i jak zmieni sposób funkcjonowania ludzi w społeczeństwie.

„Zmienić sposób funkcjonowania ludzi w społeczeństwie”? Patrzę na Evelyn i mrugam ze zdziwienia, usta mam otwarte jak ryba. Nie zamierzałam zmieniać świata, chciałam tylko skończyć szkołę. Ale jeśli to jest w moim zasięgu, jeśli naprawdę moja aplikacja ma taki potencjał…

– A zrobimy to tak.

Evelyn odwraca się razem z fotelem w stronę rzuconego na ekran obrazu, wyciąga nie wiadomo skąd laserowy wskaźnik i kieruje moją uwagę na datę, do której został niecały tydzień. Jest opatrzona hasłem „uruchomienie funkcji dopasowania”.

Myślę o Maren, która raptem trzy dni temu siedziała w moim aucie. „Ogarnij funkcję dopasowania i pogadamy”.

– Jeśli chcemy mieć jakąś szansę u Celeritas, musimy podkręcić funkcję dobierania partnerów. – Evelyn patrzy na mnie z powagą i niezachwianą pewnością. – To aplikacja randkowa przewidująca przyszłość.

– Z tej opcji pozwolimy korzystać wyłącznie osobom powyżej osiemnastego roku życia – odzywa się jakaś kobieta. – Użytkownicy będą mogli sami wpisywać swój wiek. A potem połączymy ich w pary z najlepszym partnerem w ramach wybranych kryteriów.

– Wszystko jest ustawione – odpowiadam, spoglądając na nią. Serce obija mi się o żebra, ale zdaję sobie sprawę, że nie jestem już zestresowana. To ekscytacja. – Stworzyłam algorytm, który łączy ludzi na podstawie ich odpowiedzi. Wszystko jest wszyte w aplikację, po prostu nie miałam…

– Masy krytycznej – kończy za mnie Evelyn. – Osiągnęliśmy ją, gdy liczba pobrań przekroczyła milion, Rose. Musimy jedynie udowodnić, że to działa, że nie da się nie zakochać w kimś, kogo wybierze ci MASH.

– Zaprojektowałam test we współpracy z badaczką zachowań społecznych człowieka – odpowiadam, rozglądając się po zebranych. – Jednak to był tylko projekt do szkoły. Nie wiem, czy algorytm będzie miał rację w stu procentach przypadków, dla każdego z użytkowników. Nie wiem, czy będzie działał idealnie.

– Nie musi działać idealnie – zauważa Evelyn. – Ludzie muszą jedynie uwierzyć, że działa. I stanie się tak dzięki tobie.

Nabieram powietrza, czując, jak rosnę. Naprawdę tego chcę.

– W jaki sposób? Jak ich przekona? – pyta tata.

Widzę w nim jakąś troskę, poznaję po zaciśniętych zębach. Zupełnie jakby usłyszał coś, co mi umknęło.

– Za pomocą ostatecznego dowodu – odpowiada mu Evelyn. – Sama wypełni test i zakocha się w wybranym przez aplikację partnerze.

05

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Seven Percent of Ro Devereux

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Małgorzata Denys

Projekt i grafika na okładce: © Anna Jamróz

Seven Percent of Ro Devereux

Copyright © 2023 by Ellen O’Clover

All rights reserved

Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-065-5

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek