600 kilometrów lodową pustynią - Miłka Raulin - ebook + książka

600 kilometrów lodową pustynią ebook

Raulin Miłka

4,5

Opis

Trawers Grenlandii uważany jest za jedną z najbardziej niebezpiecznych wypraw na świecie. Ryzykowne przejście lodowcem pełnym szczelin, stukilogramowe sanie i biała, tylko pozornie jednolita przestrzeń, z którą obcuje się miesiąc. Miłce Raulin się to udało. Została trzecią i najmłodszą Polką, która pokonała grenlandzką krainę. Przed nią przez blisko 30 lat podobnego wyczynu dokonała jedynie dziesiątka Polaków.
Temperatury sięgające -40℃, wiatry wiejące z prędkością blisko 100 km/h i marsz w burzy śnieżnej, to warunki, którym musiała stawić czoła.
Niestety nie wszystkim uczestnikom międzynarodowej ekspedycji udało się dotrzeć do celu.
600 kilometrów lodową pustynią to opowieść kobiety, która walczy z ekstremalną temperaturą, huraganowymi wiatrami i skrajnym wyczerpaniem. Historia o wytrwałości i wyzwaniu, jakie Miłka musiała podjąć, by zmierzyć się z grenlandzkim lądolodem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (17 ocen)
12
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka , pozdrawiam koleżankę z Kawin 😉 Sławek
00
LenkaMagda

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka, ale denerwujące były emotikony w tekście i rozmowy uczestników zapisane zarówno w języku angielskim, jak i polskim.
00
saniaczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Zarwałam nockę, polecam! ❄️
00
DANUSIA1212

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam.
00
haniap87

Całkiem niezła

całkiem wciągająca chociaż ciągłe " :) " w tekście są infantylne i irytujące. serio -czytelnik wie że coś jest żartem albo z przymruzeniem oka, nie trzeba mu rysowac uśmieszków jak dziecku. to nie messenger tylko ksiązka.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Miłka Rau­lin 2023 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: EWA CHA­RI­TO­NOW
Opieka re­dak­cyjna: NA­TA­LIA GO­WIN, AGNIESZKA RADTKE
Ko­rekta: DO­MI­NIKA ŁA­DYCKA/e-DY­TOR, AGNIESZKA RADTKE
Pro­jekt gra­ficzny okładki, ma­kiety, skład i ła­ma­nie: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DE­SIGN® – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Źró­dła ilu­stra­cji: © Kuba Po­pław­ski, © Ma­te­usz So­sna, © Miłka Rau­lin, © Mi­kael Mat­ts­son, © Ja­mes Ket­chell, wolna do­mena, © Woj­tek Mo­skal, © Go­cha Woj­taczka, © Pe­ter Wil­son
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-61-5
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla tych, któ­rzy w eks­tre­mal­nych wa­run­kach mieli od­wagę iść w nie­znane i jako pierwsi mie­rzyć się z lo­do­wymi pu­sty­niami.

.

Wie­rzy­cie w prze­zna­cze­nie? W los, w for­tunę, w to, co nam pi­sane? W nie­uchronną przy­szłość? A może każdy z nas trzyma w dłoni dżoj­stik, a spraw­czość to tylko kwe­stia kon­se­kwen­cji i uporu?

Skła­niam się ku wie­rze w wy­pad­kową tych dwóch fi­lo­zo­fii. Z do­świad­cze­nia wiem, że są rze­czy, na które wpływu nie mamy, a jed­nak bywa, że ży­cie nas za­ska­kuje. Poza tym mo­gła­bym przy­to­czyć zbyt wiele zja­wi­sko­wych in­cy­den­tów, które mnie spo­tkały, by w zrzą­dze­nia losu nie wie­rzyć.

Jesz­cze kilka lat temu, wy­jeż­dża­jąc do Ne­palu, mia­łam w so­bie mnó­stwo stra­chu. Nie o po­wo­dze­nie wy­prawy, ale o po­wrót do pracy. Przed eks­pe­dy­cją zmie­niono mi szefa – hm, jak by tu dy­plo­ma­tycz­nie po­wie­dzieć? – na ko­goś o oso­bo­wo­ści co naj­mniej trud­nej. Wy­star­czyło kilka mie­sięcy, by praca za­częła być dla mnie kosz­ma­rem. Ci, któ­rzy kie­dy­kol­wiek ze­tknęli się z dys­kry­mi­na­cją czy mob­bin­giem, wie­dzą, jak nie­chęt­nie wtedy każ­dego dnia otwiera się oczy. Wyjść z domu, wsiąść do me­tra, wejść do szkla­nego wie­żowca, na­ci­snąć gu­zik w win­dzie, która za­wie­zie cię pro­sto w pasz­czę lwa... Tak wy­glą­dała wi­zja mo­jego po­wrotu za biurko z naj­wyż­szej góry świata. Wo­la­łam się z nią nie mie­rzyć. Przy­naj­mniej do pew­nego mo­mentu. Ale gdy zdo­by­łam Mo­unt Eve­rest, ostat­nią górę w Ko­ro­nie Ziemi, wiele się zmie­niło. Na­bra­łam pew­no­ści w po­dej­mo­wa­niu waż­nych de­cy­zji. Choć już od kil­ku­na­stu lat z po­wo­dze­niem łą­czy­łam gór­skie pa­sje z peł­no­eta­tową funk­cją in­ży­nierki, zro­zu­mia­łam, że rzu­ce­nie pracy z po­wodu szefa psy­cho­paty to nie ko­niec świata. To ko­niecz­ność zwią­zana z ochroną mo­jego zdro­wia.

Tok­syczne związki, te za­wo­dowe czy oso­bi­ste, ni­gdy nie koń­czą się do­brze.

W prze­rwa­niu nie­zdro­wych re­la­cji prze­szka­dza nam lęk. Strach o przy­szłość. Że nie damy rady, że bę­dzie go­rzej, że nic lep­szego się nie trafi. Tym­cza­sem przy­szłość jaka ma być, taka bę­dzie.

Tok­syczne związki, te za­wo­dowe czy oso­bi­ste, ni­gdy nie koń­czą się do­brze.

Zło­ży­łam wy­po­wie­dze­nie z ar­ty­kułu 55 § 11 ko­deksu pracy i uczy­łam się być o tę przy­szłość spo­kojna. Siła Ma­rzeń roz­wi­nęła skrzy­dła i pchnęła mnie w no­wym, cie­ka­wym kie­runku. Tak roz­po­czął się ko­lejny etap w moim ży­ciu. Pre­lek­cje mo­ty­wa­cyjne, pi­sa­nie ksią­żek, Fe­sti­wal Siły Ma­rzeń (www.fe­sti­wal­si­ly­ma­rzen.pl) i ro­we­rowy rajd przez całą Pol­skę po­chło­nęły mnie bez reszty. Wciąż ko­cham być in­ży­nierką, ale in­ży­nier­skie zle­ce­nia siłą rze­czy ze­szły na boczny tor. Szczę­śli­wie opatrz­ność by­wała dla mnie ła­skawa, choć nie­jed­no­krot­nie szczę­ściu mu­sia­łam po­ma­gać.

Do góry no­gami wy­wró­ci­łam nie tylko swoje za­wo­dowe ży­cie. Mimo że nie­zmien­nie uwa­żam, że trzeba po­dej­mo­wać wszel­kie moż­liwe próby na­prawy i po­trzebne obu stro­nom roz­mowy, to gdy wszystko za­wo­dzi, a my się nie roz­wi­jamy albo ogra­ni­czamy czyjś roz­wój, to znak, że na­leży pójść wła­sną drogą. Za­tem w zgo­dzie ze sobą ze­rwa­łam za­rę­czyny, z wiarą, że przy­szłość przy­nie­sie naj­lep­sze. To nie ego­izm, to świa­do­mość upły­wa­ją­cego czasu i po­trzeba, by z uko­chaną osobą mieć tak zwany kom­plet. Nie ideał, kom­plet. Kom­plet to jed­ność na płasz­czyź­nie in­te­lek­tu­al­nej, emo­cjo­nal­nej, du­cho­wej i fi­zycz­nej. Za­zdrosz­czę tym, któ­rzy na swoją drugą po­łówkę tra­fili w ogól­niaku, a dziś świę­tują dwu­dzie­sto­pię­cio­le­cie ślubu. Ja tyle szczę­ścia nie mia­łam. Do­brze, że w gó­rach ni­gdy mi go nie bra­ko­wało.

Na od­waż­nej i nie­za­leż­nej dziew­czy­nie trudno zro­bić wra­że­nie. A już wielką sztuką jest dłu­go­ter­mi­nowe za­im­po­no­wa­nie zosi sa­mosi. Bo prze­cież ona ze wszyst­kim zna­ko­mi­cie so­bie ra­dzi sa­mo­dziel­nie.

Po­dobno nie ma przy­pad­ków, są tylko przy­padki nie­przy­pad­kowe. Nie­przy­pad­kowo się za­ko­cha­łam. Na mo­jej dro­dze sta­nął wresz­cie ktoś, z kim kom­plet mam. Od tam­tej pory mi­nęły cztery lata. Czy to dużo? W per­spek­ty­wie na­szej krót­kiej obec­no­ści na Ziemi to za­le­d­wie uła­mek se­kundy. Nie­mniej śmiem twier­dzić, że to czas wy­star­cza­jący, by oce­nić czy­jeś za­an­ga­żo­wa­nie, wza­jemną spój­ność my­śle­nia, jed­ność w dzia­ła­niu i rów­no­wagę po­trzebną w każ­dej re­la­cji. Ró­żowe oku­lary po roku nie są już ró­żowe. Do­brze jest wtedy przy­sta­nąć, by przyj­rzeć się, czy aby na pewno po­dą­żamy w do­brym kie­runku. To tylko po­zor­nie krok w tył. To krok do wspól­nego roz­woju. Po­dej­rze­wam, że moja ży­ciowa droga, tak jak wa­sza, jest kręta i wy­bo­ista, prze­ska­ku­jemy je­dy­nie przez inne ka­mie­nie i kłody. Utrata pracy dzięki sta­ra­niom i „uprzej­mo­ści” ko­legi i wy­mu­szone tym fak­tem prze­pro­wadzki (Gdy­nia, War­szawa, Czę­sto­chowa), sa­motne ma­cie­rzyń­stwo, mob­bing i ty­powa w mę­skich bran­żach dys­kry­mi­na­cja płci to tylko nie­które, zu­peł­nie na­tu­ralne skład­niki ży­cia. Ra­dze­nie so­bie z trud­nymi za­da­niami stało się moją spe­cjal­no­ścią. Jazda w ży­cio­wym raj­dzie z mak­sy­malną pręd­ko­ścią na­uczyła mnie wcho­dzić w za­kręty z taką pre­cy­zją, by z nich nie wy­pa­dać, a kie­row­nicę za­wsze trzy­mać dwiema rę­kami.

Każdy z nas po­trze­buje in­spi­ra­cji. Fe­sti­wal Siły Ma­rzeń to prze­strzeń pełna przy­gód, po­dróży i sportu.

22 maja 2018 roku o 7.30 lo­kal­nego czasu zdo­by­łam naj­wyż­szą górę świata. Po­goda była ide­alna. Na nie­bie ani jed­nej chmury, a ja nie po­tra­fi­łam po­wstrzy­mać łez szczę­ścia.

Na od­waż­nej i nie­za­leż­nej dziew­czy­nie trudno zro­bić wra­że­nie. A już wielką sztuką jest dłu­go­ter­mi­nowe za­im­po­no­wa­nie zosi sa­mosi. Bo prze­cież ona ze wszyst­kim zna­ko­mi­cie so­bie ra­dzi sa­mo­dziel­nie. Ow­szem, każda zo­sia sa­mo­sia przy­zna mi te­raz ra­cję, ale każda chcia­łaby się także przy­tu­lić do ko­goś i schro­nić. Bo choć zo­sie sa­mo­sie z na­tury są prze­bo­jowe, to gdy mogą, pła­czą i mó­wią, że „coś” je prze­ra­sta. Gdy mogą, nie bok­sują się z trud­no­ściami, nie biorą na barki ży­cio­wych hard­ko­rów, nie ogar­niają, nie za­ła­twiają, nie ra­tują. Bo od ra­to­wa­nia świata i ich sa­mych z po­trza­sku każda ma swo­jego, hm – do­bra, niech bę­dzie baj­kowo! – księ­cia :). Także ja po la­tach ży­cio­wych lek­cji zro­zu­mia­łam, że cu­dow­nie jest peł­nić rolę dru­giego ka­pi­tana, i z za­ufa­niem od­da­łam ster. Co nie ozna­cza, że ża­glowca okieł­znać nie po­tra­fię. Prze­cież wia­domka, że je­śli bę­dzie trzeba, po­pro­wa­dzę pi­racki sta­tek. Albo ra­kietę. Ale dziś nie mu­szę.

„Rów­no­waga” to wspa­niałe słowo. Bra­kuje nam jej we wszyst­kich sfe­rach na­szego ży­cia. Rów­no­waga za­wo­dowo-ro­dzinna, rów­no­waga w part­ner­stwie, w eks­plo­ata­cji na­szej pięk­nej pla­nety. „Rów­no­waga” to słowo klucz. Ja za­czę­łam bu­do­wać swoją we­wnętrzną rów­no­wagę (pew­nie się zdzi­wi­cie), ba­zu­jąc na od­kry­wa­niu tego, o co wcze­śniej ni­gdy bym się nie po­dej­rze­wała – mo­jej ko­bie­cej i wraż­li­wej czę­ści oso­bo­wo­ści. Fi­zyczna wy­trwa­łość vs sub­telna kru­chość, wy­uczony ży­ciowy sprytvs na­tu­ralne znaki za­py­ta­nia, dzia­ła­nie i mi­sja vs od­po­czy­nek i re­laks.

Dach Świata można zdo­być szyb­ciej, inną drogą, bez tlenu. Ale wy­żej wejść już się nie da.

No ale co otwiera nam drzwi, co jest nie­zbędne, by tę rów­no­wagę osią­gnąć, za­py­ta­cie. Cier­pli­wość part­nera. Cier­pli­wość, ko­chani, i by­cie sobą. Zo­siom sa­mo­siom ży­czę, żeby na­uczyły się od­da­wać ster i ufać. Nasi męż­czyźni na­prawdę wie­dzą, co ro­bią. A wy, dro­dzy pa­no­wie, je­śli ma­cie w domu swoje zo­sie sa­mo­sie – uwaga, to wer­sja dla wy­trwa­łych :) – pa­mię­taj­cie, że wa­sze opa­no­wa­nie i spo­kój w trak­cie roz­wią­zy­wa­nia na­prawdę po­waż­nych pro­ble­mów to fun­da­ment, na któ­rym zo­sie sa­mo­sie będą z ra­do­ścią bu­do­wać wspólną przy­szłość.

Gdy zdo­by­łam Eve­rest, po mo­ich po­licz­kach po­lały się łzy ra­do­ści. Le­ciały jak gro­chy nie tylko na wierz­chołku, ale i w domu, kiedy po dwóch mie­sią­cach zo­ba­czy­łam się z bli­skimi. Tak, cie­szy­łam się cza­sem z nimi, ale jed­no­cze­śnie do­skwie­rała mi pustka. Przez ostat­nie kil­ka­na­ście lat na moje ży­cie skła­dały się setki ty­sięcy go­dzin cięż­kiej pracy, wy­trwa­łych przy­go­to­wań, tre­nin­gów i wy­rze­czeń. I co? I tak po pro­stu ko­niec? Cel osią­gnięty, Ko­rona Ziemi zdo­byta i już? Świa­do­mość, że mój pro­jekt – na sku­tek mo­ich dzia­łań – naj­zu­peł­niej na­tu­ral­nie do­biegł końca, prze­ra­żała. Zro­zu­mia­łam, co czują spor­towcy po zdo­by­ciu zło­tego me­dalu na olim­pia­dzie i co to jest po­sto­lim­pij­ska de­pre­sja. Do­pa­dła mnie chan­dra. Bez dwóch zdań po­trze­bo­wa­łam no­wej in­spi­ra­cji, punktu za­cze­pie­nia. Chyba ko­lej­nego za­da­nia.

Wpa­dłam na po­mysł, by lu­dzi przy­gody, po­dróży i sportu ze­brać w jed­nym miej­scu. Tak! Po­sta­no­wi­łam zor­ga­ni­zo­wać fe­sti­wal. Pa­mię­tam bar­dzo do­brze tę myśl i mo­ment, gdy dzie­więć­dzie­siąt dni przed wy­da­rze­niem we­szłam do sklepu, ku­pi­łam skrzy­dełka wróżki i różdżkę, którą mach­nę­łam, mó­wiąc: „Czary-mary, zro­bię to”. No i zro­bi­łam, choć jak się do­my­śla­cie, nie był to pro­sty pro­ces. Dziś, w 2023 roku, Fe­sti­wal Siły Ma­rzeń ma już piątą edy­cję, a idoli ta­kich jak Olek Doba, Krzy­siu Wie­licki, Cze­siu Lang, Mar­cin Ko­strzyń­ski, Ja­siek Mela, Magda Gorz­kow­ska, Bu­sem przez świat, Ra­fał Fro­nia i wielu, wielu in­nych mo­głam na nim za­po­wia­dać i po­dzi­wiać. Jak wszy­scy po­trze­buję in­spi­ra­cji i nie po­sia­dam się z ra­do­ści, gdy mogę ota­czać się ludźmi, któ­rzy w swo­ich opo­wie­ściach za­bie­rają mnie w naj­od­le­glej­sze, nie­znane mi za­kątki świata.

W 2019 roku świę­to­wa­li­śmy przy jed­nym stole, ale na­stępny rok sporo zmie­nił. Tak jak więk­szość z nas po­sta­no­wi­łam dać ogra­ni­cze­niom prztyczka w nos. Do­sto­so­wa­łam się do pa­nujących trendów i dwie ko­lejne edy­cje zor­ga­ni­zo­wa­łam w ple­ne­rze. A skoro pre­le­genci nie mo­gli przy­je­chać do mnie, to ja po­je­cha­łam do pre­le­gen­tów! Mo­ich przy­szłych go­ści od­wie­dzi­łam w ich do­mach, ogro­dach, w uko­cha­nym le­sie czy nad je­zio­rem. Prze­pro­wa­dzi­łam z nimi nie­tu­zin­kowe roz­mowy, za­da­łam im trudne py­ta­nia i spraw­dzi­łam ich umie­jęt­no­ści w fe­sti­wa­lo­wym kole przy­gody. Jed­nym sło­wem, zre­ali­zo­wa­łam pierw­szy w Pol­sce Mo­bilny Fe­sti­wal Siły Ma­rzeń. Wie­lo­od­cin­kowy cykl Ule­pieni z pa­sji, który mo­że­cie zo­ba­czyć na YouTube (www.youtube.com/@Sia­Ma­rzen­Mi­ki­Rau­lin), tak się spodo­bał, że zo­stał wy­emi­to­wany w te­le­wi­zji. I uwaga!, w 2022 roku no­mi­no­wany do Te­le­ka­mer w ka­te­go­rii pro­duk­cja roku. Nie­źle, co? Wpraw­dzie Te­le­ka­mery nie zgar­nął, ale dla mnie i tak cała ta pro­duk­cyjna przy­goda była jak zdo­by­cie mi­strzo­stwa świata, bo z wy­kształ­ce­nia je­stem prze­cież ko­le­jarką. Po raz ko­lejny utwier­dzi­łam się w prze­ko­na­niu, że po­świę­ca­jąc czas, wkła­da­jąc całe serce i kie­ru­jąc się in­tu­icją, można osią­gnąć ab­so­lut­nie wszystko.

O wy­pra­wach po­lar­nych nie mia­łam zie­lo­nego po­ję­cia. Ale z ja­kie­goś po­wodu za­częło mnie cią­gnąć w kie­runku da­le­kiej pół­nocy i... po­łu­dnia.

Dla­czego o tym mó­wię? Bo rów­nież o wy­pra­wach po­lar­nych nie mia­łam zie­lo­nego po­ję­cia. Ale z ja­kie­goś po­wodu za­częło mnie cią­gnąć w kie­runku da­le­kiej pół­nocy i... po­łu­dnia. Traf chciał, że wo­lon­ta­riuszką na moim fe­sti­walu była Ania. Ania znała Mi­ka­ela; od kilku lat po­ma­gała mu or­ga­ni­zo­wać wy­prawy, a on co­raz czę­ściej od­wie­dzał Pol­skę. Za­tem za sprawą Ani usie­dli­śmy z Mi­ka­elem Strand­ber­giem przy jed­nym fe­sti­wa­lo­wym stole i po­sta­no­wi­li­śmy, że ra­zem zdo­bę­dziemy bie­gun po­łu­dniowy. Pa­mię­tam, że tam­tego dnia Mi­kael nie zro­bił na mnie ab­so­lut­nie żad­nego wra­że­nia, ani po­zy­tyw­nego, ani ne­ga­tyw­nego. Na­wia­sem mó­wiąc, także ja, w fer­wo­rze fe­sti­wa­lo­wych za­dań, nie by­łam naj­lep­szym part­ne­rem do roz­mowy. Tak czy siak, od tego mo­mentu wszystko się za­częło. Słowo się rze­kło. Mia­łam kon­kretny cel, ko­lejną wy­prawę.

Mi­nął rok i ko­lejny, w któ­rym z wia­do­mych wzglę­dów ni­g­dzie nie wy­je­cha­li­śmy. Aż pew­nego dnia za­dzwo­nił Mi­kael.

– Słu­chaj, a może naj­pierw spró­bu­jemy sił na Gren­lan­dii? – za­py­tał.

– Ja­sne – od­par­łam, nie wie­dząc za bar­dzo, na co się pi­szę.

Gren­lan­dia brzmiała ja­koś bar­dziej swoj­sko niż bie­gun po­łu­dniowy. Przy­zna­cie, że ha­sło „tra­wers Gren­lan­dii” nie jeży wło­sów na gło­wie, pod­czas gdy bie­gun po­łu­dniowy... Fiu, fiu, to już jest coś, prawda? Idąc tym tro­pem, by­łam prze­ko­nana, że sześć­set ki­lo­me­trów po gren­landz­kim lą­do­lo­dzie to tylko for­mal­ność.

Po­cząt­kowo za­mie­rza­li­śmy iść sami, ale po ja­kimś cza­sie Mi­kael za­te­le­fo­no­wał z ko­lej­nym py­ta­niem.

– Słu­chaj, a może jed­nak po­szli­by­śmy więk­szą grupą?

Szybko od­par­łam, że tak, że nie ma pro­blemu. Bo wła­ści­wie nic prze­ciwko nie mia­łam.

– To wy­ślę mejle do kil­korga zna­jo­mych, a ty się za­sta­nów, kogo z Pol­ski mo­gli­by­śmy za­pro­sić – po­wie­dział, po czym się roz­łą­czył.

Nie mia­łam po­my­słu, z kim chcia­ła­bym się wy­brać na taką wy­prawę. W czyim to­wa­rzy­stwie czu­ła­bym pełną swo­bodę i kom­fort, a jed­no­cze­śnie kto byłby na tyle sprawny i silny, by sta­no­wić mocne ogniwo w ze­spole. Z oczy­wi­stych wzglę­dów krąg mo­ich po­szu­ki­wań za­wę­ził się do kum­pli. Prze­cież żad­nej ko­le­żanki na mie­sięczną wy­prawę nie na­mó­wię...

Po krót­kim na­my­śle przez głowę prze­le­ciało mi jedno na­zwi­sko. Krzy­siek Sa­bisz. Od kiedy po­zna­li­śmy się w Ne­palu, a w mo­jej dru­giej książce Siła Ma­rzeń, czyli jak zdo­by­łam Eve­rest opi­sa­łam jego tra­giczną hi­sto­rię próby zdo­by­cia szczytu, w trak­cie któ­rej otarł się o śmierć i stra­cił cztery palce, za­przy­jaź­ni­li­śmy się. Tak, Krzy­siek byłby do­brym wy­bo­rem, po­my­śla­łam. Strasz­nie dużo mówi i jest ab­so­lut­nym mi­strzem nie­koń­czą­cych się dy­gre­sji, ale zna­la­zła­bym spo­sób na jego ga­dul­stwo :).

Wró­ci­łam do Mi­ka­ela z jed­nym na­zwi­skiem, tym­cza­sem on przed­sta­wił mi ich aż je­de­na­ście. Wow, sporo. Nie idziemy na bie­gun, tylko na Gren­lan­dię, i nie sami, tylko całą bandą. Niech bę­dzie, mach­nę­łam ręką, nie po­dej­rze­wa­jąc, że do pro­jektu wkrada się chaos.

Nie idziemy na bie­gun, tylko na Gren­lan­dię, i nie sami, tylko całą bandą. Niech bę­dzie, mach­nę­łam ręką, nie po­dej­rze­wa­jąc, że do pro­jektu wkrada się chaos.

W marcu 2021 roku kil­ku­na­sto­oso­bowa ekipa za­częła ko­re­spon­do­wać. We­ry­fi­ka­cja na­stą­piła szyb­ciej, niż my­śla­łam – we wrze­śniu z dwu­nastki zo­stało czworo chęt­nych: dwóch Bry­tyj­czy­ków, Pe­ter Wil­son i Ja­mes Ket­chell, wspo­mniany Mi­kael Strand­berg i ja. Pod zna­kiem za­py­ta­nia stało uczest­nic­two Szweda Mi­ka­ela Mat­ts­sona, który re­zy­do­wał w Sta­nach i nie wie­dział, czy na czas otrzyma wszyst­kie nie­zbędne rzą­dowe po­zwo­le­nia. Od paź­dzier­nika calle za­częły być re­gu­larne. Dzie­li­li­śmy za­da­nia, wy­mie­nia­li­śmy uwagi do­ty­czące sprzętu, we­ry­fi­ko­wa­li­śmy po­stępy or­ga­ni­za­cyjno-lo­gi­styczne, usta­la­li­śmy szcze­góły. Nie li­cząc umie­jęt­no­ści i do­świad­cze­nia każ­dego uczest­nika, zde­cy­do­wa­nie mocną stroną na­szego pol­sko-szwedzko-bry­tyj­skiego ze­społu była mię­dzy­na­ro­dowa róż­no­rod­ność.

W du­żej mie­rze ba­zo­wa­li­śmy na wie­dzy, do­świad­cze­niu i kon­tak­tach Mi­ka­ela Strand­berga, który przez rok miesz­kał na Gren­lan­dii. W trak­cie pro­cesu skła­da­nia wnio­sku o moż­li­wość przej­ścia lą­do­lodu był naj­bar­dziej wia­ry­godną osobą. I naj­bar­dziej na­tu­ral­nym li­de­rem. Miał też za sobą do­świad­cze­nia po­larne – w 2013 roku po­dró­żo­wał z za­przę­giem re­ni­fe­rów przez Sy­be­rię i ze­tknął się z eks­tre­mal­nie ni­skimi tem­pe­ra­tu­rami. Poza tym nie bez zna­cze­nia było jego do­świad­cze­nie w nar­ciar­stwie cross-co­un­try, które jako Szwed upra­wiał re­gu­lar­nie. Jak więk­szość po­dróż­ni­ków w jego wieku (sześć­dzie­się­cio­la­tek!) miał na swoim kon­cie sporo pie­szych i ro­we­ro­wych wy­praw do naj­od­le­glej­szych za­kąt­ków świata.

Pe­ter i Ja­mes od­byli wspól­nie nie­jedną po­dróż i z nie­jed­nym wy­zwa­niem się mie­rzyli. Obaj – i każdy z osobna – sta­no­wili mocne ogniwa na­szej dru­żyny.

Ja­mes, za­le­d­wie pół roku star­szy ode mnie, mógł po­chwa­lić się sa­mot­nym prze­mie­rze­niem Atlan­tyku ka­ja­kiem w sto dzie­sięć dni, prze­pły­nię­ciem te­goż akwenu ża­glow­cem, zdo­by­ciem Mo­unt Eve­re­stu, licz­nymi wy­pra­wami ro­we­ro­wymi, w tym jedną pół­roczną, w trak­cie któ­rej po­ko­nał po­nad osiem­na­ście ty­sięcy mil, i pierw­szym okrą­że­niem Ziemi przy uży­ciu wia­tra­kowca. Jako że­glarz i pi­lot z sied­miu­set go­dzi­nami do­świad­cze­nia me­te­oro­lo­gię miał w ma­łym palcu.

Jesz­cze więk­szym do­świad­cze­niem lot­ni­czym mógł po­chwa­lić się Pe­ter. Prak­tykę za ste­rem okre­ślał nie w go­dzi­nach, ale od­wie­dzo­nych he­li­kop­te­rem kra­jach. A było ich po­nad sto. Pe­ter miał sporo re­kor­dów na swoim kon­cie: pierw­szy lot śmi­głow­cem przez Afrykę, pierw­szy przez An­ty­pody, pierw­szy przez Ame­rykę Ła­ciń­ską. Był do­świad­czo­nym że­gla­rzem, bo prze­pły­nął Atlan­tyk. Mimo to ani jego wy­gląd, ani uspo­so­bie­nie nie wska­zy­wały, że to były żoł­nierz jed­no­stek spe­cjal­nych. Ale Pe­ter Wil­son był przede wszyst­kim mi­strzem ra­chun­ków i ta­bel. Po­dzi­wia­łam jego skru­pu­lat­ność we wszyst­kim, do czego się za­bie­rał. Wziął na sie­bie żmudną pracę zwią­zaną z po­zy­ska­niem nie­zbęd­nych po­zwo­leń. Każdy z nas mu­siał prze­brnąć przez sie­dem­na­sto­stro­ni­cową in­struk­cję gren­landz­kiego rządu, za­ty­tu­ło­waną Co­ver Let­ter for Expe­di­tion Ap­pli­ca­tions „sports expe­di­tions”, ale to Pe­ter naj­le­piej po­ru­szał się w jej skom­pli­ko­wa­nym gąsz­czu.

Udział Mi­ka­ela Mat­ts­sona w wy­pra­wie był nie­wia­domą do sa­mego końca, po­mimo że jego po­dróż­ni­czo-spor­towe CV zna­ków za­py­ta­nia nie po­zo­sta­wiało. Przez lata był wy­czy­no­wym mul­ti­spor­tow­cem. Upra­wiał nar­ciar­stwo bie­gowe (w bie­gach dłu­go­dy­stan­so­wych zdo­był ju­nior­skie sre­bro mi­strzostw Szwe­cji), łyż­wiar­stwo szyb­kie (tu mógł się po­chwa­lić brą­zo­wym me­da­lem na pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów) czy wrot­kar­stwo (złoty me­dal w ka­te­go­rii po­wy­żej trzy­dzie­stego pią­tego roku ży­cia). Sport od za­wsze sta­no­wił nie­od­łączną część jego ży­cia, do tego stop­nia, że po­świę­cił mu pięt­na­ście lat jako pra­cow­nik na­ukowy. Mi­kael był dok­to­rem i ad­iunk­tem w dzie­dzi­nie fi­zjo­lo­gii wy­siłku fi­zycz­nego. Obec­nie tre­nuje za­wo­do­wych spor­tow­ców, a jed­no­cze­śnie sam bie­rze udział w wy­trzy­ma­ło­ścio­wych wy­ści­gach typu Ad­ven­ture Ra­cing World Se­ries.

Re­asu­mu­jąc: zo­stała nas garstka, a ja by­łam je­dyną dziew­czyną na po­kła­dzie. Prze­ra­żało mnie to tro­chę, bo wie­dzia­łam, że pod wzglę­dem fi­zycz­nym sta­no­wię naj­słab­sze ogniwo.

Ja nie mo­głam po­chwa­lić się półką z pu­cha­rami, ale zdo­by­łam Ko­ronę Ziemi, czte­ro­krot­nie prze­je­cha­łam na ro­we­rze wzdłuż i wszerz całą Pol­skę i mam upór ty­siąca atle­tów.

Re­asu­mu­jąc: zo­stała nas garstka, a ja by­łam je­dyną dziew­czyną na po­kła­dzie. Prze­ra­żało mnie to tro­chę, bo wie­dzia­łam, że pod wzglę­dem fi­zycz­nym sta­no­wię naj­słab­sze ogniwo.

Jako ekipa, która nie ko­rzy­stała z usług sto­sow­nej agen­cji, zo­bo­wią­zani by­li­śmy skom­ple­to­wać sze­reg do­ku­men­tów. Mię­dzy in­nymi po­zwo­le­nie władz Gren­lan­dii, au­to­no­micz­nego te­ry­to­rium za­leż­nego od Da­nii, na po­byt na lo­dowcu. Zo­bo­wią­zani też by­li­śmy przed­sta­wić szcze­gó­łową trasę i ko­or­dy­naty pla­no­wa­nej mar­szruty, za­re­je­stro­wać wszyst­kie eg­zem­pla­rze od­bior­ni­ków ra­dio­wych i te­le­fo­nów sa­te­li­tar­nych w rzą­do­wej jed­no­stce w Nuuk, do­ko­nać opłat upraw­nia­ją­cych nas do wej­ścia na lą­do­lód, przed­sta­wić gwa­ran­cję ban­kową na wy­pa­dek ak­cji ra­tun­ko­wej i oświad­cze­nie ubez­pie­czy­ciela, który w ra­zie ewa­ku­acji przy­leci po nas na lo­do­wiec. Aha, i jesz­cze po­zwo­le­nie na broń.

To my, na­sza dru­żyna w kom­ple­cie. Od le­wej: Pe­ter Wil­son, Ja­mes Ket­chell, Mi­kael Mat­ts­son, Mi­kael Strand­berg i ja.

Na mar­gi­ne­sie, o to ostat­nie nie wnio­sko­wa­li­śmy. Choć na po­łu­dniowo-wschod­nim wy­brzeżu wy­spy niedź­wie­dzi jest sporo, za­ło­ży­li­śmy, że do spo­tka­nia z nimi nie doj­dzie. Ich głów­nymi sto­łów­kami są dry­fu­jące kry, a ulu­bio­nym po­ży­wie­niem foki. Jaki niedź­wiedź fa­ty­go­wałby się w głąb lądu dla kilku nędz­nych i wy­chu­dzo­nych po ty­go­dniach wę­drówki tu­ry­stów?

Tak wy­glą­dały punkty „wbite” w mój lo­ka­li­za­tor, wy­zna­cza­jące na­szą trasę. Z per­spek­tywy cie­płego domu wszystko wy­daje się ba­nalne.

Po­nadto każdy z nas mu­siał spo­rzą­dzić coś w ro­dzaju CV, w któ­rym miał wy­ka­zać się do­tych­cza­so­wymi osią­gnię­ciami po­dróż­ni­czymi i spor­to­wymi oraz umie­jęt­no­ściami, które mogą być przy­datne w trak­cie tra­wer­so­wa­nia Gren­lan­dii. Do­brze do­brany skład ekipy zwięk­sza praw­do­po­do­bień­stwo po­wo­dze­nia eks­pe­dy­cji.

Ce­lem wy­prawy było po­ko­na­nie sze­ściu­set ki­lo­me­trów z za­chodu na wschód naj­więk­szej wy­spy świata, skła­da­ją­cej się w 84 pro­cen­tach z lą­do­lodu. Miej­scem startu był, od­le­gły o go­dzinę jazdy sa­mo­cho­dem od miej­sco­wo­ści Kan­ger­lus­suaq, punkt 660. Droga pro­wa­dząca z lot­ni­ska w Kang do czoła czapy lo­do­wej to naj­dłuż­sza droga na po­łu­dniowo-za­chod­nim wy­brzeżu Gren­lan­dii. Li­czy czter­dzie­ści ki­lo­me­trów, a wy­bu­do­wana zo­stała na po­trzeby tu­ry­stów i na­ukow­ców. Z punktu 660 star­tują wszyst­kie eks­pe­dy­cje, ale we­dług re­la­cji kie­rowcy, który od lat przy­wozi tu śmiał­ków, jesz­cze przed de­kadą spek­ta­ku­larny lo­do­wiec za­czy­nał się kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów wcze­śniej.

Na wy­zna­czo­nej przez nas tra­sie je­den z punk­tów znaj­do­wał się do­kład­nie na kole pod­bie­gu­no­wym, któ­rego po­ło­że­nie okre­śla obec­nie rów­no­leż­nik wy­zna­cza­jący sze­ro­kość geo­gra­ficzną 66°33’48’’ N, choć po­zy­cja ta nie jest stała i za­leży od osio­wego prze­chyłu Ziemi. Za­kła­da­li­śmy, że na­sza wy­prawa po­trwa około trzy­dzie­stu dni. Mie­li­śmy do­trzeć do wy­brzeża wschod­niego, do tak zwa­nej Grill Hut, czyli drew­nia­nej chatki po­ło­żo­nej w miej­sco­wo­ści Isor­toq. A po­nie­waż wy­prawy ko­mer­cyjne pro­wa­dzone przez prze­wod­ni­ków po­ko­nują ten od­ci­nek w dwa­dzie­ścia sześć do dwu­dzie­stu ośmiu dni, uwa­ża­li­śmy, że zbli­że­nie się do ta­kiego wy­niku bę­dzie suk­ce­sem.

Błoto, ka­mie­nie i re­ni­fery, czyli droga z Kan­ger­lus­suaq do punktu 660.

Brak wi­docz­nego celu, wieczna zmar­z­lina i bez­kres gren­landz­kiego lą­do­lodu. Z tym wła­śnie przyj­dzie nam się mie­rzyć.

Tra­wers Gren­lan­dii uwa­żany jest za je­den z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych tra­wer­sów świata ze względu na nie­sprzy­ja­jące wa­runki at­mos­fe­ryczne: wy­soką wil­got­ność względną, ni­skie tem­pe­ra­tury oraz hu­ra­ga­nowy wiatr zwany pi­te­raq, który osiąga pręd­kość na­wet do dwu­stu sześć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę. Naj­lep­szymi mie­sią­cami, aby po­ko­nać lo­dową pu­sty­nię, są kwie­cień i maj (opcjo­nal­nie czer­wiec). Choć ma­rzec i kwie­cień to na Gren­lan­dii mie­siące zwane wio­sen­nymi, de facto na wy­spie pa­nuje wtedy zima. Wska­za­nia ter­mo­me­trów są eks­tre­mal­nie ni­skie, zwłasz­cza w głębi lądu, gdzie do­dat­ko­wym czyn­ni­kiem ob­ni­ża­ją­cym tem­pe­ra­turę jest wy­so­kość nad po­zio­mem mo­rza (w naj­wyż­szym punk­cie na­szej trasy było to około dwóch i pół ty­siąca me­trów). Ale za­letą kwiet­nio­wych wy­praw są wa­runki umoż­li­wia­jące szyb­kie prze­miesz­cza­nie się. Pod­łoże jest za­mar­z­nięte i wy­stę­puje mniej­sze ry­zyko ob­fi­tych opa­dów śniegu utrud­nia­ją­cych prze­marsz. Jed­nym sło­wem, coś za coś: albo eks­tre­malne zimno i twardy, sta­bilny grunt, albo wyż­sze tem­pe­ra­tury, więk­sza wil­got­ność i bro­dze­nie po ko­lana w śniegu.

Osta­tecz­nie mie­li­śmy wy­ru­szyć na po­czątku maja. Okej, po­my­śla­łam. Nic nie zda­rza się przy­pad­kiem. To do­bra data na roz­po­czę­cie wy­prawy, zwłasz­cza że 3 maja to moje uro­dziny.

Za­pla­no­wa­li­śmy za­tem wy­marsz na kwie­cień, bo za wszelką cenę chcie­li­śmy unik­nąć roz­to­pów na wschod­nim wy­brzeżu. Wy­prawę mie­li­śmy roz­po­cząć szes­na­stego, ale zmie­nił to te­le­fon od Mi­ka­ela. Ze względu na inny po­dróż­ni­czy pro­jekt Strand­berg po­pro­sił nas o prze­ło­że­nie eks­pe­dy­cji. Osta­tecz­nie mie­li­śmy wy­ru­szyć na po­czątku maja.

Okej, po­my­śla­łam. Nic nie zda­rza się przy­pad­kiem. To do­bra data na roz­po­czę­cie wy­prawy, zwłasz­cza że 3 maja to moje uro­dziny.

Bie­gun pół­nocny to za­le­d­wie punkt na za­mar­z­nię­tym Oce­anie Ark­tycz­nym, ale punkt le­gen­darny, zaj­mu­jący w zbio­ro­wej świa­do­mo­ści po­zy­cję wy­jąt­kową. Wia­domo – dom świę­tego Mi­ko­łaja :).

A te­raz na po­waż­nie. Na bie­gu­nie pół­noc­nym, w któ­rą­kol­wiek stronę się zwra­ca­cie, za­wsze pa­trzy­cie na po­łu­dnie. To taka geo­gra­ficzna sztuczka – sto­icie wszak na skrzy­żo­wa­niu wszyst­kich po­łu­dni­ków. Ko­lejną sztuczką jest czas. Pół­nocny (po­łu­dniowy także) czu­bek Ziemi nie zo­stał przy­pi­sany do żad­nej strefy cza­so­wej, więc można przy­jąć so­bie do­wolną go­dzinę.

Już od lat trzy­dzie­stych XIX wieku ma­gia tego miej­sca i chęć jego eks­plo­ra­cji po­wo­do­wały za­ciętą ry­wa­li­za­cję mię­dzy od­kryw­cami i że­gla­rzami. A bramą do bie­guna była wła­śnie Gren­lan­dia.

Już od lat trzy­dzie­stych XIX wieku ma­gia tego miej­sca i chęć jego eks­plo­ra­cji po­wo­do­wały za­ciętą ry­wa­li­za­cję mię­dzy od­kryw­cami i że­gla­rzami. A bramą do bie­guna była wła­śnie Gren­lan­dia. W 1827 roku jed­nym ze śmiał­ków, który pod­jął próbę zdo­by­cia bie­guna pół­noc­nego, był sir Wil­liam Edward Parry. Że­glarz i eks­plo­ra­tor do celu nie do­tarł, ale w trak­cie mar­szu przez naj­więk­szą wy­spę świata osią­gnął 82°45’ sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej. Krótko po tym wy­da­rze­niu, w 1831 roku, ofi­cer Kró­lew­skiej Ma­ry­narki Wo­jen­nej sir Ja­mes Clark Ross w trak­cie wy­prawy ze swoim wu­jem, po­szu­ki­wa­czem drogi mor­skiej łą­czą­cej Atlan­tyk z Oce­anem Spo­koj­nym (na­zwa­nej póź­niej Przej­ściem Pół­nocno-Za­chod­nim), Joh­nem Ros­sem, jako pierw­szy zlo­ka­li­zo­wał pół­nocny bie­gun ma­gne­tyczny. Sir Ross był do­świad­czo­nym na­wi­ga­to­rem i jako eks­plo­ra­tor bie­guna pół­noc­nego – czy to w to­wa­rzy­stwie wuja, czy wspo­mnia­nego wcze­śniej sir Parry’ego – wie­lo­krot­nie zi­mo­wał w Ark­tyce. Zresztą Bry­tyj­czyk eks­plo­ro­wał nie tylko od­le­głą pół­noc. Dzięki jego czte­ro­let­niej wy­pra­wie na bie­gun po­łu­dniowy (1839–1843) świat do­wie­dział się, jak wy­gląda więk­szość wy­brzeża An­tark­tydy. Ba­dacz od­krył też mo­rze, które na jego cześć zo­stało na­zwane mo­rzem Rossa, lecz do­tarł­szy do wy­brzeży kon­ty­nentu, z bó­lem serca stwier­dził, że bie­guna po­łu­dnio­wego drogą mor­ską nie osią­gnie.

Po kró­lew­skich eks­plo­ra­to­rach przy­szedł czas na Nor­we­gów.

Ale po­wróćmy do Gren­lan­dii, przed­sionka Pół­nocy i sta­łego punktu przy­go­to­wań do wy­praw na bie­gun. Od lat trzy­dzie­stych XIX stu­le­cia, gdy Ross usta­lił ma­gne­tyczną pół­noc, przez na­stępne dzie­się­cio­le­cia upar­cie pró­bo­wano do­trzeć na pół­noc.

Ko­lej­nym śmiał­kiem, któ­remu po bli­sko pięć­dzie­się­ciu la­tach udało się po­bić re­kord Parry’ego, był Bry­tyj­czyk Al­bert Ha­stings Mar­kham. Na 83°20’ sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej za­mel­do­wał się do­kład­nie w 1876 roku.

Trasa wy­prawy Nan­sena: za­pla­no­wana vs zre­ali­zo­wana.

Po kró­lew­skich eks­plo­ra­to­rach przy­szedł czas na Nor­we­gów.

Frid­tjof Nan­sen był pre­kur­so­rem nie­kon­wen­cjo­nal­nych wy­praw po­lar­nych. Po trzech la­tach przy­go­to­wań, w czerwcu 1893 roku, w spe­cjal­nie za­pro­jek­to­wa­nym, od­por­nym na ci­śnie­nie wy­wie­rane przez lód statku o na­zwie Farm po­sta­no­wił wy­ru­szyć na pół­noc. Nor­weg wie­dział, co robi. Jego dwu­na­sto­oso­bowa za­łoga wy­po­sa­żona była w za­pasy żyw­no­ści na sześć lat! We­dług planu sta­tek miał utknąć w paku lo­do­wym, a na­tu­ralny prąd Oce­anu Ark­tycz­nego miał po­nieść Nan­sena i jego ze­spół ku po­lar­nemu prze­zna­cze­niu. Tyle że Nan­sen nie prze­wi­dział, że na dry­fo­wa­niu tro­chę się scho­dzi. Po osiem­na­stu mie­sią­cach, znie­cier­pli­wiony po­wol­nym ru­chem po­krywy lo­do­wej, 14 marca 1895 roku wraz z wy­bra­nymi to­wa­rzy­szami zszedł z po­kładu i psim za­przę­giem ru­szył w nie­znane. Po prze­by­ciu dwu­stu dwu­dzie­stu pię­ciu ki­lo­me­trów ekipa osią­gnęła re­kor­dową pół­nocną sze­ro­kość geo­gra­ficzną 86°14’, po czym ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa za­wró­ciła. Re­kor­dzi­stów wi­tano w Nor­we­gii jak bo­ha­te­rów.

Nor­weg wie­dział, co robi. Jego dwu­na­sto­oso­bowa za­łoga wy­po­sa­żona była w za­pasy żyw­no­ści na sześć lat! We­dług planu sta­tek miał utknąć w paku lo­do­wym, a na­tu­ralny prąd Oce­anu Ark­tycz­nego miał po­nieść Nan­sena i jego ze­spół ku po­lar­nemu prze­zna­cze­niu.

W trak­cie trzy­let­niej wy­prawy Nan­sen zgro­ma­dził mnó­stwo da­nych, co spra­wiło, że w ko­lej­nych la­tach od­dał się pracy na­uko­wej. Nie spo­sób nie wspo­mnieć o jego za­an­ga­żo­wa­niu w po­li­tykę i czyn­nym udziale w po­wsta­niu nie­pod­le­głej Nor­we­gii. W 1922 roku Nan­sen za swoją bez­in­te­re­sowną dzia­łal­ność cha­ry­ta­tywną na rzecz uchodź­ców, zwłasz­cza ofiar I wojny świa­to­wej, otrzy­mał Po­ko­jową Na­grodę No­bla.

Na prze­ło­mie XIX i XX wieku, kiedy że­glo­wano już po wszyst­kich mo­rzach, ko­lo­ni­zo­wano lądy i spo­rzą­dzano mapy wszyst­kich dżun­gli, Ark­tyka po­zo­sta­wała ostat­nim nie­zba­da­nym przez po­dróż­ni­ków i eks­plo­ra­to­rów te­ry­to­rium.

Ko­lej­nym po­szu­ki­wa­czem przy­gód był Ame­ry­ka­nin Ro­bert Pe­ary. Po otrzy­ma­niu dy­plomu z in­ży­nie­rii lą­do­wej za­trud­nił się w Kor­pu­sie Ma­ry­narki Wo­jen­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych i jako spe­cja­li­sta od do­ków okrę­to­wych pra­co­wał mię­dzy in­nymi przy pla­nach bu­dowy Ka­nału Pa­nam­skiego. Po­noć w trak­cie jed­nej z wacht na­tra­fił w ja­kimś cza­so­pi­śmie na ilu­stro­wany ar­ty­kuł Nan­sena opi­su­jący trudy prze­prawy przez Gren­lan­dię, przez którą wio­dła droga pro­wa­dząca na bie­gun pół­nocny. To naj­praw­do­po­dob­niej w go­rą­cej Ame­ryce Środ­ko­wej wpadł na po­mysł eks­plo­ro­wa­nia Ark­tyki.

Ro­bert Pe­ary.

Pod­eks­cy­to­wany tą ideą po­ży­czył w 1886 roku od matki pięć­set do­la­rów i po­pły­nął na Gren­lan­dię z pla­nem sa­mot­nego do­tar­cia do miej­sca, o któ­rym ma­rzył. Z po­wodu koń­czą­cej się żyw­no­ści, po po­ko­na­niu stu sześć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów, zmu­szony był za­wró­cić. Szybko zro­zu­miał, że była to wręcz sa­mo­bój­cza mi­sja, i od tej pory pla­no­wał wy­prawy z więk­szą roz­wagą. By po­zy­skać na nie do­dat­kowe środki, w jed­nym z wa­szyng­toń­skich skle­pów sprze­da­wał przy­wie­zione z da­le­kiej pół­nocy fu­tra. Tam w 1887 roku po­znał Mat­thew Hen­sona, wolno uro­dzo­nego syna Afro­ame­ry­ka­nów. Hen­son zro­bił na Pe­arym ogromne wra­że­nie. Pra­co­wał w skle­pie, ale glob­tro­ter­skie do­świad­cze­nie zdo­by­wał od naj­młod­szych lat. Osie­ro­cony trzy­na­sto­la­tek za­mu­stro­wał się na sta­tek od­by­wa­jący rejsy po ca­łym świe­cie. W trak­cie tych po­dróży na­uczył się czy­tać, pi­sać, po­znał ję­zyki oraz zdo­był wie­dzę i prak­tykę w za­kre­sie na­wi­ga­cji, in­ży­nie­rii i sto­larki.

Z po­wodu koń­czą­cej się żyw­no­ści, po po­ko­na­niu stu sześć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów, zmu­szony był za­wró­cić. Szybko zro­zu­miał, że była to wręcz sa­mo­bój­cza mi­sja.

Pe­ary za­ofe­ro­wał Hen­so­nowi pracę w cha­rak­te­rze swo­jego oso­bi­stego asy­stenta. Ufał mu i da­rzył go ogrom­nym sza­cun­kiem, lecz ark­tyczna eks­pe­dy­cja była przed­się­wzię­ciem wy­ma­ga­ją­cym więk­szego ze­społu. Do wy­mie­nio­nej dwójki do­łą­czył za­tem młody nie­do­świad­czony le­karz z No­wego Jorku, Fre­de­rick Cook. Cook za­cią­gnął się na sta­tek ze względu na oso­bi­stą tra­ge­dię. W trak­cie po­rodu zmarły jego żona i dziecko, a on wie­rzył, że znaj­dzie uko­je­nie w eks­tre­mal­nych wy­pra­wach.

Jo­se­phine Die­bitsch Pe­ary.

Gren­lan­dia była dla Pe­ary’ego po­li­go­nem do­świad­czal­nym. W la­tach 1891–1892 prze­szedł ją z za­chodu na wschód, po­ko­naw­szy drogę z za­toki In­gle­fielda do pół­noc­nych krań­ców fiordu In­de­pen­dence, któ­rego zresztą zo­stał od­krywcą. Jako pierw­szy w hi­sto­rii stwier­dził, że Gren­lan­dia to wy­spa, a nie stały ląd się­ga­jący aż po bie­gun. W trak­cie tej eks­pe­dy­cji, poza Hen­so­nem, to­wa­rzy­szyła mu żona, Jo­se­phine Die­bitsch Pe­ary, która jako pierw­sza ko­bieta spoza Ark­tyki po­sta­wiła w niej nogę, oraz Cook, który w trak­cie wy­prawy ura­to­wał Pe­ary’ego i le­czył go, gdy ten nie­for­tun­nie zła­mał nogę.

Swoją drogą, po­stać i po­stawa Jo­se­phine za­słu­gują na wy­róż­nie­nie. Uczest­ni­czyła w wy­pra­wach męża, ba­da­jąc mię­dzy in­nymi zwy­czaje in­nu­ic­kiej lud­no­ści. Ale przede wszyst­kim po­ma­gała w po­zy­ski­wa­niu nie­bo­tycz­nych fun­du­szy na eks­pe­dy­cje. Wpraw­dzie po­sił­ko­wała się przy tym kon­tak­tami wła­snego ojca, ale jej sku­tecz­ność, w ów­cze­snym mę­skim świe­cie, gra­ni­czyła nie­mal z cu­dem. Po­nadto w trak­cie jed­nej z wy­praw uro­dziła Ro­ber­towi córkę. Po­ród od­był się w igloo, zaś miej­scowi na­zwali dzie­ciątko „Śnież­nym” (Snow Baby), bo ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzieli bia­łego bo­basa. Po­stę­powa jak na tamte czasy Jo­se­phine była także człon­ki­nią i za­ło­ży­cielką Na­tio­nal Geo­gra­phic So­ciety i z od­da­niem wspie­rała mi­sję zdo­by­cia bie­guna, ak­cep­tu­jąc na­wet fakt, że jej mąż do­cze­kał się syna z In­nu­itką.

Złe do­świad­cze­nia z gren­landz­kiej wy­prawy, w trak­cie któ­rej zła­mał nogę, nie ostu­dziły za­pału Pe­ary’ego. Po­dróż­nicy po­wró­cili do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, by przy­go­to­wać się do ko­lej­nego pod­boju bie­guna. Pe­ary’ego nie znie­chę­ciło na­wet to, że w 1898 roku na Gren­lan­dii pod­czas tre­nin­go­wego mar­szu w bu­rzy śnież­nej za­błą­dził i od­mro­ził stopy. By unik­nąć gan­greny, od­ciął so­bie sie­dem pal­ców.

W 1900 roku jego ze­spół wy­ru­szył na ko­lejną wy­prawę i do­tarł do 83°50’ sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej. A w 1906 roku po­bił wła­sny re­kord, mel­du­jąc się na sze­ro­ko­ści 87°60’ N.

Eks­pe­dy­cja Co­oka – po­czą­tek wę­drówki na pół­noc.

Rok póź­niej, ba­zu­jąc na do­świad­cze­niu zdo­by­tym na wy­pra­wach z Pe­arym, Cook po­sta­no­wił zor­ga­ni­zo­wać sa­mo­dzielną eks­pe­dy­cję do miej­sca, które tak upar­cie pra­gnęli wcze­śniej osią­gnąć on i jego to­wa­rzy­sze. Wraz z dzie­wię­cioma In­nu­itami i stu trzema psami, po prze­cze­ka­niu zimy w in­nu­ic­kiej osa­dzie od­da­lo­nej o 1125 ki­lo­me­trów od bie­guna, roz­po­czął wę­drówkę na pół­noc. Po po­nad dwóch mie­sią­cach po­dą­ża­nia przez za­mar­z­nięte pust­ko­wia, w po­łu­dnie 21 kwiet­nia 1908 roku Cook wy­jął swój sek­stant (optyczny przy­rząd na­wi­ga­cyjny) i z dumą oświad­czył tu­byl­czym współ­to­wa­rzy­szom, że oto do­tarli do dzie­więć­dzie­sią­tego stop­nia sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej pół­noc­nej, a tym sa­mym zdo­byli bie­gun pół­nocny jako pierwsi lu­dzie. Pro­blem po­le­gał na tym, że jego to­wa­rzy­sze ni cho­lery nie znali się na na­wi­ga­cji i nie mo­gli po­twier­dzić tej fan­ta­stycz­nej no­winy. Na­wia­sem mó­wiąc, po po­wro­cie twier­dzili, że we­dług nich Cook za­wró­cił wiele ki­lo­me­trów przed ce­lem.