Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trawers Grenlandii uważany jest za jedną z najbardziej niebezpiecznych wypraw na świecie. Ryzykowne przejście lodowcem pełnym szczelin, stukilogramowe sanie i biała, tylko pozornie jednolita przestrzeń, z którą obcuje się miesiąc. Miłce Raulin się to udało. Została trzecią i najmłodszą Polką, która pokonała grenlandzką krainę. Przed nią przez blisko 30 lat podobnego wyczynu dokonała jedynie dziesiątka Polaków.
Temperatury sięgające -40℃, wiatry wiejące z prędkością blisko 100 km/h i marsz w burzy śnieżnej, to warunki, którym musiała stawić czoła.
Niestety nie wszystkim uczestnikom międzynarodowej ekspedycji udało się dotrzeć do celu.
600 kilometrów lodową pustynią to opowieść kobiety, która walczy z ekstremalną temperaturą, huraganowymi wiatrami i skrajnym wyczerpaniem. Historia o wytrwałości i wyzwaniu, jakie Miłka musiała podjąć, by zmierzyć się z grenlandzkim lądolodem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla tych, którzy w ekstremalnych warunkach mieli odwagę iść w nieznane i jako pierwsi mierzyć się z lodowymi pustyniami.
Wierzycie w przeznaczenie? W los, w fortunę, w to, co nam pisane? W nieuchronną przyszłość? A może każdy z nas trzyma w dłoni dżojstik, a sprawczość to tylko kwestia konsekwencji i uporu?
Skłaniam się ku wierze w wypadkową tych dwóch filozofii. Z doświadczenia wiem, że są rzeczy, na które wpływu nie mamy, a jednak bywa, że życie nas zaskakuje. Poza tym mogłabym przytoczyć zbyt wiele zjawiskowych incydentów, które mnie spotkały, by w zrządzenia losu nie wierzyć.
Jeszcze kilka lat temu, wyjeżdżając do Nepalu, miałam w sobie mnóstwo strachu. Nie o powodzenie wyprawy, ale o powrót do pracy. Przed ekspedycją zmieniono mi szefa – hm, jak by tu dyplomatycznie powiedzieć? – na kogoś o osobowości co najmniej trudnej. Wystarczyło kilka miesięcy, by praca zaczęła być dla mnie koszmarem. Ci, którzy kiedykolwiek zetknęli się z dyskryminacją czy mobbingiem, wiedzą, jak niechętnie wtedy każdego dnia otwiera się oczy. Wyjść z domu, wsiąść do metra, wejść do szklanego wieżowca, nacisnąć guzik w windzie, która zawiezie cię prosto w paszczę lwa... Tak wyglądała wizja mojego powrotu za biurko z najwyższej góry świata. Wolałam się z nią nie mierzyć. Przynajmniej do pewnego momentu. Ale gdy zdobyłam Mount Everest, ostatnią górę w Koronie Ziemi, wiele się zmieniło. Nabrałam pewności w podejmowaniu ważnych decyzji. Choć już od kilkunastu lat z powodzeniem łączyłam górskie pasje z pełnoetatową funkcją inżynierki, zrozumiałam, że rzucenie pracy z powodu szefa psychopaty to nie koniec świata. To konieczność związana z ochroną mojego zdrowia.
Toksyczne związki, te zawodowe czy osobiste, nigdy nie kończą się dobrze.
W przerwaniu niezdrowych relacji przeszkadza nam lęk. Strach o przyszłość. Że nie damy rady, że będzie gorzej, że nic lepszego się nie trafi. Tymczasem przyszłość jaka ma być, taka będzie.
Toksyczne związki, te zawodowe czy osobiste, nigdy nie kończą się dobrze.
Złożyłam wypowiedzenie z artykułu 55 § 11 kodeksu pracy i uczyłam się być o tę przyszłość spokojna. Siła Marzeń rozwinęła skrzydła i pchnęła mnie w nowym, ciekawym kierunku. Tak rozpoczął się kolejny etap w moim życiu. Prelekcje motywacyjne, pisanie książek, Festiwal Siły Marzeń (www.festiwalsilymarzen.pl) i rowerowy rajd przez całą Polskę pochłonęły mnie bez reszty. Wciąż kocham być inżynierką, ale inżynierskie zlecenia siłą rzeczy zeszły na boczny tor. Szczęśliwie opatrzność bywała dla mnie łaskawa, choć niejednokrotnie szczęściu musiałam pomagać.
Do góry nogami wywróciłam nie tylko swoje zawodowe życie. Mimo że niezmiennie uważam, że trzeba podejmować wszelkie możliwe próby naprawy i potrzebne obu stronom rozmowy, to gdy wszystko zawodzi, a my się nie rozwijamy albo ograniczamy czyjś rozwój, to znak, że należy pójść własną drogą. Zatem w zgodzie ze sobą zerwałam zaręczyny, z wiarą, że przyszłość przyniesie najlepsze. To nie egoizm, to świadomość upływającego czasu i potrzeba, by z ukochaną osobą mieć tak zwany komplet. Nie ideał, komplet. Komplet to jedność na płaszczyźnie intelektualnej, emocjonalnej, duchowej i fizycznej. Zazdroszczę tym, którzy na swoją drugą połówkę trafili w ogólniaku, a dziś świętują dwudziestopięciolecie ślubu. Ja tyle szczęścia nie miałam. Dobrze, że w górach nigdy mi go nie brakowało.
Na odważnej i niezależnej dziewczynie trudno zrobić wrażenie. A już wielką sztuką jest długoterminowe zaimponowanie zosi samosi. Bo przecież ona ze wszystkim znakomicie sobie radzi samodzielnie.
Podobno nie ma przypadków, są tylko przypadki nieprzypadkowe. Nieprzypadkowo się zakochałam. Na mojej drodze stanął wreszcie ktoś, z kim komplet mam. Od tamtej pory minęły cztery lata. Czy to dużo? W perspektywie naszej krótkiej obecności na Ziemi to zaledwie ułamek sekundy. Niemniej śmiem twierdzić, że to czas wystarczający, by ocenić czyjeś zaangażowanie, wzajemną spójność myślenia, jedność w działaniu i równowagę potrzebną w każdej relacji. Różowe okulary po roku nie są już różowe. Dobrze jest wtedy przystanąć, by przyjrzeć się, czy aby na pewno podążamy w dobrym kierunku. To tylko pozornie krok w tył. To krok do wspólnego rozwoju. Podejrzewam, że moja życiowa droga, tak jak wasza, jest kręta i wyboista, przeskakujemy jedynie przez inne kamienie i kłody. Utrata pracy dzięki staraniom i „uprzejmości” kolegi i wymuszone tym faktem przeprowadzki (Gdynia, Warszawa, Częstochowa), samotne macierzyństwo, mobbing i typowa w męskich branżach dyskryminacja płci to tylko niektóre, zupełnie naturalne składniki życia. Radzenie sobie z trudnymi zadaniami stało się moją specjalnością. Jazda w życiowym rajdzie z maksymalną prędkością nauczyła mnie wchodzić w zakręty z taką precyzją, by z nich nie wypadać, a kierownicę zawsze trzymać dwiema rękami.
Każdy z nas potrzebuje inspiracji. Festiwal Siły Marzeń to przestrzeń pełna przygód, podróży i sportu.
22 maja 2018 roku o 7.30 lokalnego czasu zdobyłam najwyższą górę świata. Pogoda była idealna. Na niebie ani jednej chmury, a ja nie potrafiłam powstrzymać łez szczęścia.
Na odważnej i niezależnej dziewczynie trudno zrobić wrażenie. A już wielką sztuką jest długoterminowe zaimponowanie zosi samosi. Bo przecież ona ze wszystkim znakomicie sobie radzi samodzielnie. Owszem, każda zosia samosia przyzna mi teraz rację, ale każda chciałaby się także przytulić do kogoś i schronić. Bo choć zosie samosie z natury są przebojowe, to gdy mogą, płaczą i mówią, że „coś” je przerasta. Gdy mogą, nie boksują się z trudnościami, nie biorą na barki życiowych hardkorów, nie ogarniają, nie załatwiają, nie ratują. Bo od ratowania świata i ich samych z potrzasku każda ma swojego, hm – dobra, niech będzie bajkowo! – księcia :). Także ja po latach życiowych lekcji zrozumiałam, że cudownie jest pełnić rolę drugiego kapitana, i z zaufaniem oddałam ster. Co nie oznacza, że żaglowca okiełznać nie potrafię. Przecież wiadomka, że jeśli będzie trzeba, poprowadzę piracki statek. Albo rakietę. Ale dziś nie muszę.
„Równowaga” to wspaniałe słowo. Brakuje nam jej we wszystkich sferach naszego życia. Równowaga zawodowo-rodzinna, równowaga w partnerstwie, w eksploatacji naszej pięknej planety. „Równowaga” to słowo klucz. Ja zaczęłam budować swoją wewnętrzną równowagę (pewnie się zdziwicie), bazując na odkrywaniu tego, o co wcześniej nigdy bym się nie podejrzewała – mojej kobiecej i wrażliwej części osobowości. Fizyczna wytrwałość vs subtelna kruchość, wyuczony życiowy sprytvs naturalne znaki zapytania, działanie i misja vs odpoczynek i relaks.
Dach Świata można zdobyć szybciej, inną drogą, bez tlenu. Ale wyżej wejść już się nie da.
No ale co otwiera nam drzwi, co jest niezbędne, by tę równowagę osiągnąć, zapytacie. Cierpliwość partnera. Cierpliwość, kochani, i bycie sobą. Zosiom samosiom życzę, żeby nauczyły się oddawać ster i ufać. Nasi mężczyźni naprawdę wiedzą, co robią. A wy, drodzy panowie, jeśli macie w domu swoje zosie samosie – uwaga, to wersja dla wytrwałych :) – pamiętajcie, że wasze opanowanie i spokój w trakcie rozwiązywania naprawdę poważnych problemów to fundament, na którym zosie samosie będą z radością budować wspólną przyszłość.
Gdy zdobyłam Everest, po moich policzkach polały się łzy radości. Leciały jak grochy nie tylko na wierzchołku, ale i w domu, kiedy po dwóch miesiącach zobaczyłam się z bliskimi. Tak, cieszyłam się czasem z nimi, ale jednocześnie doskwierała mi pustka. Przez ostatnie kilkanaście lat na moje życie składały się setki tysięcy godzin ciężkiej pracy, wytrwałych przygotowań, treningów i wyrzeczeń. I co? I tak po prostu koniec? Cel osiągnięty, Korona Ziemi zdobyta i już? Świadomość, że mój projekt – na skutek moich działań – najzupełniej naturalnie dobiegł końca, przerażała. Zrozumiałam, co czują sportowcy po zdobyciu złotego medalu na olimpiadzie i co to jest postolimpijska depresja. Dopadła mnie chandra. Bez dwóch zdań potrzebowałam nowej inspiracji, punktu zaczepienia. Chyba kolejnego zadania.
Wpadłam na pomysł, by ludzi przygody, podróży i sportu zebrać w jednym miejscu. Tak! Postanowiłam zorganizować festiwal. Pamiętam bardzo dobrze tę myśl i moment, gdy dziewięćdziesiąt dni przed wydarzeniem weszłam do sklepu, kupiłam skrzydełka wróżki i różdżkę, którą machnęłam, mówiąc: „Czary-mary, zrobię to”. No i zrobiłam, choć jak się domyślacie, nie był to prosty proces. Dziś, w 2023 roku, Festiwal Siły Marzeń ma już piątą edycję, a idoli takich jak Olek Doba, Krzysiu Wielicki, Czesiu Lang, Marcin Kostrzyński, Jasiek Mela, Magda Gorzkowska, Busem przez świat, Rafał Fronia i wielu, wielu innych mogłam na nim zapowiadać i podziwiać. Jak wszyscy potrzebuję inspiracji i nie posiadam się z radości, gdy mogę otaczać się ludźmi, którzy w swoich opowieściach zabierają mnie w najodleglejsze, nieznane mi zakątki świata.
W 2019 roku świętowaliśmy przy jednym stole, ale następny rok sporo zmienił. Tak jak większość z nas postanowiłam dać ograniczeniom prztyczka w nos. Dostosowałam się do panujących trendów i dwie kolejne edycje zorganizowałam w plenerze. A skoro prelegenci nie mogli przyjechać do mnie, to ja pojechałam do prelegentów! Moich przyszłych gości odwiedziłam w ich domach, ogrodach, w ukochanym lesie czy nad jeziorem. Przeprowadziłam z nimi nietuzinkowe rozmowy, zadałam im trudne pytania i sprawdziłam ich umiejętności w festiwalowym kole przygody. Jednym słowem, zrealizowałam pierwszy w Polsce Mobilny Festiwal Siły Marzeń. Wieloodcinkowy cykl Ulepieni z pasji, który możecie zobaczyć na YouTube (www.youtube.com/@SiaMarzenMikiRaulin), tak się spodobał, że został wyemitowany w telewizji. I uwaga!, w 2022 roku nominowany do Telekamer w kategorii produkcja roku. Nieźle, co? Wprawdzie Telekamery nie zgarnął, ale dla mnie i tak cała ta produkcyjna przygoda była jak zdobycie mistrzostwa świata, bo z wykształcenia jestem przecież kolejarką. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że poświęcając czas, wkładając całe serce i kierując się intuicją, można osiągnąć absolutnie wszystko.
O wyprawach polarnych nie miałam zielonego pojęcia. Ale z jakiegoś powodu zaczęło mnie ciągnąć w kierunku dalekiej północy i... południa.
Dlaczego o tym mówię? Bo również o wyprawach polarnych nie miałam zielonego pojęcia. Ale z jakiegoś powodu zaczęło mnie ciągnąć w kierunku dalekiej północy i... południa. Traf chciał, że wolontariuszką na moim festiwalu była Ania. Ania znała Mikaela; od kilku lat pomagała mu organizować wyprawy, a on coraz częściej odwiedzał Polskę. Zatem za sprawą Ani usiedliśmy z Mikaelem Strandbergiem przy jednym festiwalowym stole i postanowiliśmy, że razem zdobędziemy biegun południowy. Pamiętam, że tamtego dnia Mikael nie zrobił na mnie absolutnie żadnego wrażenia, ani pozytywnego, ani negatywnego. Nawiasem mówiąc, także ja, w ferworze festiwalowych zadań, nie byłam najlepszym partnerem do rozmowy. Tak czy siak, od tego momentu wszystko się zaczęło. Słowo się rzekło. Miałam konkretny cel, kolejną wyprawę.
Minął rok i kolejny, w którym z wiadomych względów nigdzie nie wyjechaliśmy. Aż pewnego dnia zadzwonił Mikael.
– Słuchaj, a może najpierw spróbujemy sił na Grenlandii? – zapytał.
– Jasne – odparłam, nie wiedząc za bardzo, na co się piszę.
Grenlandia brzmiała jakoś bardziej swojsko niż biegun południowy. Przyznacie, że hasło „trawers Grenlandii” nie jeży włosów na głowie, podczas gdy biegun południowy... Fiu, fiu, to już jest coś, prawda? Idąc tym tropem, byłam przekonana, że sześćset kilometrów po grenlandzkim lądolodzie to tylko formalność.
Początkowo zamierzaliśmy iść sami, ale po jakimś czasie Mikael zatelefonował z kolejnym pytaniem.
– Słuchaj, a może jednak poszlibyśmy większą grupą?
Szybko odparłam, że tak, że nie ma problemu. Bo właściwie nic przeciwko nie miałam.
– To wyślę mejle do kilkorga znajomych, a ty się zastanów, kogo z Polski moglibyśmy zaprosić – powiedział, po czym się rozłączył.
Nie miałam pomysłu, z kim chciałabym się wybrać na taką wyprawę. W czyim towarzystwie czułabym pełną swobodę i komfort, a jednocześnie kto byłby na tyle sprawny i silny, by stanowić mocne ogniwo w zespole. Z oczywistych względów krąg moich poszukiwań zawęził się do kumpli. Przecież żadnej koleżanki na miesięczną wyprawę nie namówię...
Po krótkim namyśle przez głowę przeleciało mi jedno nazwisko. Krzysiek Sabisz. Od kiedy poznaliśmy się w Nepalu, a w mojej drugiej książce Siła Marzeń, czyli jak zdobyłam Everest opisałam jego tragiczną historię próby zdobycia szczytu, w trakcie której otarł się o śmierć i stracił cztery palce, zaprzyjaźniliśmy się. Tak, Krzysiek byłby dobrym wyborem, pomyślałam. Strasznie dużo mówi i jest absolutnym mistrzem niekończących się dygresji, ale znalazłabym sposób na jego gadulstwo :).
Wróciłam do Mikaela z jednym nazwiskiem, tymczasem on przedstawił mi ich aż jedenaście. Wow, sporo. Nie idziemy na biegun, tylko na Grenlandię, i nie sami, tylko całą bandą. Niech będzie, machnęłam ręką, nie podejrzewając, że do projektu wkrada się chaos.
Nie idziemy na biegun, tylko na Grenlandię, i nie sami, tylko całą bandą. Niech będzie, machnęłam ręką, nie podejrzewając, że do projektu wkrada się chaos.
W marcu 2021 roku kilkunastoosobowa ekipa zaczęła korespondować. Weryfikacja nastąpiła szybciej, niż myślałam – we wrześniu z dwunastki zostało czworo chętnych: dwóch Brytyjczyków, Peter Wilson i James Ketchell, wspomniany Mikael Strandberg i ja. Pod znakiem zapytania stało uczestnictwo Szweda Mikaela Mattssona, który rezydował w Stanach i nie wiedział, czy na czas otrzyma wszystkie niezbędne rządowe pozwolenia. Od października calle zaczęły być regularne. Dzieliliśmy zadania, wymienialiśmy uwagi dotyczące sprzętu, weryfikowaliśmy postępy organizacyjno-logistyczne, ustalaliśmy szczegóły. Nie licząc umiejętności i doświadczenia każdego uczestnika, zdecydowanie mocną stroną naszego polsko-szwedzko-brytyjskiego zespołu była międzynarodowa różnorodność.
W dużej mierze bazowaliśmy na wiedzy, doświadczeniu i kontaktach Mikaela Strandberga, który przez rok mieszkał na Grenlandii. W trakcie procesu składania wniosku o możliwość przejścia lądolodu był najbardziej wiarygodną osobą. I najbardziej naturalnym liderem. Miał też za sobą doświadczenia polarne – w 2013 roku podróżował z zaprzęgiem reniferów przez Syberię i zetknął się z ekstremalnie niskimi temperaturami. Poza tym nie bez znaczenia było jego doświadczenie w narciarstwie cross-country, które jako Szwed uprawiał regularnie. Jak większość podróżników w jego wieku (sześćdziesięciolatek!) miał na swoim koncie sporo pieszych i rowerowych wypraw do najodleglejszych zakątków świata.
Peter i James odbyli wspólnie niejedną podróż i z niejednym wyzwaniem się mierzyli. Obaj – i każdy z osobna – stanowili mocne ogniwa naszej drużyny.
James, zaledwie pół roku starszy ode mnie, mógł pochwalić się samotnym przemierzeniem Atlantyku kajakiem w sto dziesięć dni, przepłynięciem tegoż akwenu żaglowcem, zdobyciem Mount Everestu, licznymi wyprawami rowerowymi, w tym jedną półroczną, w trakcie której pokonał ponad osiemnaście tysięcy mil, i pierwszym okrążeniem Ziemi przy użyciu wiatrakowca. Jako żeglarz i pilot z siedmiuset godzinami doświadczenia meteorologię miał w małym palcu.
Jeszcze większym doświadczeniem lotniczym mógł pochwalić się Peter. Praktykę za sterem określał nie w godzinach, ale odwiedzonych helikopterem krajach. A było ich ponad sto. Peter miał sporo rekordów na swoim koncie: pierwszy lot śmigłowcem przez Afrykę, pierwszy przez Antypody, pierwszy przez Amerykę Łacińską. Był doświadczonym żeglarzem, bo przepłynął Atlantyk. Mimo to ani jego wygląd, ani usposobienie nie wskazywały, że to były żołnierz jednostek specjalnych. Ale Peter Wilson był przede wszystkim mistrzem rachunków i tabel. Podziwiałam jego skrupulatność we wszystkim, do czego się zabierał. Wziął na siebie żmudną pracę związaną z pozyskaniem niezbędnych pozwoleń. Każdy z nas musiał przebrnąć przez siedemnastostronicową instrukcję grenlandzkiego rządu, zatytułowaną Cover Letter for Expedition Applications „sports expeditions”, ale to Peter najlepiej poruszał się w jej skomplikowanym gąszczu.
Udział Mikaela Mattssona w wyprawie był niewiadomą do samego końca, pomimo że jego podróżniczo-sportowe CV znaków zapytania nie pozostawiało. Przez lata był wyczynowym multisportowcem. Uprawiał narciarstwo biegowe (w biegach długodystansowych zdobył juniorskie srebro mistrzostw Szwecji), łyżwiarstwo szybkie (tu mógł się pochwalić brązowym medalem na pięćdziesiąt kilometrów) czy wrotkarstwo (złoty medal w kategorii powyżej trzydziestego piątego roku życia). Sport od zawsze stanowił nieodłączną część jego życia, do tego stopnia, że poświęcił mu piętnaście lat jako pracownik naukowy. Mikael był doktorem i adiunktem w dziedzinie fizjologii wysiłku fizycznego. Obecnie trenuje zawodowych sportowców, a jednocześnie sam bierze udział w wytrzymałościowych wyścigach typu Adventure Racing World Series.
Reasumując: została nas garstka, a ja byłam jedyną dziewczyną na pokładzie. Przerażało mnie to trochę, bo wiedziałam, że pod względem fizycznym stanowię najsłabsze ogniwo.
Ja nie mogłam pochwalić się półką z pucharami, ale zdobyłam Koronę Ziemi, czterokrotnie przejechałam na rowerze wzdłuż i wszerz całą Polskę i mam upór tysiąca atletów.
Reasumując: została nas garstka, a ja byłam jedyną dziewczyną na pokładzie. Przerażało mnie to trochę, bo wiedziałam, że pod względem fizycznym stanowię najsłabsze ogniwo.
Jako ekipa, która nie korzystała z usług stosownej agencji, zobowiązani byliśmy skompletować szereg dokumentów. Między innymi pozwolenie władz Grenlandii, autonomicznego terytorium zależnego od Danii, na pobyt na lodowcu. Zobowiązani też byliśmy przedstawić szczegółową trasę i koordynaty planowanej marszruty, zarejestrować wszystkie egzemplarze odbiorników radiowych i telefonów satelitarnych w rządowej jednostce w Nuuk, dokonać opłat uprawniających nas do wejścia na lądolód, przedstawić gwarancję bankową na wypadek akcji ratunkowej i oświadczenie ubezpieczyciela, który w razie ewakuacji przyleci po nas na lodowiec. Aha, i jeszcze pozwolenie na broń.
To my, nasza drużyna w komplecie. Od lewej: Peter Wilson, James Ketchell, Mikael Mattsson, Mikael Strandberg i ja.
Na marginesie, o to ostatnie nie wnioskowaliśmy. Choć na południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy niedźwiedzi jest sporo, założyliśmy, że do spotkania z nimi nie dojdzie. Ich głównymi stołówkami są dryfujące kry, a ulubionym pożywieniem foki. Jaki niedźwiedź fatygowałby się w głąb lądu dla kilku nędznych i wychudzonych po tygodniach wędrówki turystów?
Tak wyglądały punkty „wbite” w mój lokalizator, wyznaczające naszą trasę. Z perspektywy ciepłego domu wszystko wydaje się banalne.
Ponadto każdy z nas musiał sporządzić coś w rodzaju CV, w którym miał wykazać się dotychczasowymi osiągnięciami podróżniczymi i sportowymi oraz umiejętnościami, które mogą być przydatne w trakcie trawersowania Grenlandii. Dobrze dobrany skład ekipy zwiększa prawdopodobieństwo powodzenia ekspedycji.
Celem wyprawy było pokonanie sześciuset kilometrów z zachodu na wschód największej wyspy świata, składającej się w 84 procentach z lądolodu. Miejscem startu był, odległy o godzinę jazdy samochodem od miejscowości Kangerlussuaq, punkt 660. Droga prowadząca z lotniska w Kang do czoła czapy lodowej to najdłuższa droga na południowo-zachodnim wybrzeżu Grenlandii. Liczy czterdzieści kilometrów, a wybudowana została na potrzeby turystów i naukowców. Z punktu 660 startują wszystkie ekspedycje, ale według relacji kierowcy, który od lat przywozi tu śmiałków, jeszcze przed dekadą spektakularny lodowiec zaczynał się kilkanaście kilometrów wcześniej.
Na wyznaczonej przez nas trasie jeden z punktów znajdował się dokładnie na kole podbiegunowym, którego położenie określa obecnie równoleżnik wyznaczający szerokość geograficzną 66°33’48’’ N, choć pozycja ta nie jest stała i zależy od osiowego przechyłu Ziemi. Zakładaliśmy, że nasza wyprawa potrwa około trzydziestu dni. Mieliśmy dotrzeć do wybrzeża wschodniego, do tak zwanej Grill Hut, czyli drewnianej chatki położonej w miejscowości Isortoq. A ponieważ wyprawy komercyjne prowadzone przez przewodników pokonują ten odcinek w dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu dni, uważaliśmy, że zbliżenie się do takiego wyniku będzie sukcesem.
Błoto, kamienie i renifery, czyli droga z Kangerlussuaq do punktu 660.
Brak widocznego celu, wieczna zmarzlina i bezkres grenlandzkiego lądolodu. Z tym właśnie przyjdzie nam się mierzyć.
Trawers Grenlandii uważany jest za jeden z najbardziej niebezpiecznych trawersów świata ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne: wysoką wilgotność względną, niskie temperatury oraz huraganowy wiatr zwany piteraq, który osiąga prędkość nawet do dwustu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Najlepszymi miesiącami, aby pokonać lodową pustynię, są kwiecień i maj (opcjonalnie czerwiec). Choć marzec i kwiecień to na Grenlandii miesiące zwane wiosennymi, de facto na wyspie panuje wtedy zima. Wskazania termometrów są ekstremalnie niskie, zwłaszcza w głębi lądu, gdzie dodatkowym czynnikiem obniżającym temperaturę jest wysokość nad poziomem morza (w najwyższym punkcie naszej trasy było to około dwóch i pół tysiąca metrów). Ale zaletą kwietniowych wypraw są warunki umożliwiające szybkie przemieszczanie się. Podłoże jest zamarznięte i występuje mniejsze ryzyko obfitych opadów śniegu utrudniających przemarsz. Jednym słowem, coś za coś: albo ekstremalne zimno i twardy, stabilny grunt, albo wyższe temperatury, większa wilgotność i brodzenie po kolana w śniegu.
Ostatecznie mieliśmy wyruszyć na początku maja. Okej, pomyślałam. Nic nie zdarza się przypadkiem. To dobra data na rozpoczęcie wyprawy, zwłaszcza że 3 maja to moje urodziny.
Zaplanowaliśmy zatem wymarsz na kwiecień, bo za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć roztopów na wschodnim wybrzeżu. Wyprawę mieliśmy rozpocząć szesnastego, ale zmienił to telefon od Mikaela. Ze względu na inny podróżniczy projekt Strandberg poprosił nas o przełożenie ekspedycji. Ostatecznie mieliśmy wyruszyć na początku maja.
Okej, pomyślałam. Nic nie zdarza się przypadkiem. To dobra data na rozpoczęcie wyprawy, zwłaszcza że 3 maja to moje urodziny.
Biegun północny to zaledwie punkt na zamarzniętym Oceanie Arktycznym, ale punkt legendarny, zajmujący w zbiorowej świadomości pozycję wyjątkową. Wiadomo – dom świętego Mikołaja :).
A teraz na poważnie. Na biegunie północnym, w którąkolwiek stronę się zwracacie, zawsze patrzycie na południe. To taka geograficzna sztuczka – stoicie wszak na skrzyżowaniu wszystkich południków. Kolejną sztuczką jest czas. Północny (południowy także) czubek Ziemi nie został przypisany do żadnej strefy czasowej, więc można przyjąć sobie dowolną godzinę.
Już od lat trzydziestych XIX wieku magia tego miejsca i chęć jego eksploracji powodowały zaciętą rywalizację między odkrywcami i żeglarzami. A bramą do bieguna była właśnie Grenlandia.
Już od lat trzydziestych XIX wieku magia tego miejsca i chęć jego eksploracji powodowały zaciętą rywalizację między odkrywcami i żeglarzami. A bramą do bieguna była właśnie Grenlandia. W 1827 roku jednym ze śmiałków, który podjął próbę zdobycia bieguna północnego, był sir William Edward Parry. Żeglarz i eksplorator do celu nie dotarł, ale w trakcie marszu przez największą wyspę świata osiągnął 82°45’ szerokości geograficznej północnej. Krótko po tym wydarzeniu, w 1831 roku, oficer Królewskiej Marynarki Wojennej sir James Clark Ross w trakcie wyprawy ze swoim wujem, poszukiwaczem drogi morskiej łączącej Atlantyk z Oceanem Spokojnym (nazwanej później Przejściem Północno-Zachodnim), Johnem Rossem, jako pierwszy zlokalizował północny biegun magnetyczny. Sir Ross był doświadczonym nawigatorem i jako eksplorator bieguna północnego – czy to w towarzystwie wuja, czy wspomnianego wcześniej sir Parry’ego – wielokrotnie zimował w Arktyce. Zresztą Brytyjczyk eksplorował nie tylko odległą północ. Dzięki jego czteroletniej wyprawie na biegun południowy (1839–1843) świat dowiedział się, jak wygląda większość wybrzeża Antarktydy. Badacz odkrył też morze, które na jego cześć zostało nazwane morzem Rossa, lecz dotarłszy do wybrzeży kontynentu, z bólem serca stwierdził, że bieguna południowego drogą morską nie osiągnie.
Po królewskich eksploratorach przyszedł czas na Norwegów.
Ale powróćmy do Grenlandii, przedsionka Północy i stałego punktu przygotowań do wypraw na biegun. Od lat trzydziestych XIX stulecia, gdy Ross ustalił magnetyczną północ, przez następne dziesięciolecia uparcie próbowano dotrzeć na północ.
Kolejnym śmiałkiem, któremu po blisko pięćdziesięciu latach udało się pobić rekord Parry’ego, był Brytyjczyk Albert Hastings Markham. Na 83°20’ szerokości geograficznej północnej zameldował się dokładnie w 1876 roku.
Trasa wyprawy Nansena: zaplanowana vs zrealizowana.
Po królewskich eksploratorach przyszedł czas na Norwegów.
Fridtjof Nansen był prekursorem niekonwencjonalnych wypraw polarnych. Po trzech latach przygotowań, w czerwcu 1893 roku, w specjalnie zaprojektowanym, odpornym na ciśnienie wywierane przez lód statku o nazwie Farm postanowił wyruszyć na północ. Norweg wiedział, co robi. Jego dwunastoosobowa załoga wyposażona była w zapasy żywności na sześć lat! Według planu statek miał utknąć w paku lodowym, a naturalny prąd Oceanu Arktycznego miał ponieść Nansena i jego zespół ku polarnemu przeznaczeniu. Tyle że Nansen nie przewidział, że na dryfowaniu trochę się schodzi. Po osiemnastu miesiącach, zniecierpliwiony powolnym ruchem pokrywy lodowej, 14 marca 1895 roku wraz z wybranymi towarzyszami zszedł z pokładu i psim zaprzęgiem ruszył w nieznane. Po przebyciu dwustu dwudziestu pięciu kilometrów ekipa osiągnęła rekordową północną szerokość geograficzną 86°14’, po czym ze względów bezpieczeństwa zawróciła. Rekordzistów witano w Norwegii jak bohaterów.
Norweg wiedział, co robi. Jego dwunastoosobowa załoga wyposażona była w zapasy żywności na sześć lat! Według planu statek miał utknąć w paku lodowym, a naturalny prąd Oceanu Arktycznego miał ponieść Nansena i jego zespół ku polarnemu przeznaczeniu.
W trakcie trzyletniej wyprawy Nansen zgromadził mnóstwo danych, co sprawiło, że w kolejnych latach oddał się pracy naukowej. Nie sposób nie wspomnieć o jego zaangażowaniu w politykę i czynnym udziale w powstaniu niepodległej Norwegii. W 1922 roku Nansen za swoją bezinteresowną działalność charytatywną na rzecz uchodźców, zwłaszcza ofiar I wojny światowej, otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla.
Na przełomie XIX i XX wieku, kiedy żeglowano już po wszystkich morzach, kolonizowano lądy i sporządzano mapy wszystkich dżungli, Arktyka pozostawała ostatnim niezbadanym przez podróżników i eksploratorów terytorium.
Kolejnym poszukiwaczem przygód był Amerykanin Robert Peary. Po otrzymaniu dyplomu z inżynierii lądowej zatrudnił się w Korpusie Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych i jako specjalista od doków okrętowych pracował między innymi przy planach budowy Kanału Panamskiego. Ponoć w trakcie jednej z wacht natrafił w jakimś czasopiśmie na ilustrowany artykuł Nansena opisujący trudy przeprawy przez Grenlandię, przez którą wiodła droga prowadząca na biegun północny. To najprawdopodobniej w gorącej Ameryce Środkowej wpadł na pomysł eksplorowania Arktyki.
Robert Peary.
Podekscytowany tą ideą pożyczył w 1886 roku od matki pięćset dolarów i popłynął na Grenlandię z planem samotnego dotarcia do miejsca, o którym marzył. Z powodu kończącej się żywności, po pokonaniu stu sześćdziesięciu kilometrów, zmuszony był zawrócić. Szybko zrozumiał, że była to wręcz samobójcza misja, i od tej pory planował wyprawy z większą rozwagą. By pozyskać na nie dodatkowe środki, w jednym z waszyngtońskich sklepów sprzedawał przywiezione z dalekiej północy futra. Tam w 1887 roku poznał Matthew Hensona, wolno urodzonego syna Afroamerykanów. Henson zrobił na Pearym ogromne wrażenie. Pracował w sklepie, ale globtroterskie doświadczenie zdobywał od najmłodszych lat. Osierocony trzynastolatek zamustrował się na statek odbywający rejsy po całym świecie. W trakcie tych podróży nauczył się czytać, pisać, poznał języki oraz zdobył wiedzę i praktykę w zakresie nawigacji, inżynierii i stolarki.
Z powodu kończącej się żywności, po pokonaniu stu sześćdziesięciu kilometrów, zmuszony był zawrócić. Szybko zrozumiał, że była to wręcz samobójcza misja.
Peary zaoferował Hensonowi pracę w charakterze swojego osobistego asystenta. Ufał mu i darzył go ogromnym szacunkiem, lecz arktyczna ekspedycja była przedsięwzięciem wymagającym większego zespołu. Do wymienionej dwójki dołączył zatem młody niedoświadczony lekarz z Nowego Jorku, Frederick Cook. Cook zaciągnął się na statek ze względu na osobistą tragedię. W trakcie porodu zmarły jego żona i dziecko, a on wierzył, że znajdzie ukojenie w ekstremalnych wyprawach.
Josephine Diebitsch Peary.
Grenlandia była dla Peary’ego poligonem doświadczalnym. W latach 1891–1892 przeszedł ją z zachodu na wschód, pokonawszy drogę z zatoki Inglefielda do północnych krańców fiordu Independence, którego zresztą został odkrywcą. Jako pierwszy w historii stwierdził, że Grenlandia to wyspa, a nie stały ląd sięgający aż po biegun. W trakcie tej ekspedycji, poza Hensonem, towarzyszyła mu żona, Josephine Diebitsch Peary, która jako pierwsza kobieta spoza Arktyki postawiła w niej nogę, oraz Cook, który w trakcie wyprawy uratował Peary’ego i leczył go, gdy ten niefortunnie złamał nogę.
Swoją drogą, postać i postawa Josephine zasługują na wyróżnienie. Uczestniczyła w wyprawach męża, badając między innymi zwyczaje innuickiej ludności. Ale przede wszystkim pomagała w pozyskiwaniu niebotycznych funduszy na ekspedycje. Wprawdzie posiłkowała się przy tym kontaktami własnego ojca, ale jej skuteczność, w ówczesnym męskim świecie, graniczyła niemal z cudem. Ponadto w trakcie jednej z wypraw urodziła Robertowi córkę. Poród odbył się w igloo, zaś miejscowi nazwali dzieciątko „Śnieżnym” (Snow Baby), bo nigdy wcześniej nie widzieli białego bobasa. Postępowa jak na tamte czasy Josephine była także członkinią i założycielką National Geographic Society i z oddaniem wspierała misję zdobycia bieguna, akceptując nawet fakt, że jej mąż doczekał się syna z Innuitką.
Złe doświadczenia z grenlandzkiej wyprawy, w trakcie której złamał nogę, nie ostudziły zapału Peary’ego. Podróżnicy powrócili do Stanów Zjednoczonych, by przygotować się do kolejnego podboju bieguna. Peary’ego nie zniechęciło nawet to, że w 1898 roku na Grenlandii podczas treningowego marszu w burzy śnieżnej zabłądził i odmroził stopy. By uniknąć gangreny, odciął sobie siedem palców.
W 1900 roku jego zespół wyruszył na kolejną wyprawę i dotarł do 83°50’ szerokości geograficznej północnej. A w 1906 roku pobił własny rekord, meldując się na szerokości 87°60’ N.
Ekspedycja Cooka – początek wędrówki na północ.
Rok później, bazując na doświadczeniu zdobytym na wyprawach z Pearym, Cook postanowił zorganizować samodzielną ekspedycję do miejsca, które tak uparcie pragnęli wcześniej osiągnąć on i jego towarzysze. Wraz z dziewięcioma Innuitami i stu trzema psami, po przeczekaniu zimy w innuickiej osadzie oddalonej o 1125 kilometrów od bieguna, rozpoczął wędrówkę na północ. Po ponad dwóch miesiącach podążania przez zamarznięte pustkowia, w południe 21 kwietnia 1908 roku Cook wyjął swój sekstant (optyczny przyrząd nawigacyjny) i z dumą oświadczył tubylczym współtowarzyszom, że oto dotarli do dziewięćdziesiątego stopnia szerokości geograficznej północnej, a tym samym zdobyli biegun północny jako pierwsi ludzie. Problem polegał na tym, że jego towarzysze ni cholery nie znali się na nawigacji i nie mogli potwierdzić tej fantastycznej nowiny. Nawiasem mówiąc, po powrocie twierdzili, że według nich Cook zawrócił wiele kilometrów przed celem.