120 dni Kultury - Wojciech Karpiński - ebook + książka

120 dni Kultury ebook

Wojciech Karpiński

0,0

Opis

120 dni Kultury to wybitna, odkrywcza książka! Rodzaj testamentu Wojciecha Karpińskiego, któremu zawdzięczamy „książki zbójeckie”: nowe spojrzenie na literaturę Polską w podzielonej Europie w „napowietrznym boju” o wolność indywidualną, społeczną i polityczną. W 120 dniach Kultury Karpiński powraca do najważniejszych tekstów opublikowanych w czasopiśmie, do najważniejszych autorów i wydarzeń. Dzięki oryginalnemu doborowi cytatów i komentarzy książka ta może zainteresować nie tylko oddanych miłośników „Kultury”, ale też zupełnie nową, młodą publiczność, która do tej pory mogła czuć się przytłoczona mnogością tekstów (i kontekstów) związanych z czasopismem Giedroycia. Dla tych, którzy „Kulturę” znają, będzie to więc podróż sentymentalna. Dla młodych czytelników – rodzaj przewodnika, który otworzy przed nimi świat Czapskiego, Miłosza, Gombrowicza, Jeleńskiego i wielu innych.

Prof. Andrzej St. Kowalczyk, Uniwersytet Warszawski

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu
pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wojciech Karpiński

(ur. 11V 1943 w Warszawie, zm. 18 VIII 2020 wParyżu)

Pisarz. Współpracownik paryskiej „Kultury”, członek redakcji „Zeszytów Literackich”, wieloletni pracownik Centre national de la recherche scientifique wParyżu.

KSIĄŻKI WOJCIECHA KARPIŃSKIEGO

Od Mochnackiego do Piłsudskiego. Sylwetki polityczne XIXwieku (wraz z Marcinem Królem), 1974, 1997

Szkice owolności, 1980

W Central Parku, 1980

Cień Metternicha, 1982

Pamięć Włoch, 1982

Amerykańskie cienie, 1983

Chusteczka imperatora, 1983

Książki zbójeckie,1988

Herb wygnania, 1989

Polska aRosja,1994

Fajka van Gogha, 1994

Portret Czapskiego, 1996

Prywatna historia wolności, 1997

Twarze, 2012

Obrazy Londynu, 2014

Henryk, 2016

Szkice sekretne,2017

120 dni Kultury, 2021

Słowo wstępne

Na początku roku 2020 na świecie wybuchła pandemia koronawirusa. Zastosowano przeciw niej blokadę na nieznaną w dziejach skalę: zatrzaśnięto granice państw, wstrzymano międzynarodową komunikację lotniczą i kolejową, miliardy ludzi zatrzymano w domach, zamknięto kościoły, przychodnie lekarskie, biblioteki, muzea, teatry, księgarnie, restauracje, kawiarnie. Równolegle nastąpiła intensyfikacja komunikacji wirtualnej. Dzięki komputerom, telefonom komórkowym można było uzyskać konsultację lekarską, obejrzeć spektakl operowy, porozmawiać z przyjaciółmi ponad szlabanami granic.

W tej sytuacji spróbowałem podzielić się z innymi tym, co jest mi szczególnie bliskie i cenne. Postanowiłem wykorzystać fakt, że na Portalu Kultura Paryska można, nie wychodząc z domu, przeczytać wszystkie numery „Kultury”. Lektura tego pisma i dzieł „pisarzy zbójeckich” była najważniejszą przygodą duchową mojej młodości i do dzisiaj stanowi wydarzenie formujące o zasadniczym znaczeniu. Zaplanowałem serial o „Kulturze”: na facebooku Instytutu Literackiego codziennie zamieszczać będę wpis prezentujący ważne dla mnie teksty z paryskiego miesięcznika. Ułożyłem materiał w tygodniowe cykle tematyczne. Wyszło mi 17 tygodni (co daje 119 dni) plus jeden dzień zamykający serial, czyli „120 dni Kultury” (erudyta powie, że to o 20 opowieści więcej niż w Dekameronie Boccaccia i dokładnie tyle dni, co w dziele francuskiego markiza – ale buchalteria ma tu niewiele do rzeczy). O takiej antologii marzyłem od lat. Pandemia ukazała mi potrzebę i możliwość szybkiej realizacji tych planów. Mikołaj Nowak-Rogoziński wyraził gotowość pomocy. Zaproponowałem projekt i przesłałem pierwszy gotowy tydzień Annie Bernhardt z Fundacji Kultury Paryskiej. Od 30 marca 2020 przez 120 dni punktualnie o 16.00 ukazywały się codzienne wpisy.

Kierowałem się wyraźnym kryterium. Wybierałem te teksty, które przemawiały do mnie w latach młodości, uczyły, jak patrzeć na świat, jak żyć, jak być bogatszym, swobodniejszym, i które po przeszło półwieczu zachowują nadal siłę oddziaływania. Dziękowałem mistrzom mojej młodości za dar, który od nich otrzymałem. Teraz chciałbym przekazać go dalej. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu o bogactwie, które tkwi w polskim piśmiennictwie drugiej połowy XX wieku. Wypisywałem szczególnie cenne dla mnie fragmenty tekstów. Ich sekretna lektura powodowała przyśpieszone bicie serca, gdy zbliżałem się do dwudziestki, zachowują siłę oddziaływania po sześćdziesięciu latach. Powstało kompendium bliskich mi „złotych gwoździ”, po które dzięki internetowi sięgnąć można w dowolnym miejscu na ziemi, biblioteka idealna literatury i wirtualne drzewo genealogiczne kultury. Chciałbym, aby te teksty stały się dla innych tym, czym były dla mnie w młodości i czym pozostają w późnych latach. Gdy młody d’Artagnan wyruszał z rodzinnego domu w świat, dostał na drogę balsam leczniczy i list polecający. Chciałbym, aby te strony były takim darem na drogę, balsamem na rany zadawane przez życie i listem polecającym do wybitnych pisarzy. Z własnego doświadczenia wiem, że mogą pełnić te magiczne funkcje.

Żyjemy w czasach, gdy po raz pierwszy korzystanie ze skarbów kultury nie jest elitarnym przywilejem wąskiej grupy bogatych i nie wymaga niezwykłego wysiłku. Od nas zależy, czym się będziemy interesować, co weźmiemy do czytania. To jest kwestia wolnego wyboru – i siły woli. Możemy budować własny swobodny i suwerenny dom Kultury, dom pamięci i wyobraźni. Powinniśmy zdobyć się na dystans do nieprzyjaciela, strzec się przed złodziejami czasu, zagłuszaczami naszego głosu. Taki mną kierował cel: wsłuchując się w swobodne głosy innych, obronić i wzmocnić własny głos, a przez to dochować wierności mistrzom wybranym za młodu.

Paryż, lipiec 2020

TYDZIEŃ 1U początków

DZIEŃ 1Wacław Zbyszewski – Zagubieni romantycy

Wacław Zbyszewski w eseju Zagubieni romantycy. Panegiryk – pamflet – próba nekrologu? naszkicował w 1959 roku wizerunki ludzi skupionych wokół „Kultury”. I jest to, po przeszło półwieczu, nie tylko najbardziej błyskotliwy portret tej niezwykłej formacji, ale też nadal uderzający przenikliwością i rozległością horyzontów.

„Pamiętam, jak dwanaście lat temu Jerzy Giedroyc zainstalował się na nowych śmieciach w Maisons-Laffitte pod Paryżem. Pamiętam pierwszą kwaterę polową «Kultury»: starą ruderę z wieżyczką, balkonem, tarasem, oszkloną werandą, cały zły gust XIX wieku, który, dzięki patynie starości, nabrał romantycznego uroku, wdzięku czasów, które odeszły. Dookoła stary, zapuszczony ogród, cienista aleja, pokrzywy, którymi porosły klomby i trawniki, sczerniałe murki, rozłożyste drzewa, gąszcz krzaków, cień zagajnika, opadające tynki przypominały polskie dwory, przenosiły odwiedzającego w przeszłość, w miniony i bezosobowy czas. Ten dom, ten park były wyzwaniem naszemu stuleciu, były jakby symbolem, że czas wolno zatrzymać; a jest to jedyna niemożliwość na tym naszym świecie. W domu, ubogim i próchniejącym, znajdowała się na prawo od wejścia biblioteka i widok tych książek, pieczołowicie zebranych, ponumerowanych, pokatalogowanych, starannie odkurzonych, poukładanych na długich półkach aż po powałę – w tym domu, w którym nie było mebli, nie było opału, nie było nic – jeszcze zwiększał poczucie wyzwania światu, epoce, życiu, jeszcze pogłębiał wrażenie bezsensowności, jeszcze wyostrzał wrażenie zaczarowanego domostwa.

Mieszkańcy «Domu Kultury» odpowiadali ramom, w których się znaleźli. Żaden z nich zapewne nie był człowiekiem normalnym: wszyscy nigdy nie powinni byli znaleźć się pod jednym dachem, a znalazłszy się nie powinni byli nigdy pod nim wytrzymać. Jednych znałem dawno, innych wcale, sądziłem, że niektórych znałem dobrze, innych mniej. Złudzenia, złudzenia. Zawsze przypominają mi się mądre słowa Jasia Rostworowskiego w przeddzień jego zrzucenia w Polsce jako kuriera Londynu, z której to tragicznej misji nie miał nigdy powrócić. «Mój drogi, mówił mi ten niezwykle uroczy i inteligentny chłopak, najinteligentniejszy z tak utalentowanej rodziny Rostworowskich – i mówił to à propos kogoś zupełnie innego – mój drogi, im dłużej żyjemy, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że nie znamy nikogo, że najbliżsi są dla nas jedną wieczną niespodzianką!»”.

„Na pewno Czapski oddał i oddaje nadal «Kulturze» wielkie usługi jako sui generis minister spraw zagranicznych; ma on podwójną łatwość do nawiązywania stosunków i przyjaźni, i jako artysta, i jako hrabia, bo właśnie te dwie grupy społeczne – arystokracja i cyganeria – są najbardziej międzynarodowe, najmniej sztywne, najmniej zaściankowe w obcowaniu z cudzoziemcami. Ale te realne, konkretne usługi Czapskiego są nieważne w porównaniu z jego wkładem w życie duchowe, osobiste, towarzyskie, wewnętrzne du petit cercle Laffitte’u. Giedroyc daje poczucie Misji. Zygmunt sprowadza idealistów na twardy grunt rzeczywistości. Zosia daje motor wściekłej energii i ciepło rodzinnego gniazda. A Józio Czapski dodaje całości pocałunku fantazji”.

Wacław Zbyszewski, Zagubieni romantycy. Panegiryk – pamflet – próba nekrologu?, „Kultura” 1959, nr 10.

DZIEŃ 2Józef Czapski – Raj utracony (na śmierć Bonnarda)

Józef Czapski na wiadomość o śmierci Pierre’a Bonnarda, malarskiego bożyszcza swojej młodości, napisał do pierwszego numeru „Kultury”, wydanego w Rzymie w 1947 roku, artykuł, będący wyznaniem i wyzwaniem: Raj utracony – jaki jest dziś, po kataklizmie lat wojny, sens sztuki?

„Bonnard wyraził jak nikt świat przeżyć i olśnień szczęśliwych. Na tej drodze dalej niż ktokolwiek poszedł w odkryciach «matematyki barwnej», tkwił korzeniami w szczęśliwej dla Francuzów drugiej połowie XIX wieku. Co mają robić dzisiaj malarze, którzy chcą być wierni pamięci Bonnarda? Malować to co on i malować jak on?

W jednej ze swych kronik cytuje Proust pochwały krytyka o jakimś współczesnym pisarzu: «On pisze równie dobrze jak Voltaire».

«Nie, na to, żeby pisać równie dobrze jak Voltaire, odpowiada Proust, trzeba by zacząć od tego, by pisać inaczej».

Te uwagi w związku ze śmiercią największego malarza doby obecnej są jedynie postawieniem wobec malarzy malujących problemu, którego artysta reagujący na ludzką rzeczywistość nie powinien by zbyt łatwo i z lekceważeniem odrzucać.

Między światem Bonnarda, który wzbogacił widzenie nasze i zaraził nas mądrą miłością życia i sztuki, między tym Bonnardem a rzeczywistością dzisiejszą jest przepaść, której tylko struś może nie widzieć. Ta przepaść niejednego z polskich malarzy  r o z d a r ł a”. 

Józef Czapski, Raj utracony, „Kultura” 1947, nr 1.

DZIEŃ 3Józef Czapski – Groby czy skarby

Niezwykły portret powojennego Paryża i wyzwanie powtórzone za Pawłem Valérym: od nas zależy, czy odkryjemy dokoła nas martwe groby, czy żywe skarby.

„Szedłem przez Pont Neuf. Była mgła, nie niebieska, jak często bywa w Paryżu, ale szara, prawie londyńska. Ciężka kopuła Instytutu koloru sadzy wynurzała się znad starych, szarych domów na tle szarego nieba. Domy na wyspie były także szare, jeden z nich najeżony cienkimi żelaznymi rusztowaniami wyglądał jak odrutowany garnek. Przecież przez ten sam most – przypomniałem sobie – wyjeżdżał Sułkowski do Egiptu razem z Venturą, wyjeżdżał karetą tuż stąd, z domu Bréguetów na 39, Quai de l’Horloge. […] Szedłem mostem zmęczony, bez myśli. Ostatni skrawek Cité, ogród pod mostem, wrzynający się ostrym szpicem w Sekwanę, był prawie zatopiony. Drzewa ogrodu dotykały wody, konary ich miały kolor kopuły Instytutu, stała tam również stara, niska, o połamanym pniu, podparta kijami wierzba płacząca. «Wierzba płacząca na brzegach Sekwany»…

Stała nad falą gęstą, nieprzezroczystą, barwy matowej, szarozielonej. Krótkie, ciężkie fale szły szybko i burzliwie. Patrzałem na miasto odruchowo, półświadomie notując zestawienie czerni, szarości i odbijającą od tych szarości głuchą zieleń szybkich fal narastającej Sekwany […].

Innego dnia śpieszyłem po moście de la Tournelle z Biblioteki Polskiej z Wyspy św. Ludwika. […] Na tle niebieskiego nieba, w świetle ciepłego, prawie wiosennego dnia styczniowego, w delikatnie niebieskim i mglistym oparze wyrastała znad ciemnych konarów drzew Notre Dame, liliowa koronka. Tylko wysoki szpic, zbudowany dopiero przez Viollet-le-Duca w połowie XIX wieku, gdy restaurował świątynię zmasakrowaną podczas Rewolucji, był ciemnoszary”.

Józef Czapski (pod pseudonimem Marek Sienny), Groby czy skarby, „Kultura” 1948, nr 5.

DZIEŃ 4Józef Czapski – Proust w Griazowcu

Jeńcy polscy w sowieckim obozie usiłowali ratować swoje życie umysłowe i jego fundament – pamięć, opowiadając o tym, co najlepiej zapamiętali z życia na wolności. Czapski w ramach konwersacji francuskiej odtwarzał z pamięci powieść Prousta, fundamentalne dzieło o mechanizmach pamięci w kulturze Zachodu. Jego wykłady zostały opublikowane w przekładzie Teresy Skórzewskiej w „Kulturze” w 1948 roku. Zapadła o nich cisza na dziesięciolecia. Oryginał francuski wykładów ukazał się w 1987 roku. Ale to dopiero od publikacji nowego wydania po francusku w 2011, a zwłaszcza od wydania po angielsku w 2018 zaczęto coraz szerzej dostrzegać w tej małej książeczce jedno z najpiękniejszych dzieł europejskiego humanizmu.

„Wspominam z wdzięcznością kolegów, bywało ich, o ile sobie przypominam, na tych odczytach francuskich o literaturze około 40, przychodzili o zmierzchu w fufajkach, mokrych butach, nieraz po długiej pracy w śniegu w dotkliwy mróz, do tej izby. Zamiast dawnych ikon i żarzącej pod nimi łampady wisiały w kącie izby portrety Marksa, Lenina i Stalina, w czerwonych tekturkach. Krasnyj ugołok – czerwony kącik, obowiązkowa czerwona «kapliczka» w każdym obozie, każdym kołchozie sowieckim. Koledzy siedzieli na wąskich i chwiejnych ławkach, słuchali w półmroku izby o przygodach księżnej Guermantes, o śmierci Bergotte’a, o mękach zazdrości Swanna.

Potem w wielkim refektarzu klasztornym – naszej stołówce (cuchnęło tam zwykle brudnymi statkami i kapustą), dyktowałem część tych odczytów najlepszym kolegom, którym strony te poświęcam”.

Józef Czapski, Proust wGriazowcu, „Kultura” 1948, nr 12 i nr 13.

DZIEŃ 5Józef Czapski – „Ja”

Czapski zastanawia się nad dziennikami jako formą literacką. Była to przecież dla niego, prowadzącego dziennik przez całe życie, sprawa dosłownie podstawowa. W tym błyskotliwym szkicu buduje przestrzeń duchową literatury polskiej drugiej połowy XX wieku.

„Chcę dziś mówić o tej formie literackiej, gdzie «ja» jest nie do uniknięcia, o pisarzach, dla których ta […] mieszanina problemów najbardziej generalnych z przeżyciami najbardziej intymnymi była stylem ich myślenia i odczuwania. Chciałbym tu zastosować w zwężonym zakresie zdanie z pamiętnika Brzozowskiego: «co nie jest biografią – nie jest w ogóle». Dla tych pisarzy ich myśli o świecie były ich biografią na równi z ich trawieniem, troskami materialnymi czy analizą swoich osobistych uczuć czy potknięć. I nie warto ich czytać, jeżeli się ich również nie zasymiluje jako części  w ł a s n e j  biografii.

O bajkach z tysiąca i jednej nocy, o Mémoires Saint-Simona pisał Proust, że był do nich supersticieusement attaché comme à mes amours. Do tych paru książek-wyznań, rozrzuconych na przestrzeni stu kilkudziesięciu lat, jestem również supersticieusement attaché comme à mes amours, odczuwam je również jak część własnej biografii. Te dzienniki, te kartki z notatników, francuskie, polskie, rosyjskie,  k a r m i ł y  mnie, uczyły, towarzyszyły wewnętrznie, upokarzały czy dodawały otuchy. Kiedyś chciałbym o tym świecie napisać szerzej: od Amiela aż po ostatnią genialną Simone Weil (bo i jej notatki dla druku nie przeznaczone, to jeszcze «ja», ale «ja» skazane na zniszczenie, na zagładę na drodze mistyki i zupełnego całopalenia).

Nie umiałem nigdy się gorszyć, odwrotnie, pociągała mnie ta mieszanina dziennika, drobnej osobistej przygody i wielkich zagadnień, ta bliskość fizjologii i metafizyki. Ze znanej mi tylko częściowo ogromnej literatury «intymnej» dziewiętnastego i dwudziestego wieku wybieram parę książek tak bardzo różnych światopoglądem, klimatem, a tak bliskich w czymś najważniejszym, w widzeniu najbardziej generalnych zagadnień, w przełamaniu poprzez swój intymny świat wewnętrzny”.

Józef Czapski, „Ja”, „Kultura” 1949, nr 15 (styczeń).

DZIEŃ 6Jerzy Stempowski – Esej dla Kasandry

Jerzy Stempowski, piszący na emigracji pod pseudonimem Paweł Hostowiec, w Eseju dla Kasandry, zastanawia się, dlaczego zaczynając od Jakuba Burckhardta wszyscy, którzy widzieli jasno rzeczy przyszłe, dręczeni byli poczuciem bezużyteczności swej wiedzy. Mieszkańcy współczesnej Europy powinni lepiej nauczyć się przewidywać skutki swych czynów, jeżeli chcą uniknąć kolejnych katastrof.

Stempowski w Eseju dla Kasandry kreśli sylwetki tych, którzy mieli wzrok przenikliwy i dostrzegali zagrożenia rysujące się przed Europą. Najmocniej zapamiętałem jego spotkania z Szymonem Askenazym.

„Askenazy był jak gdyby żywym świadectwem głębokich zmian, jakie zaszły w owych czasach, zmian, których nikt nie chciał widzieć. Był wysoki, koszmarnie chudy, z wielką głową, bardzo długim nosem i parą ciemnych, bystrych i nieżyczliwych oczu. Język i sąd jego były tnące jak nóż. Z biegiem czasu odwiedzano go coraz rzadziej. W ostatnich latach życia był zupełnie samotny.

Być może dlatego, że moje myśli nie odbiegały wówczas zbytnio od jego własnych, Askenazy znosił mnie lepiej niż innych. Przychodziłem doń zwykle wczesnym popołudniem. Przez godzinę lub dwie opowiadał anegdoty z życia Adama Czartoryskiego, czytał czasami jakiś fragment porzuconego rękopisu. Potem około 5-tej ubierał melonik koloru brązowego zimą, perłowego latem i razem wychodziliśmy na miasto. Droga nasza prowadziła zazwyczaj przez Krakowskie Przedmieście, Miodową, plac Bankowy. Przed każdym starym domem Askenazy zatrzymywał się i opowiadał, co się w tym domu działo w Noc Listopadową, jakie osoby były tam zebrane i o czym mówiono.

Wersja słowna tej historii odbiegała nieraz znacznie od tej, jaką zostawił w Łukasińskim. Z opowiadanych przezeń fragmentów wyłaniał się powoli obraz chaosu, rozbieżnych i bezwstydnych interesów, nieporadności. Bohaterstwo sąsiadowało z bezmyślnym egoizmem i prowokacją”.

Jerzy Stempowski, Esej dla Kassandry, „Kultura” 1950, nr 6.

DZIEŃ 7Konstanty Jeleński – Apokalipsa i perspektywa

Konstanty Jeleński zadebiutował w „Kulturze” esejem Apokalipsa i perspektywa. Był już autorem świetnych artykułów dotyczących literatury czy socjologii, drukowanych w polskiej prasie wojskowej zaraz po wojnie, stanie się wkrótce najbardziej przenikliwym propagatorem pisarzy zbójeckich. Ten szkic dobrze oddaje apokaliptyczną atmosferę Europy tego czasu: „Smutek wynikający z pewności, że Ateny nie mogą trwać wiecznie, zrównoważony jest może świadomością, że kiedyś musi runąć również i perska tyrania”.

„Pisząc o wizjach przyszłości, porównałem ten ich gatunek, który w moim przekonaniu jest zgodny z myśleniem historycznym, do wizji wergiliuszowskiej Sybilli, przepowiadającej założenie Rzymu przez Eneasza.

Chciałbym dalej wyjaśnić cel tego krótkiego eseju, nawiązując do odczytu wypowiedzianego przez Gide’a w Oxfordzie w 1947 roku. Gide cytuje tam ustęp z Eneidy, w którym Wergiliusz opisuje ucieczkę Eneasza z płonącej Troi ze swym sędziwym ojcem Anchizesem na barkach. Zdaniem Gide’a ustęp ten posiada głębokie symboliczne znaczenie: Eneasz niósł na swych ramionach nie tylko swego ojca, ale również cały ciężar przeszłości i tradycji. W ten sam sposób, mówi Gide, uciekamy obecnie z płonącego grodu naszej cywilizacji, z ciężarem naszej chrześcijańskiej przeszłości na barkach, chrześcijańskiej cywilizacji opartej na poszanowaniu jednostki”.

„A jednak, chociaż bolesna wydaje się nam myśl, że nasza cywilizacja może nie być wieczna i że na jej miejsce przyjdzie może nowa, poczęta nie nad Morzem Śródziemnym, lecz nad Mississipi czy na stokach Uralu, obraz Eneasza, który z płonącej Troi wynosił starego ojca, bardziej jest zgodny z wiarą w wartość i wagę człowieka niż obraz bramy z napisem: Lasciate ognisperanza…”

Konstanty Jeleński, Apokalipsa iperspektywa, „Kultura” 1950, nr 12.

TYDZIEŃ 2Pojawienie się Miłosza i Gombrowicza

DZIEŃ 8Gombrowicz i Miłosz po raz pierwszy, maj 1951

Numer majowy „Kultury” z 1951 roku może być uznany za przełomowe wydarzenie w literaturze polskiej XX wieku: po raz pierwszy ukazały się tam nazwiska Miłosza i Gombrowicza. To jest spojrzenie dzisiejsze. Wówczas widziano w tych tekstach sensacje. Pojawienie się Miłosza było międzynarodową sensacją polityczną: dyplomata Polski Ludowej „wybrał wolność” na Zachodzie. Mniej interesowano się tym, że Miłosz był już wtedy uznawany za najwybitniejszego poetę swego pokolenia. Sam zresztą rozpoczynał programowy artykuł Nie słowami: „To, o czym opowiem, można nazwać historią pewnego samobójstwa”. Dalsze lata dopisały tej historii wspaniały happy end. Publikacja Trans-Atlantyku była sensacją czy też prowokacją literacką: jak autor śmie tak prześmiewczo opowiadać o bolesnej przeszłości i jak śmie używać nieparlamentarnego słowa. Niektórzy dostrzegli językową wirtuozerię tej opowieści. Wkrótce publikacja Fragmentów z dziennika przyniesie inny ton i zapowie dzieło wyznaczające nowe drogi literaturze polskiej.

Czesław Miłosz, Nie, „Kultura” 1950, nr 5.Witold Gombrowicz, Trans-Atlantyk, „Kultura” 1950, nr 5.

DZIEŃ 9Czesław Miłosz – Zniewolony umysł

Ogłoszony w letnim numerze „Kultury” z 1951 roku Ketman Czesława Miłosza to rozdział Zniewolonego umysłu. To była pierwsza książka Biblioteki „Kultury”, która wpadła mi w ręce, a precyzyjniej mówiąc, mojemu starszemu bratu Jakubowi. Było to wiosną 1956 roku. Pożyczył ją na jeden dzień od szkolnego kolegi. Czytałem Jakubowi przez ramię, szybciej przerzucał kartki. Opuszczałem więc ostatnie linijki… A jednak ta lektura pozostała w pamięci na zawsze. Następny raz dostałem Zniewolony umysł do ręki jesienią 1960. W ramach pedagogicznych eksperymentów odbywaliśmy w maturalnej klasie wycieczki. Byliśmy w piekarni, oglądaliśmy tartak, zaprowadzono nas do Biblioteki Narodowej. Zapytałem, czy są ograniczenia w dostępie do zbiorów. Każdy może korzystać na miejscu. Następnego dnia po lekcjach zjawiłem się w gmachu Biblioteki, jeszcze na Rakowieckiej. Chodziłem tam codziennie, sięgając po coraz bardziej nieprawomyślne tytuły, wśród nich był Zniewolony umysł. Po dwóch tygodniach powiedziano mi, że nie są to książki dla uczniów. Tak skończyło się moje indywidualne seminarium miłoszowskie.

Czesław Miłosz, Ketman, „Kultura” 1951, nr 7–8.

DZIEŃ 10Witold Gombrowicz – Dialog z Miłoszem

Gombrowicz w Dzienniku prowadził dialog z Miłoszem, widział w nim pierwszorzędną siłę literatury współczesnej, ale rozróżniał między Miłoszem pisarzem „absolutnym” a Miłoszem porażonym przez Historię, przez deterministyczną wizję polityki. Pisarz powinien iść własnym tropem, mówić o swoim świecie, ale w nim zdobyć się na „wolę rzeczywistości”, odwagę spojrzenia. Takie wyzwolenie twórcy będzie wyzwalającym przykładem dla czytelników. Swoboda duchowa, otwarcie na rzeczywistość i lojalność wobec niej, odarta ze złudzeń samotność – oto potencjalne atuty wygnańca. Jak jednak uzyskać kontakt z rzeczywistością za granicami ojczyzny? Schodząc w głąb siebie, odpowiada Gombrowicz, mówiąc o własnej wolności i jej zagrożeniach. „Gdyż komunizm to coś, co podporządkowuje człowieka zbiorowości ludzkiej, z czego wniosek, że najesencjonalniejszym sposobem walki z komunizmem jest wzmocnienie jednostki przeciw masie. […] W tym sensie jedna strona Montaigne’a, jeden wiersz Verlaine’a, jedno zdanie Prousta są bardziej «antykomunistyczne» niż oskarżający chór, jaki stanowicie. Są swobodne – są wyzwalające”.

Polemizując z jednym z wcieleń Miłosza, Gombrowicz podejmuje na poziomie fundamentalnym dyskusję o roli wolnego słowa. „Nie domagam się ani sztuki stosowanej, ani czystej – domagam się twórczości «naturalnej», takiej, która jest niepremedytowanym urzeczywistnieniem się człowieka. Lecz on mówi: – Lękam się… i lękam się tego, że gdy oddalę się od Historii (to znaczy od truizmów doby obecnej), będę samotny. Na co ja powiem: – Ten lęk jest nieprzyzwoity, co gorzej, urojony. Nieprzyzwoity, gdyż jest rezygnacją z jedynego – chyba – heroizmu, który stanowi dumę, siłę, żywotność literatury. Ten, kto się boi ludzkiej wzgardy i osamotnienia wśród ludzi, niech milczy. Ale lęk ten jest także urojony – albowiem popularność, którą zdobywa się na służbie czytelnika i prądów epoki, oznacza jedynie duże nakłady – i nic, nic więcej, a tylko ten, kto zdołał wyodrębnić się z ludzi i zaistnieć jako człowiek osobny, a dopiero potem zdobywa sobie dwóch, trzech, dziesięciu wyznawców, braci, ten tylko wydobył się z samotności w granicach sztuce dozwolonych”.

Witold Gombrowicz, Fragmenty dziennika, „Kultura” 1953, nr 9.

DZIEŃ 11Witold Gombrowicz – Ewokacja przeszłości

W pewną niedzielę roku 1954 Gombrowicz spacerował po przeszywanej wiatrem Avenida Costanera w Buenos Aires:

„Zimny wiatr z południa wymiótł z Buenos Aires masę gorącego i wilgotnego powietrza, dmie teraz posuwiście, wyjąc, świszcząc, brzęcząc i trzaskając szybami, wyrzucając w górę papiery a na skrzyżowaniach ulic powodując istne orgie niewidzialnych czarownic. Ten wiatr pseudojesienny porywa i mnie, i gna wraz ze mną – a zawsze w przeszłość – ma on przywilej wywoływania we mnie przeszłości i nieraz godzinami poddaję się mu, siedząc gdzieś na ławce. Tam, przewiany, usiłuję dokonać rzeczy nad siły a tak upragnionej – nawiązać z Witoldem Gombrowiczem do epok niepowrotnych. Rekonstrukcji mojej przeszłości poświęciłem wiele czasu, ustalałem pracowicie chronologię, wytężałem pamięć do ostateczności szukając siebie, niczym Proust, ale nie da się nic zrobić, przeszłość jest bezdenna a Proust kłamie – nic, zupełnie nic nie da się zrobić… Ale wiatr południowy, powodując jakieś zaburzenia w organizmie, wytwarza we mnie stan nieomal miłosnego pożądania, w którym, błądząc rozpaczliwie, usiłuję ze skrzywionymi ustami choć przez chwilę obudzić w sobie dawne moje istnienie.

Na Avenida Costanera, wpatrzony w fale wyrzucane w górę białymi kłębami przez kamienne obmurowanie brzegu z uporczywą furią, przyzywałem ja, dzisiejszy Gombrowicz, tamtego dalekiego mego protoplastę w całej jego drżącej i młodej bezbronności”.

„Te sytuacje były nie do odparcia, ponieważ były niegodne odparcia – ponieważ były zbyt głupie i śmieszne, aby można było wziąć na serio cierpienie, które zadawały. Więc cierpiałeś, a jednocześnie wstydziłeś się swego cierpienia, i ty, który już wówczas wcale nieźle dawałeś sobie radę z demonami o wiele groźniejszymi, tu załamywałeś się okropnie, dyskwalifikowany własnym bólem swoim. Biedny, biedny chłopcze! Dlaczego mnie wtedy nie było przy tobie, dlaczego nie mogłem wejść wtedy do tego salonu i stanąć tuż za tobą, abyś poczuł się uzupełniony późniejszym sensem twego życia. Lecz ja – twoje urzeczywistnienie – byłem – jestem – o tysiąc mil, o wiele lat od ciebie i siedziałem – siedzę – tutaj, na amerykańskim brzegu, tak gorzko spóźniony… i tak wpatrzony w wodę wytryskującą ponad mur kamienny, wypełniony odległością wiatru pędzącego ze strefy polarnej”.

Witold Gombrowicz, Fragmenty zdziennika, „Kultura” 1954, nr 5.

DZIEŃ 12Czesław Miłosz – Mittelbergheim

W numerze „Kultury” z czerwca 1952 roku ukazały się wiersze Miłosza pisane już po decyzji pozostania na Zachodzie: Na śmierć Tadeusza Borowskiego, Faust warszawski, W praojcach swoich pogrzebani, o olbrzymim napięciu wewnętrznym, pełne resentymentu do świata i do siebie, rozdarte. A na koniec tej serii wiersz jakby pisany w innej tonacji, mówiony innym głosem, mocno chwytający rzeczywistość i unoszony przez wizję, wiersz amulet na trudne czasy – Mittelbergheim, poświęcony Stanisławowi Vincenzowi i opisujący moment wewnętrznej równowagi odczutej w alzackim miasteczku, które już na zawsze zajmuje ważne miejsce na mapie polskiej poezji:

                                                …Tu i wszędzie

Jest moja ziemia, gdziekolwiek się zwrócę

I w jakimkolwiek usłyszę języku

Piosenkę dziecka, rozmowę kochanków.

Bardziej od innych szczęśliwy, mam wziąć

Spojrzenie, uśmiech, gwiazdę, jedwab zgięty

Na linii kolan. Pogodny, patrzący,

Mam iść górami w miękkim blasku dnia

Nad wody, miasta, drogi, obyczaje.

Czesław Miłosz, Na śmierć Tadeusza Borowskiego, Faust warszawski, Wpraojcach swoich pogrzebani, Mittelbergheim, „Kultura” 1952, nr 6.

DZIEŃ 13Czesław Miłosz – Traktat poetycki

Ukazanie się Traktatu poetyckiego Miłosza najpierw w „Kulturze”, następnie w wydaniu książkowym nakładem Instytutu Literackiego (Paryż 1957), stanowi datę o zasadniczym znaczeniu. Gdy w roku 2000 zastanawiałem się nad najważniejszymi dla mnie dziełami literatury polskiej w XX stuleciu, zacząłem od Wesela Wyspiańskiego (które wywodzi się jednak z wieku XIX), następnie był to Dziennik Gombrowicza oraz poezja Miłosza – Traktat poetycki najpełniej chyba wskazuje na jej bogactwo. I jest w nim fragment (wypisałem go sobie w czasie pierwszej lektury w Bibliotece Narodowej jesienią 1960 roku, mam ten zeszyt notatek z owych pamiętnych lektur do dziś) doskonale określający Miłoszowe poszukiwanie suwerennego głosu, pragnienie nowej dykcji –

Bo tylko ona pozwoli wyrazić

Tę nową czułość, a w niej ocalenie

Od prawa, które nie jest naszym prawem,

Od konieczności, która nie jest nasza,

Choćbyśmy nasze nadali jej imię.

Czesław Miłosz, Traktat poetycki, „Kultura” 1956, nr 6 i 1957, nr 1–2.

DZIEŃ 14Konstanty Jeleński – Bohaterskie niebohaterstwo Gombrowicza

Szkic Jeleńskiego Bohaterskie niebohaterstwo Gombrowicza z września 1957 roku jest nie tylko błyskotliwą interpretacją Dziennika Gombrowicza, ale też doskonałą prezentacją sztuki pisarskiej Jeleńskiego.

„Mimo że celem Dziennika jest odważne przedsięwzięcie natury moralnej, Gombrowicz wie, że jeśli się już wybrało słowo, ostateczną miarą odwagi i moralności jest styl. Na nic się zdadzą w literaturze najbardziej karkołomne doświadczenia wewnętrzne, jeśli nie towarzyszy im napięta, skupiona wola ich przekazania, osiągnięcia komunikacji. Więcej było mistyków niż Święty Jan od Krzyża. Święta Inez de la Cruz, Święta Teresa, Święta Katarzyna. Ale oni potrafili nam coś ze swego doświadczenia przekazać, gdyż, pisząc, szukali słów bohatersko i precyzyjnie. W Dzienniku Gombrowicz odkrywa niemal wszystkie swoje karty, dokonuje szczodrego i odważnego daru samego siebie. Podobnie jak Trans-Atlantyk, Dziennik jest autobiograficzną powieścią (jakże łatwo jest w niej znaleźć fabułę, poszczególne jej wątki, jakże prawdopodobną byłaby dziś taka kapryśna konstrukcja). Pozornie Trans-Atlantyk jest bardziej transponowany, pisany bardziej tajemnym szyfrem. Ale nie łudźmy się – szyfrowany jest również Dziennik, gdyż na poziomie, na którym przemawia do nas Gombrowicz – zerwawszy z umowną konwencją «rzeczywistości» – każde słowo jest tylko znakiem, rozpaczliwie nieraz dążącym do pokrycia, uchwycenia prawdy. Różnica polega na czym innym. Podczas gdy Trans-Atlantyk jest autobiografią mitologiczną – podobnie jak każde wielkie dzieło sztuki – w Dzienniku Gombrowicz stanął przed zadaniem bodaj trudniejszym: autobiografii zdesakralizowanej. Stąd w szarym nurcie tygodnia, sobotach, piątkach i poniedziałkach, cały muł egzystencji materialnej, nudy, nieuwagi, głupoty, która jest udziałem każdego z nas: wszystkich elementów, które w dziele sztuki się zazwyczaj eliminuje”.

Konstanty Jeleński, Bohaterskie niebohaterstwo Gombrowicza, „Kultura” 1957, nr 9.

TYDZIEŃ 3O wygnaniu

DZIEŃ 15Emil Cioran i Witold Gombrowicz – O wygnaniu

Za początek rozmowy o blaskach i cieniach wygnania, prowadzonej przez powojenną polską emigrację, przyjąć można szkic Emila Ciorana, Rumuna piszącego wspaniałą francuszczyzną, ogłoszony przez „Kulturę” w czerwcu 1952 roku w przekładzie i z komentarzem Witolda Gombrowicza. Esej Ciorana, zamieszczony w jego tomie La tentation d’exister, po francusku zatytułowany jest Avantages de l’exil, po polsku nosi tytuł Dogodności i niedogodnościwygnania.

Cioran prowokuje. Pisarz na wygnaniu to dla niego zgorzknialec podszyty zdobywcą. Wygnaniec pragnie za wszelką cenę narzucić innym swoje imię. Jak to uczynić? Pisze przecież w nieznanym języku. Przekład? Nie znajdzie tłumacza. Gdyby go znalazł, tłumaczenie okaże się zdradliwe. I kto je wyda? Kto sięgnie po egzotyczną książkę? Pisać w innym języku? Kto to potrafi? A jeżeli potrafi, to staje się kimś innym, dokonuje heroicznej zdrady, zrywa z przeszłością i, w pewnym stopniu, z sobą samym.

O czym i jak miałby pisać? Pragnie opowiedzieć innym o swoich nieszczęściach. Jego tematyka szybko się wyczerpie. Nie można wciąż powtarzać obrazu wygnania, dlatego powieść, zdaniem Ciorana, nie jest gatunkiem dla wygnańca. Jego żywiołem jest poezja. Proza wymaga zróżnicowanego zaplecza społecznego, tradycji, ścisłości. Poezja wytryskuje, jest bezpośrednia lub też całkowicie wymyślona; jest domeną troglodytów i estetów. Wygnańcom, w początkach, ziemia ucieka spod nóg. To stan uprzywilejowany dla poety. Ileż wysiłków kosztowało Rilkego, aby stracić kolejne ojczyzny, zerwać więzi ze światem. Wygnaniec dostępuje tego stanu tanim kosztem. Ale grozi mu, że przyzwyczai się do wygnania, że znajdzie w nim rodzaj przyjemności. W najlepszym razie będzie epigonem swoich rozpaczy. Wyschnie źródło inspiracji. Szukać będzie ocalenia, zależnie od temperamentu zanurzając się w pobożności bądź w sarkazmie. Wiara bądź humor, oto stacje końcowe pisarza na wygnaniu, jakim widzi go Cioran.

Na te błyskotliwe uproszczenia Gombrowicz odpowiedział Komentarzem, rozwijanym później w Dzienniku. Wedle Gombrowicza słowa Ciorana zieją stęchlizną grobu, lecz zbyt są małostkowe. O kim mowa, gdy pada określenie „pisarz na wygnaniu”? Mickiewicz pisał książki i pisuje je pan X wcale poprawne i nawet poczytne, obydwaj są „pisarzami” i notabene pisarzami na wygnaniu. Na tym podobieństwo między nimi się kończy. Rozmaite bywają rodzaje wygnania: Rimbaud, Norwid, Kafka… Każdy z wybitnych, wskutek swej wybitności, był cudzoziemcem w swym własnym kraju. Wielu z nich pisało przeciw czytelnikom, nie dla nich. Sławni stali się dlatego, że wyżej cenili siebie niż powodzenie. Każda sztuka, dodaje Gombrowicz, nie tylko emigracyjna, powstaje w najściślejszym związku z rozkładem, jest przetworzeniem choroby na zdrowie. Każda sztuka ociera się o śmieszność. Sztuka w ogóle jest cmentarzyskiem ambicji; na jednego, który zdołał się urzeczywistnić, tysiące niespełnionych. Brak honorów, oparcia o rodzime społeczeństwo? Ależ ta atmosfera cieplarniana sprzyja sztucznym hierarchiom. Pisarz, o którym wspomina Cioran, zdaniem Gombrowicza nigdy naprawdę nie zaistniał; to embrion pisarza.