12 ptaków ratujących życie - Charlie Corbett - ebook + książka

12 ptaków ratujących życie ebook

Corbett Charlie

0,0
33,60 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Żałoba to bardzo  indywidualne doświadczenie. Charlie Corbett towarzysząc matce w chorobie, a następnie zmagając się z żałobą po jej śmierci znalazł ukojenie w świecie przyrody.

W momencie najgłębszej rozpaczy wyszedł na spacer, błąkając się bez celu usłyszał śpiew skowronka. Do tamtego czasu nie zwracał uwagi na istniejące dookoła ptaki. Ten jeden moment okazał się przełomowy w przechodzeniu przez czas smutku i żałoby.

Dwanaście ptaków ratujących życie jest opowieścią o tym, w jaki sposób natura dookoła nas może pomóc w dojściu do równowagi psychicznej. Pełna czułości historia o rodzinie, zabieganiu we współczesnym świecie i przełomowych momentach, w których potrzebujemy wyciszenia, spokoju i uważności.

 

***

Niezwykła opowieść wrażliwego człowieka, który w życiu pełnym lęków i niepokojów odnajduje spokój i równowagę w naturze, przede wszystkim dzięki niezwykłej więzi z ptakami. To one stały się dla niego pasją, odpoczynkiem od pracy, inspiracją i źródłem siły, ale też  lekarstwem na trudne chwile i kryzysy. Pomogły mu złagodzić cierpienie w okresie choroby i śmierci matki. Ptaki stały się dla niego prawdziwą namiętnością. Obserwował je wszędzie, gdzie był, zarówno na wsi, jak i w mieście. W książce opisuje spotkania z dwunastoma gatunkami, ale wspomina też o kilkudziesięciu innych ptakach występujących w Wielkiej Brytanii.

Mirosław Rzępała, Towarzystwo Przyrodnicze „Bocian”

 

**

Co takiego sprawia, że dorośli faceci, którzy niespecjalnie zwracają uwagę na przyrodę, nagle znajdują ukojenie w wypatrywaniu ptaków? Może chodzi o rodzaj medytacji. Może o spokój. Kto wie? Swoją książkę Corbett napisał po śmierci matki. To intymna podróż z człowiekiem przeżywającym żałobę, który ukojenie znajduje w świecie ptaków. To nie jest książka dla ornitologów ani dla ptasiarzy, którzy muszą odhaczać kolejne gatunki. To raczej książka pozwalająca zrozumieć, co dzieje się z ludźmi, gdy tracą bliską osobę. To jedna z tych opowieści, przy których smutek ściska za gardło, ale za chwilę przychodzi spokój i uśmiech.

Grzegorz Zalewski, autor książki Nie pozwolę ci zniknąć

 

**

Gdy życie człowieka staje się zbyt trudne do zniesienia, obcowanie z naturą, obserwacja i uważne wsłuchiwanie się  w głosy ptaków, tych pospolitych, jak skowronek, rudzik czy drozd śpiewak lub rzadkich kulików albo płomykówek,  może pomóc odnaleźć spokój i wyprostować ścieżki. Nabrać dystansu. „Nie jesteś już aktorem odgrywającym główną rolę we własnym melodramacie – stajesz się niewielką cząstką wielkiej epopei natury”.  12 ptaków ratujących życie to książka o odkrywaniu przyrody i siebie na nowo… Gorąco polecamy

 

Agnieszka i Włodek Bilińscy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 308

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WARSZAWA 2022

Tytuł oryginału: 12 Birds to Save Your Life. Nature’s Lessons in Happiness

Copyright © Charlie Corbett, 2021 First published as 12 Birds to Save Your Life in 2021 by Michael Joseph, an imprint of Penguin. Penguin is part of the Penguin Random House group of companies.

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Linia, 2022

Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Środa, 2022

Projekt okładki na podstawie okładki wydania oryginalnego, adaptacja Dariusz Pepłoński.

Redakcja: Anita Widman-Drzewiecka

Konsultacja ornitologiczna: Mirosław Rzępała

Korekta: Klaudia Kaczmarczyk

Skład: Maga Siarkiewicz

Seria: Biała Plama

www.bialaplama.pl

Linia sp. z o.o.

www.wydawnictwolinia.pl

ISBN (e-book): 978-83-66667-27-3

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dla Mamy,

ponieważ:

„Ach, wiesz, ja nie wiem, czyżbyś nie wiedział?”,

jak powiedział kiedyś pan Śliwka[1].

Nie pożyczaj mnie nikomu, a będę cichą towarzyszką wszystkich twoich wędrówek. Gdziekolwiek pójdziesz, ja pójdę z tobą, przez orła przestwór i przez wielkie morza; przez skwar i chłód, przez spokój i burzę, przez tak różne lata. Gdy pod koniec trudnego dnia położysz się w swoim łóżku, poczytaj mnie trochę, a sny będziesz miał słodkie.

                 Isaak Walton, The Compleat Angler

Nie masz nad sobą dachu, więc wyraź naturo

Swoje

Wstęp

Jest to książka o tym, jak radzić sobie z tym, że jest się człowiekiem. O tym, jak niespodziewane zdarzenia utorowały sobie drogę, którą bez pozwolenia wtargnęły w moje życie. I o tym, jak w czasach wielkiego niepokoju i lęku ożywiona na nowo miłość do świata przyrody – w szczególności do ptaków – pomogła mi poradzić sobie ze śmiercią matki i odnaleźć moje miejsce na Ziemi. Nie ma nic nowego w śmierci i przemijaniu, w niepewności i smutku. Towarzyszą nam od chwili, gdy nasi przodkowie po raz pierwszy wyszli na ląd z pierwotnych mokradeł i zaczęli martwić się tym, co będą jedli na obiad. A przecież, z jakiegoś powodu, gatunek nasz radzi sobie z nimi gorzej niż kiedyś.

Wyprowadziliśmy się z naszego naturalnego środowiska. Sądzę, że właśnie ta zmiana jest główną przyczyną ogromnych kłopotów, jakie mamy często z wyzwaniami współczesnego świata. Utraciliśmy perspektywę, jaką daje natura.

Jeszcze nie tak dawno temu wiedza o czymś tak prostym i wszechobecnym jak ptaki była niemal wrodzona. Były one, jak ręce i nogi, częścią ludzkiego istnienia. Znajomość ptaków i przyrody nie była hobby kilku tysięcy ekscentryków zadziwiających nas, gdy wędrują po okolicy w poszukiwaniu rzadkich gatunków, których obecność odnotowują w specjalnych notesach. Miłośnicy ptaków są dziś traktowani podobnie jak obserwatorzy pociągów i inni obsesyjni hobbyści – nie są wprawdzie niebezpieczni, ale nieco dziwaczni.

Również moja wiedza o życiu przyrody była jeszcze niedawno niemal żadna. Po wielu latach spędzonych w miastach – w kraju i za granicą – wróciłem na niewielką farmę, gdzie spędziłem dzieciństwo, i poczułem się jak kosmita. Wędrując drogami i ścieżkami młodości, miałem wrażenie, że jestem otoczony przez obce istoty. Jakieś przypadkowe ptaki siedzące na jakichś drzewach śpiewały pieśni, których nie rozumiałem. Stwierdziłem, że gdzieś zniknęła ogromna część wiedzy zgromadzonej w dzieciństwie spędzonym na angielskiej wsi. Z trudem odróżniałem wróbla od szpaka, a poranne ptasie trele wprawiały mnie w zakłopotanie. Zawstydziłem się i postanowiłem to naprawić.

Odkrywając na nowo naturę, uświadomiłem sobie, że gdy człowiek zaczyna zauważać otaczającą go przyrodę, próbuje ją zrozumieć, obserwować, a wreszcie pokochać, nie tylko on staje się szczęśliwszy i bardziej zadowolony z życia, lecz zyskuje na tym także przyroda. Przestaje ona być abstrakcyjnym bytem i staje się częścią realnego, poznawalnego zmysłowo świata.

Nie sposób zmierzyć dobrodziejstw, jakich doświadczyłem dzięki ptakom w bolesnym czasie choroby mojej matki i po jej śmierci. Kontakt z nimi dał mojemu umysłowi tak potrzebne wtedy oparcie. Chciałbym, żebyście wy również, czytając moją książkę, poczuli tę samą niezmąconą radość, jaką czuję, gdy słyszę wczesnym wiosennym rankiem pieśń kosa lub drozda śpiewaka obwieszczającego koniec długiej nocy albo gdy widzę oknówki powracające w kwietniu z Afryki. To są rzeczy ratujące życie.

Niektóre z dwunastu przedstawionych w tej książce gatunków będą wam znane lepiej od innych. Starałem się wybierać nie tylko te ptaki, które są mi szczególnie bliskie i przyczyniły się do mojego psychicznego uzdrowienia, lecz także te, które macie szansę spotkać, ponieważ żyją wokół was – a w każdym razie niedaleko od was. Na końcu każdego rozdziału zamieściłem krótkie opisy każdego gatunku oraz informacje o tym, gdzie można się na nie natknąć. Na końcu książki dodałem rozdział, z którego dowiecie się, jakie ptaki można zaobserwować o różnych porach roku i gdzie ich szukać.

Jej lektura nie uczyni z nikogo ornitologa ani nie nauczy rozpoznawania rzadkich roślin i zwierząt. Moim zamiarem było wspomożenie was w odbudowaniu osobistych relacji ze światem przyrody. W zakorzenieniu się w nim. W spojrzeniu na własne życie i kłopoty w perspektywie, jaką człowiek zyskuje, gdy nauczy się myśleć, kochać i żyć w zgodzie z rytmami natury czekającej za drzwiami jego domu.

Zdarzają się dni, gdy towarzyszący mi wciąż czarny cień smutku staje się zbyt wielki. Idę wtedy na pobliskie wzgórze i po prostu kładę się na trawie. Jeśli mam szczęście, rozlega się nade mną śpiew skowronka. Czasem słyszę rozgadane stadko trznadli albo nawet szczygłów (na myśl o tym, że po angielsku na stado szczygłów mówi się charm of goldfinches, czyli urok szczygłów, robi mi się ciepło na sercu). Zawsze gdy poświęcam czas i uwagę naturze, gdy jestem wśród niej, udaje mi się spojrzeć z oddalenia na własne problemy. Lepiej wtedy rozumiem i siebie, i świat. Tak jest każdego dnia.

Mam nadzieję, że moja książka przypomni ludziom o tym, że w ich życiu jest jeszcze jeden ważny wymiar czekający na odkrycie. Kiedy go uznacie i zaczniecie rozumieć, będziecie mogli czerpać radość nawet z najdrobniejszych zdarzeń.

Prolog

Mój początek to mój koniec[2]

Jadę pustą, krętą drogą przez dach Szkocji – z zachodu na wschód, przecinając góry Cairngorm. Nad sobą mam tylko bezchmurne niebo, a obok mnie – moją dziewczynę Mary. Z radia leci na cały regulator Baba O’Riley zespołu The Who. Jest słoneczny, letni dzień, ale samochodowy termometr pokazuje zaledwie dziesięć stopni. Zbliżyliśmy się o kilka tysięcy stóp do nieba. Śmiejemy się. Przez otwarte szeroko okna wpada chłodne powietrze. Jedziemy na imprezę. W drodze powrotnej z innej imprezy. Przyszłość nie została jeszcze napisana. Jestem szczęśliwy. Jesteśmy szczęśliwi. W grudniu poślubię tę dziewczynę. Życie ma słodki smak.

1 Skowronek

Do róży lgnie ślimak;

Skowronek furkocze;

Bóg z nieba nas chroni,

Źle nie jest na świecie[3].

                 Robert Browning

Niby skowronek zrywa się o świcie

I hymn podnosząc, bramy niebios wzrusza[4].

                 William Szekspir

Nie ma lepszego słowa na określenie tego, co czuje się, słuchając treli skowronka, niż „euforia”. Nie jest to tylko moja opinia. Angielski rzeczownik zbiorowy określający grupę skowronków to właśnie exaltation of larks, czyli euforia skowronków. Trafia w sedno. Nie mam pojęcia, kto wymyślił w dawnych czasach te wszystkie rzeczowniki zbiorowe (clattering of jackdaws, czyli klekot kawek, murmuration of starlings, czyli szum szpaków, charm of goldfinches, czyli urok szczygłów – żeby wymienić tylko niektóre, te najwspanialsze). Kimkolwiek był, wykonał tę pracę cholernie dobrze.

Śpiew skowronka ma wielką siłę. Może – i robi to – podnieść człowieka na duchu niezależnie od tego, co dzieje się w jego życiu. Tyle tylko, że aby go usłyszeć, musicie znaleźć się na otwartej, przewiewnej przestrzeni – wolnej od ludzi, zanieczyszczeń i betonu – która sama w sobie potrafi uszczęśliwiać. Ale swawolna, dźwięczna, wznosząca się pieśń skowronka przeniesie was w jeszcze lepsze miejsce. Trudno mi opisać poczucie wewnętrznego spokoju, jakiego doświadczam, gdy słyszę te nuty. Gdy spoglądam w górę i widzę wiszącego nade mną absolutnie nieruchomego skowronka – choć jego skrzydła trzepoczą zawzięcie, a maleńkie serduszko pracuje ze wszystkich sił.

Gdyby chodziło o drinka, sposób, w jaki na nas oddziałuje śpiew skowronka, można by porównać do efektu pierwszego lodowatego dżinu z tonikiem wypitego po upalnym i stresującym dniu spędzonym w biurze. Nie, jednak nie. Skreślcie to. Dżin z tonikiem nie oddaje sprawiedliwości temu zjawisku. Ono jest raczej jak zanurzenie się w cudownie gorącej kąpieli po całodziennej pieszej wędrówce, gdy ból przenika ciało aż do kości. To już bliżej. Ale jeszcze nie to.

Lepiej chyba porównać śpiew skowronka do motyla, o którym opowiadają buddyści. Można spędzić całe życie, poszukując szczęścia, i nigdy go nie znaleźć. Przestańcie więc go szukać. Poproście o radę jakiegoś zaprzyjaźnionego buddystę. On wam to powie. Szczęście jest jak motyl. Można za nim gonić cały dzień i nigdy go nie złapać. Dopiero gdy zrezygnujecie i usiądziecie, żeby odpocząć, motyl usiądzie łagodnie na waszym ramieniu, a wy nawet tego nie zauważycie. Pieśń skowronka to muzyczny odpowiednik tego cudu. Zawsze jest gdzieś w tle. Trzeba się zatrzymać, wziąć głęboki oddech i zacząć jej słuchać.

Skowronek odegrał główną rolę w moim doświadczeniu epifanii ptasich śpiewów. Pomógł mi podnieść się, gdy nadeszła czarna godzina, bardziej niż była w stanie to zrobić jakakolwiek rzecz pochodząca od ludzi. I wzbudził we mnie podziw dla mocy natury, który czuję do dziś.

To był jeden z tych dni. Dni, które tak często zdarzają się w życiu – zaczynają się od słońca, optymizmu i entuzjazmu, lecz kończą się chaosem. Do naszej rodziny dotarły wiadomości, których, jak nam się zdawało, nigdy nie usłyszymy. Nigdy. Być może zbyt długo żyliśmy w zbiorowej ułudzie. Ludzie mają tę osobliwą umiejętność ignorowania faktów aż do chwili, gdy zaczynają one podczas śniadania skakać po całym stole, szczać do miseczek z płatkami kukurydzianymi, a potem zmuszają nas do wyjedzenia ich zardzewiałymi łyżeczkami. Myślę, że właściwą nazwą dla tej ułudy jest „nadzieja”. Gdy o tym myślę, przypomina mi się ta świetna kwestia, którą John Cleese wygłasza w filmie Jak w zegarku: „To nie jest rozpacz... Potrafię znieść rozpacz. To nadzieja!”. W wykonaniu Cleese’a brzmi to dużo zabawniej.

Złe wiadomości dotarły do nas pewnego sierpniowego upalnego dnia i zadały naszej nadziei zabójczy cios w serce. Miesiąc wcześniej u mamy wykryto nowotwór mózgu, a teraz dowiedzieliśmy się, że może on ją zabić w przerażająco krótkim czasie. Pierwszy raz w moim życiu okazało się, że słowa, takie jak „złośliwy”, „terminalny”, „opieka paliatywna” dotyczą kogoś, kogo kochałem. Gdy lekarz je wypowiadał, odbijały się od mojej głowy. Żadne nie dostało się do środka. Brzmiały nierealnie, jakby pochodziły z innego świata. Nie miały nic wspólnego ze mną ani z mamą. W tym ciasnym pokoiku z tandetnymi żaluzjami w oknach i wykładziną podłogową w biurowym, szarym odcieniu było nas pięcioro. Mama i tata siedzieli razem, przytuleni, moja starsza siostra Katie ściskała rękę mamy, jakby nie chciała pozwolić jej odejść, mój brat Richard położył dłoń na ramieniu mamy. I wreszcie ja, najmłodszy. Trzymałem się z tyłu, próbując zrozumieć, co się dzieje. Szukaliśmy nawzajem naszych spojrzeń. Widzieliśmy w nich konsternację.

Do tej chwili naprawdę wierzyliśmy, że to, co przydarzyło się mamie, jest po prostu chwilowym zakłóceniem w długim, szczęśliwym życiu. Że pokonamy tę przeszkodę, mama wyzdrowieje, a my wszyscy nauczymy się czegoś o życiu – a potem będzie się ono toczyć jak dawniej. Nie będziemy mu mieli niczego za złe. Kiedyś będziemy się śmiać z tego dziwnego epizodu, a tata będzie narzekał, jak drogo trzeba było płacić za parking przed szpitalem.

Wszystko zaczęło się pewnego ciepłego lipcowego poranka. Telefon zadzwonił, gdy siedzieliśmy z Mary, moją żoną, przy kuchennym stole, robiąc beztroskie plany na weekend. To był tata.

– Martwię się trochę o mamę – powiedział. – To chyba nic poważnego, ale miała dziwny zawrót głowy.

– Co? Dziwny zawrót głowy? Co to znaczy?

– Gotowała jajka na twardo na piknik. Obierała je ze skorupek i poczuła się dziwnie. Zabieramy ją do lekarza, tak na wszelki wypadek.

Poczuła się dziwnie. Odłożyłem telefon i powróciłem do własnego życia. Zrobiłem sobie tylko notatkę w pamięci: „Zadzwoń później do mamy, żeby spytać, jak się czuje”. I tyle. Ale nie, to nie było tylko tyle. Okazało się, że mama już od kilku tygodni miała bóle głowy, o których nikomu nie mówiła. Lekarz zaniepokoił się tym i zlecił jakieś badania. Nadal jednak wydawało się, że to nic poważnego. Prawdopodobnie nic poważnego. Mama był najbardziej sprawną i najbardziej młodzieńczą sześćdziesięciosześciolatką, jaką znaliśmy. Z każdego pora jej skóry promieniowała energia i pogoda ducha. Było dla nas oczywiste, że takie osoby nie chorują. Po prostu. W jej baku było dość paliwa, by mogła żyć sto lat, a nawet więcej. Sama też tak uważała:

– Czuję się doskonale – mówiła. – To pewnie nic takiego. Po prostu zakręciło mi się w głowie.

Mijały dni, a potem tygodnie. Tamten pogodny lipcowy dzień zacierał się nam w pamięci. Żyliśmy w stanie zawieszenia, podczas gdy mama przechodziła jedno badanie po drugim i odwiedzała kolejnych lekarzy. Chcieliśmy poznać prawdę o jej stanie. Wiedzieliśmy, że w jej głowie jest jakiś guz, ale przecież istnieje wiele odmian tych okropnych rzeczy. Niektóre są operowalne i można po nich całkowicie wyzdrowieć, inne zaś miewają bardziej ponure rokowania. Trzymaliśmy się więc określenia „łagodny”. Niedawno Richard zaczął mówić o tamtym czasie, o zagubieniu i zdumieniu, które towarzyszyły nam aż do dnia Strasznej Diagnozy – o naszej niewypowiedzianej wojnie.

– Mama opowiadała mi, jak bardzo szczęśliwa była w tych pierwszych dniach – powiedział.

Nie bardzo rozumiałem, co miał na myśli.

– Jak ktoś może być szczęśliwy w stanie takiej niepewności, kiedy nie wie się, czy będzie się żyło, czy nie?

– Ale przypomnij sobie wszystkie wspólne obiady i kolacje z tamtego czasu. Pierwszy raz od wielu lat byliśmy razem jako rodzina.

Teraz wiem, że miał rację. Tamte pierwsze dni i tygodnie uświadomiły nam, jak fundamentalną rolę mama odegrała w stworzeniu i chronieniu naszej rodziny. W jej oczach można było wtedy wyczytać rozterkę – z jednej strony wielką radość, jaką czuła, widząc nas wszystkich razem, otoczona przez tych, których kochała najbardziej, z drugiej zaś niepokojącą świadomość, że jej czas być może już się kończy.

Mama stanowiła spoiwo naszej rodziny. To było oczywiste. Doceniłem to jednak dopiero wtedy, gdy spoiwo zaczęło kruszeć. A wydawało się tak pewne. Nam wszystkim. Dlatego w tym pełnym niepewności letnim czasie, gdy balansowaliśmy między nadzieją a dławiącym niepokojem, zaczęliśmy jeździć na nieco szalone rodzinne wycieczki po okolicznych miastach i miasteczkach. Pakowaliśmy całą naszą piątkę do małego busa i – pełni radości i trwogi – wędrowaliśmy wiejskimi drogami, odwiedzając lekarzy, zaglądając do szpitali i poradni. A po spotkaniach i wizytach jechaliśmy na obiad do najbliższego pubu lub hotelu. To było dla nas jak drugie dzieciństwo. Zapomnieliśmy, że jesteśmy dorośli, nasze własne rodziny zostały gdzieś daleko. Znów mieliśmy rok 1985. Gdy zasiadaliśmy w pubach, tata niezmiennie narzekał na jadłospis:

– Czy nie macie tu normalnego jedzenia? Jedyne, czego potrzebuję, to zwykły stek.

Mama przewracała oczami i przepraszała udręczonych kelnerów. Katie siedziała zawsze przy niej – były jak papużki nierozłączki – a Stella, pies mojego brata, ulatniała się przy każdej nadarzającej się okazji.

Jeden z naszych ostatnich obiadów, który jedliśmy w pocztówkowo pięknym, do przesady angielskim pubie George Inn, zakończył się zniknięciem notorycznie nieposłusznej labradorki. Mama śmiała się do łez, gdy mój brat biegał po miasteczku, wołając sukę i błagając ją, by wróciła:

– Stella, Stella! Proszę, wróć. Gdzie jesteś? Błagam cię!

Szukaliśmy jej długo. Dopiero gdy zachrypnięci, spoceni i zrezygnowani wróciliśmy do samochodu, Stella pojawiła się, gnając beztrosko w dół ulicy.

– Stella, ty SUKO! – wrzasnął zdesperowany Richard.

Stella pomachała ogonem i wpadła w jego wyciągnięte ramiona. Mój Boże, jak my potrafiliśmy się śmiać. Poczucie humoru było jednym z głównych motywów naszego rodzinnego istnienia. Nieważne, jakie smutki przynosiło życie, nieważne, jak bardzo się kłóciliśmy i jak wiele dziwnych spraw się waliło, zawsze byliśmy o krok od wybuchu huraganowego śmiechu.

Gdy dowiedzieliśmy się, że mamie – jeśli się poszczęści – zostały co najwyżej dwa lata życia, nie utraciliśmy zdolności do wspólnego śmiania się z naszych nieszczęść. Nawet jeśli w głębi duszy wstrząsał nami płacz.

Tego dnia, gdy wróciłem do domu po wysłuchaniu Strasznej Diagnozy, nie wiedziałem, co czuję. Chyba nic. Tak jakby ktoś kriogenicznie zamroził moje emocje. Każde z nas poszło tego popołudnia we własną stronę i zostałem sam z moimi myślami. Mrocznymi myślami. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, więc chodziłem tam i z powrotem po mojej małej kuchni. Mój umysł był jakby sparaliżowany, a nikt inny nie wysyłał sygnałów do reszty mojego ciała. Uznałem więc, że muszę przenieść moją głowę i ledwo funkcjonujący mózg w pustą przestrzeń otaczającego dom wiejskiego krajobrazu. Czy był jakiś inny wybór? Miałem szczęście, że mieszkałem wtedy w pięknym, odosobnionym zakątku wsi wtulonej pomiędzy wzgórza i pustkowia Pewsey Vale w hrabstwie Wiltshire. Dobra okolica do pieszych wędrówek. Założyłem kurtkę, kalosze i wkroczyłem w popołudniową mżawkę.

Po kilku godzinach marszu i powstrzymywania się od myślenia ocknąłem się, leżąc – nieco przemoknięty – na zboczu samotnego wzgórza. Wpatrywałem się w ołowiane niebo. Łagodne krople ciepłego sierpniowego deszczu przesączały się do moich kości.

Nikt nie uczy nas radzenia sobie ze złymi nowinami. Tak jak nikt nie przygotowuje nas ani nie może nas przygotować do bycia rodzicami małych dzieci. Jasne, ludzie opowiadają nam czasem bez końca o tym, jak to jest mieć dzieci, ale nie zrozumiecie tego, dopóki nie zdarzy się wam stać w alejce supermarketu z wrzeszczącym, wierzgającym niemowlakiem na rękach i znosić spojrzenia zakłopotanych przechodniów, podczas gdy wasze starsze dzieci wymykają się ze sklepu z nieuczciwie zdobytą torebką czekoladek Maltesers i znikają gdzieś na ruchliwej ulicy. Dopóki nie doświadczycie czegoś takiego, nie zrozumiecie prawdziwego znaczenia słowa „bezradność”. Podobnie jest ze złymi nowinami. One też czynią nas bezradnymi.

A ja potrzebowałem jakiejś nauki. Wychowałem się w rodzinie, w której nigdy, pod żadnym pozorem, nie rozmawiało się o uczuciach. Każda manifestacja autentycznych emocji – oczywiście poza śmiechem – wywoływała zdziwienie i zakłopotanie, więc dalsza rozmowa była łagodnie przekierowywana na inne tory. Wprawdzie byliśmy sobie bliscy jako rodzina, ale nie mieliśmy zwyczaju przytulać się do siebie. Nie rozmawialiśmy też o naszych „problemach” ani nie zanudzaliśmy nimi innych. Coś takiego byłoby uznane za uleganie własnym słabościom, a mówiąc po prostu – za egoizm. (To, że zapisałem słowo „problemy” w cudzysłowie, rzuca pewne światło na to, jak w mojej rodzinie podchodzono do szczerego opowiadania o uczuciach).

Gdy byliśmy dziećmi i którekolwiek z nas zadawało niewygodne pytanie, tata bladł i mówił: „Spytajcie mamę”, po czym szybko znikał. Ale również ona, po usłyszeniu trudnego pytania, bladła i za każdym razem odpowiadała coś w rodzaju: „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła”. Do dziś pamiętam, że nie rozumiałem tej mądrości (wydawało mi się, że pierwszy stopień prowadzi raczej w górę niż w dół), i może dlatego nie zniechęcała nas do stawiania kolejnych trudnych pytań.

Kiedy więc w naszym spokojnym jak dotąd życiu wydarzyło się trzęsienie ziemi o tak wielkiej sile, nie wiedzieliśmy, co robić. Jak na nie zareagować. Co powiedzieć. Z kim rozmawiać. Dlatego położyłem się na zboczu wzgórza i całkowicie sparaliżowany mokłem w deszczu. Mój mózg zmarzł. Czułem, że jestem na świecie kompletnie sam. Że sam leżę w tym błocie i że nikt tak naprawdę nie może mi pomóc. Nie teraz.

I wtedy usłyszałem skowronka.

Płynąca z góry strzelista, kołująca, kaskadowa melodia zadziałała na moją duszę jak zastrzyk czystej nadziei. Była jak zrodzona gdzieś w powietrzu nad moją głową ekstaza. W pełnym stereo. Pomyślałem: „Jest sierpień. Skowronki nie powinny śpiewać w sierpniu”. On jednak tu był. Wisiał nade mną i robił to, co skowronki robią najlepiej.

Skowronek i jego pieśń wyrwały mnie na kilka radosnych minut z tego ponurego dnia, zabrały mnie daleko od mżawki i mrocznych myśli. Przeniosły w letnie miesiące dzieciństwa, do żniw na farmie moich rodziców. Do sianokosów. Wtedy też śpiewały skowronki. Cudowne wspomnienia spokojnych, bezpieczniejszych czasów. Chodzi mi o to – tak mi się zdaje – że ten skowronek był moim wybawieniem.

Minęło pięć minut. Wciąż byłem przemoknięty do suchej nitki, mama wciąż była chora, ale znalazłem miejsce, gdzie mogłem się schronić przed tym burzliwym dniem, emocjonalne oparcie, dzięki któremu mogłem spojrzeć odważniej na świat. Tym oparciem była natura i jej piękno. Mój mroczny wewnętrzny monolog został niespodziewanie przerwany przez snop niezmąconego niczym słonecznego blasku. Znów zamigotała przede mną nadzieja. Wszystko za sprawą pieśni skowronka.

Już od jakiegoś czasu, po wielu latach życia w mieście, starałem się, jak mogłem odnowić moją więź z ptakami i dziką przyrodą. Zrobiłem już całkiem sporo. Przypomniałem sobie ich nazwy i nauczyłem się rozpoznawać głosy, ale prawdę mówiąc, wykonywałem tę pracę bez entuzjazmu, jakby z obowiązku. Nigdy jednak nie poczułem mocy drzemiącej w naturze. Aż do teraz. To było tak niespodziewane – ten skowronek. Dawniej mój podziw dla przyrody był wymuszony. Widziałem jej piękno, ale dopiero tamtego dnia również je poczułem. Tak jakby ten motyl, o którym opowiadają buddyści, usiadł właśnie na moim ramieniu.

Pomyślałem, że tak jak zaniedbywałem przyrodę – do chwili gdy usłyszałem nad sobą śpiew skowronka – tak samo chyba, od czasu gdy poszedłem w życiu własną drogą, zaniedbywałem mamę. To oczywiście naturalne, że młode opuszczają gniazdo i wylatują w świat, szukając w nim własnego miejsca. Jednak jednym ze skutków ubocznych mojej dorosłości i opuszczenia domu, obok oddalenia się od natury, było oddalenie się od rodziców.

Jeszcze całkiem niedawno mieszkałem zagranicą, w Australii. Potem przez dwa lata skakałem jak żaba po różnych afrykańskich krajach, pisząc teksty dla poważnej gazety finansowej. Właśnie wtedy, podczas jednej z zagranicznych podróży związanych z tą pracą, w hotelowym barze w Lagos w Nigerii spotkałem Mary. Ona również była w jednej z wielu swoich służbowych podróży. Piękna i inteligentna. Pochodziła z Yorkshire, ale znała świat i życie. Należała do wyższej ligi. Sączyła pogodnie swoje piwo, czytając jakąś ambitną książkę. Była w niej jakaś trudna do zdefiniowania, lecz bezpretensjonalna ekscentryczność. Ale wyglądała na kogoś, kto w naturalny sposób jest po prostu sobą.

Przy trzecim czy czwartym piwie zdobyłem się na odwagę. Nie mam zwyczaju podchodzić do nieznajomych kobiet w hotelowych barach. Jednak, prawdę mówiąc, wiedziałem, że ona tam będzie. A ona wiedziała, że ja pojawię się w jakimś momencie. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych, którzy wcześniej tego dnia skontaktowali się z nami, żeby zetknąć ze sobą samotnych wędrowców.

Kiedy przebrnęliśmy już przez ten idiotyczny, choć pełen uprzejmości rytuał Anglików spotykających się w obcym kraju – „Ach, więc jesteś z...” i „A, czyli znasz...” – wpadliśmy w harmonijny, luźny rytm przyjemnej dla nas obojga rozmowy, wspólnych wybuchów śmiechu i, chwilami, dość gwałtownych sporów, które tak naprawdę nigdy nie wygasły.

Już wtedy, w hotelowym barze w tropikalnym mieście Lagos, tak daleko od domu, odkryłem, że Mary jest uroczą łamigłówką składającą się ze sprzeczności. Nie potrafi podejmować decyzji, czasem zaś podejmuje je błyskawicznie (potrafi w mgnieniu oka domknąć skomplikowane negocjacje finansowe, ale lepiej nie pytać jej, co chce zjeść na przystawkę). Jej zmysł estetyczny dorównuje kompetencjom w dziedzinie finansów i ekonomii. Jest wielką indywidualistką, ale w granicach możliwych do zaakceptowania. Równie dobrze czuje się w sali konferencyjnej w centrum biznesowym Canary Wharf (albo w hotelowym barze w Lagos) jak w nędznym pubie gdzieś w Wiltshire. Jest błyskotliwa i kreatywna, lecz wolna od wszelkiej pretensjonalności i egzaltacji. Potrafi projektować wnętrza i robić piękną biżuterię, a jednocześnie robi karierę w dużym londyńskim banku – i wcale nie czyni jej to osobą zarozumiałą.

Tym jednak, co kocham w niej najbardziej – i co dostrzegłem już tamtego wieczora – jest jej fascynacja życiem i jego wszystkimi, najdrobniejszymi nawet detalami. Mary ma w sobie nienasyconą, graniczącą ze wścibstwem ciekawość. A pod powierzchnią wytwornego wyrafinowania i pełną goryczy życiową mądrością wciąż kryje się nieskończenie życzliwa, dociekliwa dziewczynka z kręconymi włosami w tanich, refundowanych przez publiczną służbę zdrowia okularach z lat osiemdziesiątych.

Tamtego wieczora, nieco później, spotkaliśmy jej kolegę Malcolma, pogodnego, tęgiego, rumianego faceta w średnim wieku, typowego bankiera wygłaszającego dosadne (choć nijak ze sobą niepowiązane) opinie na temat Boga i świata finansów. Bardzo miło było nam przekomarzać się z nim – wymieniając co chwila znaczące spojrzenia – gdy wygłaszał tyrady na temat Kościoła Katolickiego i amerykańskiej polityki stóp procentowych. A potem wypiliśmy po ostatnim piwie i poszliśmy spać.

Od tej cudnej kolacji w barze znajdującym się trzydzieści trzy piętra nad ulicami Victoria Islands w Lagos nie minął nawet dzień, gdy zaczęliśmy się komunikować z Mary na wszelkie sposoby. Zaczęliśmy od grzecznościowych mejli, potem przeszliśmy do esemesów i rozmów telefonicznych, a następnie do drinków w moich ulubionych obskurnych londyńskich pubach i nieprzyzwoicie drogich restauracjach na West Endzie. Spędzaliśmy razem weekendy, wakacje, razem mieszkaliśmy i wreszcie wzięliśmy ślub. Wszystko poszło tak łatwo. Nie mogłem uwierzyć w moje szczęście.

Ta historia miłosna i liczne podróże po świecie sprawiły, że rzadko bywałem w domu. I rzadko odwiedzałem mamę i tatę. Życie było tak cholernie intensywne. Solidny fundament zbudowany przez mamę dla naszej rodziny wydawał mi się czymś oczywistym i pewnym. To dzięki niemu stałem się tym, kim jestem.

W jakimkolwiek zakątku świata się znalazłem – niezależnie od tego, jak bardzo był niebezpieczny, nudny, dziwny czy przygnębiający – zawsze czułem wewnętrzną równowagę. Niezależnie od tego, co życie rzucało mi pod nogi, niezależnie od związanego z nim lęku i poczucia niepewności, wiedziałem, że gdzieś w ziemi Hampshire zakopana jest kotwica, dzięki której czuję się bezpieczny w złych i dobrych czasach, i która zawsze tam pozostanie. Do chwili, gdy zniknęła. Wtedy znalazłem się nagle w świecie, którego nie znałem. Gdy jednak usłyszałem tamtego skowronka, pierwszy raz zaświtała mi w głowie myśl, że to właśnie natura może mnie przywieść z powrotem do mojego miejsca na ziemi.

Być może wiele razy słyszeliście śpiew skowronka, nie wiedząc o tym. William Szekspir pisał w Sonecie XXIX o tym, jak jego dusza: „Niby skowronek zrywa się o świcie/I hymn podnosząc, bramy niebios wzrusza”. To zaledwie migawkowy wgląd w cud, jakim jest istnienie tych ptaków, i zachwyt, jaki budzą one w nas od stuleci. Prawda jednak jest taka, że w czasach Szekspira jego koledzy poeci i bardowie – prawdziwe potwory – zjadali języki skowronków w daremnej nadziei, że dzięki temu ekstatyczny ton pienia tych ptaków przeniknie do ich napuszonych siedemnastowiecznych oracji. Jeśli kiedykolwiek w życiu mieszkaliście na wsi lub wędrowaliście po polach i wzgórzach, muzycznym tłem dla waszych kroków był najpewniej śpiew skowronka. Gdy następnym razem będziecie przemierzać pola i łąki, zatrzymajcie się i wytężcie słuch. Najłatwiej usłyszeć go wczesnym rankiem, późnym popołudniem wiosną lub na początku lata. A jeśli usłyszycie tę strzelistą, dźwięczną, radosną pieśń i wciąż nie będziecie wiedzieć, czy to skowronek, możecie się co do tego upewnić, spoglądając w niebo. Skowronki są bowiem jednymi z nielicznych ptaków śpiewających w locie. Jeśli popatrzycie w górę i zobaczycie ptaszka o brązowawym kreskowanym ubarwieniu z białymi piórkami pod ogonem, będzie to właśnie ten mały kolega. Z pewnością nie jest sam. Gdy się porozglądacie, zauważycie ich więcej. Niektóre będą wisieć prawie nieruchomo na niebie, inne nurkować i miotać się w powietrzu, walcząc o terytorium. Te akrobacje i zdolność do śpiewania w locie były inspiracją dla wyrażenia lark about, czyli „wygłupiać się”, „dokazywać”[5]. Choć prawdę mówiąc, nie słyszałem go od maja 1988 roku, kiedy mój sędziwy nauczyciel historii powiedział mi: „Przestań larking about”.

Nie pamiętam, na jak długo pochłonęła mnie pieśń skowronka, ale w końcu mój mózg wysłał do reszty osłabionego ciała sygnał, że chyba już czas iść do domu. Tego samego domagały się nasączone deszczem ramiona, plecy i pośladki. Światło dnia gasło i Mary pewnie zastanawiała się już, gdzie się podziałem. Wstałem, otrząsnąłem się jak zmoknięty spaniel, wystawiłem twarz na strugi deszczu i zacząłem wracać. Poczułem wtedy nagle, że otaczający mnie wiejski krajobraz jest pełen życia. Nigdy wcześniej – a przynajmniej przez wiele ostatnich lat – nie doświadczyłem tego tak intensywnie.

Jakieś czterdzieści metrów przede mną zobaczyłem biegnącego przez łąkę zająca. Urzekła mnie gracja, z jaką się poruszał – nie tak jak królik, który podskakuje i kluczy. Zając przecina pejzaż jakby w jednym eleganckim ruchu. Gdy się to widzi, staje się jasne, że matka natura nie jest uczoną, lecz artystką. Zające są cudowne i urzekające. Jeśli na otwartej przestrzeni widzicie skowronka, możecie założyć, że gdzieś w pobliżu jest również zając. Zające, w przeciwieństwie do królików, robią wrażenie istot pradawnych. Różnica między królikiem a zającem zawsze wydawała mi się równie wielka jak różnica między Vauxhallem Astrą a Bentleyem. A poza tym w hipnotycznych oczach zająca można się całkowicie zatracić.

Gdy byliśmy dziećmi, ojciec wysyłał nas, mnie i mojego brata, do niewdzięcznej pracy, jaką było wyrywanie owsa, który wysiał się na dziko na naszym polu jęczmienia. Dziki owies jest wrogiem rolników uprawiających jęczmień, ponieważ obniża jakość zbiorów, a wtedy, zamiast dostać za nie wielkie pieniądze od browarów, które zrobią z niego piwo, będzie można tylko sprzedać je za grosze jako paszę dla bydła. Dlatego tę ważną pracę zlecano mnie i mojemu starszemu bratu. Bardzo ją lubiłem. Nie tylko z tego powodu, że tata płacił mi za nią oszałamiającą stawkę półtora funta za godzinę, lecz także dlatego, że gdy ją wykonywałem, słyszałem coś, co brzmiało jak chór setek skowronków, a kiedy błąkałem się po polu jęczmienia, wyrywając pędy wrednego owsa, zewsząd wyskakiwały zające.

Pewnego dnia, gdy brnąłem przed siebie, tępiąc metodycznie owsiane kłącza, zobaczyłem kilkadziesiąt metrów przed sobą drżące kłosy jęczmienia, które nagle, z wielką prędkością, zaczęły się do mnie zbliżać. Zastygłem w bezruchu. I zanim zdołałem zareagować, wielki, brązowy zając odbił się z głuchym łoskotem od moich nóg i padł oszołomiony między stopy. Spojrzałem na niego. On spojrzał na mnie. Myślę, że byliśmy tak samo zszokowani tą sytuacją. Przez sekundę czy dwie patrzyłem osłupiały w urzekające, brązowe oczy. To doświadczenie było tak intensywne, że chociaż minęło od tamtej pory ponad trzydzieści lat, pamiętam je świetnie.

A przecież na wiele lat zapomniałem o moich zwierzęcych przyjaciołach, ponieważ musiałem zająć się własnym życiem: walką, walką, walką o sukcesy w pracy i w miłości oraz szukaniem swojego miejsca w tym świecie.

Wracając ze wzgórza, na każdym kroku napotykałem nowy cud. Świergotki łąkowe podrywały się z trawy, popiskując psi-psip, a trznadle migotały mi przed oczami w złotobrązowych rozbłyskach. Jak mogłem tak długo nie dostrzegać tego wszystkiego? Gdyby trznadel miał być deserem, byłby to gęsty krem toffi skropiony słodkim angielskim sosem z obfitą domieszką złocistego syropu. Ten ptak jest jak chorągiewka. Piszę o tym, bo uwielbiam słowo „chorągiewka”. Uwielbiam również moich przodków za to, że wymyślili tak piękne nazwy ptaków jak bunting, pipit i lark. No i peewit[6].

Czajki (znane również jako lapwings lubgreen plovers) to właściwie ptaki błotne (brodzące), ale wiosną i latem rozmnażają się i wychowują młode na łąkach i pagórkach. W lutym można czasem zobaczyć, jak na niebie kołują wielkie stada czajek migrujących na tereny lęgowe. Nie tak dawno temu, gdy siedząc za kierownicą, podziwiałem to zjawisko, prawie wypadłem z autostrady. Niestety, kiedy pokocha się ptaki, sytuacje grożące rozbiciem samochodu zdarzają się niepokojąco często.

Czajka jest stworzeniem przyciągającym wzrok i łatwym do wypatrzenia w tłumie. Ma ciemnozielony grzbiet i czarno-biały spód ciała, a z jej głowy wystaje piękne pióro zakrzywiające się w doskonale uformowany łuk, jaki stworzyć może tylko natura. Wyglądem przypomina nieco stroje muzyków popularnego w latach osiemdziesiątych nurtu New Romantic. Łatwo ją też rozpoznać w locie po płasko zakończonych skrzydłach wyglądających tak, jakby ktoś obciął ich końce, a wiosną – po tym jak nurkuje i robi fikołki w powietrzu, krzycząc: Piłit, piłit!.

Czajki, podobnie jak skowronki i świergotki, zakładają gniazda na ziemi, na otwartych terenach. Teraz, gdy znam już ich obyczaje, spacerując wiosną po okolicznych pagórkach, uważam bardzo, by nie nadepnąć na jedno z gniazd. Te biedne ptaki i tak muszą radzić sobie z obecnością mnóstwa drapieżników – kotów, borsuków, lisów, gronostajów, łasic, wron, srok (żeby wymienić tylko niektóre) – więc nie chcę zaszkodzić im dodatkowo nierozważnym krokiem. Czajki stosują jednak wyszukany podstęp, by chronić gniazda przed drapieżnikami (i moimi ciężkimi stopami). Will Mead, nieżyjący już poeta piszący w dialekcie z Wiltshire, tak przedstawił to w swoim wierszu:

Spójrz tam czajka kwili,

Trzepoce, umyka!

O swe gniazdo się boi,

Ono gdzieś tu, blisko,

Więc skrzydło niby złamane wystawia.

Lecz to sztuczka stara,

Idź dalej, a zobaczysz,

Że każdy krok twój skrzydło jej uzdrawia.

Samica czajki udaje ranną i oddala się, żeby odciągnąć drapieżnika od gniazda. Właśnie z powodu tej „starej sztuczki” rzeczownik zbiorowy będący określeniem grupy czajek to deceit, czyli oszustwo. Cytowana przed chwilą zwrotka pochodzi z dłuższego wiersza, w którym Will Meade tłumaczy, dlaczego nigdy nie czuje się samotny, wypasając owce na łąkach Wiltshire Downs. Pisze o szpakach, kawkach, czajkach, zającach i królikach, które spotyka.

Samotny tutaj? Nie, nie ja.

Jak mógłbym być samotny,

Na naszej równinie

Pełnej towarzystwa?

W pełni się z nim zgadzam. Jak mogłem kiedykolwiek pomyśleć, leżąc na stoku wzgórza, że jestem sam? Nie znałem nawet połowy stworzeń, które mogłem tam zobaczyć. Nie wiedziałem nic o makolągwach, białorzytkach i kląskawkach – a przecież to zaledwie kilka z wielu gatunków ptaków, które można spotkać na łąkach. Jeszcze bardziej zachwyca mnie to, że chociaż od mojej pierwszej epifanii ptasiego śpiewu minęło już kilka lat, jest wiele ptaków, których jeszcze nie znam. Po latach wypatrywania, poszukiwania i odkrywania to, co zdarza mi się widzieć i słyszeć podczas moich wędrówek, wciąż sprawia, że jestem kompletnie zagubiony. Choćby te wszystkie tak różne motyle! Kocham przyrodę za to, że potrafi robić ze mną takie rzeczy. Ta odyseja zaczęła się tak na poważnie tamtego dramatycznego dnia, kiedy leżałem w trawie na wzgórzu, ale nigdy się nie skończyła. Za każdym razem, gdy wychodzę z domu, uczę się czegoś nowego.

Wciąż jednak królem wszystkich ptaków otwartych przestrzeni pozostaje dla mnie skowronek. Jeśli chodzi o wygląd – brązowe, kreskowane ubarwienie – to przyznaję, nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Ale ma anielski głos. Głos, który przez wieki inspirował poetów, kompozytorów i pisarzy. Nie jednego, nie dwóch. Wielu.

Skowronek jest stałym elementem europejskiego folkloru i poezji. Gdy człowiek zaszedł na drodze ewolucji tak daleko, że potrafił już zaśpiewać pieśń, opowiedzieć historię, nabazgrać wiersz, zaczął wychwalać skowronka za to, jak potrafi on poruszyć ludzką duszę. Jeśli zamierzacie poświęcić dziś chwilę na słuchanie muzyki, wybierzcie utwór The Lark Ascending Ralpha Vaughana Williamsa. Zdarza mi się dość często, że kładę się w jakimś spokojnym miejscu w ogrodzie – najlepiej tam, gdzie słońce pada na moją twarz – zamykam oczy i wciskam „Play”. Na co nam medytacja, ćwiczenia oddechowe i joga, jeśli mamy leżak w ogrodzie i Vaughana Williamsa? (Gdy na dworze jest za zimno lub pada, znajduję w domu zaciszny, ciepły pokój i siadam w fotelu).

Nie tylko sławni kompozytorzy czerpali ze swojej twórczej energii wyrazy uwielbienia dla skowronków. Wielcy romantyczni poeci osiemnastego i początku dziewiętnastego wieku robili to samo. Jeśli jednak mam być szczery, muszę powiedzieć, że pierwszą myślą, jaka przychodzi mi do głowy, gdy czytam pierwszą zwrotkę poematu któregoś z tych dawnych romantyków, jest: Niech to szlag trafi! Przeczytanie tego zajmie mi całe popołudnie. Generalnie uważam, podobnie jak Szekspir, że jeśli chodzi o poezję (i przemówienia) kluczem do sukcesu jest zwięzłość. Często jednak zdarza się, że ci romantyczni poeci olśniewają nas jednym wersem lub zdaniem, tak jak Percy Bysshe Shelley w wierszu Do skowronka:

Duchu o głosie pogodnym!

Nie, nazwa „ptak” cię bezcześci,

Gdy w Niebie – albo tuż pod nim –

Przelewasz serdeczne treści

W spontaniczny kunszt, który każdą melodię pomieści.

Spontaniczny kunszt. Właśnie tak, Percy. To właśnie to. Wiersz kończy się tak:

Naucz mnie chociaż połowy

Tej, znanej tobie jedynie,

Radości – a z warg nurt mowy

Dźwięcznie, burzliwie popłynie:

Świat posłucha – jak teraz ja ciebie w niebios wyżynie[7].

Ktoś już napisał, że w wierszu tak naprawdę nie chodzi o skowronka, lecz o poszukiwanie czegoś idealnego, nieuchwytnego, niewysłowionego. I gdy tak leżę na pagórku po tym trudnym dniu, który odmienił moje życie, i patrzę na ołowiane niebo, słuchając radosnego śpiewu skowronka, czuję coś, co można wyczytać z tych wersów. Na cóż nam jednak słowa, gdy mamy jego pieśń?

Skowronek

Wygląd: Ptak wielkości pięści dorosłego człowieka. Upierzenie szare z brązowym kreskowaniem, na głowie charakterystyczny „irokez”. U lecącego skowronka widoczne są białe pióra w ogonie. Łatwo go pomylić ze świergotkiem łąkowym lub potrzeszczem – ptakami nieco podobnymi i żyjącymi w podobnym środowisku.

Odgłosy: Serie ekstatycznych nut, które wydają się falować w powietrzu. Skowronki to jedne z nielicznych ptaków śpiewających podczas lotu. Unoszą się nad swoim terytorium na wysokości od kilkunastu do prawie trzydziestu metrów. Jeśli więc usłyszycie na polu lub łące potoczysty, kołujący śpiew i nie będziecie pewni, kto śpiewa, po prosu spojrzyjcie w górę. Świergotki i potrzeszcze nie śpiewają w locie i nie zawisają w powietrzu jak skowronki.

Gdzie go szukać: Skowronki to ptaki otwartych przestrzeni i terenów wiejskich. Można je zobaczyć lub usłyszeć na polach, łąkach i pagórkach, zwłaszcza wiosną i latem. Ich gniazda znajdujące się w niewielkich zagłębieniach gruntu są trudne do wypatrzenia.

Pożywienie: Bardzo zróżnicowane: dżdżownice, owady, pająki, ślimaki, ale również nasiona, liście, a nawet niektóre kwiaty.

Szansa na spotkanie: W obszarach zabudowanych zerowa. Jednak na otwartych obszarach wiejskich w całej Wielkiej Brytanii szansa na usłyszenie lub zobaczenie skowronka sięga 80 procent[*1] – chociaż w ostatnich czterdziestu latach jego populacja wyraźnie się zmniejszyła z powodu intensywnych upraw oraz nasilonej presji drapieżników, takich jak borsuki, wrony i lisy.

[*1] Nie jest to oczywiście naukowo potwierdzona dokładna liczba. To raczej moje przybliżone szacunki wynikające z doświadczeń zdobytych podczas wędrówek po polach i łąkach Wysp Brytyjskich. Tę samą metodę stosowałem w odniesieniu do pozostałych gatunków omawianych w książce.

2 Rudzik

Powąchać ciemną ziemię pokruszoną w garści –

To starcza,

Gdy rudzika smutna pieśń jesiennej radości

Rozbrzmiewa uparta.

                 Edward Thomas

Zobaczyć świat w ziarenku piasku,

Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.

W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,

W godzinie – nieskończoność czasu.