Wyznania - Jean-Jacques Rousseau - ebook

Wyznania ebook

Jean-Jacques Rousseau

0,0

Opis

Najsłynniejsza powieść autobiograficzna w literaturze światowej.

Nie są to typowe, znane od wieków pamiętniki i wspomnienia, w których autor jest świadkiem, a nierzadko współtwórcą historii. W tym przypadku zdarzenia historyczne stanowią zaledwie mgliście zarysowane tło. Rousseau bowiem zamierzył swoje Wyznania jako utwór literacki zupełnie innego, nowego rodzaju, jako bezprecedensowe w swojej szczerości studium ludzkiej duszy: „Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tym człowiekiem będę ja”. Z bezlitosną prawdomównością opowiada o swoim życiu, począwszy od dzieciństwa i lekkomyślnej młodości. Opisuje wydarzenia stawiające go w korzystnym świetle, ale nie skrywa także intymnych i wstydliwych faktów, niskich, godnych potępienia uczynków. „Powiem głośno: oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równie szczerze”.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Jean-Jacques Rousseau
Wyznania
tłum. Tadeusz Boy-Żeleński
Epoka: Oświecenie Rodzaj: Epika Gatunek: Pamiętnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jean-Jacques Rousseau

Wyznania

tłum. Tadeusz Boy-Żeleński

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-5323-2

Wyznania

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Wyznania

Tom pierwszy

Od tłumacza

„Osobliwe zjawisko! Jedyne wprost w naszej literaturze, a nawet, jak sądzę, we wszystkich literaturach świata. Ten włóczęga, próżniak, samouk, który po trzydziestu latach majaczenia na jawie wpada jednego dnia w najświetniejsze społeczeństwo Paryża XVIII stulecia i sprawia w nim wrażenie Hurona1, ale Hurona prawdziwego i brzemienniejszego w konsekwencje niż ów Wolterowski; występuje pierwszy raz jako autor, mając pod czterdziestkę; pisze, w ciągu dziesięciu lat i wśród cierpień fizycznych prawie nieustannych, trzy czy cztery książki — ani zbyt tęgie, ani zbyt bogate w myśli, ale przynoszące z sobą nowy sposób czucia i jakby jakiś dreszcz dotychczas nieznany; który później zanurza się w powolne szaleństwo — i który, dzięki tym kilku książkom, mocen jest przekształcić po śmierci literaturę, historię i zmienić koryto całego życia narodu, do którego sam nie należał — cóż za niesłychane wydarzenie!” Tym okrzykiem zdumienia rozpoczyna J. Lemaître swoje mistrzowskie studium o Janie Jakubie Rousseau.

Wydarzenie istotnie niesłychane! Bardziej może jeszcze, niż się na pozór wydaje. Oswoiliśmy się już z brzmieniem imienia Jana Jakuba, tak że dziś wystarcza wymówić to imię, aby w nas obudzić stokrotne echa i pogłosy. Gdyby jednak było możliwym odłączyć w sobie bezpośrednie odczucie od literackiej tradycji, prestige’u imion i świadomości ich wpływu i w ten sposób odczytać Umowę społeczną, Nową Heloizę i Emila, trudno byłoby zapewne odgadnąć, że jedno z tych dzieł było owym dynamitem, który w kilkanaście lat po śmierci autora eksplodował w wielkiej rewolucji, drugie stało się czarodziejskim źródłem, z którego miała trysnąć fala romantyzmu, trzecie sprawiło, iż pielgrzymki wiernych ciągnęły do azylu „filozofa”, szukając u niego kabalistycznego2 słowa, kreślącego wytyczne linie wychowania nie tylko ludzi, ale i całych narodów.

Wykazać, iż fundamentem myślowym tych epokowych dzieł była przeważnie niedorzeczność, jest to zadaniem łatwym i nieraz podejmowanym; co dowodzi tylko, że mechanizm ludzkości, zwłaszcza w jej przełomowych momentach, czym innym się rządzi niż prawidłami rozumu i gdzie indziej szuka swoich dźwigni. „Nowy sposób czucia i dreszcz dotychczas nieznany”, potężne walory emocjonalne, jakie wniósł w społeczeństwo w epoce, gdzie na wierzchu królowała myśl, doprowadzona do precyzji niemal matematycznej, a pod nią, niby pod pokrywą, kipiały w dole nieświadome siebie, budzące się siły — oto tajemnica potęgi i wpływu Jana Jakuba, bez względu na to, czy go zechcemy uważać za geniusza, za szarlatana, czy za połączenie obydwóch.

O ile istota innych pisarzy francuskich XVIII stulecia zamyka się dla nas w dziełach, samo zaś życie ich jest dla ich zrozumienia mniej więcej obojętne, o tyle z Russem rzecz ma się niemal przeciwnie. Mimo całego ich rozgłosu dzieła jego spoczywają — powiedzmy otwarcie — w pyle zapomnienia. Można by je określić jako potężne butelki lejdejskie3 doszczętnie rozbrojone. Tu i ówdzie zajrzy ktoś do nich z literackiej ciekawości, mało kto jednak poza badaczami literatury szuka w nich dzisiaj pokarmu dla myśli i wzruszeń. Ale pozostała wśród nich jedna książka, niesympatyczna, to pewna4, nieraz po prostu wstrętna, ale na wskroś świeża, na wskroś czytelna i żywa: to ta, w której mówi nam o swoim życiu, i to w taki sposób, iż dotąd, po półtora wieku, prawdą pozostały pierwsze słowa, od których zaczyna swe Wyznania: „Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy”.

Tak jest. Ani przed nim, ani po nim, odkąd istnieje literatura, nikt nie obnażył w ten sposób swojego wnętrza. Mimo iż właśnie wpływ Russa rozpętał istną orgię wystawiania na pokaz swojego ja, „objaśniania” samego siebie, istną ekshibicję5 najtajniejszych drgnień swej istoty, wypełniającą znaczną część literatury XIX wieku, nikt nie dorównał mu co do tego w bezwzględności, powiedzmy w bezwstydzie. Trzeba było tej chorobliwej, do ostatecznych granic wybujałej pychy, a zarazem tego jakiegoś żaru wewnętrznego, podnoszącego chwilami napięcie tonu Wyznań istotnie niemal do sakramentu spowiedzi, aby pisać w ten sposób o swoim życiu, z jakimś dziwnym przeświadczeniem, iż szczerość tych kart oczyszcza je z ich szpetoty, a zarazem z całą naiwnością i, można powiedzieć, samouctwem etycznym tego włóczęgi, samotnika i proroka, który wychował się i spędził młodość poza społeczeństwem, a zetknąwszy się z nim, nie wszedł w nie, ale je rozwalił.

Dziwne były koleje tego człowieka! Ojciec jego, skromny zegarmistrz w Genewie, człowiek uczuciowy i lekkomyślny, karmi dzieciaka, zaledwie umiejącego czytać, romansami, w których zatapia się wraz z nim do białego rana, oraz Żywotami sławnych ludzi Plutarcha. Zmuszony opuścić miasto, zaniedbuje stopniowo syna zupełnie; Rousseau dostaje się w końcu „do terminu”, do rytownika, gdzie staje się skończonym urwiszem6 i skąd jako szesnastoletni wyrostek ucieka, z obawy przed plagami. W czasie pobytu u majstra zdążył pochłonąć całą sąsiednią wypożyczalnię książek. Włóczy się po okolicy, nocuje u chłopów, w końcu, skierowany tam przez proboszcza z Confignon w Sabaudii, dostaje się w ręce agentki od „nawracań”, dwudziestoośmioletniej i ładnej pani de Warens, osoby która staje się jego opatrznością. Z jej poręki wędruje do Turynu, gdzie przyjmuje katolicyzm w nadziei świetnego losu; ale po ceremonii kościelnej, znalazłszy się na ulicy z dwudziestoma frankami w kieszeni, widzi, iż nadzieje jego były czczą złudą. Włóczy się po mieście; w braku czego lepszego, zostaje lokajem; popisując się w sposobną porę znajomością łaciny i pewnym polorem, ściąga na siebie uwagę chlebodawców; otwierają się przed nim widoki przyszłości. Ale dziecinny kaprys i popęd do włóczęgi przemaga: Rousseau, w towarzystwie drugiego wyrostka, puszcza się znowu przez Alpy, zamierzając opędzać koszta życia pokazywaniem „bani Herona”7. Rozczarowawszy się rychło co do tej nadziei, Rousseau wraca do Annecy, do domu swej opiekunki, w pobliżu której wałkoni się aż do trzydziestego roku życia, próbując różnych zawodów, rzucając je, czytając z panią de Warens La Bruyere’a etc.8, kształcąc się bezładnie, napadowo, najbardziej systematycznie stosunkowo uprawiając muzykę, którą zaczyna uważać za istotne powołanie swego życia. Pobyt ten przerywają zresztą nieustanne włóczęgi, stanowiące istny nałóg Russa. Rousseau w tym okresie to natura bardzo złożona, pełna kontrastów, zmysłowa i marząca, ufna i podejrzliwa, zamknięta w sobie i wylana9, zdradzająca wybitnie cechy tego, co dziś się nazywa moral insanity10, a żadnych śladów przyszłej potęgi. Z tym wszystkim musiał mieć dużo uroku i na ogół tzw. „szczęście do ludzi”. W tych latach Rousseau robi wrażenie jakby somnambulika11, który porusza się, działa nieprzytomnie, pod wpływem jakiejś tajemniczej siły. Znamiennym jest, że gdziekolwiek opiekunka próbuje go ulokować, zawsze zwracają jej dryblasa z nadmienieniem, iż jest zupełnie nie do użytku: los ten spotyka go nawet w seminarium duchownym, mimo poparcia samego biskupa.

Osiemnastoletni Rousseau ubóstwiał oczywiście swą młodą „mamusię” (takie było miano, jakim ją zawsze nazywał), która ze swej strony obdarzała tkliwszymi względami swego ogrodnika, statecznego i oddanego Klaudiusza Anet. Rousseau wiedział o tym stosunku; jakież było tedy jego zdumienie, kiedy jednego dnia „mamusia”, kazawszy mu się przygotować do poważnej rozmowy, oświadczyła, iż pragnąc go uchronić od czyhających nań niebezpieczeństw, postanowiła sama wtajemniczyć go w misteria życia.

Ów dzień, którego więcej lękałem się, niż oczekiwałem, nadszedł wreszcie. Znalazłem się pierwszy raz w ramionach kobiety, i kobiety, którą ubóstwiałem. Czy byłem szczęśliwy? Nie; poznałem rozkosz. Jakiś niezwyciężony smutek zatruwał mi jej urok. Miałem uczucie, jak gdybym spełnił kazirodztwo. Tuląc ją z uniesieniem w ramionach, skrapiałem równocześnie jej łono łzami. Co do niej, nie była ani smutna, ani upojona; była serdeczna i spokojna...

...Tak wytworzyła się między nami trojgiem spójnia, jakiej przykładu nie było może na ziemi. Wszystkie nasze chęci, troski, wprost nasze serca były wspólne; nic nie istniało poza granicami tego małego kółka. Przyzwyczajenie życia razem i życia wyłącznie z sobą stało się tak silne, że kiedy w godzinie posiłku brakło jednego z trojga albo też przybył ktoś czwarty, wszystko było popsute. Mimo naszych poszczególnych związków sam na sam były nam mniej słodkie niż wspólne zebrania...

Sielanka ta trwa jakiś czas; kres kładzie jej śmierć Klaudiusza. Następca jego w sercu i gospodarstwie pani de Warens, niejaki Wintzenried, natura gruba12, czynna, energiczna, nie nadaje się do tego tercetu, mimo iż w zasadzie nie stawia mu opozycji: stopniowo zagarnia panią de Warens dla siebie; Rousseau zaczyna czuć, że w tym domu, coraz bardziej zresztą rozprzęgającym się finansowo, nie ma już dlań miejsca. Pakuje swoje książki i mając jako talizman wymyślony przez siebie nowy system pisania nut, puszcza się do Paryża.

Ta część książki, kreśląca dzieje młodzieńczych lat pisarza, jest nieoszacowanym komentarzem do jego życia i twórczości. Dopiero czytając te Wyznania, zaczyna się rozumieć Russa i potęgę jego wpływu. W nich znajdujemy najlepsze oświetlenie, a poniekąd wytłumaczenie „osobliwego zjawiska”, nad którym tak się zdumiewa Lemaître. W tych pamiętnikach, pisanych, mimo teatralnego nieraz gestu i powieściowego arrangement13, z bezwzględną szczerością (nie prawdomównością — to rzecz inna) możemy śledzić krok po kroku zadziwiającą historię ducha, który w najbardziej niesprzyjających warunkach z niestrudzonym wysiłkiem zmaga się z sobą i łamie, pręży się i drąży sobie drogę ku światłu, aż wreszcie będzie mógł trysnąć wysoko kipiącym gajzerem. Rozumiemy tajemniczą potęgę oddziaływania myśli Russa — tak bardzo nieproporcjonalną nieraz do ich wartości — gdy śledzimy, etap po etapie, ich genezę i źródło: gdy widzimy, jak żadna z nich nie jest produktem literackiej kombinacji i gry myślowej, lecz każda płynie z głębi jego istoty, urabia się w męce życia, żywi się krwią serdeczną i kupiona jest tą krwią i życiem.

Dawny lokaj pani de Vercellis inne akcenty znajdzie, mówiąc o nierównościach społecznych, niż najbardziej rewolucyjny nawet filozof paryskich salonów. Jedenastoletni kochanek małej Goton, dla którego miłość była przez całe życie jedynie trawieniem się nigdy nienasyconej i smaganej chorobliwymi popędami wyobraźni, narzuci, niemal na wiek cały, Europie swą psychopatię, przekazując ją w dziedzictwie swej progeniturze14 romantycznej. I jeszcze jeden rys, ważniejszy może od innych. W epoce, gdy wszystkie fundamenty, na których wspiera się ład społeczeństwa i życie wewnętrzne jednostki, rysują się i walą, Rousseau, jedyny ze współczesnej plejady filozofów francuskich, całą niemal swą twórczość poświęca kwestii etyki; a etyka ta również nie jest dla niego teoretyczną spekulacją, lecz sprawą najintegralniej związaną z życiem. Tę etykę, te zasady moralne buduje sobie sam, kamień po kamieniu; dzięki niej dźwiga się z nizin, które jakże łatwo mogły się dlań stać szczeblami ostatecznego upadku! To „samouctwo”, jak je nazwaliśmy, etyczne nadaje moralności Russa owe szczególne cechy, nad którymi nieraz przyjdzie się zdumiewać czytelnikowi Wyznań, i czyni tę moralność niejednokrotnie więcej niż wątpliwą. Niemniej jednak kwestia etyki szukanej w samym sobie, kwestia samorzutnego odrodzenia moralnego własną mocą — jest sprawą wypełniającą niemal całą duchową istotę pisarza i człowieka. Jakoż niebawem, w epoce rewolucji, teatralna frazeologia o „cnocie”, która zastąpi podstawy religii, wyraźnie będzie nosić piętno autora Nowej Heloizy.

Wspomniałem, iż prawdomówność Wyznań Russa nie zawsze idzie równym krokiem z jego szczerością. Nie mogło być zresztą inaczej w pamiętniku pisanym w kilkadziesiąt lat po przeżytych wypadkach, wyłącznie ze wspomnień, i to przez człowieka obdarzonego wyobraźnią Jana Jakuba! Niezmiernie ciekawą jest rzeczą konfrontacja Wyznań z tym, co nam obiektywnie wiadomo o życiu pisarza i stosunkach otaczających go osób15. Ale już czytając same Wyznania, trudno się oprzeć w niektórych miejscach wrażeniu mistyfikacji, której ulega w pierwszym rzędzie sam autor. Do takich należy owa słynna kradzież kawałka znoszonej wstążki, z której to kradzieży Rousseau czyni taką tragedię, ba, największą zbrodnię swego życia („Uniosłem z sobą niestarte wspomnienie zbrodni i nieznośny ciężar wyrzutów, które po upływie czterdziestu lat gniotą jeszcze moje sumienie i których gorycz nie tylko nie słabnie, ale zaostrza się, w miarę jak zbliżam się ku starości...”), a która do tego stopnia, zdaje się, była drobnostką, iż jego chlebodawca mimo dwuznacznego rezultatu śledztwa sam z siebie najgoręcej zajął się Russem i umieścił go w znajomym domu. Słowem, Wyznania Russa, zwłaszcza ich część pierwsza, są przedziwnym romansem o jego życiu, kreślonym — mimo iż w późnym już wieku — z nieporównaną świeżością i kolorem. Jak każdy prawdziwy romans, mają swą bohaterkę: jest nią owa pani de Warens, której imię Rousseau unieśmiertelnił tak, jak gdyby ona sama nie istniała nigdy na ziemi, lecz była jedynie tworem fantazji pisarza. Rousseau w swym szale spowiedzi nie ogranicza się do własnej osoby, ale z równym zapałem spowiada się z błędów wszystkich tych, których losy postawiły na drodze jego życia. W pierwszej linii ofiarą tych wynurzeń pada pani de Warens: Rousseau nie oszczędza jej ani jednej słabości, ani jednej tajemnicy kobiecego serca, ciągle pisząc jej najpłomienniejszą apologię16; i istotnie jest to może najświetniejszym dowodem geniuszu pisarskiego Russa, że czytając te karty, tak dalece wcielamy się w horyzont jego uczuć i pojęć, iż bodaj ani razu nie dopuszczamy wrażenia, iż życie prywatne tej wybornej osoby z punktu widzenia oficjalnej moralności przedstawia się więcej niż dwuznacznie17. Mówię umyślnie „oficjalnej”, bo zresztą te karty książki Russa poświęcone pani de Warens aż dyszą moralnością. Trudno się nieraz wstrzymać od uśmiechu, czytając opis idyllicznych18 scen, jakie rozgrywały się między nim, panią de Warens i jej wiernym Klaudiuszem. „Jednym z dowodów zalet charakteru tej uroczej kobiety — wykrzykuje Rousseau głosem apostoła — jest to, iż wszyscy, którzy ją kochali, kochali się między sobą. Zazdrość, współzawodnictwo nawet ustępowało dominującemu uczuciu, jakie ona budziła, i nigdy nie widziałem, aby ktokolwiek z tych, którzy ją otaczali, odnosił się z nieprzyjaźnią do drugiego. Niechaj czytelnik niniejszej książki zawiesi na chwilę lekturę przy tej pochwale i jeśli zastanowiwszy się, znajdzie w myśli drugą kobietę, o której mógłby powiedzieć to samo, niech złoży w jej ręce spokój swego życia, choćby to była zresztą19 najostatniejsza z ladacznic”. Prawda, że Rousseau był całe życie człowiekiem fizycznie chorym i życiowo nieodpowiedzialnym, stąd stosunek jego do ludzi, a zwłaszcza do kobiet musiał być odmienny, niż bywa zazwyczaj. Ale niech kto spróbuje prostymi słowami streścić dzieje jego współżycia z panią de Warens i przymierzyć do przeciętnych ludzkich pojęć: jak ten eksperyment wypadnie! A co czyni z tego Rousseau! Oto potęga sugestywna geniuszu.

Jest jeszcze jedno magiczne słowo, którym karmić się miały później całe pokolenia, a które jest niemal w zupełności wynalazkiem Jana Jakuba. To — natura. Molier, pisząc niespełna setkę lat przed nim prolog do Chorego z urojenia, dodaje w scenariuszu następujące objaśnienie: „Scena przedstawia okolicę wiejską, niemniej jednak bardzo powabną”. Jakaż przepaść dzieli tę epokę od pokolenia opętanych naturą romantyków! To ten włóczęga, ten łazik, gotowy zawsze rzucić chleb, karierę, spokój dla rozkoszy przewędrowania pieszo o głodzie i chłodzie przez Alpy, zarazi ludzkość swym szaleństwem:

Życie włóczęgi to najmilsza dla mnie forma życia. Wędrować pieszo w piękną pogodę, piękną okolicą, nie spiesząc się, mając wszelako jako kres drogi przedmiot pełen uroku — oto ze wszystkich sposobów życia ten, który najbardziej przypada mi do smaku...

...Z rozkoszą przypominam sobie noc spędzoną poza miastem, przy drodze ciągnącej się wzdłuż Rodanu czy Saony, nie pamiętam już tego bliżej. Ogrody, wznoszące się tarasowato, opuszczały się łagodnie ku drodze. Było tego dnia bardzo gorąco. Wieczór był uroczy; rosa zwilżyła przywiędłą trawę; ani śladu wiatru, noc spokojna; powietrze świeże, a nie chłodne; słońce, schowane już za horyzontem, zostawiło na niebie czerwone opary, których odbicie barwiło wodę różowym kolorem; drzewa dawały schronienie mnóstwu słowików, które odpowiadały sobie wzajem. Błądziłem po alejach w jakimś upojeniu, otwierając zmysły i serce tym słodkim wrażeniom i wzdychając jedynie z żalu, iż muszę się nimi napawać samotny. Pochłonięty słodkim marzeniem, przechadzałem się do późnej nocy, nie zdając sobie sprawy, iż jestem zmęczony. Wreszcie dało mi się to uczuć. Ułożyłem się rozkosznie na płycie jakiejś niszy czy framugi wgłębionej w murze terasy. Baldachim łóżka tworzyły wierzchołki drzew; słowik śpiewał tuż nad moją głową; usnąłem kołysany śpiewem. Sen był mi słodki, obudzenie bardziej jeszcze. Był jasny dzień. Oczy moje, otwierając się, ujrzały wodę, zieloność, cudowny krajobraz. Wstałem, otrząsłem się, uczułem głód. Ruszyłem wesoło ku miastu...

Rousseau otwiera oczy współczesnych na przyrodę; co więcej, zadzierzguje związki między nią a sercem człowieka, każe jej współżyć z jego życiem, śmiać się z jego radością, płakać z jego smutkiem. Przyroda przemawia do tej muzycznej organizacji całą gamą tonów; dusza tego „dzikiego”, którego pierwszych trzydzieści lat było wpółsenną — mimo iż ruchliwą — wegetacją, drga zgodnie z jej pulsem. I to zostanie mu na całe życie20. Daremnie będzie się silił przedzierzgnąć w paryżanina, w salonowca: natura ciągnie go, dosłownie, jak wilka do lasu: „Nie umiałem nigdy — pisze w swoich wspomnieniach z Pustelni — pisać i myśleć swobodnie inaczej, jak tylko sub dio21. Liczyłem na to, iż las Montmorency, dochodzący nieomal do moich wrót, będzie mi odtąd gabinetem do pracy”. I nie wystarcza mu na to sztuczna, wystrzyżona, wyperfumowana „natura”, w jakiej jego mecenasi szukają letnich wywczasów; nie, jemu trzeba prawdziwej, chłopskiej wsi:

Byłem tak znudzony salonami, wodotryskami, strzyżonymi trawnikami, klombami i jeszcze bardziej nudnymi gospodarzami tego wszystkiego; tak przesycony broszurami, klawikordem, tryktrakiem, „węzełkami”, mizernymi dowcipkami, mdłym mizdrzeniem się, lekkimi opowiastkami i ciężkimi kolacjami, że kiedy zerknąłem przelotnie na prosty krzak głogu, na chaszcze, spichlerz, łąkę; kiedy przejeżdżając przez jakieś sioło, zaciągnąłem się parą dobrego omleta z trybulką; kiedy słyszałem z daleka prostą nutę piosenki pasterskiej — słałem do diabła i róż i falbanki, i ambrę...

Te słowa zamykają i grzebią dwuwiekowy blisko okres kultury francuskiej; genialny cham, dopuszczony do biesiady wytwornych państwa, napluł im w ich blanc-manger22 tak solennie, że stało się niepodobne do jedzenia. Krzykiem generacji następującej bezpośrednio po nim, niezdolnej jeszcze do stworzenia nowych form, ale do szczętu zbrzydzonej dawnymi, będą Listy panny de Lespinasse.

Z końcem pierwszej części Wyznań rozstaliśmy się z Janem Jakubem Rousseau w chwili, gdy w wieku bliskim lat trzydziestu opuszcza ostatecznie wpółmacierzyńskie objęcia pani de Warens23, aby odtąd już samoistnie szukać sobie drogi życia na szerokim świecie. Przybywa do Paryża (1741), aby przedstawić Akademii projekt nowego klucza muzycznego; klucz okazuje się nieszczególny, ale bądź co bądź otwiera mu drzwi do wielu wpływowych domów i pomaga zadzierzgnąć cenne na przyszłość stosunki. Dzięki nim muzyk Rousseau zostaje nagle... sekretarzem ambasadora francuskiego w Wenecji. Nieporozumienia z tym dostojnikiem, jeszcze mniej kompetentnym do wykonywania swego urzędu niż jego sekretarz, wypędzają Russa z powrotem do Paryża, gdzie dalej uprawia z coraz większym rozgłosem muzykę, sekretarzuje w znacznym domu finansisty, pisuje liche komedyjki oraz artykuły dla Encyklopedii, z której redaktorami wchodzi w zażyłość. Zawiązuje wolne stadło24 z nieokrzesaną dziewczyną, Teresą Levasseur i ma z nią pięcioro dzieci, które bez wyjątku oddaje do domu podrzutków. Przypadkowo wpada mu w ręce konkursowe zagadnienie Akademii w Dijon: „Czy rozwój sztuk i nauk przyczynił się do skażenia czy oczyszczenia obyczajów?” i pewnego ranka budzi się najgłośniejszym człowiekiem w Paryżu. „Wrażenie niebotyczne, porywające — donosi mu Diderot po wydaniu drukiem rozprawy — nie było przykładu podobnego tryumfu”.

Rozprawa ta, pamflet przeciwko cywilizacji, rozstrzyga nie tylko o dalszej twórczości, ale i o życiu pisarza. Rousseau nigdy nie umiał się dostroić do tonu „dobrego towarzystwa”, chwyta tedy tę sposobność, aby uczynić ze swoich braków cnotę, dociąga praktykę do teorii, porzuca puder, szpadę i żaboty25, staje się rodzajem paryskiego Diogenesa26:

Byłem w istocie przeobrażony; przyjaciele, znajomi nie poznawali mnie. Nie byłem już tym człowiekiem nieśmiałym, raczej wstydliwym niż skromnym, który nie umiał się ani pokazać, ani odezwać; którego żartobliwe słówko zbijało z tropu, spojrzenie kobiety przyprawiało o rumieniec. Śmiały, dumny, nieustraszony, wnosiłem wszędzie pewność siebie tym bardziej nieugiętą, iż była prosta i mieszkająca raczej w mej duszy niż w postawie. Wzgarda, jaką głębokie rozmyślanie obudziło we mnie dla obyczajów, zasad i przesądów epoki, czyniła mnie nieczułym na szyderstwa tych, którzy je wyznawali: dławiłem ich mizerne koncepty moimi sentencjami, tak jak się gniecie owada w palcach. Jaka odmiana! Cały Paryż powtarzał ostre i gryzące sarkazmy tegoż samego człowieka, który dwa lata przedtem i dziesięć lat potem niezdolny był znaleźć myśli, którą chciał wyrazić, ani słowa, którego chciał użyć...

Na prośby gorącej wielbicielki, żony finansisty, pani d’Épinay, Rousseau wraz ze swą towarzyszką i jej matką przenosi się do zbudowanej dlań Pustelni. W pierwszym upojeniu tym rozkosznym pobytem czuje się przepełniony miłością bez przedmiotu, która wciela się w koncepcję Nowej Heloizy. Niebawem pierwsza spotkana kobieta ucieleśnia dlań tę miłość w realnej postaci i staje się równocześnie natchnieniem poczętego dzieła. Osobą tą była hrabina d’Houdetot, kuzynka pani d’Épinay, a kochanka nieobecnego wówczas Saint-Lamberta. I znowuż powtarza się w życiu Jana Jakuba tak ulubiony mu tercet, tym razem w odmiennej postaci:

...niesłusznie mówię „miłość niepodzielana”; ukochana moja podzielała ją; miłość była równa z obu stron, mimo iż nie była wzajemna. Byliśmy pijani miłością oboje: ona dla swego kochanka, ja dla niej; westchnienia nasze, nasze rozkoszne łzy zlewały się razem. Byliśmy wzajem dla siebie parą tkliwych powierników, uczucia nasze były tak pokrewne, iż niepodobnym było, aby się nie schodziły poniekąd. Wszelako w samej pełni tego niebezpiecznego odurzenia ona nigdy nie zapomniała się ani na chwilę; ja zaś zaklinam się, przysięgam, iż jeżeli, oszaleniony niekiedy zmysłami, kusiłem się przywieść ją do niewierności, nigdy tego naprawdę nie pragnąłem...

Miłość ta, która dla jego partnerki była, zdaje się, kwestią próżnostki kobiecej i zapełnienia czasu, wciągnęła Jana Jakuba w sieć intryg i nieporozumień kobiecych i literackich, w następstwie których rozgoryczony, chory opuszcza Pustelnię. Osiada w Montmorency, żyje tam kilka lat spokojnie (1757–1762), aż do chwili gdy ogłosiwszy drukiem Umowę społeczną i Emila i uchodząc przed pościgiem władz, jaki nań ściągnęły te dzieła, chroni się do Szwajcarii. Opis tułaczki po ziemi helweckiej27, która okazała się nader niegościnną dla swego wielkiego syna, zamyka drugą część Wyznań.

O ile pierwsza część, poświęcona wrażeniom i marzeniom młodości, mniej lub więcej upoetyzowanym, mogła się obejść bez szczególnego komentarza, o tyle ta druga, w której Jan Jakub wchodzi w styczność z życiem rzeczywistym, opisuje je zaś pod kątem stanowczo rozwijającej się w nim manii prześladowczej, wymaga kilku słów objaśnienia. Docieczenie prawdy w sprawach tyczących życia Russa i ujęcie ich w trafnym oświetleniu nie jest bynajmniej rzeczą łatwą. Proces pisarza, który on sam rozpoczął swoim samooskarżeniem i apologią zarazem, daleki jest od ukończenia. Mało jest artystów i myślicieli, których by sława — za życia i po śmierci — przechodziła takie falowania i wywoływała tak jaskrawe kontrowersje. Za życia, o ile Rousseau miał, to prawda, namiętnych wrogów (nie tylu i nie w tym stopniu jak sam mniema), o tyle miał i fanatycznych wielbicieli. Kult ten spotęgował się jeszcze w pierwszym okresie po śmierci pisarza, kiedy wiele jego idei czy szaleństw zaczęło się wcielać w czyn, a płomienna jego dialektyka stała się pierwowzorem republikańskiej wymowy. W miarę jednak jak z biegiem lat aktualność ideowa Russa zaczyna przechodzić do historii, a dzieło jego trwa nadal już w dziedzinie literatury, bierze górę, odnośnie do tego autora, coraz większa reakcja, oparta przede wszystkim na łatwo dającej się wyczuć żywiołowej antypatii.

Przyczyn do tego jest wiele. Po pierwsze, jego Wyznania. Obnażywszy się tak bezprzykładnie za całą ludzkość, Rousseau ponosi konsekwencję tego gestu, który mimo wszystkich zapewnień autora powabny ani sympatyczny nie jest. Po wtóre, typ jego umysłowości. Rousseau nie jest rasowym pisarzem francuskim: piśmiennictwo francuskie nie może się mimo wszystko powstrzymać nieraz od niechętnego żachnięcia wobec konieczności przyjęcia go w poczet swych najpierwszych luminarzy. Nie jest rasowym Francuzem nie tylko przez swe pochodzenie, przez swój szwajcarski protestantyzm, przez fanatyzm niezłagodzony owym wrodzonym sceptyzmem28, którego miły uśmiech stanowi tak znamienną cechę francuskiej kultury, ale także przez absolutny brak smaku i tego, co nie da się wyrazić w innym języku, a co Francuz nazywa esprit29. Russa można było, w danym stanie dusz i umysłów, uwielbiać jako myśliciela, wyznawać jako proroka — niepodobna30 go prawie lubić jako pisarza.

Dalej, jego legenda. Istnieją co prawda dwie legendy Jana Jakuba, biegnące w ciągu lat równolegle obok siebie lub też kolejno, na przemian, biorące górę. Jedna, która wyposaża „obywatela genewskiego” we wszystkie cnoty stoiczne31, rzymskie i arkadyjskie32: to ta, która utrzymywała się wśród „maluczkich” i która służyła za kanwę panegirystom33 jego z czasów rewolucji. Podstawę do drugiej legendy stanowią — można powiedzieć — wszystkie ujemne fakty, z których spowiada się z takim zapałem w Wyznaniach, ale zabarwione tak, jak się mogły przedstawiać chłodnemu i nieżyczliwemu spojrzeniu jego wrogów. Gorzej jeszcze! Utarło się przez długi czas w krytyce literackiej wierzyć słowom Russa wówczas, gdy się oskarża, uważać je za kłamstwo tam, gdzie się uniewinnia. Niemało przyczyniły się do tego tzw. Pamiętniki pani d’Épinay, ogłoszone drukiem z początkiem XIX wieku i przez długi czas brane w rachubę przez wybitnych nawet krytyków — między innymi Sainte-Beuve’a — jako poważny dokument odnośnie do biografii Russa34. W ogóle nie mogło ujść bezkarnie pamięci pośmiertnej Jana Jakuba to, iż za życia poróżnił się, można powiedzieć, ze wszystkim, co stanowiło elitę świata piśmienniczego i umysłowego Francji. Historia tych nieporozumień, u ich samego źródła, wypełnia znaczną część drugiej połowy Wyznań; akta tych zajść zbadane są przez krytykę literacką tak dokładnie chyba, jak w ogóle możebne35: każde słowo, każdy wiersz korespondencji przepatrzono, zestawiono i roztrząśnięto na wszystkie sposoby. Mimo to wyłaniają się wciąż nowe interpretacje; spór ten jest pod wieloma względami do dziś nierozjaśniony i jak sądzę, zawsze pozostanie ciemny, gdyż pobudki jego kryją się w nieprzeniknionych głębiach serca ludzkiego; a trudniejszym jeszcze do rozświetlenia czyni go ta okoliczność, iż w wydarzeniach tych splatają się czynniki doniosłe i wielkie z nieskończenie błahymi i małymi; walki idei mających świat odrodzić — obok światowych intryżek kobiecych lub jeszcze innych elementów, wręcz gminnych i niskich. W ogóle cała ta dziwna sprawa ma kilka planów i przekrojów; spróbuję je w paru słowach choć zaznaczyć.

Po pierwsze, stosunek Russa do tzw. „filozofów”. Stronnictwo „encyklopedystów”, zmuszone do walki na kilka frontów, stanowi w ówczesnym paryskim światku niby sektę niezmiernie solidarną, zazdrosną o swój wpływ, w najwyższym stopniu despotyczną, i — w zakresie swoich pojęć — pozbawioną tolerancji. Rousseau, w początkach luźno z nimi związany, jest dla nich zawsze człowiekiem niepewnym: instynktem czują w nim drzemiącą zagadkową siłę, a nie wiedzą, w którym kierunku się obróci36. Chcieliby mieć nań wpływ (dopóki Rousseau mieszkał w Paryżu, Diderot miał nań wpływ bardzo znaczny), trzymać go pod ręką; stąd owo niezadowolenie z emigracji Russa do Pustelni i dość dwuznaczne zabiegi celem ściągnięcia go z powrotem. Przy tym ten obieżyświat, ten samouk, ten muzykus, ten „chłystek” (jak stale nazywa Russa baron d’Holbach, amfitrion37Encyklopedii) posiada jakiś dziwny, niepojęty dar, iż wszystko, co czyni, pociąga ku niemu oczy wszystkich i połączone jest stale z niebywałym rozgłosem! Jest niby muzykiem; mozoli się nad jakimś utopijnym systemem nutowym; naraz wystrzela konkursową broszurą najeżoną paradoksami: zdobywa nagrodę Akademii, broszura jest rozchwytywana, stanowi wypadek dnia, uświetniony jeszcze szermierką dialektyczną z królem polskim. I znowuż, po tym pasowaniu na „filozofa”, zamiast użytecznie pracować w szeregach encyklopedystów, którzy gotowi są przyjąć go za swego, pisze operę: wystawiają ją na dworze, pani de Pompadour się zachwyca, król chce widzieć autora, dać mu pensję ze swej szkatuły — ten szaleniec ją odtrąca. Zaledwie zdobywszy znów ostrogi w muzyce francuskiej, występuje z pamfletem odmawiającym tejże francuskiej muzyce racji istnienia: znów hałas, wrzawa nie do opisania, powódź polemik, broszur. Więcej jeszcze: nowo kreowany filozof wprowadza swoje dzikie maksymy w czyn: dziwacznym przebraniem, trybem życia i diogenicznie gburowatymi odpowiedziami ściąga na swe poddasze cały wielki świat Paryża. Doprawdy, ten wieczny, wciąż niespodziewany Jan Jakub zaczyna być niecierpliwiący!

Z drugiej strony, światek kobiecy. Znanym jest zamiłowanie modnych pań do obłaskawiania genialnych „niedźwiedzi” (mon ours — tytuł powtarzający się często w listach świetnych przyjaciółek Jana Jakuba); to wdzięczne zadanie wzięła na siebie pani d’Épinay, robiąc zresztą na tym, odnośnie do swoich światowych i literackich aspiracji, znakomity interes38. I otóż ten prawdziwy niedźwiedź, ten niewdzięcznik, pomieszczony przez nią w zbudowanej dlań umyślnie Pustelni, ośmiela się zakochać — w kim innym! Ależ to policzek w oczach Europy! I w kim jeszcze? W znienawidzonej bratowej, w pani d’Houdetot! Wśród tego światka operuje Grimm, przybysz niemiecki, karierowicz, człowiek zdolny, niepospolitej wytrwałości i sprytu, chłodny i bezwzględny. Ten Grimm zna się na ludziach i wie, jak ich użyć: przyjaźń Diderota starczy mu na całe życie za kopalnię myśli i sądów krytycznych; Rousseau, skoro mu raz dopomógł dobrodusznie do wejścia w „piękny świat”, nie zda mu się już na nic, mógłby go jedynie zaćmiewać na terenie, na którym się wspólnie obracają. Wprowadzony przez Russa do domu pani d’Épinay, zostawszy jej kochankiem, Grimm nie ma ochoty znosić w jej pobliżu człowieka mającego prawa dawniejszej przyjaźni, a przerastającego go o ileż głów talentem i urokiem! Odtąd programem Grimma — świadomym czy instynktownym — będzie zatruć „pustelnikowi” życie na dworze pani domu tak, aby musiał opuścić swą pustelnię. To wszystko są motywy dość ludzkie i zrozumiałe, nie potrzeba szukać poza nimi „spisku”, w jaki później, z perspektywy momentu pisania Wyznań, Rousseau wierzył tak niezłomnie.

Istotnie, ciekawym jest, czytając Wyznania, patrzeć, jak w tej sieci, usnutej, może bez świadomej intencji działających osób, z tylu rozmaitych nitek, miota się biedny genialny niedźwiadek, pomiędzy dwuznaczną a wścibską przyjaźnią Diderota, chłodną zawiścią Grimma, draśniętą ambicją pani d’Épinay, głupotą Teresy, interesownością starej Levasseur, niefrasobliwą i nieodpowiedzialną zalotnością mondaine’y39 na świeżym powietrzu, pani d’Houdetot! Jak śle na wszystkie strony epistoły40, w których geniusz jego pisarski utrwala w nieśmiertelność błahostki przeważnie niewarte wzruszenia ramion! Aby zrozumieć stan psychiczny Russa w tej całej przygodzie, trzeba pamiętać (obok momentów uwydatnionych w Wyznaniach), że ten, do lat trzydziestu, „mały” pani de Warens był również — prawie od samych początków — zepsutym dzieckiem Paryża, przyzwyczajonym do bezgranicznej pobłażliwości; w ostatnich zaś czasach był bożyszczem wielkiego świata, obcałowywanym w zamian za swe grubiaństwa przez najwytworniejsze damy. Czytając Wyznania, w których Rousseau mówi aż do przesytu o różnych swoich fizycznych przypadłościach i dolegliwościach, jak również ciągle kładzie nacisk na swą ciężkość, niezręczność towarzyską itd., można by mieć wrażenie, jakoby stanowił zjawisko raczej odpychające. Tymczasem zarówno świadectwa współczesne, jak i sam fakt przyciągania do siebie coraz to nowych entuzjastów i przyjaciół, zwłaszcza wśród kobiet, każą wnosić, iż osoba Jana Jakuba musiała wywierać — zwłaszcza w początkach znajomości — ten sam potężny urok, który tak czarował w jego pismach.

Przeznaczeniem Russa było stać się na każdym polu odrodzicielem swej epoki. Podobnie jak otworzył oczy ludziom na naturę, tak samo przypomniał istnienie miłości temu światu, który przez nadużycie rozkoszy i dowcipu zatracił niemal jej pojęcie. Nowa Heloiza stała się uderzeniem różdżki w jałową opokę tych serc przeżytych i wyschłych; z tych podkreślonych barwiczką oczu trysnął strumień łez i piękne panie pozwoliły im płynąć swobodnie, zapomniawszy na chwilę o bruzdach, jakie znaczą w pokładzie różu i bielidła. Znowuż odwołam się do Listów panny de Lespinasse jako do wyrazu tej cudownej przemiany.

Notując to odrodzenie, które w konsekwencjach przerodziło się nieraz w bardzo podniosły idealizm, nie zapominajmy, iż źródłem, z którego ono wyszło, jest najpłomienniejsza zmysłowość, jaką zna literatura, i nic tylkozmysłowość; zmysłowość człowieka, którego całe życie było daremnym pragnieniem kobiety i u którego rozpędowe koło twórczości obracało się wyłącznie poruszane tym motorem. Oto znamienne w swojej szczerości wyznanie tego apostoła „powrotu do natury”.

Zresztą, szwaczki, pokojówki, panny sklepowe nie kusiły mnie wcale; trzeba mi było wykwintnych panien. Każdy ma swoje fantazje; moja była zawsze taka i nie godzę się bynajmniej z Horacym na tym punkcie. To, co mnie w tym pociąga wszelako, to wcale nie próżnostka pozycji społecznej i stanu; nie, to lepiej utrzymana płeć, ładniejsze ręce, wdzięczniejszy strój, polor41 wykwintu i schludności w całej osobie, więcej smaku w sposobie bycia i wysławiania się, suknie z cieńszej materii i lepiej skrojone, zgrabniejszy trzewiczek, wstążki, koronki, lepiej utrefione włosy. Dałbym zawsze pierwszeństwo mniej ładnej, byleby miała to wszystko. Sam uważam to wyróżnienie za śmieszne, ale serce nie pyta mnie w tym o zdanie...

Zmysłom tego wyrafinowanego plebejusza potrzeba wielkich dam, od których dzieli go własna nieśmiałość i niezgrabstwo, dzielą zapory społeczne, towarzyskie: ergo42, ustrój społeczeństwa jest zły, trzeba je przebudować lub zburzyć! Na razie zaś, zostawiając troskę o tę przebudowę przyszłym pokoleniom, schronić się w lesie i zmusić wielkie damy, aby przyszły go tam szukać; i to mu się udało.

A posłuchajmy tego ustępu, w którym kreśli „największą, jedyną” miłość swego życia: w bezwzględnej swojej szczerości Rousseau zdaje się nie przeczuwać nawet, aby miłość, poza dręczącym go wciąż problematem nasycenia zmysłów, miała jakąkolwiek inną stronę:

I niechaj nikt sobie nie wyobraża, że zmysły zostawiały mnie przy niej w spokoju, jak koło Teresy i mamusi. Powiedziałem już, tym razem była to miłość, i to miłość w całym jej napięciu i całym szaleństwie. Nie będę opisywał ani wzruszeń, ani drżenia, ani palpitacji, ani konwulsyjnych skurczów, ani omdleń serca, których doświadczałem nieustannie: można będzie sądzić o mym stanie z wrażenia, jakie sam jej obraz czynił na mnie. Wspomniałem, iż z Pustelni do Eaubonne był spory kawałek drogi; szedłem zazwyczaj przez wzgórza Andilly, które są urocze. Idąc, marzyłem o tej, którą miałem ujrzeć, o serdecznym powitaniu, jakie mi zgotuje, o pocałunku, który mnie czeka za przybyciem. Sam ten pocałunek, ten złowrogi pocałunek, zanim go nawet otrzymałem, rozpalał mi krew do tego stopnia, iż w głowie mi się mąciło, ćmiło w oczach, drżące kolana nie mogły mnie utrzymać; byłem zmuszony zatrzymać się, usiąść; cały organizm znajdował się w niepojętym bezładzie; bliski byłem omdlenia.

Czytając drugą część Wyznań, a zwłaszcza jej epizod z Pustelni, o wielu jeszcze rzeczach trzeba by pamiętać, aby w należytym świetle zrozumieć ton tych korespondencji, tych ciągłych deklamacji o cnocie, przyjaźni etc. Warunki epoki, w której toczą się owe wypadki, były bardzo różne od tych, w których my żyjemy. „Przyjaźń”, „przyjaciel”, te słowa miały w XVIII wieku inną wagę niż ta, którą przyznajemy im dzisiaj, gdy nowożytne warunki istnienia zapewniają każdemu obywatelowi bodaj minimum uregulowanej egzystencji, opartej przede wszystkim na sobie samym, na prawie i na instytucjach. Jeżeli mimo wszystko i dziś tzw. stosunki tak znaczną odgrywają rolę, cóż dopiero było w epoce, gdzie wszystko stało43 dowolnością i względami osobistymi? W społeczeństwie przy tym tak towarzyskim jak francuskie, paryskie raczej, człowiek ważył tylko tyle, ilu i jakich miał przyjaciół: bez tego wszystkie drogi miał zamknięte lub w najwyższym stopniu utrudnione; co więcej, jeśli bodaj trochę szedł na przebój lub miał sposobność się narazić, każdy go mógł pozbawić czci, mienia i wolności44. Stąd strata przyjaciół, osamotnienie równało się niemal śmierci cywilnej. Dlatego może tyle i tak ustawicznie słyszy się wówczas o przyjaźni; niezależnie od pobudek sercowych każdy, zwłaszcza wśród świata literackiego, robi przegląd swoich „przyjaciół” z takim uczuciem, z jakim dziś przegląda się w kasie ogniotrwałej pewne walory i police45 asekuracyjne.

Toż samo owo nieustanne moralizowanie, te deklamacje o cnocie, zasadach, jakich pełne jest ówczesne piśmiennictwo, trzeba brać również z perspektywy epoki. Filozofia XVIII wieku podkopywała zdecydowanie kryteria moralne religii; o ile tedy nie zamierzała zepchnąć ludzkości do poziomu bydląt, poczuwała się do obowiązku stworzenia nowych, własnych kryteriów. To świeżo na własny użytek stwarzane „świeckie sumienie” musiało być z natury rzeczy drażliwsze i bardziej agresywne. Podczas gdy człowiek oparty o tradycje religijne (choćby tylko formalnie) zniesie doskonale w swoim postępowaniu, nawet nie zastanawiając się nad tym, uczynki będące w jaskrawej sprzeczności z wszelką elementarną etyką, „filozof”, będący sam dla siebie trybunałem etycznym i zmuszony samoistnie rozwiązywać każdą kwestię, ciągle znajduje się pod wysokim ciśnieniem moralnym. Jeżeli mu to nie przeszkadza czynić źle, zmusza go co najmniej do stworzenia w każdym dotyczącym wypadku odpowiedniej ad hoc46 frazeologii.

Jako przykład w tej mierze może służyć sposób, w jaki Rousseau odnosi się w Wyznaniach do sprawy niezmiernie tutaj ważnej, do postąpienia z własnymi dziećmi.

Była to paląca kwestia jego życia; kwestia stanowiąca tak namacalną sprzeczność z jego dziełem i grożąca taką plamą na jego pamięci, iż być może dla jej poruszenia podjął on w ogóle spisanie swych zwierzeń. Nie jest bowiem prawdą, jakoby tajemnice te zdradził z własnego popędu; był to niewątpliwie fakt szeroko znany, który wrogowie wygrywali przeciw niemu (Sentiments des citoyens), i jeśli pisze o nim, to dla oświetlenia go na swój sposób. Kto wie, jeżeli Rousseau tak wydobywa na jaw wszystkie swoje błędy, niegodne nieraz wspomnienia, jeżeli z taką emfazą obwinia się, jako o „największą zbrodnię swego życia”, o głupią historię ze skradzionym kawałkiem wstążki (Część pierwsza), kto wie, czy to wszystko, u tego pierwszorzędnego znawcy psychologii czytelników, nie ma instynktownie na celu przygotowania tła i nastroju, w którym by owo jego naprawdę ciężkie wyznanie dało się przemycić. Niechaj czytelnik zważy dokładnie wszystkie ustępy, gdzie Rousseau mówi o pobudkach swej decyzji: cóż za sofistyka47 w przedstawieniu sprawy! Ile sposobów usprawiedliwienia, z których jeden stoi w sprzeczności z drugim!

Istotnie, mimo całego mistrzostwa Jana Jakuba w szermowaniu paradoksem, tych pięcioro dzieci, konsekwentnie i z lekkim sercem zaprzepaszczonych w domu podrzutków, to fakt niełatwy do przełknięcia dla tego samozwańczego nauczyciela „cnoty”, dla autora Emila, w którym narzuca się światu jako prawodawca wychowania, dla apostoła macierzyństwa, który wymową swą sprawił, iż piękne panie każą przynosić sobie niemowlęta do loży Opery, aby je tam karmić publicznie. Ciekawy to przyczynek do problemu, do jakiego stopnia u Russa linia talentu pociągnęła za sobą linię życia48 i podniosła go na wyżyny, do których charakter jego i poziom moralny zupełnie był nieprzygotowany. „To karzeł na szczudłach” — powiada o nim w chwili podrażnienia pani d’Épinay; mimo to w tym powiedzeniu jest tylko część prawdy, i może nie najistotniejsza — reszta kryje się w przepastnych mrokach istoty twórczości i geniuszu...

Wydarzenia, które spowodowały rozstanie się Jana Jakuba z Pustelnią, wywarły niezmiernie doniosły a opłakany wpływ na dalsze życie pisarza. Postradał od jednego zamachu wszystko, co mu było drogie; sam chory, odcięty od ludzi, przeczuwał — i wiedział zresztą z doniesień uczynnych bajczarzy — że zatarg jego, komentowany najnieprzychylniej, jest legendą całego Paryża, że krążą tam z rąk do rąk własne jego listy nieopatrznie pisane w chwili podniecenia, list Diderota do Grimma, kreślący w strasznych barwach wrażenia ostatniej bytności „filozofa” w Pustelni etc. Można przypuszczać, że i Rousseau nie odmawiał sobie satysfakcji oświetlenia po swojemu aktów sprawy; miał po temu sposobność tym bardziej, ile że niebawem osamotnienie jego zmieniło się w otoczenie świetniejsze, niż kiedykolwiek mógł zamarzyć. Serdeczna przyjaźń i opieka, jaką otoczyli go marszałkostwo de Luxembourg, a za ich pośrednictwem hrabina de Boufflers, książę Conti, sam kwiat dworskiego towarzystwa, musiała być dla pani d’Épinay i jej koterii niemiłą niespodzianką. Znając drażliwość i pobudliwość wyobraźni Russa, znając jego skłonność do wynurzeń, nie mogli mieć złudzeń, aby ich nadto oszczędzał. Jeszcze bardziej niepokojąco musiał podziałać zamiar spisania pamiętników, który to zamiar musiał wcześnie już dojść do ich uszu, choćby ze wzmianki w liście Russa do Duclosa. O ile tedy wypadki w Pustelni, w których Rousseau, patrząc z późniejszej perspektywy, dopatrywał się tajemniczego „spisku”, były, jak się zdaje, po prostu szeregiem nieporozumień, których główne źródło tkwiło w pospolitych antypatiach literackich i zazdrostkach kobiecych, a przede wszystkim w stanie nerwowym samego pisarza, o tyle po zerwaniu tak pani d’Épinay, jak i grupa „filozofów” nieustannie, w obawie o własną skórę, obserwują Jana Jakuba, starają się wszędzie zneutralizować jego wpływ, odwrócić odeń ucho i wiarę ludzi z nim sympatyzujących — słowem, obwarować się przed jego niebezpieczną urazą. A trzeba pamiętać, że jak już zaznaczyłem, koteria, której Rousseau się naraził, składała się z najbardziej wybitnych, ruchliwych i solidarnie trzymających się ludzi, których wpływy sięgały daleko poza granice Francji49. Rousseau czuje to. Czuje, że gdziekolwiek się ruszy, niewidzialna ręka stara się odwrócić odeń sympatie, stara się go pomniejszyć i okryć śmiesznością. Widzi zapewne więcej, niż było w istocie: widzi celową intrygę wrogów w wypadkach, które w znacznej części były naturalnym następstwem jego śmiałych i nowatorskich wystąpień50. Wygnanie jego po Emilu, tułaczka po Szwajcarii, orgia pamfletów i oszczerstw jakie mu w niej towarzyszą, wreszcie epizod „kamienowania” w Motiers — mniej groźny zresztą, jak się zdaje, w rzeczywistości, niż go przedstawia wyważona z trybów wyobraźnia pisarza — wszystko to stanowczo mąci jego umysł, zmieniając wrodzoną podejrzliwość w kliniczną już manię prześladowczą z szeregiem towarzyszących objawów, jak halucynacje słuchowe etc.

W którymś z listów swoich w tej sprawie Diderot pisze: „Gdyby Jan Jakub miał mieć słuszność, zbyt wielu uczciwych ludzi znalazłoby się pod pręgierzem”. W istocie. Toteż w odnoszeniu się francuskiej krytyki literackiej do tej zawiłej sprawy czuć wyraźną niechęć do wyciągnięcia konsekwencji, które by przyznawały słuszność niektórym bodaj domysłom i podejrzeniom Russa, zwłaszcza co się tyczy Diderota. W zakłopotaniu swoim i trudności pogodzenia niektórych faktów znalazła sobie taż krytyka innego kozła ofiarnego: Teresę Levasseur. Trzeba przyznać, że już co biedna Teresa „prasę” ma fatalną. „Panna Levasseur była nieokrzesana, głupia, zazdrosna, obmowna, zgryźliwa, kłótliwa, podejrzliwa, swarliwa, sprzeczna, kłamliwa, i opanowana przez rodzinę, która była gniazdem hultajów. Wszyscy współcześni Russa zgodni są na tym punkcie”51. Oto próbka tonu, w jakim odnoszą się do niej biografowie pisarza, w szczególności nowoczesna krytyka. We wszystkim, co jest niejasnego w zatargach Russa z otoczeniem, mówi się: Teresa. Teresa podsycała, przez głupotę i zawiść, jego chorobliwą podejrzliwość, Teresa poróżniła go z przyjaciółmi, Teresa całe życie otwierała jego listy (jeden z ważnych punktów w urojeniach Russa), Teresa wmawiała weń wszędzie, gdzie jej się pobyt dłużył, że otoczenie i ludność dybie na bezpieczeństwo Jana Jakuba. Teresa zdenuncjowała go przed Saint-Lambertem, obciążając równocześnie przed nim samym panią d’Épinay fałszywymi zeznaniami; Teresa wreszcie powtarzała mu kredensowe plotki odnośnie do owego słynnego wyjazdu do Genewy, stając się tym samym bezpośrednią przyczyną dramaciku w Pustelni. Niechże i tak będzie. Tyle jest pewne, że Teresa, jako niepiśmienna, najwierniej uniosła swą tajemnicę do grobu.

Kto w stosunku do Jana Jakuba odegrał wprost szpetną rolę, to Wolter, najmniej przez Russa, mimo jego podejrzliwości, o to podejrzewany. Jeżeli chodzi o okres — jedyny w życiu pisarza, kiedy cierpiał istotne prześladowanie — okres tułaczki po Szwajcarii — to niewątpliwie Wolter umaczał w niejednym ręce; a miał je długie, i przez wpływ swej olbrzymiej korespondencji ze wszystkim niemal, co było możnego i oświeconego w Europie, i przez ulotne, jadowite i potwarcze pamflety52, jakich w tej sprawie nie wahał się bezimiennie wypuszczać. Najohydniejsze pisma (jak np. Sentiments des citoyens, Lettre au docteur Pansophe), o które Rousseau pomawiał zupełnie kogo innego, pochodziły — jak dziś niewątpliwie stwierdzonym zostało — z „fabryki” Wolterowskiej. W cynizmie swoim Wolter nie wzdragał się przybrać maski świętoszka, aby domagać się wręcz gardła pisarza, który targnął się na — dogmaty religii! Dla Woltera był Rousseau zawsze owym „chłystkiem”, który ośmielił się podzielić z nim zachwyt i podziw Francji i Europy; co więcej, odważył się go zaczepić (niewinnie, co prawda, i z większą emfazą niż dokuczliwością) w tym, co stanowiło największą pasję jego życia, tj. teatr53. Jakaż kara byłaby za wielką dla takiego zuchwalca!

Pozostaje mi w kilku słowach skreślić koleje Russa od chwili, gdy urywa się wątek jego Wyznań. Opuściwszy wysepkę Saint-Pierre, udał się do Strasburga, gdzie, przyjęty nader życzliwie, pozostał przez jakiś czas, zastanawiając się nad wyborem schronienia. Wahał się głównie między Berlinem, gdzie byłby go rad widział Fryderyk II, a Anglią. Od kilku już lat znakomity filozof i historyk angielski, Dawid Hume, gorący wielbiciel Russa, starał się przez kobiety, których był bożyszczem, ściągnąć wygnańca do Anglii, ofiarując mu swoje mieszkanie. W tym duchu nakłaniała Russa pani de Boufflers już wówczas, gdy opuszczał Francję. Zgodził się wreszcie i przejechawszy przez Paryż, gdzie zatrzymał się w dawnym monastyrze Temple, rezydencji księcia Conti, miejscu, które odwieczna tradycja czyniła wolnym od pościgu prawa, przybył w styczniu 1766 do Londynu. Zamieszkał w zameczku Wooton, należącym do pana Davenport, przyjaciela Hume’a; stosunki między oboma filozofami zaczęły się jak najpomyślniej. Niebawem jednak usposobienie Russa odmieniło się fatalnie. Dzienniki angielskie pozwoliły sobie na parę złośliwych konceptów pod jego adresem; obiegał między publicznością sfingowany list, jakoby Fryderyka II do Russa54, ośmieszający niezbyt dotkliwie tego ostatniego; równocześnie szaleją dalej inwektywy w Szwajcarii; pojawia się jadowity pamflet Woltera List do doktora Panzofa. Do tego Teresa Levasseur, która nudząc się, nie znając języka, nie umiejąc sobie wytworzyć modus vivendi55 ze służbą w zameczku (właściciele byli nieobecni), starała się uprzedzić Russa jak najgorzej do pobytu w Anglii. Nieszczęśliwy pisarz, w straszliwym stanie duchowym, drażniony, judzony ze wszystkich stron, zaczynający wówczas już ulegać halucynacjom słuchu, począł roić sobie całą sieć intryg, których twórcą miał być przede wszystkim Hume. Dnia 1 maja 1767 ucieka potajemnie z Wooton, oskarżając głośno Hume’a o zdradę, rozsyła na wszystkie strony listy zupełnie już szalone, przemawia na ulicach Doowru do ludu. Przeprawiwszy się do Francji, znajduje kolejno schronienie w zamku margrabiego de Mirabeau (ojca przyszłego trybuna), w Trye u księcia Conti i wielu jeszcze innych siedzibach, wszędzie nieufny, wciąż zmieniając miejsce pobytu. W ciągu tych to wędrówek kończy swoje Wyznania, zaczęte w Anglii; w tym czasie zaślubia również długoletnią towarzyszkę, Teresę Levasseur. Wreszcie w roku 1770 wraca do Paryża, gdzie mimo dawnego dekretu będącego wciąż w mocy władze patrzą przez palce na jego pobyt i nie niepokoją go. Znalazłszy schronienie w Paryżu, uspokoił się nieco; zajął skromne mieszkanko przy ul. Platrière, dziś noszącej jego imię, wrócił do zajęć kopisty, herboryzował56, stał się łagodny, prosty, życzliwy. Po śmierci pisarza żona jego, Teresa, rzekła naiwnie do pana de Girardin: „Jeżeli mój mąż nie jest świętym, to któż nim będzie?”. Mimo to urojenia prześladowcze nie opuściły pisarza, ciągle widział sprzysiężenie zwrócone przeciw sobie. To skłoniło go, iż w zimie 1770–1771 odczytał w domu hrabiego Egmont przed wybranym kołem swoje Wyznania, w których postanowił się oczyścić przed potomnością z możliwych potwarzy. Czytanie wedle współczesnego świadectwa trwało siedemnaście godzin; jedyną przerwę w nim stanowiły „dwa krótkie posiłki oraz westchnienia i łzy obecnych”. Niebawem po tym seansie nastąpiło drugie czytanie w obecności hrabstwa d’Egmont oraz kilku również wysoko postawionych osobistości. Lektury te wywołały popłoch (zupełnie usprawiedliwiony) wśród osób, którymi zajmuje się druga część Wyznań; za staraniem pani d’Épinay policja wystosowała do Russa uprzejmą prośbę, aby zaprzestał dalszego odczytywania drażliwej książki. To utwierdziło Russa tym bardziej w przekonaniu o wielkim spisku: spisek ten kojarzył rzekomo przeciw niemu wszystko, co było wybitnego we Francji, na czele jego zaś stał minister książę de Choiseul! W owym czasie Francja zagarnęła pod swoje berło Korsykę, której obywatele zwrócili się niedawno do Jana Jakuba z prośbą o nakreślenie projektu konstytucji: oczywiście, w pojęciu Russa Francja zajęła wysepkę z umysłu57, aby pisarza pozbawić tego lauru. Gdyby (twierdził) Choiseul obrócił na dobro kraju połowę tych pieniędzy, które wydawał na zaspokojenie swej nienawiści dla Russa, byłby jednym z największych ministrów Francji. Chorobliwe urojenia swoje złożył Rousseau w ostatnich swych utworach (Dialogi pt. Rousseau sędzią Jana Jakuba), zdradzających, obok genialnych przebłysków, głęboko już posunięty rozkład władz umysłowych. Umiera nagle, w roku 1778, tknięty udarem mózgowym w czasie pobytu na wsi w Ermenonville, posiadłości hrabiego de Girardin. W roku 1791 dekret Konstytuanty58 uchwalił przeniesienie jego zwłok do Panteonu59. Teresa Rousseau wkrótce po śmierci Jana Jakuba zaślubiła, blisko w sześćdziesiątym roku życia, jakiegoś lokaja czy masztalerza.

Wyznania ukazały się drukiem już w kilka lat po śmierci pisarza. Pierwsze wrażenie było oczywiście wrażeniem światowego skandalu: większość osób żyła jeszcze (nawet obcesowa pani de Larnage z pierwszej części Wyznań żyła jako wiekowa matrona w swoim zameczku). Stopniowo ta strona zachodziła w cień (zwłaszcza iż niemal równocześnie rewolucja zmiotła z powierzchni cały ten dawny światek), ale osobliwa ta książka została i poczęła wnikać w literaturę, tworząc w niej potężny zaczyn, którego działanie sięga aż do naszych czasów. Przedstawiając niedawno publiczności arcydzieło poezji Villona60, miałem sposobność zwrócić uwagę na to, jak bardzo ta poezja uczuć, wrażeń, przeżyć osobistych, czerpiąca wprost z serca poety wyłączne źródło natchnienia, przepada, kryje się na kilka wieków pod ziemią. Miejsce jej zajmuje dążenie do możliwie doskonałej obiektywizacji. Oczywiście, że gdy Corneille kreśli swego Cyda, a Racine Fedrę, biorą oni swe kreacje w całej pełni z siebie61; ale forma, w jakiej oddają siebie samych, nakłada hamulec wszelkiemu rozpętaniu egotyzmu. W XVIII wieku literatura piękna, stając się w znacznej mierze zabawą dobrego towarzystwa, dalej jeszcze posuwa wstydliwość własnych uczuć i ograniczenie ich konwencją. Stopniowo, odcięta od swych żywych źródeł, wysusza się i karłowacieje, staje się igraszką mózgową: powszechny, entuzjastyczny kult Woltera jako poety daje tego wystarczającą miarę. Wówczas zjawia się człowiek, który blisko do czterdziestego roku życia wychował się poza wszelkim społeczeństwem, który każdą elementarną myśl, każde uczucie — zamiast otrzymać je gotowe w paryskiej kawiarni lub salonie — zdobywał sobie w mozole i cierpieniu; który wszystkie przedmioty będące dla innych literackim tematem dialektycznym bierze, z naiwnością dzikiego, na serio. Trudno dziś wprost określić, trudno nawet samemu sobie zdać sprawę, do jakiego stopnia wszystko to, co wnosił Rousseau w ówczesne społeczeństwo, było nowe i płodne: nie zawsze przez nowość myśli, ale przez stosunek tych myśli do niego samego. Niech wystarczy jeden przykład: czytając opis przygody z Zuliettą, gdy Rousseau, ogarnięty płomieniem żądzy, nagle zalewa się łzami pod wpływem refleksji nad losem pięknej kurtyzany, niejeden czytelnik minął zapewne ten ustęp, nie zwracając nań uwagi: tyle razy się już spotykało wylewy liryczne tego rodzaju, dziś niemal już banalne!

Wszedłem do alkowy kurtyzany jak do sanktuarium miłości i piękności; zdawało mi się, że ich bóstwo widzę w jej osobie. Nigdy nie byłbym uwierzył, iż bez szacunku i czci można doznawać czegoś podobnego jak to, co ona budziła we mnie. Zaledwie w momentach pierwszych zbliżeń poznałem siłę jej uroków i pieszczot, natychmiast, z obawy, iż zawczasu stracę ich owoc, chciałem najspieszniej je uszczknąć. Nagle w miejsce płomieni, które mnie pożerały, uczułem śmiertelny chłód w żyłach; nogi uginały się pode mną i bliski omdlenia usiadłem, tonąc we łzach jak dziecko.

Kto mógłby odgadnąć przyczynę łez i myśli, które przebiegały mi przez głowę w tej chwili? Mówiłem sobie: „Ta istota, którą mam w swej mocy, jest arcydziełem natury i miłości; duch, ciało, wszystko jest doskonałe; jest równie dobra i szlachetna, jak powabna i miła; magnaci, książęta, powinni by być jej niewolnikami, berła powinny by się chylić do jej stóp. I oto jako nędzna ulicznica wydana jest na żer pospólstwu; kapitan kupieckiego okrętu rozrządza nią do woli; rzuca mi się na szyję, mnie, o którym wie, że nie mam nic, mnie, którego wartość, niedostępna jej ocenie, musi być w jej oczach żadna”.

Otóż ten ustęp, w którym mieści się niemal cały Rolla Musseta i tyle innych „nastrojów”, w istocie już banalnych, był dla współczesnych czymś tak nowym, tak niezrozumiałym, iż La Harpe cytuje go wręcz jako pozytywny dowód obłędu pisarza! Punkt po punkcie można by tak przechodzić twórczość Russa i stosunek jej do literatury współczesnej oraz tej, która po niej wyrosła. Trzeba przyjąć za pewnik, że jeżeli mało rodzi się ludzi samoistnie myślących, ludzi czujących samoistnie — mimo iż czucie zdawałoby się rzeczą na wskroś osobistą — rodzi się jeszcze mniej. Rzadka jednostka, obdarzona samorodnym geniuszem czucia i potęgą wibracji, całym pokoleniom sugeruje (lub może tylko w nich wyzwala?) swój stan psychiczny, na którym wtórne (nieraz zresztą bardzo bogate) ustroje duchowe snują swoje wariacje. Pod tym względem ze wszystkich dzieł Russa — nie wyłączając może nawet Nowej Heloizy — Wyznania wywarły wpływ największy. Czy to wylewy romantyzmu (i całej zresztą współczesnej poezji), uderzające w ton spowiedzi lirycznej, nieznanej od czasu Villona; czy te stosy autobiografii, objaśniających dla potomności duchową organizację własnej istoty; czy wreszcie autoanaliza psychologiczna — słowem połowa niemal literatury XIX wieku, żeglującej pod flagą olbrzymiego, bezwstydnego JA, wyszła z tej oto książki. Mimo to sposób, w jaki Rousseau pojął i wykonał swą spowiedź, sprawia, iż nic nie zatarło dotąd prawdy słów, jakimi ją rozpoczyna: „Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy”.

Wyznania Russa to jedna z tych bolesnych książek, w których — jak w Wielkim Testamencie Villona, jak w Listach panny de Lespinasse — mamy uczucie, iż kładziemy rękę wprost na bijącym, chorym sercu ludzkim; uczucie tutaj tym bardziej przejmujące, iż serce to biło w człowieku, który jak mało kto inny zaważył na biegu myśli, uczuć i dziejów wielkiej epoki ludzkości.

Boy.

Kraków 1914–1917 r.

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

Tom pierwszy

Księga I

(1712–1719)62. Imam63 się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy. Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tym człowiekiem będę ja.

Ja sam. Czuję moje serce i znam ludzi. Nie jestem podobny do żadnego z tych, których widziałem; śmiem wierzyć, iż nie jestem podobny do żadnego z istniejących. Jeśli nie lepszy, w każdym razie jestem inny. Czy natura uczyniła źle, czy dobrze, niszcząc formę, w której mnie odlała, o tym wolno będzie sądzić dopiero po przeczytaniu tych kartek.

Niechaj trąba ostatecznego sądu zabrzmi, kiedy przyjdzie godzina: przybędę z tą książką w ręku stanąć przed obliczem Najwyższego Sędziego. Powiem głośno: oto co czyniłem, co myślałem, czym byłem. Wyznałem dobre i złe równie szczerze. Nie przemilczałem nic złego, nie dodałem nic dobrego; a jeśli zdarzyło mi się uciec do czczej ozdoby, to jedynie wówczas, gdy trzeba było wypełnić lukę ułomnej pamięci. Mogłem wziąć za prawdę to, o czym wiedziałem, że mogło być prawdą; nigdy tego, o czym wiedziałem, iż było fałszem. Pokazałem się takim, jakim jestem: godnym pogardy i szpetnym, kiedy nim byłem; dobrym, szlachetnym, wzniosłym, kiedy nim byłem: odsłoniłem moje wnętrze takim, jakim tyś je widział sam, Najwyższy Sędzio. Zgromadź dokoła mnie nieprzeliczoną liczbę moich bliźnich; niech słuchają mej spowiedzi, niech litują się mych nieprawości, niech się rumienią za me niedole. Niech każdy z nich kolejno odsłoni serce u stóp twego tronu z równą szczerością; a potem niechaj jeden jedyny powie ci, jeśli będzie miał czoło64: „Byłem lepszy od tego człowieka”.

Urodziłem się w Genewie w r. 1712, z Izaaka Rousseau65, obywatela66, i Zuzanny Bernard, obywatelki. Ojciec mój, którego ojcowizna wskutek podziału między piętnaścioro rodzeństwa równa była niemal zeru, musiał szukać środków do życia w zawodzie zegarmistrza, w którym istotnie był bardzo biegły. Matka, córka pastora Bernard, była bogatsza od niego: miała urodę i cnotę. Nie bez trudności przyszło ojcu otrzymać jej rękę. Miłość ich zaczęła się niemal z życiem: mając osiem czy dziewięć lat przechadzali się co wieczór wspólnie po wybrzeżu Treille67, jako dziesięciolatki stanowili nierozłączną parę. Sympatia, porozumienie dusz wzmocniły w nich jeszcze uczucie zrodzone z przyzwyczajenia. Los, który sprzeciwiał się poniekąd ich miłości, spotęgował ją tylko. Młody kochanek, nie mogąc otrzymać bogdanki68, usychał z rozpaczy; poradziła mu udać się w podróż, aby szukać zapomnienia. Zwędrowawszy świat bez skutku, wrócił tym bardziej rozkochany. Zastał swą ulubioną tkliwą i wierną jak wprzódy. Po tej próbie nie pozostało im nic, jak kochać się całe życie; przysięgli to sobie i niebo pobłogosławiło ich ślubom.

Gabriel Bernard, brat mojej matki, zakochał się w jednej z sióstr ojca; zgodziła się zań wyjść jedynie pod warunkiem, że brat jej poślubi jego siostrę. Miłość usunęła wszystkie zapory i oba związki skojarzyły się jednego dnia. W ten sposób wuj mój był mężem mej ciotki, a dzieci ich mym stryjeczno-ciotecznym rodzeństwem. Urodziło się z końcem roku po jednym w każdym domu, po czym trzeba było się rozłączyć.

Wuj Bernard był inżynierem wojskowym; pociągnął do cesarstwa i do Węgier służyć pod księciem Eugeniuszem69. Ojciec, po urodzeniu mego jedynego brata, udał się do Konstantynopola, dokąd go powołano: został zegarmistrzem seraju70. Podczas jego nieobecności piękność matki, jej dowcip i talenty znęciły wielbicieli. Pan de la Closure, poseł francuski, był jednym z najgorliwszych. Można wnosić, iż uczucie jego było gorące, skoro po upływie trzydziestu lat, mówiąc o niej, nie mógł ukryć wzruszenia. Matka miała ku obronie więcej niż samą cnotę: kochała czule męża. Napisała do niego, aby wrócił: rzucił wszystko i pośpieszył na wezwanie. Ja byłem smutnym owocem tego powrotu. W dziesięć miesięcy potem przyszedłem na świat, wątły i chory. Urodzenie moje kosztowało matkę życie i stało się pierwszym z mych nieszczęść.

Nie wiem, jak ojciec przeniósł71 tę stratę, ale to wiem, że nie pocieszył się po niej nigdy. Patrząc na mnie, odnajdywał we mnie matkę, nie mogąc z drugiej strony zapomnieć, że to ja mu ją zabrałem; ilekroć mnie brał w ramiona, czułem, po jego westchnieniach, po konwulsyjnym uścisku, że gorzki żal wplata się w jego pieszczoty: tym czulsze były wszelako! Kiedy mówił: „Chodź, dziecko, pomówimy o matce”, odpowiadałem: „Ach, ojcze, znowu będziemy płakać!”. I te słowa już wystarczały, aby go pobudzić do łez. „Ach! — powiadał, wzdychając — oddaj mi ją, pociesz mnie po niej, zapełnij pustkę, jaką zostawiła w mej duszy. Czyżbym cię kochał tyle, gdybyś był tylko moim synem?” W czterdzieści lat po jej stracie umarł w ramionach drugiej żony, ale z imieniem pierwszej na ustach i z jej obrazem w sercu.

Tacy byli twórcy moich dni. Ze wszystkich darów, jakich użyczyło im niebo, przekazali mi tylko jeden, to jest tkliwe serce; ale to, co dla nich było szczęściem, stało się źródłem wszystkich nieszczęść mego życia.

Urodziłem się na wpół umarły; niewiele było nadziei utrzymania mnie przy życiu. Przyniosłem na świat zaród dolegliwości, która wzmogła się z latami72 i która teraz daje mi niekiedy folgę73 jedynie po to, aby mi kazać cierpieć jeszcze okrutniej, choć w odmienny sposób. Siostra ojca, miła i zacna dziewczyna, otoczyła mnie opieką tak tkliwą, że mnie uratowała. W chwili gdy piszę te słowa, żyje jeszcze i pielęgnuje, mając osiemdziesiąt lat, męża młodszego od niej, ale zniszczonego trunkiem. Droga ciotko, przebaczam ci, że utrzymałaś mnie przy życiu, i boleję, iż nie mogę na schyłku twoich dni oddać ci tkliwych starań, którymi otoczyłaś mnie w niemowlęctwie. Żyje także piastunka Joanna, czerstwa do dziś i zdrowa. Ręce, które mi otworzyły oczy przy urodzeniu, będą mi je mogły zamknąć.

Zacząłem wcześniej czuć niż myśleć — to wspólna dola ludzkości. Doświadczyłem jej bardziej niż ktokolwiek. Nie wiem, com robił do pięciu lub sześciu lat. Nie wiem, jak nauczyłem się czytać; pamiętam jedynie chwile pierwszych czytań i wrażenia, które im zawdzięczam; od tego czasu towarzyszy mi już nieprzerwanie świadomość. Po matce zostały jakieś powieści; zaczęliśmy je z ojcem czytywać wspólnie po wieczerzy. Zrazu chodziło o to, aby mnie zaprawić w czytaniu przy pomocy zajmujących książek; ale niebawem przykuły nas do tego stopnia, iż czytaliśmy kolejno, bez przerwy, i spędzali na tym całe noce. Nie byliśmy w stanie oderwać się przed skończeniem tomu. Niekiedy ojciec, słysząc ranne jaskółki, powiadał zawstydzony: „Kładźmy się spać; większy ze mnie dzieciak od ciebie”.

Dzięki tej niebezpiecznej metodzie, posiadłem, w krótkim czasie, nie tylko nadzwyczajną łatwość czytania i rozumienia, ale także niezwykłą na mój wiek inteligencję uczuć. Nie miałem najmniejszego pojęcia o rzeczach, kiedy wszystkie uczucia były mi znajome. Nic nie pojmowałem jeszcze, a wszystko już czułem. Te mgliste wzruszenia nie zamąciły mi rozumu, którego jeszcze nie miałem, ale stworzyły we mnie rozum jakiś odmienny, innego rodzaju, i dały mi o życiu ludzkim dziwaczne i romantyczne pojęcia, z których doświadczenie i refleksja nigdy mnie nie zdołały zupełnie wyleczyć.

(1719–1723). Powieści skończyły się z latem roku 1719. Następnej zimy przyszło co innego. Wyczerpawszy bibliotekę matki, sięgnęliśmy do książek, które zostały nam po jej ojcu. Szczęściem znalazło się między nimi wiele dzieł wartościowych: nie mogło być inaczej w bibliotece pastora, to prawda, i uczonego nawet, było to bowiem podówczas w modzie, ale człowieka światłego i z dobrym smakiem. Historia Kościoła i Cesarstwa przez Le Sueura; Rozprawy Bossueta o historii powszechnej; Znakomici mężowie Plutarcha; Historia Wenecji Naniego; Metamorfozy Owidiusza; La Bruyere; Światy Fontenelle’a; tegoż Rozmowy umarłych i parę tomów Moliera przewędrowały do pracowni ojca, gdzie mu je czytywałem, gdy pracował. Nabrałem do tych dzieł szczególnego i niezwykłego w tym wieku upodobania. Plutarch zwłaszcza stał się mą ulubioną lekturą. Rozkosz, jaką znajdywałem w odczytywaniu go bez przerwy, wyleczyła mnie nieco z romansów; wkrótce Agesilaus, Brutus i Arystydes74 stali mi się milsi od Orondata, Artamena i Juby75. W tym szale czytania, w rozmowach, jakie toczyliśmy z ojcem, wytworzył się we mnie ów wolny i republikański duch, ów charakter nieokiełzany i hardy, czuły na jarzmo i niewolę, który mnie dręczył przez całe życie w sytuacjach najmniej sposobnych. Nieustannie pochłonięty Rzymem i Atenami, żyjąc niejako z ich wielkimi mężami, urodzony sam jako obywatel rzeczypospolitej76 i syn ojca, u którego miłość ojczyzny była najsilniejszą namiętnością, rozpłomieniałem się za jego przykładem; zdawało mi się, że jestem Grekiem lub Rzymianinem; stawałem się osobą, której czytałem żywot. Kiedy czytałem historię ich hartu i nieustraszonych czynów, oczy błyszczały mi jaśniej, głos stawał się potężniejszy. Jednego dnia, opowiadając przy stole przygodę Scewoli77, ku przerażeniu wszystkich omal nie włożyłem ręki w płomień, aby tym żywiej przedstawić jego postępek.

Miałem brata, starszego ode mnie o lat siedem. Kształcił się w rzemiośle ojca. Niezmierne przywiązanie ojca do mnie sprawiało, iż zaniedbywał brata, czego mu bynajmniej nie chwalę. Wychowanie chłopca ucierpiało na tym. Przyzwyczaił się do swywoli78, zanim jeszcze osiągnął wiek, w którym przywary młodości dochodzą do głosu. Oddano go do innego majstra, skąd wymykał się niejednokrotnie, jak wprzódy z domu rodzicielskiego. Nie widywałem go prawie wcale; ledwie mogę powiedzieć, żeśmy się znali; mimo to kochałem go czule i on mnie także, o ile taki wisus79 zdolny jest coś kochać. Przypominam sobie, iż raz, gdy ojciec karcił go surowo, rzuciłem się między nich, obejmując brata z całych sił. Osłoniłem go swoim ciałem, przyjmując ciosy przeznaczone dla niego, i tak zaciekłem się w tej pozycji, iż w końcu ojciec musiał mu darować, bądź rozbrojony moimi łzami, bądź czując, iż kara godziłaby dotkliwiej we mnie niż w brata. W końcu chłopiec zeszedł na tak złe drogi, iż uciekł i znikł zupełnie. Doszły słuchy, że jest w Niemczech. Nie napisał do domu ani razu. Od tego czasu nie było o nim wiadomości, i oto jak zostałem jedynakiem.