Wyrobisko - Małgorzata Oliwia Sobczak, Ewa Przydryga - ebook
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2023
Opis

W ciemności wychodzi na jaw najmroczniejsza strona ludzkiej natury.

Wybuch, a potem martwa cisza. Na tafli słonego jeziora unoszą się zwłoki młodego mężczyzny. To pracownik lokalnej stacji telewizyjnej, która w kopalni w Wieliczce nagrywa dokument. Pod ziemię zeszło osiem osób. Teraz jest ich już siedmioro… Zamknięci w labiryncie mrocznych korytarzy próbują wydostać się na powierzchnię. Zmagają się nie tylko z lękiem o przetrwanie w ekstremalnych warunkach, lecz także ze świadomością, że prawdopodobnie wśród nich jest zabójca.

„Tam, pod ziemią, wszystko wydaje się inne. Sól jest twarda i groźna, z ciemności wyłaniają się cienie, a ludzka psychika nieprzewidywalnie się wynaturza. Zjedź z nami w mrok. Wrócisz, a może zostaniesz tam na zawsze?” Sobczak i Przydryga.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 274

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MAŁGORZATA OLIWIA

SOBCZAK

EWA

PRZYDRYGA

WYROBISKO

Copyright © Małgorzata Oliwia Sobczak, 2023

Copyright © Ewa Przydryga, 2023

Wydanie I

Warszawa 2023

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Jednak człowieka dola jest jako tego drzewa.

Im bardziej garnie się ku górze i ku jasności, tem gwałtowniej zapuszczają się jego korzenie w ziemię, w dół, w ciemnię, w głąb, w zło!

Tako rzecze Zaratustra, Friedrich Nietzsche (tłum. Wacław Berent)

Prolog

Ciemno. Tak bardzo ciemno. Czerń była tak głęboka, że zalewała jej umysł, nie pozostawiając w nim nic oprócz strachu. Obezwładniał, paraliżował tak mocno, że nie mogła ruszyć nogami. Ciało Iwony Jastrzębskiej było jak z waty, jakby należało do kogoś innego. A może w ogóle go nie było? Może pochłonęła je ciemność? „Boże, Boże” – powtarzała w myślach, czując, jak rozlewa się w niej trudny do wytłumaczenia żal. Lękliwie wyciągała przed siebie ręce, te napotykały jednak pustkę. Zdecydowała się zrobić krok. Jeden mały krok. I jeszcze jeden. Przesuwała się powoli, macając przestrzeń, aż jej palce dotknęły zimnej, gładkiej tafli ściany. Z pewną ulgą wypuściła powietrze i wzięła kilka szybkich haustów powietrza. Starała się nie myśleć o jaskini. O labiryncie korytarzy, które mogły się zapaść. O tym, jak głęboko pod ziemią się znajdowała. O tym, ile istnień zabrała ze sobą.

O tych wszystkich duchach, które tu grasowały.

Zmobilizowała resztki sił i krzyknęła:

– Jest tu ktoś?! Ktokolwiek?!

Pisk w uszach był tak potężny, że nie słyszała swojego głosu. Czy byłaby w stanie usłyszeć czyjąkolwiek odpowiedź? Mimo to znów podjęła próbę i rozpaczliwie zawołała w ciemność.

– Czy ktoś mnie słyszy?! Halooo!!!

Iwona ostrożnie zaczęła sunąć wzdłuż ściany, czując pod podeszwami ostre krawędzie. Pod jej stopami chrzęszczały odłamki skał. Chrup. Chrup. Dźwięk na pewno niósł się echem. Były tu tylko puste, zimne i pogrążone w ciemności tunele. I ten pisk. Niekończący się pisk, który nie chciał się skończyć.

„Zginę tu. Zginę – znów zaatakowały ją myśli. Czuła, że nie może oddychać, że zaczyna się dusić. – Umrę głęboko pod ziemią, zupełnie sama, w strachu. Boże, czy to się dzieje naprawdę?”

Uniosła głowę w górę, jakby ten gest miał coś zmienić. Jakby miał udrożnić zapchany niewyobrażalnym lękiem przełyk.

Nagle na coś stąpnęła. Na coś mniej kanciastego. Cofnęła się o krok, schyliła i po omacku zaczęła tego szukać. W końcu trafiła na prostokątny przedmiot o szklanej szybce. Telefon!

– Jak dobrze. Jak dobrze – szepnęła.

Zaczęła błądzić po nim palcami, naciskać boczne wypustki – ekran rozbłysnął. „Bóg umarł” – na wyświetlaczu pojawiło się motto, lecz Iwona nie zwracała na nie uwagi. Wodziła za to słabym światłem wokół siebie. Solne ściany połyskiwały srebrem, rysowały się na nich liczne kręgi i paski.

Świecąc sobie pod nogi, ruszyła naprzód. Troszkę pewniej, jakby wstąpiła w nią nowa siła. W końcu tunel się skończył, a ściany i sufit oddaliły się od siebie. Znalazła się w rozległej sali. Pisk w uszach ucichł, światło i przestrzeń dodały jej otuchy.

– Czy ktoś tu jest? Czy ktoś mnie słyszy?! – zawołała, lecz żadna odpowiedź nie nadeszła.

Wciąż podążała przed siebie, aż w końcu dostrzegła jezioro. Solne jezioro w środku mrocznej kopalni. Ten widok był pełen nadziei; tak piękny, że aż z jej piersi wydobyło się westchnienie. Podeszła do barierki i poświeciła w wodę. Coś na niej dryfowało. Wyciągnęła szyję, zmrużyła oczy. Usilnie starała się zrozumieć, co widzi.

Gdy to do niej dotarło, nogi pod nią zmiękły. Nieopatrznie wypuściła z ręki telefon, a strach uderzył w nią z podwójną siłą. Światełko zgasło, jaskinia znów pochłonęła ją całą.

Teraz

1

– Iga! Śniadanie! – Iwona wyciągnęła szyję i zawołała w przestrzeń klatki schodowej prowadzącej na piętro domu. – Iga! Słyszysz?

– Juuuż! – z góry doleciał zniecierpliwiony głos.

Kobieta przewróciła oczami i postawiła patelnię z jajecznicą na stole.

– Chcesz kawę? – zwróciła się do męża, automatycznie poprawiając dłonią jasne włosy.

– Zdecydowanie. – Witold Jastrzębski uśmiechnął się i łyżką nałożył jajecznicę na kremowy talerz. Raz i drugi.

Iwona odwróciła się i zniknęła za wyspą kuchenną. Po chwili rozległy się dźwięki odkręcanej wody. Kobieta wsypała kawę do papierowego filtru, uruchomiła ekspres i asekuracyjnie zerknęła na ścienny zegar. Dochodziła ósma trzydzieści. Mieli jeszcze sporo czasu. Z ulicy Mikołaja Kopernika do kopalni jechało się trzy minuty. A jednak czuła napięcie. I nie wynikało ono tylko z ostatnich zdarzeń, które też wytrąciły ją z równowagi. Ta kopalnia przerażała ją od dziecka. Za każdym razem, gdy organizowano szkolną wycieczkę, udawała, że boli ją brzuch, że ma gorączkę albo że jej niedobrze. A w sumie nawet nie musiała udawać, bo objawy somatyczne pojawiały się same. Nie chodziło nawet o te wszystkie straszne legendy, które opowiadano jej, gdy była małą dziewczynką. Nie. Zupełnie nie chodziło o to. Lęk przed kopalnią wynikał z oblekającej to miejsce ciemności, bez względu na to, czy paliły się tam zamontowane przez człowieka światła. I ciszy. Grobowej ciszy odbijającej się od solnych ścian. Tak głębokiej, że wnikała w najczarniejsze zakamarki człowieka. Na tę myśl Iwona się wzdrygnęła. Nie mogła uwierzyć, że naprawdę to zrobi. Naprawdę zejdzie tymi stromymi drewnianymi schodami w dół, pokona kilka poziomów głębokości i z własnej woli zamknie się w ciasnej, ciągnącej się kilometrami przestrzeni. Z niedowierzaniem pokręciła głową. Ale mus to mus. Iwona nigdy się nie poddawała. Zresztą ten projekt naprawdę jej się podobał, bo miał przedstawić kopalnię w Wieliczce w interdyscyplinarny sposób. Kulturoznawczy i plastyczny. Rozrywkowy. Ciekawy dla współczesnego odbiorcy. Przynajmniej takie było założenie. Nie mówiąc o tym, że sponsor płacił podobno za ten dokument jakieś horrendalne pieniądze. Nie mogli zawieść. To w ogóle nie wchodziło w rachubę. Spojrzenie Iwony natknęło się na ekspres. Woda już dawno się podgrzała. Kobieta nacisnęła pstryczek, napełniła kubki kawą, energicznie przeniosła je na stół i znów podeszła pod schody.

Na ich szczycie zobaczyła swoją córkę, ciemnowłosą dziewczynę w mocnym makijażu i z okrągłym kolczykiem zdobiącym chrząstkę pomiędzy dwoma nozdrzami. Na nogach miała czarne kabaretki i krótką skórzaną spódniczkę. Top podkreślony szelkami odsłaniał brzuch. Matka westchnęła.

Iga już w pierwszej klasie liceum porzuciła strój grzecznej dziewczynki i zaczęła nosić się alternatywnie. Iwona to rozumiała. Sama w jej wieku eksperymentowała z ubiorem. Doskonale pamiętała, jak ważne to wtedy dla niej było. Szukała tożsamości, chciała się wyróżniać i łamać schematy. Dlatego nigdy nie protestowała, gdy jej córka schodziła na dół w coraz dziwaczniejszych ciuchach. Ale od jakiegoś czasu jej stylizacje zaczęły robić się coraz bardziej wyzywające. Wyuzdane, choć Iwona nie pozwalała sobie na używanie tego słowa względem Igi nawet w myślach. Kabaretki, gorsety, kuse spódniczki. Kreski na powiekach stawały się coraz dłuższe i grubsze, doszły do nich przyklejane cekiny i rysowane kolorowymi eye-linerami wzory. Policzki i nos pokrywały sztucznie nanoszone piegi. Usta z różowych zaczęły robić się czerwone, potem fioletowe, a w końcu czarne. Iwona nie bardzo wiedziała, jak reagować. Gdy wybrała się wreszcie po poradę do specjalisty, usłyszała, że ubranie to narzędzie psychologiczne. „Jeśli nastolatki będą obawiać się, że nie mogą wyglądać tak, jak chcą, negatywnie wpłynie to na ich poczucie wartości i samoocenę – powiedziała psycholog. – Proces budowania własnego wizerunku wynika z potrzeby kształtowania swojej osobowości. To zupełnie naturalne”. I tego Iwona się trzymała, pomimo narzekań nauczycieli. Ale w tym wypadku nie mogła nie zareagować.

– Kochanie, chyba nie chcesz zwiedzać kopalni w takim stroju? – zapytała najłagodniej jak potrafiła.

– Mamo, chyba nie chcesz mi mówić, jak mam się ubierać? – Iga zatrzymała się w pół kroku.

Z tej odległości twarz Igi wyglądała zupełnie inaczej, jakby odcisnęło się na niej zmęczenie. Makijaż też nie był najświeższy. Czy córka w ogóle wczoraj go zmyła?

– Z twoim wyglądem jest wszystko okej – zapewniła Iwona dyplomatycznie. Po strasznym błędzie, który popełniła wczoraj, musiała okazać jej wyrozumiałość. I miłość. – Ale temperatura pod ziemią wynosi około siedemnastu stopni. Najzwyczajniej w świecie zmarzniesz.

– Trudno. – Iga niefrasobliwie wzruszyła ramionami.

– Witek, czy ty możesz coś powiedzieć? – Iwona prosząco spojrzała na męża. Mężczyzna uniósł ciemne, gdzieniegdzie siwiejące brwi.

– Wciągnij coś jeszcze na siebie. To będzie długi dzień. A chłód pod ziemią wchodzi w kości – zwrócił się mężczyzna do pasierbicy, nie podnosząc wzroku znad talerza.

Iga mu nie odpowiedziała, ale ze znajdującego się w korytarzu wieszaka ściągnęła ciepłą kangurkę. Matka opadła na krzesło i upiła łyk kawy, która zdążyła już zrobić się letnia. Skrzywiła się. Czy to się kiedyś skończy? Czy zawsze tak będzie?

– Denerwujesz się – zauważył Witold, patrząc na żonę.

Iwona przeniosła wzrok na męża. Jego ciemne, gęste włosy też poprzetykane były białymi pasemkami, ale brązowe oczy nadal patrzyły młodzieńczo.

– Znasz mnie – odparła.

– Znam – przyznał. – Dasz radę?

– Dam. Mówiłam ci już nie raz, że jestem zadaniowcem. – Zaśmiała się sztucznie. – Mam zadanie i muszę je zrealizować.

– Wiesz, że mogę posłać zamiast ciebie kogoś innego.

– O nie. To mój projekt – obruszyła się Iwona. – I żadna fobia mnie nie powstrzyma.

– Fakt. Może w końcu cię przyjmą do Klubu Przyjaciół Wieliczki. – Witek się zaśmiał.

– O niczym innym nie marzę – prychnęła kobieta i odwróciła głowę ku córce, która nie wiedzieć kiedy włożyła rozszerzane dżinsowe spodnie. Pełna wyrzutów sumienia Iwona podeszła do nastolatki. Miała ochotę przytulić ją jeszcze mocniej niż zwykle.

– Zjedz coś – zachęciła i oplotła córkę ramionami. Ku jej uldze Iga się jej nie wyrwała. – Przepraszam cię za wczoraj – szepnęła jej do ucha pojednawczo Iwona. Początkowa sztywność, którą wyczuła w ciele dziewczyny, na szczęście lekko zelżała. – Zobaczysz, wszyscy z klasy dziennikarskiej będą ci zazdrościć. Praca na prawdziwym planie zdjęciowym. Czasami dobrze jest mieć rodziców w telewizji, co? – W tym czasie Iga delikatnie wysunęła się z ramion matki i sięgnęła po suchą bułkę. – Zobaczysz wszystko od środka. Poznasz cały ten proces. Córcia, weź sobie chociaż kawałek sera do tej bułki – zakomenderowała i znów zerknęła na ścienny zegar. Wskazówka zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do dziewiątej. – I zbieramy się! Zaraz trzeba ruszać. – W brzuchu Iwony znów coś boleśnie się ścisnęło.

Po kilku minutach wszyscy stali już na podjeździe. Słońce powoli wznosiło się nad rosnące w ogrodach drzewa, a ptaki podśpiewywały. Powietrze było przyjemnie ciepłe. Tegoroczny sierpień zapowiadał się naprawdę bajecznie. Iwona wpatrzyła się w czyste niebo, a potem przeniosła spojrzenie na rysujące się w dole miasto. Uwielbiała swój dom na wzgórzu, a przynajmniej tak było na początku. Kochała niczym niezmąconą przestrzeń, którą codziennie mogła oddychać. Mimo woli przed jej oczami znów stanęły mroczne kopalniane korytarze. Niskie stropy, ograniczona ilość tlenu i niemal brak połączeń z powierzchnią. Choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że kopalnię zbudowali ludzie kierujący się przepisami bezpieczeństwa, w jej świadomości niczym nie różniła się od jaskini. Zagadkowej, nieodkrytej, pełnej sekretnych labiryntów, w których można się zagubić. Poczuła, że jej ciało tężeje, ale ostatkiem sił ruszyła ku białemu SUV-owi.

– Jedziecie ze mną – usłyszała za sobą głos męża.

Zdziwiona odwróciła się. Witold otworzył boczne drzwi do swojego volvo i zapraszającym gestem wskazał jej siedzenie pasażera.

– Chyba nie myślisz, że puściłbym cię samą? Przecież wiesz, że zawsze będę z tobą. Na dobre i na złe – zapewnił.

Jastrzębska uśmiechnęła się słabo. Sama nie wiedziała, czy to zdanie wywołało w niej ulgę, czy jeszcze większą trwogę.

2

Leon Piekart splunął białą pianą do umywalki i wrzucił szczoteczkę do szklanego kubka. Podniósł głowę i spojrzał na swoją odbijającą się w lustrze twarz. Wystające kości policzkowe, szaroniebieskie oczy, jasne brwi. Zaczesał dłuższe blond włosy na bok, ukazując wygoloną część głowy. Uśmiechnął się. W ogóle nie było widać, że niemal nie spał. Przeszedł do pokoju i wybrał w aplikacji jedną z ostatnich płyt Billy’ego Idola. W głośnikach rozbrzmiała rockowa muzyka, a on sięgnął po leżącą na stole paczkę papierosów, zapalił jednego i szeroko otworzył okno wychodzące na zadbany skwer. Poranne słońce rysowało się za rzędem wieżowców. Kwadratowy plac raz po raz przemierzali przechodnie. Nad dachami kołowały ptaki. Zapowiadał się piękny dzień. Dzień, który Leon spędzi zamknięty pod ziemią, choć przypadało ustawowe święto. Zupełnie nie miał na to ochoty, ale to był jedyny termin, gdy po kopalni nie szwendały się grupy wycieczek. Wielicką kopalnię soli widział już trzy razy. Dwa razy był na wycieczce szkolnej, raz zabrał go ojciec. Wystarczy. Nie rozumiał, dlaczego ludzie z całej Polski tak bardzo jarali się tym miejscem. Znacznie efektowniej wyglądało na promocyjnych zdjęciach. W rzeczywistości łaziło się ponad trzy godziny przez ciemne tunele i czasami wchodziło do jakiejś sali, która nie robiła specjalnego wrażenia. Przynajmniej na nim. Przypomniał sobie ciągnące się przez wielicki rynek malowidło 3D. Widział je kilkukrotnie i akurat do tego miejsca w Wieliczce lubił zawsze wracać. Z odpowiedniej perspektywy ujętej przez obiektyw aparatu wyłaniał się z niego solny trójwymiarowy świat. Tajemniczy, wręcz fascynujący. Taki, jaki chciał jako chłopiec napotkać pod ziemią, ale którego nigdy nie doświadczył. Może więc ten świat w ogóle po prostu nie istniał? A może Leon był zbyt przyziemny, zbyt przeciętny, by go dostrzec?

Na tę myśl mężczyzna prychnął. Strzelił niedopałkiem w stronę skweru i zamknął okno. Zerknął w komórkę. Za chwilę się spóźni. Ale to nic, zdąży. Poza tym nie znosił się spieszyć. „Pośpiech poniża” – tak przekornie zawsze mawiał. Przesunął się w głąb sofy i wygodnie oparł o jedną z szarych poduszek.

– I don’t wanna wait for your love, I need you to save me now – zaśpiewał wraz z Idolem i zanurzył się w swoich myślach.

„To był dziwny poranek. Naprawdę dziwny” – westchnął, ale po chwili poczuł, że powoli wstępują w niego nowe siły. Jakoś wszystko się ułoży. Dlaczego miałoby się nie ułożyć? I może ten dzień też nie będzie taki zły? Co tam dla niego kilka kilometrów ciemnych korytarzy. Obleci je aż miło. W gruncie rzeczy miał naprawdę świetną pracę. Musiał jedynie przytrzymywać tyczkę do mikrofonu, a płacili mu za to niemałe pieniądze. No i fajnie było powiedzieć, że jest się dźwiękowcem w telewizji. Znów zerknął w komórkę.

– Shit – stęknął, zrywając się z kanapy.

Choć pośpiech poniżał, tym razem naprawdę musiał się zbierać. Chwycił saszetę z kablami, rozejrzał się za mikrofonem, dopakował rekorder i tyczkę. Schował do kieszeni telefon.

„To będzie piękny dokument” – pomyślał entuzjastycznie i wybiegł z mieszkania.

3

Jedne po drugich trzasnęły drzwi volvo.

– No, jesteśmy na czas – stwierdził Witold Jastrzębski, spoglądając na złoty zegarek mieniący się na jego nadgarstku. – Nacieszcie się jeszcze słońcem, dziewczyny, bo jak wyjdziemy na powierzchnię, może już go nie być.

– Zabrzmiało to katastroficznie – zareagowała Iga.

– Cóż, nigdy nie wiadomo – podłapał mężczyzna, rozglądając się uważnie. – Umawialiście się przy wejściu do szybu Daniłowicza, tak? – zwrócił się do żony.

– Yhm – mruknęła Iwona.

Czuła coraz bardziej narastający niepokój. Teraz zaczęła się obawiać, czy da radę. To dopiero by było, gdyby prowadząca dokument skrewiła w ostatniej chwili. Musiała wziąć się w garść. Musiała zdusić to paraliżujące uczucie lęku, rozchodzące się pomału po jej ciele, i skupić się na zadaniu. Wystawiła twarz do słońca, którego ciepło muskało wyrastającą w górę modrzewiową konstrukcję tężni solankowej. „Nacieszcie się słońcem. Jak wyjdziemy na powierzchnię, może już go nie być” – przez jej głowę przemknęły słowa męża, a strach gwałtownie w nią uderzył. „Zabrzmiało to katastroficznie”. Głos Igi zaczął się zniekształcać, jakby wciągało taśmę.

„Weź się w garść – nakazała sobie. – Jesteś zadaniowcem. Dasz radę. Nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych” – powtarzała sobie, łapiąc się pod boki i prostując. Pomacała kieszeń. No nie, na dodatek zapomniała wziąć z domu telefon. Niedobrze.

– Chłopaki jadą – usłyszała głos męża.

Faktycznie na parking wjechała furgonetka oklejona złoto-fioletowym logo „Wieliczka Channel”. Po chwili wysiadło z niej dwóch mężczyzn, którzy zaczęli wypakowywać z auta sprzęt.

– Witam państwa! – Przy parterowym niewielkim budynku pojawił się mężczyzna o brązowych, lekko siwiejących i krótko przystrzyżonych włosach, ubrany w ciemny, elegancki uniform zdobiony złotymi guzikami. – Bogdan Dankiewicz. – Podszedł do Jastrzębskich i się przedstawił. – Będę miał dzisiaj przyjemność was oprowadzać. Iwona! – Zdziwiony zatrzymał wzrok na redaktorce o niebieskich oczach, ubranej w elegancki szary garnitur. – Nie wiedziałem, że bierzesz w tym udział.

– Tak. Prowadzę dokument. – Kobieta się uśmiechnęła.

– Fajnie. Pogadamy sobie jak za dawnych czasów. – Dankiewicz się rozpromienił. – Ale przecież ty się boisz zamkniętych przestrzeni – zreflektował się nagle. – Pamiętasz, jak wyciągnąłem cię na zwiedzanie jaskiń w Tatrach? Nigdy nie zapomnę, kiedy…

– To mój mąż, Witek – przerwała mu Iwona, wskazując na Jastrzębskiego. – Jest szefem stacji. Bogdan był moim sąsiadem za młodu – zwróciła się do męża. – Wiesz, kumpel z podwórka – dodała z niewinnym uśmiechem.

– No proszę. – Witold przyjrzał się przewodnikowi.

– Hm – mruknął Dankiewicz. Zatrzymał przez chwilę wzrok na Iwonie, lecz ta odnalazła spojrzeniem Igę.

– Córcia! Jesteś gotowa? – Podeszła szybkim krokiem do nastolatki.

– Macie córkę. Ile ma lat?

– Ostatnia klasa liceum – odparł Witold. – Też chce zostać dziennikarką, więc będzie nam dzisiaj asystować.

– Wpatrzona w mamę, co? – założył Dankiewicz.

– Chyba tak. – Witold wzruszył ramionami. – No, jesteście! To nasz oświetlacz, Michał Goc – przedstawił dryblasa o cwaniackim wyrazie twarzy – i operator Romek Sznajder. – Wskazał na szczupłego, trzymającego kamerę mężczyznę w czarnej bluzie z kapturem. – Czekamy zatem już tylko na dźwiękowca. – Rozejrzał się, po czym spojrzał na zegarek. – No nic, lada chwila powinien być.

– To ja może w takim razie przedstawię jeszcze ekspertkę, o którą prosiliście. – Bogdan Dankiewicz odwrócił się w stronę szybu i pomachał do drobnej, ciemnowłosej kobiety w czerwonym płaszczu. Ta oderwała się od ściany i nieśmiało do nich podeszła. – Doktor Edyta Maj. Kulturoznawczyni i petrolożka, czyli specjalistka od skał, wykłada na Politechnice Krakowskiej, a do tego jest autorką książki Wieliczka. Wczoraj i dziś. Umówiliśmy się, że Edytka będzie uzupełniać mój wywód różnymi ciekawostkami.

Kobieta skinęła głową i się zarumieniła.

W oddali pojawił się blondwłosy dźwiękowiec. Szedł dziarskim krokiem, raz po raz poprawiając saszetkę z wystającą tyczką.

– No to mamy komplet – orzekł szef Wieliczki Channel, po czym ze śmiechem zwrócił się do przewodnika: – Proszę wprowadzić nas w mrok.

4

Leon Piekart poprawił ucho spadającej mu z ramienia saszetki. Szedł szybkim krokiem. Ciepły wiatr lekko rozwiewał mu włosy. Choć tego poranka zdarzyło się kilka dziwnych rzeczy, czuł się naprawdę szczęśliwy. Po prostu miał fajne życie. Mieszkanie po babce, którego mu wszyscy zazdrościli, fascynującą pracę, a do tego nie narzekał na zainteresowanie u kobiet. Sam przed sobą musiał przyznać się jednak do pewnej znaczącej zmiany. Popularność, którą zawsze się cieszył wśród płci przeciwnej, a która do niedawna tak bardzo go rajcowała, ostatnio przestała się dla niego liczyć. Jego obecny związek dawał mu nareszcie szansę na coś więcej niż przelotne miłostki. Odkrył, że stabilizacja zbudowana z kimś, kogo naprawdę się kocha, wcale nie musi być nudna. W zasadzie teraz nie pragnął niczego więcej. Uśmiechnął się, zmierzając ku wejściu do szybu Daniłowicza.

Wytężył wzrok. Wszyscy już na niego czekali. No i co z tego? Łba mu nie urwą, bo przecież pięć minut ich nie zbawi. W końcu spędzą w tej piekielnej kopalni kilka dobrych godzin. Jeszcze będą mu wdzięczni, że dłużej postali sobie na słoneczku. Ech, co za piękny dzień. Żyć nie umierać. Oddychać i kochać. Dobre miał życie. Naprawdę dobre. Trzeba przyznać, że mu się poszczęściło. W przeciwieństwie do ojca, który najpiękniejsze lata spędził pod ziemią, podobnie jak większość mieszkających w Wieliczce mężczyzn z jego pokolenia. Przychodził do domu niemiłosiernie zmęczony. Jadł posiłek i od razu kładł się spać. A potem znów zjeżdżał do kopalni. I tak codziennie. Niezmiennie. I co z tego, że zarabiał całkiem nieźle? Miał zapadnięte policzki i sińce pod oczami. Jego wyżyłowane ręce zawsze były czarne. Ile by ich nie mył, nie zmieniały koloru. Czerń wyłaziła też z porów jego szarej twarzy. Zdobiła posiwiałe pasma jego włosów. Osadzała się pod paznokciami, w uszach, w nosie. I nigdy nie zmieniała zapachu. Ojciec niezmiennie pachniał wyrobiskiem. Tą specyficzną bitumiczną mieszaniną soli, brudu i gazów, którą przesiąkło całe mieszkanie i wszystkie znajdujące się w nim przedmioty. Leon nadal czasami miał wrażenie, że i jego ciało cuchnie kopalnią, bez umiaru spryskiwał się wtedy perfumami. Byleby odciąć się od dziedzictwa ojca, od tego jego wpajanego mu przez lata etosu pracy, któremu trzeba podporządkować żywot. Sam już dawno postanowił, że jego życie będzie wyglądać inaczej. Jeszcze na długo przedtem, nim jeden z szybów zawalił się i pochłonął ojca na zawsze.

Powoli zbliżał się do grupy. Romek i Michał pochylali się nad sprzętem, coś do siebie mówili. Iwona wpatrywała się w niebo. Obok niej stała Iga. Z górnikiem w uniformie z połyskującymi w słońcu guzikami rozmawiał… Witek. „Co on tu robi?” – zdziwił się Piekart. Nigdy nie jeździł z nimi w teren. Zdecydowanie wolał wygrzewać fotel w swoim gabinecie i z tej pozycji wydawać pracownikom dyspozycje. Leon miał nadzieję, że szef nie będzie dezorganizował im pracy. Nie było nic gorszego niż czyjeś wpierdalanie się w twoje kompetencje.

– No to mamy komplet – usłyszał głos Jastrzębskiego, nim wszyscy zniknęli za drzwiami budynku.

Piekart przyspieszył kroku i po chwili dołączył do grupy.

– Zazwyczaj musimy czekać, aż wcześniejsza wycieczka znajdzie się w odpowiedniej odległości, żeby sobie nawzajem nie przeszkadzać – tłumaczył przewodnik – ale w związku z dzisiejszym Świętem Wniebowzięcia mamy kopalnię tylko dla siebie. Zero turystów, zero górników, zero strażników. Tym samym w ogóle nie musimy się spieszyć. I możemy nagrywać tyle dubli, ile potrzebujecie. – Zaśmiał się.

– Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. – Witold ukradkiem zerknął na żonę. – A macie tu jakieś bramki do wykrywania metalu? – zainteresował się. – Zabezpieczenia?

– Jakoś… nie. – Górnik wzruszył ramionami. – Nigdy nie było takiej potrzeby.

– Czyli praktycznie można tu wnieść… wszystko? – Jastrzębski uniósł brew.

– Niby tak. – Bogdan rozłożył ręce. – Ale to nie ja o tym decyduję.

– A zagrożenia?

– Cóż, największym zagrożeniem w kopalni zawsze był ogień ze względu na nagromadzenie materiałów łatwopalnych, jak drewniane obudowy komór i chodników, ocembrowania szybowe, kaszty podporowe, szopy z linami łykowymi i konopnymi, łojem i smarami – zaczął wymieniać przewodnik. – Ale oprócz ognia też oczywiście woda, zawały, wybuchające i trujące gazy…

– No dobrze, dobrze, już niech pan nas więcej nie straszy, bo zaraz odwołamy akcję. – Witold się zaśmiał.

Leon dalej nie słuchał. Rozejrzał się po pomieszczeniu, omijając wzrokiem kobietę w czerwonym płaszczu. Zamontował mikrofon do tyczki i podszedł do stojącej obok przewodnika Iwony.

– Kamera! – krzyknął operator i rozmowy ucichły.

– Dziś czeka nas niezapomniana wycieczka. Wycieczka wyjątkowa, bo prowadząca w głąb ziemi – zaczęła Iwona Jastrzębska. Twarz miała rozpromienioną. Szeroko otwarte oczy błyszczały, na policzkach pojawiły się niewielkie rumieńce. Wyglądała tak, jakby naprawdę nie mogła doczekać się jakiejś niezwykłej przygody. – Kopalnia soli w Wieliczce to nie tylko miejsce pracy miejscowych górników. To również piękny podziemny świat, kryjący w sobie wiele tajemnic. Czy tak właśnie jest? – zwróciła się z uśmiechem do stojącego na baczność Bogdana Dankiewicza.

– Nie inaczej. Pamiętasz to uczucie, gdy jako dziecko odkrywałaś coś nowego? Gdy nagle wszystko to, co znałaś, okazywało się złudne? Gdy nagle zdawałaś sobie sprawę z tego, że świat nie jest tak jednowymiarowy, jak sądziłaś? – Przewodnik zniżył głos i przenikliwie wpatrywał się w Iwonę. – Tak właśnie jest z tą kopalnią. Jest odwróceniem świata na powierzchni. Zamkniętym, skomplikowanym labiryntem, nie tylko korytarzy, ale i doznań. – Dankiewicz z impetem otworzył metalowe drzwi prowadzące do szybu, a kamera podążała za nim. – Kopalnia soli w Wieliczce jest ogromna. Ma dziewięć poziomów i dwieście czterdzieści pięć kilometrów korytarzy, mających trzysta dwadzieścia siedem metrów głębokości. Co to oznacza? – Wkroczyli na drewnianą klatkę schodową. – Że w wielickich podziemiach spokojnie zmieściłaby się wieża Eiffla, licząca trzysta dwadzieścia cztery metry wysokości. Myślę, że jest to doskonałe porównanie, pokazujące ogrom zarówno wieży, jak i kopalni.

Powoli zaczęli schodzić schodami. Osiem par butów głucho uderzało o grube drewniane lica. Zakręt. Kolejny zakręt. Niekończąca się geometryczna spirala. Choć przewodnik zamilkł, Leon wciąż rejestrował dźwięk. Rytmiczny odgłos kroków wydawał mu się hipnotyczny, jakby nieodwracalny. Wpatrywał się w plecy Dankiewicza i idącego za nim operatora. Śledził też ruchy Iwony. Teraz, gdy nie widział jej twarzy, jej ciało wydało mu się spięte. Była jednak świetną aktorką. Doskonale przecież wiedział, że tak naprawdę się bała. Wyjawiła mu to kilka dni temu w redakcyjnej kuchni. „Mam złe przeczucia” – powiedziała wtedy, patrząc w okno, a on zaczął się śmiać. „Trudno nie mieć złych przeczuć, gdy z klaustrofobią chcesz zwiedzać kopalnię” – odparł Piekart, choć przez chwilę pomyślał o ojcu, o jego ciele, które odnaleziono w zapadniętym szybie po wielu tygodniach poszukiwań, i jakoś zrobiło mu się przykro.

Odegnał tę myśl i znów skupił się na krokach. Na rytmicznym dudnieniu, które odbijało się od trzystu siedemdziesięciu dwóch stopni, które musieli pokonać, by dotrzeć do trasy turystycznej. Odwrócił się i spotkał się wzrokiem z idącym za nim oświetlaczem. Masywny Michał Goc jak zwykle zmrużył nieprzeniknione oczy. Leon ponownie odwrócił głowę. Czuł, że dryblas ostatnio zmienił do niego nastawienie, i to wcale nie na lepsze. Ale nie będzie się tym teraz przejmował. Mieli robotę do wykonania, innymi sprawami zajmie się później.

Dotarli w końcu na pierwszy poziom, przystanęli.

– To właśnie tu rozpoczyna się nasza przygoda – zapewnił podniosłym głosem przewodnik Dankiewicz.

Kamera ruszyła.

Michał Goc też włączył lampę, powiódł nią po ciemnej przestrzeni i zatrzymał promień światła na jednej z solnych ścian. Ta rozgorzała srebrem. Milionem pęknięć w pozornie gładkiej tafli.

5

Kamera była lekka i poręczna. Niewiarygodne, że jeszcze kilka lat temu Romek Sznajder musiałby dźwigać tutaj jakiegoś ciężkiego kloca. A tymczasem dzisiaj wystarczał zwykły canon. No może nie taki zwykły, bo w końcu używany przez niego model miał niezwykle wysoką rozdzielczość w trybie filmowym – rekordowe 8K 30p, przy czym oferował wewnętrzny dwunastobitowy zapis i pięcioosiową stabilizację obrazu. A do tego wszystkiego dysponował autofokusem, który bezbłędnie ostrzył. Romek nawet nie musiał myśleć, co trzeba utrzymać w obszarze ostrości – robiła to za niego sztuczna inteligencja. Oczywiście czasami dręczyła go myśl, że nie jest niezastąpiony i niebawem każdy głupek albo przeciętny dron będzie mógł wykonywać jego pracę, ale na razie miał stałe zatrudnienie, a Wieliczka też nie była jakąś tam rozwiniętą metropolią, żeby od razu ludzkie obowiązki zastąpić jakimiś tam komputerami.

– Kopalnia kojarzy się przede wszystkim z ciemnością i ciężką pracą górników. – Romek znów najechał na postać przewodnika. – To wszystko oczywiście prawda. Ale świat podziemi to dużo, dużo więcej. Wystarczy błysk górniczej lampy lub flesza aparatu, by stała się magia. – Dankiewicz zniżył głos, by zaraz znów go podnieść. – Stalagmity, stalaktyty, makarony i draperie w okamgnieniu zamieniają się w fantastyczne stwory, stwory, wydawałoby się, gotowe do ataku i pochłonięcia nieuważnych intruzów. – Zaśmiał się. – Oczywiście żartuję. To tylko wytwór naszej wyobraźni. Proszę dalej. Proszę. – Poprowadził zebranych za sobą.

Ponownie szli teraz niskim korytarzem. Pod nogami chrzęszczały im skalne odłamki. Jak dla Romka obraz był monotonny. Szyby i komory. Komory i szyby. Aż szkoda było marnować baterię, ale Romek nie chciał czegoś przegapić. Zawsze twierdził, że ta ich kopalnia soli była przereklamowana. Nigdy nie mógł zrozumieć, że zjeżdżali tu ludzie z całego świata, jakby kilka kryształowych sal i ołtarzy było czymś wyjątkowym. No ale może Romek był słabo uduchowiony. Może po prostu czegoś nie łapał. Wcale tego nie wykluczał. Matka zawsze mu powtarzała, że nie rozumie Pana Boga, bo widzi tylko to, co przed nim. Ale czy to było złe, że interesowało go życie? Sex, drugs and rock’n roll? Czy nie właśnie o to chodziło? By czerpać, ile się da, nim człowiek się pomarszczy i będzie zdychał z głodu na emeryturze? Nigdy nie rozumiał matki, która chadzała na poranne msze i modliła się o życie wieczne w niebie. On chciał życia tu i teraz. Najlepszego, najbardziej intensywnego. Romek automatycznie poklepał się po kieszeni. Choć pod palcami nie wyczuł małego, niemal płaskiego woreczka, to jednak wiedział, że tam jest. Jego orgazmiczny pył. Jak dobrze, że zdążył wciągnąć przed zejściem pod ziemię. Czuł, jak narkotyk krążył mu w żyłach. Niby nic się nie działo, a jednak zalewała go fala zadowolenia. I podniecenia. Zawsze po dragach miał ochotę na seks. A nie było nic przyjemniejszego niż ta piekielna, rosnąca ochota, którą trzeba było gdzieś w końcu rozładować.

Kolejny długi korytarz w końcu się skończył i stanęli w przestronnej sali.

– Komora Janowice – powiedział przewodnik, a Romek najechał kamerą na wyrzeźbione w soli figury. – O początkach kopalni w Bochni i Wieliczce opowiada bardzo piękna legenda, związana z patronką górników solnych, świętą Kingą, tu oto wyrzeźbioną przez Mieczysława Kluzka. Kinga otrzymała od księcia Władysława pierścień zaręczynowy, który wrzuciła do szybu kopali na Węgrzech. Potem ten sam pierścień został odnaleziony w bryłce soli w Wieliczce. Mówi się więc, że to święta Kinga sprowadziła skarb w postaci soli do Polski.

– Można zatem powiedzieć, że kopalnia w Wieliczce jest pełna cudów – skonstatowała uśmiechnięta Iwona Jastrzębska.

– Zdecydowanie – odparł przewodnik, przerzucając wzrok na prowadzącą. Sznajder zrobił najazd na jego twarz. Wydało mu się, że jego oczy błysnęły. – W związku z możliwością utraty pracy, a przede wszystkim wobec zagrożenia utraty życia zaistniała ogromna potrzeba zapewnienia sobie opieki sił nadprzyrodzonych, dlatego w podziemnych kaplicach mamy do czynienia z licznymi treściami ikonograficznymi, przede wszystkim religijnymi.

– Jednak bez względu na religijność górników – odezwała się teraz doktor Edyta Maj – głębokie ciemności, grobowa cisza i podziemne korytarze, pełne zakamarków, przepastnych szybików i zawalonych pustek, napędzały ludzi do tworzenia licznych legend, które są żywe do dziś.

Romek Sznajder przeniósł kamerę na Maj i zlustrował ją od głowy do nóg. Kobieta w czerwonym płaszczu była całkiem do rzeczy. Aż dziw, że wcześniej nie zwrócił na nią uwagi. Drobna, ciemnowłosa, o małym zadartym nosku i bystrych zielonych oczach, w których odbijało się żywe światło lampy. „Na pewno niejedną chałkę upiekła. Gdyby ładnie poprosiła, mógłbym ją w nagrodę wybzykać” – pomyślał rubasznie w duchu i mocno przycisnął kamerę, by ta nie zaczęła drżeć.

– Górnicy nadal opowiadają legendy o duchu kopalni, Skarbniku, którego pojawienie się zwiastowało nieszczęście, albo o zjawie pięknej Białej Pani uwięzionej w kopalni, która zarażała smutkiem, rozpaczając z powodu straty ukochanego – kontynuowała Edyta. – Są też diabły i demony, które pojawiają się w kopalni pod postaciami kotów, psów czy myszy. I oczywiście pokutujące duchy wszystkich zmarłych pod ziemią górników, przemykające po kopalni w formie cieni i migotliwych światełek.

– To fascynujące – podsumowała krótko Iwona. – I przerażające zarazem. Wiadomo, ile osób straciło życie w tych podziemiach? – zapytała, ale musiała nagle zdać sobie sprawę, że pytanie nie było na miejscu, bo jej twarz zrobiła się trupio blada.

– Śmiertelne wypadki w kopalni są oznakowywane – przejął szybko pałeczkę przewodnik. – W miejscach, gdzie ktoś stracił życie, pojawiają się kopcie, krzyże, groby, tablice. W niektórych z tych miejsc stawiane są też kaplice.

– A więc sporo.

– Niestety – potwierdził przewodnik. – To zwodnicza przestrzeń, a praca w niej wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami. A teraz przejdźmy na drugi poziom. Za chwilę znajdziemy się w komorze Urszula, w której zrekonstruowano urządzenia do transportu soli.

Powoli schodzili coraz niżej, po kolei zwiedzając poszczególne komory. W końcu znaleźli się na międzypoziomie pomiędzy drugą, niższą, a trzecią, ostatnią głębokością.

– Kochani, może zróbmy sobie przerwę, co? – wyszła z propozycją Edyta.

– O tak – zgodził się z nią Witold. – Zjedzmy, wypijmy, skorzystajmy z toalety i za pół godziny nagrywamy dalej, dobrze?

Romek zwiesił ręce i wyłączył kamerę. Zerknął na Iwonę. Ta spuściła wzrok. Była wyraźnie zdenerwowana. To ona miała dzisiaj dowodzić. Ale oczywiście szanowny szef mąż jak zwykle musiał się wpieprzyć i przejąć kontrolę. Czy po to się tutaj dzisiaj pojawił?

Dobra, nie było czasu, by się teraz nad tym zastanawiać. Sznajder musiał zdecydować, czy wykorzystać czas na to, by wciągnąć proszek, czy zaciągnąć w jakieś ustronne miejsce czerwonoustą lalunię. Ale czy miał u pani doktor jakiekolwiek szanse? Narkotyk tak bardzo podbudowywał mu ego, że wydawało mu się, że wystarczyło się uśmiechnąć, by laski ustawiały się do niego w kolejce. A przecież to była zupełnie inna liga. Intelektualistka. Czy dałaby się tak po prostu zaciągnąć do szybiku czy innego zakamarka i pozwoliła, by jednym ruchem ściągnął jej spodnie? Sznajder dawał się ponosić fantazji. Po chwili rozejrzał się wokół. Komora opustoszała. Jak długo tu stał? Musiał zupełnie odjechać. Wszyscy zdążyli się gdzieś rozejść, ale czerwony płaszczyk chyba w ostatniej chwili mignął mu za rogiem. Schował kamerę do plecaka i podążył za nim. Korytarz, znów jakaś komora. Kurczę, żeby tylko się nie zgubił. Gdzie tu w ogóle jest łazienka? Ktoś o tym mówił, a on znowu nie słuchał. Przystanął. Uważnie powiódł wzrokiem wokół siebie, przez chwilę nasłuchiwał. A co tam. Sięgnął do kieszeni i wydobył woreczek oraz zmiętą rolkę banknotu. Gdzie miał rozsypać proszek? Na solnej półce? Z wielowiekowym osadem i prehistorycznymi bakteriami? Skrzywił się.

Woreczek. Skała. Skała. Woreczek. Przeskakiwał wzrokiem, nie mogąc się zdecydować. W końcu skręcił w palcach rulon z banknotu i ostentacyjnie wepchnął go wprost do woreczka. Zaciągnął się. O kurwa. Niemal wypaliło mu mózg. Kochał ten szajs. Niby kokaina, ale Romek zdawał sobie sprawę, że za sto pięćdziesiąt złotych to nie mógł być czysty towar. Na pewno dodano do niego efedrynę, amfetaminę, lidokainę, może jakieś pochodne mefedronu. Słyszał też o domieszkach z aspiryny, witaminy C i cukrów. A nawet z lewamisolu, czyli środka do odrobaczania zwierząt. Ale nie przeszkadzało mu to. Najważniejsze, że dobrze kopało. Przecież nie chodziło w tym o nic więcej.

Szybko schował woreczek do kieszeni i kilkukrotnie nacisnął płatki nosa. Nie miał pojęcia, ile wziął, ale na pewno porządnie. No dobra. Czas rozejrzeć się za panią doktor. Żałował, że wcześniej nie puścił jej przodem, żeby porządnie obczaić jej tyłek. Miał na tym punkcie hyzia. Kobiece pupy. Lubił małe, poręczne, nie takie latynoskie, co to teraz były w modzie. W tym względzie był tradycjonalistą.

Minął kolejny szyb. Nie był teraz pewien, czy wracał, czy szedł przed siebie. Ale tak naprawdę było mu wszystko jedno. Czuł się fantastycznie. Niemal jak nigdy dotąd. Euforia rozlewała się po jego ciele.

Nagle huknęło, a wszystko wokół zadrżało. Z sufitu szybu posypały się odłamki skał. Światło w tunelu zgasło, zapaliło się i znów zgasło. Tym razem ostatecznie.

„O kurwa. Co to było? Co to było?” – Romek starał się zebrać myśli. Czy był aż tak naćpany, że wszystko to sobie wymyślił? Zachciało mu się śmiać. Zawsze tak reagował w chwili trwogi. Zupełnie nieadekwatnie do sytuacji. Dlatego nie chodził na pogrzeby, bo raz ojciec zmarłego kolegi obił mu za to porządnie mordę.

Obok coś piszczało. Natrętnie. Nieustępliwie. „Ja pierdolę, niech ktoś wyłączy tę syrenę” – Sznajder pokręcił z niedowierzaniem głową. Mechanicznie zdjął z ramienia plecak. Po omacku wydobył z niego kamerę i włączył nagrywanie. Tunel przed nim się rozświetlił. Wyglądał zupełnie normalnie, tylko wokół unosił się lekki dym, a może to był zwykły kurz?

W którą stronę miał iść? Teraz to już zupełnie stracił orientację.

– Halo? Jest tu ktoś? Halooo! – krzyknął i zaczął iść przed siebie.

Po chwili wszedł do kolejnej komory. Nieopodal ściany dostrzegł jakąś postać w kapturze i przez chwilę miał wrażenie, że patrzy na samego siebie. Może tylko w solnym lustrze odbijało się jego oblicze? Coś mignęło mu za stojącą obok konstrukcją. Czy to czerwień? Skupił wzrok, ale nic tam nie było. Zmysły zupełnie musiały mu szaleć. Był aż tak naćpany? A może dostał czymś w głowę i w narkotycznym otępieniu nawet tego nie poczuł? Chyba zaczynał wariować. Znów zwrócił kamerę ku postaci w kapturze. Figura. Solna figura. Jasny gwint. Tak realistyczna, jakby stał przed nim żywy facet. Z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Halo! Halooo! – zawołał, kręcąc się wraz z kamerą wokół własnej osi. Solne ściany wirowały, rozjaśniając się i znów ginąc w mroku.

– Halo! – usłyszał ciche wołanie.

Przystanął. Wydawało mu się? Czy naprawdę ktoś się odezwał? Krzyknął ponownie, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Grobowa, głucha cisza, w której coś nachalnie, choć coraz ciszej piszczało.

Wszedł do następnego korytarza i czym prędzej, świecąc kamerą pod nogi, go przeciął. Teraz znalazł się w ogromnej komorze otoczonej drewnianą balustradą i przez chwilę miał uczucie, jakby już tu był. Pośrodku stał masywny solny filar, a na jego ścianach błyszczały grube warstwy soli. Romek podszedł do balustrady i spojrzał w dół. W zielonych odmętach roztaczającego się w dole jeziora unosiło się ciało dźwiękowca Leona Piekarta. Miał szeroko otwarte oczy i usta. Z jego klatki piersiowej wciąż wypływała krew.

Sznajder się wyprostował. Po raz pierwszy w tak poważnej sytuacji udało mu się zachować powagę, choć czuł, że na jego usta zakrada się uśmiech. Przeniósł oko kamery pod nogi, jakby czegoś szukał, i w końcu się na to natknął.

Nóż. Połyskujący srebrem nóż o kilkunastocentymetrowym ostrzu ubrudzonym czerwienią.

Usłyszał za sobą ciche chlipanie.

Kamera przesunęła się po ciemnej ścianie i zatrzymała na kobiecie. Iwona Jastrzębska podniosła wzrok. Był pełen szaleństwa i lęku.