Kolory zła. Czerń. Tom 2 - Małgorzata Oliwia Sobczak - ebook

Kolory zła. Czerń. Tom 2 ebook

Małgorzata Oliwia Sobczak

5,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

II część bestsellerowej serii Małgorzaty Oliwii Sobczak "Kolory zła". Poprzednia książka autorki "Czerwień" uznana została za jeden z najważniejszych debiutów kryminalnych ostatnich lat.

Tym razem prokurator Leopold Bilski po sprawie Skalpela zostaje zesłany z Sopotu do prokuratury w Kartuzach. Bilski nie najlepiej znosi tę degradację. Ania Górska tymczasem błyskotliwie zdaje egzaminy i rozpoczyna pracę jako samodzielny prokurator. Pierwszą poważną sprawą, jaką musi się zająć Ania, jest zaginięcie trzynastoletniej dziewczyny. Jeden z tropów prowadzi do Kartuz. Okazuje się, że idylliczne miasteczko skrywa niejedną makabryczną tajemnicę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 528

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kos12ad

Nie oderwiesz się od lektury

Super napisana powieść. Serdecznie polecam wszystkim fanom twórczości pani Małgorzaty.
00

Popularność




MAŁGORZATA OLIWIA

SOBCZAK

KOLORY ZŁA: CZERŃ

Copyright © by Małgorzata Oliwia Sobczak

Wydanie I

Warszawa, MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla Moich Ludzi

Czasami mnie straszył. Przychodził wcześnie, zanim się rozwidniło, zanim się rozbudziłam, kiedy eksplodowały we mnie wspomnienia z dzieciństwa. I ogarniała mnie panika. Cień!

Majgull Axelsson, Kwietniowa czarownica, tłum. Halina Thylwe

*

Życie tak szybko mija. Jak sen, który w jednej chwili się kończy. Słyszę przeciągłe trąbienie i dokładnie wiem, co zaraz nastąpi. To tylko ułamki sekundy, ale czas spowalnia i widzę wszystko ze szczegółami: auto jest czarne i lśniące; srebrny zderzak zbliża się do mnie pośpiesznie jak zgłodniały potwór. Uderzenie wyrzuca mnie na kilka metrów w górę. Nie boli. Rozumiem, że jest źle, ale nie czuję niczego. „Matko Boska, to się dzieje naprawdę” – myślę przerażona, leżąc na ziemi. Dochodzi mnie klangor żurawi. Jednostajny dźwięk przelatuje głośno tuż nade mną.

Pod moimi powiekami rozlała się ciemność. Próbuję otworzyć oczy, ale nie jestem w stanie. Nie jestem spokojna. Nie zapadam się powoli w siebie, nie jest mi wszystko jedno. W mojej głowie wciąż krąży ta sama straszna myśl: umieram. Pisząc, często zastanawiałam się, jak to jest – umierać. Czy ludzie zdają sobie sprawę z tego, że to już, czy po prostu przechodzą w stan nieświadomości? Za każdym razem wymyślałam inną wersję. Było ich sporo – w każdej powieści ktoś musiał umrzeć, żeby książka się sprzedała. Wnikliwie opisywałam te sceny. To właśnie za ten dramatyzm cenili mnie czytelnicy. Za słowa, które odkrywały nagość ludzkiej duszy.

Teraz też staram się znaleźć najlepsze określenia. „Zimno, ciemno, strach” – wymieniam w myślach. Tylko tyle. Nie potrafię nazwać tego, co przeżywam. Chciałabym mieć kartkę i długopis. Wtedy właściwe słowa przyszłyby same. Dłoń sunęłaby gładko po papierze, bezbłędnie kreśląc litery. A tak nie potrafię się skoncentrować. „Zimno, ciemno, strach” – powtarzam i staram się skupić. Żal. Tak, „żal” to dobre słowo. Żal mi odchodzić. Tak bardzo żal. Zalewa mnie smutek, jakby odnaleziony rzeczownik uaktywnił uczucia. Z ciemności wyłania się twarz. Bardzo ją kocham.

„Piotruś” – imię pojawia się w mojej głowie i w tym momencie przestaję być.

2008

1

Śnieg sięgał powyżej kolan. Trzej mężczyźni z trudem podnosili obute w trapery nogi, przebijając się przez las.

– Daleko jeszcze? – Komendant powiatowy policji w Kartuzach, Zbigniew Mączyński, przystanął i rozejrzał się wokół.

Na gałęziach gęsto otaczających ich świerków leżały grube czapy śniegu. Poranek był cichy i bezwietrzny.

– Jeszcze kawałek. Zaraz będzie polana – odparł myśliwy, Stefan Wieczorek.

Ponaglił ich i poprawił skórzany pasek łamanego sztucera K77, który zsunął mu się z ramienia.

Znów ruszyli przed siebie. Śnieg cierpko chrzęścił pod ich stopami.

W końcu dotarli do polany. Przez szare, zwaliste chmury przesączało się tak niewiele światła, że jej drugi koniec był ledwo widoczny w półmroku. Pokrywający polanę matowy śnieg wyglądał jak wykrochmalona na sztywno pościel.

– Zobaczyłem go z ambony. – Myśliwy wskazał drewnianą wieżyczkę stojącą na skraju lasu. – Przez lornetkę. Najpierw pomyślałem, że to jakiś śmieć albo kawałek materiału, ale jak się przyjrzałem, zobaczyłem twarz. – Wieczorek przełknął ślinę. – Twarz chłopca – dodał z trwogą.

Mączyński mruknął coś niezrozumiale pod nosem i zerknął na stojącego obok Waldemara Żaczka. Komisarz niemrawo skinął głową i dopytał:

– Podchodził pan do ciała? Sprawdzał puls?

Wieczorek spojrzał na policjanta przeciągle i zdecydowanym tonem stwierdził:

– Nie było potrzeby. Jestem myśliwym od trzydziestu lat. Niemal codziennie widzę śmierć. Dzieciak nie żyje, i to od jakiegoś czasu. Zresztą… mówiłem już, że ciało jest, hmm, niekompletne… – uciął.

Komendant Mączyński chrząknął, zmierzył wzrokiem myśliwego i zniecierpliwiony burknął:

– Dobra, prowadź pan.

Wieczorek ruszył przed siebie. Po jego śladach brnęli Mączyński i Żaczek. W końcu zatrzymali się na przeciwległym skraju polany. Myśliwy zrobił kilka kroków w bok, odsłaniając policjantom widok.

Spod śniegu wystawał granatowy materiał. Im dłużej patrzyli, tym początkowo trudna do zdefiniowana bryła zaczynała nabierać kształtów. Kurtka opinała klatkę piersiową, sztywne dżinsy formowały się w nogi… pomiędzy nimi wyłoniła się twarz. Cienka, różowawa skóra powiek, oblepione mrozem rzęsy, szczyt niewielkiego nosa.

Waldemar Żaczek przeciągle westchnął i zatoczył się do tyłu. Zdzisław Mączyński stał bez ruchu, wpatrując się w zamarznięte zwłoki. Powoli wyciągnął z kieszeni komórkę i wybrał numer.

– Potwierdzam, chłopiec… Pasuje do rysopisu. Tak jak zeznał myśliwy – odkaszlnął – odcięta głowa znajduje się pomiędzy nogami – powiedział bezbarwnym głosem. – Aha… tak… rozumiem. – Zakończył połączenie i nie odrywając oczu od leżącego na ziemi ciała, zwrócił się do towarzyszących mu mężczyzn: – Nikomu ani słowa. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, zrozumiano? Nie chcemy przecież siać paniki, prawda?

Tamci niemrawo przytaknęli i spuścili głowy.

2014

1

Ulica była pusta. Ciemność nocy rozjaśniały latarnie, których światła raz po raz prześlizgiwały się po szybie sunącego w kierunku Kartuz auta.

– The world was on fire and no one could save me but you – cicho nuciła Julia Sarman. Hit z końca lat osiemdziesiątych nie nudził się stacjom radiowym.

Spojrzała w lusterko wsteczne. Piotruś spał z lekko pochyloną na bok główką. Byli w podróży już niemal dobę, a jej siedmioletni synek ani razu nie poskarżył się na zmęczenie. W samolocie był tak miły i grzeczny, że starsza pani siedząca obok wprost się nad nim rozpływała. „Ciocia Jane zabierze cię ze sobą do domu, jeśli mama cię odda” – piszczała dziecinnym głosem, szczypiąc go w policzki. Piotruś uprzejmie się do niej uśmiechał, choć gdy Julia w ten sposób się do niego zwracała, krzywił się i mówił, że nie jest już dzieckiem.

Zbliżali się do skrzyżowania, a GPS zakomenderował „kieruj się na północ”. Julia zaklęła pod nosem. Niby skąd, do cholery, miała wiedzieć, gdzie jest północ! Intuicyjnie wybrała kierunek. „Dalej prosto” rozkazał GPS, a Julia odetchnęła z ulgą. Tylko tego brakowało, żeby zgubiła się w wyludnionym o tej porze miasteczku. Padała z nóg ze zmęczenia. Wystartowali z lotniska JFK z kilkugodzinnym opóźnieniem spowodowanym usterką techniczną maszyny obsługującej rejs, a sam lot z Nowego Jorku z przesiadką w Amsterdamie trwał niemal dwanaście godzin. Planując podróż, miała nadzieję, że po dotarciu na miejsce uda jej się zrobić podstawowe zakupy i zjeść kolację w jakiejś restauracji. Teraz była pewna, że w prowincjonalnym miasteczku, które miało stać się ich domem, po północy trudno będzie znaleźć choćby jeden czynny sklep. Domy przy głównej ulicy były ciemne i głuche. W zasięgu wzroku żadnych iluminowanych szyldów zapraszających do knajpek, restauracji, kin czy choćby całodobowych kiosków, w których o każdej porze można kupić paczkę papierosów. Nie żeby paliła, ale dobrze byłoby wiedzieć, że w razie czego ma się jakieś opcje. Tak długo żyła w mieście, które nigdy nie śpi, że jadąc sprawiającymi wrażenie wymarłych ulicami, czuła się nieswojo. Tutaj wyraźnie wyczuwało się sen wypływający przez wszystkie dziurki od kluczy, oplatający budynki, drzewa przy chodnikach i zamgloną powierzchnię drogi. Julia uchyliła szybę i do samochodu wdarł się ciepły wiatr. Zapach schyłku lata w Polsce. Był jak uderzenie w twarz. Intensywny, ciężki, pełen wspomnień. Zdążyła zapomnieć ten zapach. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że można za nim tęsknić. A jednak. Julię zalała nagle fala tak gwałtownej tęsknoty, że w oczach stanęły jej łzy. Odetchnęła głęboko i wysunęła rękę przez okno. Pęd wiatru uderzył w jej dłoń. Przez chwilę się z nim mocowała, odginając rękę to w tył, to w przód.

„Radio Kaszëbë. Jesmë dlô Waji!” – wesoły dżingiel wyrwał ją z zamyślenia. Ściszyła radio i znów spojrzała w lusterko. Piotruś nadal spał, głowa opadła mu w przód i zwisała nad klatką piersiową. „Będzie go bolał kark” – pomyślała z troską, ale nie chciała jeszcze budzić syna. GPS pokazywał, że dojadą na miejsce za pięć minut. Zjechała na drogę wyłożoną ażurowymi betonowymi płytami. Światła reflektorów prześlizgnęły się po ścianie lasu. Naprzeciwko stało kilka domów o białych frontach. W końcu wjechała w gruntową aleję pod rozłożystymi dębami. Samochód przetoczył się wolno po nierównościach, aż podjechał pod żeliwną bramę. Julia wysiadła z auta i pchnęła jej skrzydła. Ustąpiły, nie stawiając oporu, i po chwili wbiły się ze stęknięciem w krzaki. Wróciła do samochodu i przejechała kilkaset metrów, by w końcu stanąć przed budynkiem. Matylda twierdziła, że Julia będzie zachwycona domem, jednak ten na razie niemal tonął w ciemnościach. W świetle samochodowych reflektorów rysowała się jedynie toporna drewniana fasada budynku, niesprawiająca najlepszego wrażenia. Julia wygramoliła się z auta i przez chwilę zastanawiała się, czy nie zanieść śpiącego Piotrusia do domu. Uznała jednak, że musi dotrzymać obietnicy. Schyliła się nad synkiem i lekko pociągnęła go za ramię.

2

Prokurator Leopold Bilski starał się zachować obojętny wyraz twarzy. Do niedawna pracował w sopockiej prokuraturze, a teraz wylądował w Kartuzach. Zaledwie trzydzieści pięć kilometrów od Trójmiasta, a jakby inny świat. Mężczyzna właśnie zdał sobie sprawę, że powodowana urażoną dumą przeprowadzka była fatalnym błędem.

– Prokurator Bilski dołącza dziś do naszego zespołu. Przyjmijcie go z… – Stefan Pakosz, osiwiały prokurator Prokuratury Rejonowej w Kartuzach, przeciągle chrząknął – …z należytym szacunkiem i oczywiście naszą kaszubską gościnnością. No. Pokażcie, co i jak, i tak dalej. – Tęgi mężczyzna ojcowskim gestem poklepał Leopolda po ramieniu i popchnął do przodu.

Bilski zachwiał się lekko. Po części z zaskoczenia, że przełożony wypchnął go na środek gabinetu jak uczniaka na apelu, ale przede wszystkim dlatego, że bolały go wszystkie gnaty. Noc spędzona na płaszczu, który położył na uprzednio trzykrotnie odkurzonym przez siebie dywanie, dała mu w kość. Wysuwana ze ściany w wynajętym na ostatnią chwilę lokum polówka, niewątpliwie wyprodukowana w czasach Gierka, była całkowicie zapadnięta, a spod obicia sterczały sprężyny. Nie miał innego wyboru, jak spać na podłodze.

Bilski szybko złapał pion, choć jego kręgosłup przeszył ból. Wyraźnie czuł, że wszyscy czekają, aż coś powie, lecz on tylko powiódł po zebranych wzrokiem.

– Tak – ponownie chrząknął skonsternowany Pakosz. – Brygada, spocznij. Możecie się rozejść. – Zachichotał pod nosem, jakby wypowiedział przekomiczny żart, zdając się nie zauważać ironicznych grymasów na twarzach zgromadzonych.

Prokurator Pakosz znów złapał Bilskiego za ramię i poprowadził do stojącego pod ścianą biurka. Leopold przełknął ślinę i zdusił w sobie impuls, by strącić z ramienia dłoń przełożonego.

– Będziesz dzielił gabinet z kolegami. Czarniak, Wiśniewski, Dobosz – przedstawił ekipę Pakosz. – Biureczko, krzesełeczko. Stacjonarny komputer. Kilka teczek dokumentów. No. Tyle tego. Warunki u nas skromne, ale za to po domowemu. To i praca lepiej idzie.

Bilski od początku wiedział, że sposób bycia Pakosza będzie mu działać na nerwy. Całe to przeniesienie było upokarzające, a na domiar złego trafił mu się szef, który w ciągu pięciu minut kilka razy go objął i paplał farmazony jak najęty. Dzień dopiero się zaczynał, a on już miał dość.

Pakosz, nic sobie nie robiąc ze sztywnego zachowania nowego pracownika, trzepnął go w plecy i zniknął za drzwiami. Bilski klapnął na wysłużony fotel obrotowy i odpalił komputer. Po chwili poczuł na sobie wzrok mężczyzny siedzącego obok. Czerniak – przypomniał sobie jego nazwisko: niski, rudawy gość o szarej twarzy. Choć na czarnym ekranie kołowała zawieszona linia, Leopold nie odrywał oczu od monitora. Ale facet nie odpuszczał. Wciąż się na niego gapił. W końcu znudziło mu się czekanie.

– To ty spaliłeś akcję ze Skalpelem, prawda?

Bilski tak mocno zacisnął szczęki, że aż zdrętwiały mu mięśnie żuchwy. Tak reagował na ksywę zwyrodnialca, którego rozpracowywał w zeszłym roku. Nie powiedziałby, że akcja została spalona. Zasadniczo Skalpel został ujęty, choć wynieśli go w czarnym worku. Przełknął ślinę i spokojnie spojrzał na mężczyznę w źle skrojonym garniturze, który najwyraźniej czekał na odpowiedź.

– Tak, to ja prowadziłem sprawę Skalpela.

– Maras, daj spokój. To jeden z nas – odezwał się siedzący siedzący przy oknie łysawy Dobosz, śląc Bilskiemu przepraszające spojrzenie zza okularów o grubych szkłach.

– Niech wie, że my tutaj nie działamy na własną rękę – odparł tamten, nadal skanując Bilskiego wzrokiem. – Nie chcemy tu kłopotów.

– To ich nie szukaj – warknął Leopold.

Rudy spojrzał na niego cynicznie. Nowy prokurator potwierdził właśnie tezę, że nie będą grali do tej samej bramki.

Wściekły na siebie Bilski zamaszyście odwrócił się do komputera, który w końcu ożył, i wprowadził w okienko przygotowane dla niego hasło. Jeśli najważniejsze było pierwsze wrażenie, Bilski spieprzył je po mistrzowsku.

3

Julię Sarman obudził śpiew ptaków. Początkowo nie mogła skojarzyć, gdzie się znajduje i co to za dźwięk. Gorączkowo starała się zebrać dryfujące sennie myśli. Dopiero po chwili dotarło do niej, że jest w Polsce, a dobiegająca zza okna przedziwna muzyka to zwykłe odgłosy natury. W Nowym Jorku zazwyczaj budziło ją wycie syreny policyjnej albo głośne basy dolatujące z ekskluzywnego klubu na parterze budynku, w którym mieszkała.

Spojrzała na leżącą na stoliku nocnym komórkę. Dochodziła ósma. Spała zatem całe sześć godzin – sześć godzin nieprzerwanego snu to najlepszy wynik, jaki osiągnęła, od kiedy… Zacisnęła oczy i strzepnęła z siebie obraz, który wkradał się do jej umysłu, gdy tylko przestawała być czujna. Wzięła głęboki oddech i energicznie wyskoczyła z łóżka. Ruch pomagał jej nie myśleć o tym, co się wydarzyło. Nie była pewna, jak powinna się czuć. Nadal nie wiedziała, w jaki sposób ma to przepracować. Dlatego starała się spędzać czas tak aktywnie, jak tylko się dało. Byle odegnać od siebie natłok przytłaczających emocji. To dlatego nie mogła pisać. Gdy tylko siadała do pracy, w jej głowie otwierał się kran ze wspomnieniami i obrazami z ostatnich lat. Zaczynała stukać w klawisze komputera, a wszystkie fikcyjne historie, które układała wcześniej w głowie, prędzej czy później zaczynały zahaczać o to, co ją spotkało. Pisała o sobie. Zawsze w końcu pisała o sobie, a nie chciała, żeby ludzie się dowiedzieli. Nie chciała, żeby jej współczuli. Na myśl o tym wzbierały w niej mdłości. I tak czuła się wystarczająco upokorzona.

Niemal po omacku podeszła do okna i rozsunęła grube story. Do środka wpadło ostre światło, które na chwilę ją oślepiło. Gdy wzrok przyzwyczaił się do jasności, Julia oniemiała. Matylda się nie myliła. Faktycznie było tu bajecznie. Jezioro leżące u stóp wzgórza, na którym stał dom, otaczał las. Woda, w którą wcinał się długi pomost, połyskiwała w słońcu. No, agentka się spisała. Trzeba będzie do niej zadzwonić z podziękowaniami. Julia uśmiechnęła się i postanowiła od razu pobiegać po okolicy. Po szybkiej toalecie związała kręcone czarne włosy w kitkę, wydobyła z torby podróżnej strój do joggingu i szybko go włożyła. Przechodząc przez korytarz, uchyliła drzwi do pokoju Piotrusia. Chłopiec spał głęboko, choć słońce świeciło mu prosto w oczy. W ramionach trzymał ukochaną przytulankę – królika Kicusia.

Julia rozejrzała się po pokoju. Wczoraj tak szybko padli ze zmęczenia, że nawet nie zdążyli się wszystkiemu przyjrzeć. Wnętrze było przytulne, zaaranżowane na wzór nowojorskiego. Kolejny plus dla agentki, która miała zadbać, by syn Julii nie czuł się obco w nowym miejscu. Na półkach równiutko poukładano misie, samochodziki i książeczki, które przepłynęły ocean wcześniej. Nad biurkiem przyczepiono namalowane przez synka obrazki. Na stalowej lince wisiało też zdjęcie całej trójki – Piotrusia, Julii i Wiktora. Wszyscy uśmiechali się do aparatu, robiąc komiczne miny. Ustalili, że ten, kto zrobi najśmieszniejszą minę, wygrywa tydzień wolny od obowiązków domowych. Choć w założeniu zwycięzcą miał być Piotruś, to jednak mistrzem grymasów okazał się Wiktor. Z jego wyszczerzonymi zębami i rozbieżnym zezem nie miały szans wydęte policzki synka i wyciągnięty na bok język Julii. Kobieta słyszała w myślach szaleńczy śmiech ich trójki, jakim wybuchli na widok efektów swoich starań. Jednogłośnie przyznano palmę pierwszeństwa Wiktorowi, który na siedem dni został zwolniony z wynoszenia śmieci. To były dobre czasy. Odległe, choć przecież nie minął od nich nawet rok.

Julia cichutko wymknęła się z pokoju i zeszła na dół. Nieśmiałe promienie słońca powoli wypełniały przestronny salon połączony z aneksem kuchennym. Dom miał drewnianą konstrukcję i sufit podtrzymywały ciężkie brązowe belki, ale wnętrze urządzono nowocześnie. Pośrodku stały duża jasna sofa i kawowy stolik na stalowych nóżkach. Na jednej ze ścian wisiał ogromny telewizor. Kominek był prosty, betonowy. Nieopodal regału z książkami znajdowały się fotel z podnóżkiem i lampa punktowa. Julia z zadowoleniem dostrzegła, że albumy, niezbędne w jej pracy encyklopedie, kompendia oraz liczne publikacje popularnonaukowe zostały uporządkowane w preferowanym przez nią porządku – znów zasługa Matyldy, która doskonale znała jej wszystkie dziwactwa. Kuchnię z szafkami o gładkich szarych frontach oddzielała od salonu wyspa. Stół z widokiem na taras mógł swobodnie pomieścić sześć osób. Julia od razu poczuła, że to będzie idealne miejsce do pracy. Z zadowoleniem przeciągnęła ręką po olejowanym drewnianym blacie. Włożyła do uszu zintegrowane z telefonem słuchawki, odpaliła muzykę z dysku i wybiegła z domu.

Powoli robiło się ciepło, choć powietrze nadal miało w sobie przyjemny chłód poranka. Idealna pogoda na jogging. Julia wzięła głęboki wdech i pobiegła przed siebie. Minęła główną bramę i przez dłuższą chwilę poruszała się drogą obsadzoną bukami. Następnie bez zastanowienia wybrała ścieżkę skręcającą w dębowy las. Musiała się przyzwyczaić do piaszczystego podłoża, z wystającymi gdzieniegdzie korzeniami drzew. Od lat korzystała z ciągnącej się wzdłuż East River betonowej trasy zaprojektowanej dla biegaczy. Kilkukilometrowa droga z widokiem na Brooklyn i stojącą na Liberty Island Statuę Wolności była równa i płaska. Tutaj Julia musiała uważnie stawiać kroki, przeskakiwać wystające kamienie oraz omijać liście paproci od czasu do czasu kładące się na wąskiej dróżce. Po chwili dotarła do głównego traktu, a jej bieg stał się bardziej sprężysty. W słuchawkach brzmiał jej ulubiony kawałek Fatboya Slima Right Here, Right Now. Złapała rytm. Uwielbiała ten moment, gdy stawała się samym biegiem, jakby jej ciało stanowiło autonomiczny mechanizm przemierzający przestrzeń bez angażowania świadomości. Nogi instynktownie odbijały się od ziemi, wyciągały i opadały, by za chwilę powtórzyć tę samą sekwencję ruchów. Ciało robiło się lekkie, a myśli klarowne. Jogging to był zdecydowanie jej sport.

Po dwóch kilometrach las zaczął rzednąć i po prawej stronie przez zielone gałęzie zaczęła prześwitywać tafla wody. Julia, nie tracąc prędkości, spojrzała za siebie. Nikogo nie dojrzała. Lekko przeskoczyła z traktu w leśną gęstwinę. Przecisnęła się przez krzaki, stanęła na szczycie wzgórza i wyjęła z uszu słuchawki. Cisza. Niemal absolutna cisza, przerywana jedynie śpiewem ptaków. Na horyzoncie ciągnęło się długie jezioro. Julia oszacowała, że jej nowy dom musiał znajdować się dokładnie na jego końcu. W dolinie dostrzegła obejście otoczone drewnianym płotem. W głębi stał jednorodzinny murowany dom, kryty grubą strzechą. Ktoś z niego wyszedł, a Julia szybko przyklęknęła. Serce biło jej tak mocno, że czuła je w gardle. Ostrożnie wychyliła się do przodu. Przed domem stała korpulentna kobieta o czarnych, falowanych włosach opadających na twarz. Ubrana w obszerną kwiecistą suknię sięgającą do ziemi wyglądała jak Cyganka. Ale to nie była Cyganka – Julia doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Obok dostrzegła księdza. Siwy mężczyzna w ciemnogranatowej koszuli miał na szyi koloratkę, wyraźnie widoczną nawet z tej odległości. Trzymał coś w ręce. Julia wytężyła wzrok. Palce duchownego oplatał sznur, zwisając jednym końcem ku ziemi. Kobieta mówiła podniesionym głosem, więc Julia mogła wyłapać pojedyncze słowa. Po chwili ksiądz wyciągnął dłoń, a kobieta złożyła na niej pocałunek. Mężczyzna wsiadł do srebrnego golfa trójki. Kaszubka postała jeszcze chwilę przed domem, po czym weszła do środka.

Julia głęboko zaczerpnęła powietrza, zdając sobie sprawę z tego, że na chwilę w ogóle przestała oddychać, starając się podsłuchać rozmowę. W końcu ostrożnie wstała i cofnęła się w gąszcz drzew.

4

Do czternastej prokurator Leopold Bilski zdążył zapoznać się z większością przydzielonych mu spraw. Same enki; zwykła papierkowa robota nad sprawami, w których nie wykryto sprawców – zasadniczo odmienna od skomplikowanych śledztw, jakie prowadził w Sopocie. Do niedawna Bilski pracował przy najgrubszych aferach i nie było takich spraw, których prokurator nie potrafił doprowadzić do końca. Może nie zawsze trzymał się procedur, ale nikomu to nie przeszkadzało. Liczył się wynik. Ale gdy przyszło co do czego, nagle wszyscy się wypięli. Ambroziak już o to zadbał.

Bilski zacisnął pięści na myśl o dawnym przełożonym. „Skurwiel” – przemknęło mu przez głowę.

Rozejrzał się i dopiero teraz zauważył, że prokuratorzy dzielący z nim pokój wyszli. Jedynie przy upchniętym w najdalszym kącie biurku siedział młody mężczyzna. Gorliwie pisał coś na komputerze, a gdy poczuł na sobie wzrok prokuratora, podniósł głowę i oblał się rumieńcem.

– Przerwa na lunch, a tak – powiedział jakby do siebie. – Trochę się zapomniałem, ale praca ponad wszystko! – Mówił lekkim dyszkantem, jakby nadal był w trakcie mutacji.

Wstał, potrącając krzesło, które z hukiem upadło na podłogę. Szybko je podniósł i jeszcze bardziej czerwony spojrzał w stronę Leopolda. Wzruszył ramionami i przepraszająco się uśmiechnął.

– Asystent prokuratora Mateusz Borowski – przedstawił się. – Ale mówią na mnie Jeżyna.

– Bardziej sensownie byłoby Borówa – burknął Bilski, z politowaniem mierząc go wzrokiem.

Niebieskooki asystent miał jasną czuprynę i chude członki. W obu policzkach rysowały się małe dołeczki.

– Faktycznie! – wykrzyknął chłopak. – No, ale ostało się Jeżyna.

Leopold uniósł brwi, zastanawiając się, jak ten nieporadny gość mógł trafić do prokuratury.

– No to gdzie wszyscy zniknęli? – zapytał, nie mogąc zrozumieć, dlaczego biuro opustoszało w środku dnia pracy.

– No, na lunch poszli. Czternasta. – Jeżyna popukał palcem w cyferblat masywnego sportowego zegarka.

Leopoldowi przemknęło przez głowę, że chłopak zapewne ma w nim wszystkie możliwe bajery niezbędne jego zdaniem w pracy funkcjonariusza wymiaru sprawiedliwości: stoper, GPS i ciśnieniomierz. „Prawdziwy James Bond”. Bilski uśmiechnął się pobłażliwie i chcąc nie chcąc, poczuł do niego sympatię.

– Lunch, mówisz. – Prokurator był coraz bardziej rozbawiony. – A co to, w przedszkolu jesteśmy?

– Prokurator Pakosz mówi, że z pustym żołądkiem źle się pracuje. Dlatego wprowadził godzinną przerwę o czternastej. Zresztą o tej porze i tak nic się za bardzo nie dzieje, to nie ma co siedzieć na czterech literach w duchocie. Słowa szefa. – Jeżyna puścił do Bilskiego oko, a ten pomyślał, że chłopak musi być niezłym lizusem.

– I firma przez godzinę nie działa? Dziwne zwyczaje – stwierdził Leopold i spytał: – A jakby coś akurat jednak się stało? Tak hipotetycznie?

– No to wszyscy siedzą w Trulôczu. Każdy w miasteczku wie… – Jeżyna beztrosko wzruszył ramionami. – To idziemy?

– Że gdzie niby?

– No do Trulôcza – odparł Jeżyna. Wsadził portfel do tylnej kieszeni spodni i chwycił komórkę.

Bilski popatrzył na niego sceptycznie. Profesjonalizm nakazywał mu zbyć tę absurdalną propozycję, ale po chwili uznał, że nie ma sensu się napinać.

„Na miękko. Weź to na miękko” – upomniał się w myślach i powoli podniósł się z fotela.

Trulôcz znajdował się jakieś trzysta metrów od budynku prokuratury. Czerwone loże restauracyjne z wygodnymi piankowymi siedziskami i wysokimi oparciami ustawiono w długim rzędzie pod panoramicznym oknem. Pachniało smażeniną i kawą parzoną w nowoczesnym ekspresie ciśnieniowym zajmującym sporą część ściany za drewnianym barem z masywnymi hokerami. Wystrój jak z amerykańskich przydrożnych restauracji, podbity przez podłogę w szachownicę, uzupełniały elementy nawiązujące do folkloru: obrusy ozdobione ludowymi wzorami i kilka poduch z charakterystyczną różą. Gdzieniegdzie na ścianach wisiały zdjęcia żurawi, podpowiadające dociekliwym gościom, co właściwie oznacza kaszubska nazwa lokalu.

Bilski i Jeżyna usiedli przy jedynym wolnym stole znajdującym się tuż przy wejściu. Leopold dostrzegł prokuratorów, którzy zajmowali stół w głębi. Rudowłosy Czerniak wskazał głową w ich stronę i coś powiedział. Mężczyźni wymienili głupie uśmiechy.

– Ciągną łacha, że bratasz się z siostrzeńcem szefa – mruknął Jeżyna i znów zrobił się czerwony na twarzy.

– Hmm – mruknął Bilski i pomyślał, że to wiele wyjaśnia.

– Pewnie uważasz, że do prokuratury dostałem się dzięki wujkowi, co? Że miałem łatwiej, bo były plecy. Wyobraź sobie, że nie. Musiałem trzy razy ciężej pracować, żeby udowodnić, że jestem coś wart. Zero kolegów na aplikacji, potem to samo w firmie, że niby konfident. A jô jestem swój knôp – zakończył po kaszubsku i widząc pytające spojrzenie Leopolda, dodał: – Swój chłopak. Swój ziomuś jestem.

Do stolika podeszła kobieta o miękkich kształtach. Jej obfity biust nieomalże wylewał się z bluzki o głębokim dekolcie. Wesoło potargała jasne włosy Jeżyny.

– Ciocia – przedstawił speszony Jeżyna, poprawiając fryzurę. – Ciocia Elżbieta.

Kobieta nieufnie spojrzała na Bilskiego.

– Nowy? – spytała, nim zdążył się przywitać.

Jeżyna przytaknął.

– Skąd? – tym razem zwróciła się do Leopolda.

– Z Sopotu.

– Zdegradowany – bardziej stwierdziła, niż spytała. – Żonaty?

– Przyjechałem sam – odparł wymijająco i sam się zdziwił, że w ogóle odpowiedział.

Elżbieta Pakosz sprawiała wrażenie osoby nieznoszącej sprzeciwu.

„Co za wścibska baba” – pomyślał Bilski i usłyszał następne pytanie:

– Dzieci?

Znów poczuł przypływ złości i zacisnął szczęki. „Na miękko. Miałeś to wziąć na miękko” – upomniał się i wykrztusił:

– Brak.

Pani Elżbieta pokiwała ze zrozumieniem głową i zmieniając tembr głosu, wesoło zapytała:

– Kawki? Dolewka gratis. – I niespodziewanie puściła do Leopolda oko.

W jednej chwili z wytrawnego śledczego znów stała się gospodynią.

– Dobra pani jest – stwierdził.

– Czterdzieści sześć lat z prokuratorem rejonowym – odparła, nalewając kawę z dużego przezroczystego dzbanka. – To się człowiek czegoś nauczył. – Pani Elżbieta uśmiechnęła się szeroko, pokazując brak szóstki, co jednak nie odebrało jej uroku, który Bilski powoli zaczął w niej dostrzegać.

„Sprytna. Dużo wie” – skonstatował i poczuł do niej pewnego rodzaju szacunek.

Zawsze gdy poznawał nową osobę, natychmiast przeprowadzał jej psychologiczną ocenę. Szkicował w myślach charakterystykę, którą uzupełniał przy kolejnych spotkaniach. Skrzywienie bardzo przydatne w jego pracy. Niejednokrotnie pozwoliło mu rozgryźć sprawę.

– Duża rodzina – stwierdził, gdy gospodyni przyjęła zamówienie i zniknęła na zapleczu.

Jeżyna znów spiekł raka, a prokurator uznał, że rumieniec pojawiający się przy lada okazji na twarzy chłopaka dyskwalifikuje go jako dochodzeniowca.

Mateusz Borowski wzruszył ramionami i dmuchnął w kubek parującej kawy. Tym razem nie rozwinął tematu, na co Bilski też zwrócił uwagę. Z tego chłopaka czytało się jak z książki.

– No dobra. Nawijaj o krawężnikach. – Leopold wskazał na dwóch policjantów w czarnych mundurach patrolowych, siedzących przy stole pod ścianą.

Jeżyna spojrzał na Bilskiego nieufnie. Twarz prokuratora była nieprzenikniona, co aplikant uznał za objaw dobrej woli. Takie właśnie zadanie pełniła kamienna maska, którą Leopold przywdziewał w pracy – każdy czytał z niej to, co chciał wyczytać.

– Podinspektor Mączyński i komisarz przydupas Żaczek. Dwójca święta naszej komendy powiatowej. Mączyński wżenił się w bogatą rodzinę, mają tutaj duży zakład przetwórstwa mięsnego, inaczej mówiąc, liczą się w mieście, każdy w pas im się kłania, bo dużo od nich zależy, na przykład czy połowa mieszkańców ma pracę. No i na kościół dają. Dużo, z tego co słyszałem. I od lat obiecują, że posmarują komu trzeba, żeby obwodnica kartuska w końcu poszła, ale nie tam, gdzie narysowana, tylko tak, żeby nikt domu nie stracił. Więc Mączyńskiemu nikt nie podskakuje. A przecież wiadomo, że chto wiele przësygô, wiele łże1. Nawet wujek, to znaczy prokurator Pakosz, tak tańczy, jak komendant mu zagra. Kiedyś nie był taki, albo mi się wydawało. W dzieciństwie to ja w niego jak w obrazek… – Jeżyna znów się zaczerwienił i stuknął widelcem w blat stołu. – No gdzie ten obiad, do cholery? Głodny jestem.

Jak na zawołanie obok ich stolika pojawiła się dziewczyna z tacą. Ubrana na czarno, na szyi miała wisiorek z pentagramem. Bez słowa postawiła na blacie talerze i zniknęła. Jeżyna popatrzył za nią rozmarzonym wzrokiem. Było oczywiste, że chłopak z chęcią wymieniłby schabowego na młodą satanistkę.

Obiad jedli w milczeniu. Bilski przyglądał się gościom. Niczym nie różnili się od klientów barów w Trójmieście. Jeszcze niedawno różnice w ubiorze, ogólnym wyglądzie, a nawet zachowaniu pomiędzy ludźmi z wielkich miast a prowincjuszami były bardzo widoczne. Od razu widziało się, kto jest miastowy, a kto z prowincji. A teraz… wszystkie dziewczyny wiązały włosy w wysokie koczki, wkładały legginsy i bluzy odsłaniające pępki, zresztą dorosłe kobiety nosiły się podobnie, tylko nie były już tak skore do pokazywania brzuchów. Wszyscy mieli smartfony, nad którymi pochylali głowy podczas jedzenia, nie siląc się na podtrzymanie konwersacji, byli na bieżąco z serialami Netflixa i słuchali dupnych przebojów lansowanych przez międzynarodowe koncerny. Nawet Kaszuby nie obroniły się przed globalizacją.

Dochodziła piętnasta, a Mączyński i Żaczek w najlepsze pochylali się jeszcze nad talerzami. Mateusz Borowski ostentacyjnie puknął natomiast w zegarek, dając Bilskiemu do zrozumienia, że pora się zbierać. Gdy wychodzili, w drzwiach minęła się z nimi czarnowłosa kobieta, na widok której Jeżyna potknął się o próg. Leopold przytrzymał go za łokieć i delikatnie wypchnął na zewnątrz.

5

Zadźwięczał dzwoneczek nad wejściem, a wychodzący z restauracji chłopak w przydużym garniturze niemal stracił równowagę. Julia Sarman w ostatniej chwili stłumiła matczyny odruch i powstrzymała się, by nie chwycić go pod rękę.

W barze panował przyjemny gwar. Wypełniający wnętrze zapach pieczeni sprawił, że Julia poczuła, jak bardzo jest głodna. Piotruś smacznie spał niemal do pory obiadowej, a jej do tego czasu wystarczyła czarna kawa. Zdążyła napisać kilka fragmentów tekstu – jakieś pourywane dialogi, ale zawsze będzie mogła je gdzieś wrzucić.

Jeden stolik był wolny. Młoda kelnerka o mocnym gotyckim makijażu zbierała z niego naczynia po poprzednich gościach. Zajęli miejsca i po chwili podeszła do nich sympatycznie wyglądająca blondynka o jasnych niebieskich oczach.

– Jaki śliczny chłopczyk – powiedziała i szeroko się uśmiechnęła.

Piotruś podniósł głowę i odwzajemnił uśmiech.

– Pani z synkiem przejazdem? – zagadnęła gospodyni, podając im jadłospis.

– W sumie nie – odparła Julia. – Właśnie się wprowadziliśmy.

– Do domu nad jeziorem, na skarpie – dodał radośnie Piotruś. – Ja poproszę naleśniki z serem. Can I, mummy?

Julia przytaknęła.

– Naleśniczki z serem raz. – Kobieta zapisała i dodała podekscytowana: – Czyli pani to ta pisarka! Witamy, witamy! Ja mam na imię Elżbieta i jestem właścicielką Trulôcza.

Twarz Julii musiała wyrażać zdziwienie, bo gospodyni nie czekała z wyjaśnieniem:

– Mała mieścina, to i wieści się szybko rozchodzą. A dom na skarpie od dawna czekał na nowego właściciela. No i jak widać, warto było zainwestować w remont, bo ruina już się rozpadała.

Julia popatrzyła na gospodynię zdziwiona. „Dom bynajmniej nie wyglądał na ruinę. Kobiecie musiało się coś pomylić” – pomyślała, ale pani Elżbieta kontynuowała:

– Oj, długo dom nie chciał się sprzedać, więc stare mury zaczęły podupadać. Ale wie pani, jak to jest z domami: same wybierają właściciela. – Gospodyni z tajemniczym uśmiechem na ustach puściła do Piotrusia oko.

Chłopczyk zerknął na panią Elżbietę zaciekawiony, a Julia w ostatniej chwili powstrzymała się od zrobienia kpiarskiej miny. W Nowym Jorku nigdy nie usłyszałaby podobnej bzdury. Tam życie toczyło się szybko i racjonalnie, nie było czasu na takie bajki ani interesowanie się tym, kto też wprowadził się do mieszkania za rogiem. Julia przeczuwała, że już niebawem zatęskni za tą anonimowością, a przez jej głowę przebiegła myśl: „Co ja najlepszego zrobiłam?”. Szybko jednak przywołała się do porządku. Było za późno na wątpliwości.

– Czytałam coś pani? – Pytanie wybiło ją z zamyślenia.

Pani Elżbieta przypatrywała się ciekawie Julii.

– Raczej nie. Książki były sprzedawane przede wszystkim w Stanach.

– A to wielka szkoda, wielka szkoda – westchnęła pani Elżbieta. – Trzeba koniecznie to nadrobić.

– Tak – przytaknęła Julia. – Planujemy właśnie przekłady na polski.

– A co pani pisze, jeśli można spytać?

– Kryminały. Przeważnie.

– Ach! Kryminały! – Gospodyni się rozmarzyła. – Kto ich nie lubi?!

– Prawda?

– Michał, zobacz, to jest pisarka z Nowego Jorku! – Pani Elżbieta chwyciła za ramię mężczyznę przechodzącego obok.

Wysoki blondyn z równie niebieskimi oczami jak właścicielka knajpki zatrzymał się obok stolika.

– To mój syn, Michał. Prowadzi pralnię przy Majkowskiego. Musi pani koniecznie zajść! – Żona prokuratora Stefana Pakosza była wyraźnie podekscytowana.

Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął do Julii dłoń.

– Michał Pakosz. Bardzo mi miło. Przepraszam za mamę. – Przewrócił oczami. – Trulôcza rzadko odwiedzają tacy prestiżowi goście.

– Nie ma sprawy – odparła Julia.

– Pani Julia właśnie się wprowadziła! Czyż to nie wspaniale?! – Pani Elżbieta nie odpuszczała.

– Look mummy! What a funny dog! – wykrzyknął Piotruś, a Julia odwróciła głowę do okna.

Na podjazd wjechał właśnie czarny jeep bez dachu. Za kierownicą siedział mężczyzna w białym podkoszulku. Całe ręce miał w tatuażach. Fotel pasażera zajmował łaciaty pitbull w czapeczce bejsbolowej. Auto drżało w rytmie głośnych basów wydobywających się z jego wnętrza. Po chwili odjechało z piskiem opon.

– Najmocniej przepraszam. – Michał Pakosz ukłonił się Julii i odszedł.

Pani Elżbieta odprowadziła go spojrzeniem i zapytała:

– A co dla pani?

Julia oderwała wzrok od okna.

– Też naleśniki. I kawę. Dużą czarną kawę.

Julia ponownie zerknęła za okno. Pomiędzy dachami stojących naprzeciwko budynków dostrzegła wieżyczkę neogotyckiego kościoła. Miedziana blacha na kopule świątyni połyskiwała w słońcu. Gdy Julia była mała, śpiewała w kościelnym chórze. Doskonale pamiętała swoje podekscytowanie, gdy na tablicy z ogłoszeniami dostrzegła karteczkę o naborze. „Chętnych do śpiewu serdecznie zapraszają: Ksiądz Proboszcz i Pan Organista” – odczytała, powoli literując słowa. Od razu poczuła, że to coś dla niej. Uwielbiała śpiewać. Doskonale pamiętała teksty wszystkich piosenek puszczanych w radiu i niemal nieustannie coś nuciła. Matka była wniebowzięta. Zawsze powtarzała, że ksiądz Wojciech to święty człowiek i samo przebywanie z nim uświęca. Nie było dla niej większego autorytetu i cokolwiek robiła, w pierwszej kolejności zastanawiała się, co powiedziałby na to proboszcz. Gdy Julia teraz o tym myślała, mogłaby śmiało stwierdzić, że dla matki ksiądz Wojciech wyrastał ponad słowo Boże, a jego opinia była ważniejsza niż dziesięcioro przykazań. Nie było zmiłuj się, jeśli duchowny podczas nabożeństwa dał do zrozumienia, że nie akceptuje czyjegoś zachowania. Matka tej osobie już nigdy nie podała ręki. Kiedyś ksiądz Wojciech podczas świątecznej mszy wygłosił płomienną mowę o negatywnym wpływie alkoholu na ludzkie życie. Od tej pory matka nie wypiła ani kropelki. Mawiała, że uczestniczy w Krucjacie Wstrzemięźliwości, do której zaprosił ją proboszcz, i na każdym kroku chwaliła się swoją dobrowolną całkowitą abstynencją. Tak więc gdy dziewczynki dostały się do kościelnego chóru, matka chodziła dumna jak paw. Julia też była dumna, gdy zajęła miejsce w pierwszym rzędzie sopranów.

Dźwięk dzwoneczka nad wejściem wybił Julię z zamyślenia. Podniosła głowę. Obok niej przystanął postawny mężczyzna o włosach poprzetykanych siwizną i rozglądał się za wolnym miejscem na sali. Jego woda toaletowa z nutką piżma przyprawiła Julię o mdłości. Mężczyzna przejechał nieobecnym wzrokiem po ich stoliku i ruszył w głąb sali, by zająć miejsce przy barze. Z godnością ukłonił się pani Elżbiecie i zamówił kawę.

Julia przyglądała mu się z błyszczącymi oczami, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Dopiero po dłuższej chwili przeniosła spojrzenie na Piotrusia i obdarzyła go lekkim uśmiechem.

6

Dziewczynka niepewnie wyjrzała zza muru. Nie chciała się na nikogo natknąć. To byłoby niebezpieczne; mogło ją zdradzić. Nie dojrzawszy ani żywego ducha, cichutko wyszła zza rogu i stanęła na korytarzu. Znów rozejrzała się wokół. Starała się wyłowić jakiś głos, ale panowała zupełna cisza. Słyszała jedynie donośne bicie własnego serca.

Szukała go od jakiejś godziny. Ale mężczyzny nigdzie nie było. W żadnym z miejsc, do których wcześniej ją zabierał. Dziewczynka na tę myśl zmrużyła oczy, jakby czerń rysująca się pod powiekami mogła wymazać sceny z pamięci. Pod wpływem wspomnień znów poczuła ten dziwny ból w klatce piersiowej, który sprawiał, że niemal nie mogła zaczerpnąć powietrza. Oparła się o ścianę i pochyliła. To pomagało. Na chwilę, ale zawsze. Kłucie przestało być tak intensywne. Podniosła głowę i szybko odskoczyła od ściany. Jak mogła być tak nieodpowiedzialna? Przecież w tym czasie mógł ktoś przyjść. Ktoś mógł ją zobaczyć.

Tętno pulsowało jej w skroniach. Poczuła chęć ucieczki. Co jej odbiło, by tu przychodzić? To był zły pomysł; stanowczo zły pomysł. Przecież mogła jeszcze się cofnąć. Mogła po prostu wyjść, wrócić do domu, położyć się spać – jakby nigdy nic się nie stało.

„Ale stało się!” – usłyszała w głowie głos. – „Stało się, staaało!”.

Nie znosiła tego głosu. Jakby ktoś ją przedrzeźniał, a przecież na to nie zasłużyła!

„Pozwoliłaś na to!” – odezwał się głos i zaczął się śmiać. – „Pozwoliłaś! Pozwoliłaś!” – powtarzał jak tamta gromada dzieciaków na podwórku, gdy popuściła w majtki w pierwszej klasie podstawówki. Odwinęła się wtedy temu największemu, a z nosa poszła mu krew. Już nigdy nikt się z niej nie śmiał. Nauczyła się, jak walczyć o swoje.

Sięgnęła ręką za plecy i wymacała nóż wsunięty za pasek spodni. Przed wyjściem z domu owinęła go starannie w kuchenny ręcznik, ale i tak bała się, że ją skaleczy. Upewniwszy się, że wciąż jest na swoim miejscu, odetchnęła. To był jej oręż. Innego nie miała.

Czy naprawdę zamierzała to zrobić? Zanurzy ostrze w jego ciele; uderzy prosto w serce, tak jak wyczytała w internecie. Nie powinno być krwi, jeśli zrobi to, jak należy. Nie znosiła widoku krwi, od razu dostawała mdłości. Gdyby po wszystkim zwymiotowała, policja łatwo by ją namierzyła – o tym też czytała. Podobno każdy zabójca zostawia ślady. Ale nie ona. Zamierzała starannie wytrzeć trzonek noża z odcisków swoich palców. A potem wszystkie przedmioty, których dotknie. Jeśli sprawy potoczą się po jej myśli, nikt się nigdy nie dowie, kto za tym stał. Nikt nie wiedział, że tu była. Nikt nie znał prawdy. Nikt nie podejrzewał, co planowała. Poza babcią. Ale babcia nie znała szczegółów. A nawet jeśli się domyślała, to dziewczynka wiedziała, że nic nikomu nie powie. Nie mieściło jej się to w głowie. Dała to odczuć wnuczce na własnej skórze.

Dziewczynka mimowolnie dotknęła policzka; poczuła nieprzyjemne pieczenie. Przez trzynaście lat jej dotychczasowego życia babcia nigdy nie podniosła na nią ręki. Bez względu na to, jak bardzo dziewczynka ją zirytowała. Nawet jeśli nie miała ochoty pójść z nią na wieczorną mszę. Ale tym razem uderzyła wnuczkę. Pod wpływem silnego wzburzenia, można przypuszczać.

Zbliżała się do pokoju. Ciężko oddychała. Coraz trudniej było jej nabierać powietrze. Przejechała palcami po wnętrzu dłoni. Ręce miała wilgotne i zimne. Czuła, jak krople potu spływają jej po plecach. Gdy wcześniej wyobrażała sobie ten dzień, niczego szczególnego nie czuła. Jedynie lekkie podekscytowanie. Teraz wizja tego, co miało nastąpić, stała się tak realna, że nie mogła jej unieść. Ale nie mogła już się wycofać. Za daleko to zaszło.

„No chyba że nie będzie go w pokoju” – przemknęło jej przez głowę, a ta myśl nagle ją ucieszyła. A przecież pragnęła tego od dawna, codziennie myślała o zemście. Tylko to trzymało ją przy życiu.

Stanęła przy drzwiach. Wiedziała, że mężczyzna ucieszy się na jej widok. Zaprosi do pokoju. Pewnie zaoferuje coś do picia. Zawsze oferował, ale ona nigdy nie chciała. Tym razem zamierzała się zgodzić. Po alkoholu będzie łatwiej zrealizować plan. Wyciągnęła rękę i powoli sięgnęła do klamki.

– Co ty tu robisz? – usłyszała za plecami.

Zamarła. Na ułamek sekundy zamknęła oczy, po czym wysiliła się na uśmiech i odwróciła głowę.

7

Chłopiec zbiegał po skarpie, radośnie pohukując. Dróżka prowadząca z ogrodu nad jezioro opadała stromo między krzakami i nachylającymi się nad nią dębami. Ubrany w krótkie spodenki Piotruś zatrzymał się na chwilę, podniósł z ziemi gruby patyk i pognał dalej. Przystanął dopiero nad samym brzegiem i odwrócił się do matki. Ona była zaledwie w połowie drogi. Szła niespiesznie, delektując się ciszą i ciepłem promieni słońca padających na jej twarz. Rozpościerająca się w dole woda iskrzyła się tysiącem odblasków. Julia musiała przymrużyć oczy, żeby dojrzeć synka. Stał cierpliwie. Dopiero gdy skinęła głową, wbiegł na drewniany pomost w kształcie podkowy i wydając okrzyk wojenny, wrzucił kij do wody. Następnie przebiegł z impetem po chybotliwych deskach i wyskoczył na brzeg na drugim końcu pomostu. Stanął w pozycji bojowej na zgiętych nogach.

– Z kim walczysz, synku? – Julia się zaśmiała.

– Z komarami. – Piotruś groźnie zmarszczył brwi. – Już mnie kilka ugryzło! Zobacz. – Chłopczyk wskazał na gołe nogi.

– Hmm, a mam dla ciebie zagadkę.

– Dawaj! – ucieszył się.

– Jakbyś miał przed sobą ostatnią na świecie parę komarów? Taką na pewno ostatnią. Która może się rozmnożyć. To czy pozwoliłbyś im na to, czy pach, pach? – Julia klasnęła w dłonie.

– Nawet bym nie mrugnął! – krzyknął Piotruś. – Pach, pach – klasnął – i jesteśmy kwita, gatunku komarów! – Chłopczyk znów zrobił groźną minę i zakręcił się wokół własnej osi, machając rękoma. – Look mummy! Look! A swing! – zmienił nagle temat i podbiegł do starej huśtawki zwisającej z wiekowego drzewa o poskręcanych gałęziach.

Rzucił matce pytające spojrzenie i otrzymawszy zgodę, usiadł na deseczce podtrzymywanej przez cztery linki. Odbił się od ziemi, a huśtawka poszybowała w powietrze, wydając nieprzyjemny zgrzyt. Iiiii, uuuuu, iiiiii, uuuuu. Piotruś podkurczył nóżki, mocno trzymając się linek. Na jego twarzy ekscytacja mieszała się ze strachem.

Julia z czułością popatrzyła na huśtającego się Piotrusia. Odziedziczył głównie geny ojca. Niemal w niczym nie przypominał jej. Jasne cieniuteńkie włoski, błękitne oczy i małe przylegające do głowy uszka. Jej kręcone włosy były niemal czarne, podobnie jak oczy – gdy była mała, mówiono, że ma oczy jak węgiel. Uszy lekko odstawały i były nieco spiczaste. Wiktor nieraz się śmiał, że wygląda jak elf, a ona myślała ze smutkiem, że te piękne stworzenia o magicznych mocach mają przecież paskudną naturę.

Poznała Wiktora, gdy miała dwadzieścia trzy lata; była sama w nieznanym kraju, do którego przyjechała za facetem, który nagle zniknął. Zajmowała zapyziały pokój w mieszkaniu na Bronksie, które dzieliła z odpychającym rodzeństwem meksykańskiego pochodzenia. Spasiony Jorge nigdy nie wychodził na zewnątrz i była pewna, że nieraz grzebał w jej bieliźnie. Wyraźnie wyczuwała zapach jego paluchów na bawełnianych majtkach, które trzymała w szufladzie starej komody. Maria Anna, niewątpliwie lekko upośledzona dziewczyna, za każdym razem gdy Julia przechodziła obok, syczała jak kot i waliła otwartą dłonią w potylicę śliniącego się na widok współlokatorki brata. Julia dałaby sobie rękę uciąć, że rodzeństwo łączyły kazirodcze relacje, choć starała się o tym nie myśleć. Przemykając do swojego pokoju, marzyła, by wynieść się stamtąd jak najszybciej. Marzyła, by nie musieć czekać, aż tamci pójdą spać, aby w kuchni spokojnie zaparzyć herbatę i zjeść kanapkę. Marzyła o czystości. Marzyła o lepszym życiu, w którym nie musiałaby wydzierać losowi skrawków pomyślności. To wtedy zaczęła pisać. Siedząc w ciemnym pokoju, po dwunastogodzinnej zmianie, bojąc się zasnąć, by nie obudzić się z trzymaną przez szaloną Marię Annę brzytwą na gardle, wymyślała i spisywała mroczne historie. Miała ich w sobie wiele.

Bar Cock and Bull, w którym udało jej się zaczepić, mieścił się na Brooklynie. Julia codziennie wskakiwała w metro i już po kilku minutach zapominała, że mieszka w tamtej cholernej dziurze. Z każdym przystankiem czuła, że napełnia ją nowa energia. Najważniejsze, że była daleko – powtarzała sobie i z lekkim uśmiechem obserwowała nowojorczyków zmierzających do pracy. Choć przemierzała tę trasę od blisko dwóch lat, nadal nie mogła się nadziwić, jak bardzo Amerykanie różnili się od Polaków. W ich twarzach było coś, co napawało nadzieją – jakaś doza determinacji, by zajść dalej, by być kimś lepszym. Wszyscy byli zadbani i może nie każdy wyglądał jak z żurnala, jak kiedyś to sobie wyobrażała, ale jednak wszyscy byli jacyś – ich ubranie podkreślało ich indywidualizm. Jakże różnili się od ludzi z porannego autobusu, którym jeździła w Polsce do szkoły: tych wiecznie zmęczonych, szarych postaci, trzymających się poręczy równie kurczowo, jak trzymali się uciułanych w pocie czoła żałosnych dóbr z plakietką „made in Poland”. Wciąż nie mogła uwierzyć, że zdołała się stamtąd wyrwać. Za każdym razem, gdy to do niej docierało, przechodził ją dreszcz podniecenia, bo zdawała sobie sprawę, że uczestniczy w czymś niezwykłym. Oto ona, prosta dziewczyna z polskiego miasteczka, dołączyła do ludu wybranego.

Otoczony przez wodę Brooklyn witał ją wilgotnym, niemal wyspiarskim klimatem. Bryza pachniała morzem, delikatnie ją odświeżając, zmywając resztki zatęchłego powietrza unoszącego się w zajmowanym przez nią mieszkaniu. Wchodziła do baru uśmiechnięta i przez cały dzień nie zdejmowała tego uśmiechu z twarzy. To tam spotkała swojego przyszłego męża – dyrektora wydawniczego w mieszczącym się nieopodal wydawnictwie Crime Story Times. Wpadał do baru na lunch; zawsze ze stosem kartek, które wyjmował ze skórzanej teczki. I pewnego dnia ją dostrzegł. Najpierw był ślub jak z bajki, a potem publikacje tłumaczonych z polskiego na angielski powieści kryminalnych kreślonych jej ręką. Czytelniczki pokochały Julię Sarman – książki jej autorstwa, a przede wszystkim historię jej życia, a raczej tę romantyczną część z happy endem, którą się z nimi podzieliła.

– Mummy! You did it again! – Głos Piotrusia był piskliwy i pełen niepokoju.

Chłopiec mocno wykręcił szyję do tyłu, by spojrzeć jej prosto w oczy. Julia zorientowała się, że kurczowo trzyma linki huśtawki, unieruchamiając ją. Ostatnio coraz częściej zdarzało jej się zamyślać tak głęboko, że traciła kontakt z rzeczywistością. Zamierała znienacka, wpatrując się w jeden punkt i przepracowując w głowie powracające natrętnie wspomnienia. Zaczęło się tuż po śmierci Wiktora. Przestała się koncentrować na przyszłości i pozwoliła, by zaistniała przeszłość. Do terapeuty poszła po tym, jak któregoś dnia w środku zabawy z Piotrusiem zastygła nagle w bezruchu z pluszową żabą w ręku i przestała mówić zabawnym głosem. Otrzeźwił ją dopiero krzyk śmiertelnie przestraszonego synka. Gdy w końcu na niego spojrzała, zaczął szlochać. Wiedziała, że jest mu trudno, choć na co dzień tego nie okazywał. Sprawiał wrażenie dzielniejszego niż ona, ale były to tylko pozory. Choć wydawał się taki mądry, nie rozumiał wielu rzeczy, a ona nie potrafiła mu ich wyjaśnił.

Terapeuta wytłumaczył Julii, że cierpi na zespół stresu pourazowego. Śmierć Wiktora wywołała w niej traumę, choć ona nie poczuła przecież nic prócz zaskoczenia. Nie myślała ani o wypadku, ani o śmierci. Ciągle zastanawiała się tylko, co jej mąż robił na tamtej trasie; co robił w samochodzie z nieznaną jej kobietą.

Julia Sarman zwolniła uścisk i znów popchnęła krawędź huśtawki.

– Buuujuuuu! – zawołała, przeciągając głoski, i zaśmiała się sztucznie.

8

Końcówka lata robiła się nie do wytrzymania. Upał utrzymywał się przez całe wakacje, przyciągając nad morze tabuny turystów, które snuły się po ulicach niespiesznie i hałaśliwie. Nawet na pierwszym piętrze budynku sopockiej Prokuratury Rejonowej przy ulicy 1 Maja słychać było gwar dobiegający z oddalonego o jakieś sto pięćdziesiąt metrów Monciaka, pełnego wystawionych restauracyjnych stolików, ulicznych karykaturzystów i sprzedawców lokalnych pamiątek. Nawoływania i śmiechy zupełnie nie pozwalały jej się skupić. Prokurator Anna Górska nie mogła się zdecydować, czy zamknąć okno, by nieco zmniejszyć hałas, narażając się na śmierć z przegrzania, czy zostawić uchylone, co groziło spadkiem jej wydajności co najmniej o połowę.

Po raz kolejny wyjrzała na zewnątrz. Wiatr znad morza przyjemnie musnął jej twarz, unosząc ciemne włosy. Czuła się naprawdę zmęczona. Od dawna nie wzięła ani jednego dnia wolnego. Po ubiegłorocznych wydarzeniach na Wyspie Sobieszewskiej zgodziła się jedynie na dwutygodniową przerwę, po której wróciła do pracy. Dłuższa nieobecność niechybnie prowadziłaby do orzeczenia niezdolności do odbywania przez nią aplikacji, a na to nie mogła sobie pozwolić. Nie kiedy była już tak blisko celu. Udawała, że nie widzi dwuznacznych spojrzeń rzucanych przez pracowników w jej stronę, ignorowała szepty, które słyszała za plecami, lekceważyła wytyczne terapeuty, by przez jakiś czas zwolniła tempo. Na pełne obaw pytanie, jak się czuje, które pojawiało się w niemal każdej rozmowie o formalnym i nieformalnym charakterze, odpowiadała z uśmiechem, że nigdy nie czuła się lepiej. Ludzie nie rozumieli, jak mogła tak szybko dojść do siebie po takich przeżyciach. Zbywała ich wątpliwości wzruszeniem ramion. Co z tego, że niemal nie zginęła z rąk seryjnego mordercy? Co z tego, że gdyby nie Bilski, to jej wycięte skalpelem z twarzy wargi pływałyby w słoiku z formaliną? Koniec końców nic się nie stało. Takie sytuacje wpisane są w wybrany przez nią zawód. Nie bez przyczyny wybrała aplikację prokuratorską. Marzyła, by prowadzić najbardziej niebezpieczne śledztwa. Pragnęła silnych wrażeń. Była gotowa na więcej, dlatego wbrew wszystkim i wszystkiemu podeszła do trwających dwadzieścia osiem godzin egzaminów końcowych, zdając je z jedną z najlepszych ocen na roku, i zajęła stanowisko asesora w Prokuraturze Rejonowej w Sopocie.

Anna zerknęła na stos akt leżących na jej biurku. Większość prokuratorów wyjechała na urlop, więc miała pełne ręce roboty. Nikt nie przejmował się tym, że codziennie siedziała w pracy po godzinach, a potem taszczyła akta do domu. Dla wszystkich było oczywiste, że początkujący muszą robić za dwóch, a nawet za trzech, by udowodnić, że się nadają. Zaciskała więc zęby i prowadziła najnudniejsze sprawy, które wpływały do jednostki. Bardziej zajmujące postępowania przydzielano osobom o dłuższym stażu i większych uprawnieniach.

– Górska, masz zaginięcie dzieciaka. – Adam Owczarski stanął w drzwiach gabinetu.

Młody prokurator, który kilka miesięcy temu zajął stanowisko Leopolda Bilskiego, błysnął białym uzębieniem i przejechał ręką po wypomadowanych włosach. Ania nie znosiła tego zadufanego w sobie typa, który przerzucał na nią większość swoich obowiązków. Była pewna, że i tym razem to on miał się zająć zgłoszeniem, ale najwyraźniej nie miał na to ochoty. Wiadomo, w Polsce odnotowywano około piętnastu tysięcy zaginięć rocznie, w tym jakieś cztery tysiące zaginięć osób nieletnich. W czasie wakacji wskaźnik zaginięć nastolatków gwałtownie wzrastał, przy czym przygniatającą większość stanowiły ucieczki z domów rodzinnych, domów dziecka i różnego rodzaju placówek opiekuńczo-wychowawczych. W pozostałych przypadkach przeważnie dochodziło do porwania rodzicielskiego. Tak czy siak całe postępowanie przygotowawcze polegało na użeraniu się ze spanikowanymi lub rozdrażnionymi rodzicami, a dziecko znajdowało się najpóźniej po kilku dobach u znajomych albo w jakimś squacie.

Adam Owczarski podszedł do zawalonego aktami biurka Anny i lekceważącym gestem rzucił na nie protokół przyjęcia ustnego zawiadomienia. Ujrzawszy wczorajszą datę na dokumencie, Górska z trudem powstrzymała przekleństwo. Każdy wiedział, że w sprawie hipotetycznego porwania kluczowa jest pierwsza godzina. Na zajęciach powtarzano to jak mantrę.

Prokurator Owczarski, uprzedzając jej pytanie, posłał jej swój odpychający uśmiech i stwierdził:

– Kategoria trzy. Dziewczyna już kilka razy znikała. Podejrzewamy samowolne oddalenie się w wyniku kolejnej ucieczki z domu. W każdym razie nikt nie spieszył się z działaniami, więc nie marnuj czasu.

Trzaśnięcie drzwi zabrzmiało jak policzek. Anna zacisnęła pięści i wzięła głęboki oddech. Sięgnęła po protokół. Zaginioną była trzynastoletnia Amelia Stępień zamieszkała wraz z rodzicami przy ulicy Władysława Syrokomli. Wyszła z domu w środę przed południem. Policja przyjęła zawiadomienie o siódmej trzydzieści rano następnego dnia. Tymczasem mieli już piątek i, jak przypuszczała Górska, nikt dotąd nawet palcem nie kiwnął w sprawie.

„Ludzie wyobrażają sobie, że zaraz po przyjęciu zgłoszenia policja zaczyna przeczesywać teren, taśmowo przesłuchuje świadków, wykorzystuje Bóg wie jaki sprzęt, psy policyjne, a nawet helikoptery” – pomyślała Anna z mieszaniną irytacji i rozbawienia. Rzeczywistość jest jednak zdecydowanie bardziej żałosna. Tak naprawdę wszystko zależy od przypadkowego policjanta wypełniającego papierki za biurkiem i tego, jak bardzo jest wkurzony z powodu nocnego dyżuru. Jeśli uzna, że zaginione dziecko zasługuje na kategorię jeden, to czynności operacyjne podejmowane są natychmiast. Może też zbagatelizować sprawę i przyznać sprawie kategorię dwa lub nawet trzy. Wtedy zakres i dynamika działania zdecydowanie spadają.

Asesor Anna Górska, wzorowa aplikantka, znała przepisy niemal na pamięć i już teraz wiedziała, że dyżurujący policjant popełnił poważny błąd w ocenie sytuacji. Wcześniejsze zniknięcia nie zostały formalnie zgłoszone, a więc z punktu widzenia procedur nie było ich wcale. Matka niepotrzebnie w ogóle wspominała, że córce zdarzyło się nie wrócić na noc do domu, bo od razu założono, że to ucieczka. Co więcej, trójka przypadała dzieciom, które po raz kolejny samowolnie oddaliły się z rodzinnego domu dziecka lub ośrodka opiekuńczego. Nie chodziło zatem o zniknięcie z własnego domu, jak założył funkcjonariusz. Amelia Stępień jak nic zasługiwała na jedynkę. Nawet jeśli była to typowa ucieczka, dziewczynka błąkająca się samotnie nie wiadomo gdzie zawsze znajdowała się w niebezpieczeństwie.

Anna chwyciła z oparcia fotela szarą marynarkę i wybiegła z pokoju. Tak jak Leopold Bilski, którego w zeszłym roku była asystentką, nie potrafiła siedzieć w biurze, ograniczając się do zlecania czynności policjantom. Lubiła brać sprawy w swoje ręce.

9

Amelia powoli otworzyła oczy. Bolała ją głowa. Czuła się skołowana. Przed jej oczami zawirowały gołe ściany. Obraz zaczął nabierać ostrości. W jednej sekundzie wstała i popędziła przed siebie. Coś szarpnęło. Poczuła ostry ból w nodze i przewróciła się na podłogę.

Łańcuch z jednej strony przymocowany był do ściany, z drugiej do zielonej obroży, która opasywała jej prawą kostkę. Sięgnęła do niej spanikowana i pociągnęła. Bez skutku. Mocno zaciśniętej na ciele obroży nie dało się rozluźnić.

Dziewczynka podniosła głowę i przyjrzała się pomieszczeniu. Pokój był niewielki, kwadratowy, okno pod samym sufitem zabito deskami. Na lekko obdrapanych, otynkowanych ścianach gdzieniegdzie panoszyły się ciemne plamy grzyba. Musiała znajdować się w jakiejś piwnicy.

Starała się skupić. Jak się tu znalazła? Stała na korytarzu, zamierzała nacisnąć klamkę i wtedy usłyszała głos. Reszty nie pamiętała.

Co się wydarzyło? Kto ją tu zamknął?! „Boże, Boże, Boże”.

Spojrzała na zabite deskami okno. Przez szpary przedostawała się odrobina światła, nie potrafiła jednak określić, jaka może być pora dnia. Nie wiedziała, jak długo była nieprzytomna. Czy nadal jest środa? A może to już czwartek albo piątek? Zaczęła się zastanawiać, czy ktoś jej już szuka. Czy rodzice zauważyli, że nie wróciła na noc? A co, jeśli nie zgłosili jej zaginięcia na policję, uznawszy, że sama się znajdzie, jak poprzednim razem? Wstała i podeszła do okna na tyle, na ile pozwalał dwumetrowy łańcuch. Metalowe ogniwa zgrzytały nieprzyjemnie, sunąc po betonowej podłodze.

– Halo! – krzyknęła, wysuwając szyję ku górze. – Halooooo! Czy ktoś mnie słyszy?!

Cisza.

– Pomocy! Pomocy! Poooomooocyyyyyy! – wołała coraz bardziej natarczywie. – Ktoś mnie zamknął w piwnicy! Pomocy! Pomocy! Pomoooocyyyyy! – krzyczała jak szalona.

Nic się nie wydarzyło. Nie usłyszała żadnego dźwięku.

Do oczu napłynęły jej łzy. To była kara. Kara za to, co chciała zrobić. Dlaczego nie została w domu? Dlaczego nie powiedziała nikomu, że tu jedzie? Nikt nie wiedział, gdzie jest. Nikt nie znał prawdy. Nikt się nie domyślał. Myśli, które wcześniej dodawały jej otuchy, teraz piekły jak użądlenia osy. Nigdy nie zostanie odnaleziona. Umrze w tej pustej piwnicy. Skuliła się na zimnej podłodze. Nie mogła powstrzymać płaczu. Jej ciało spazmatycznie drgało. Wycie, które wydostało się z jej gardła, było dzikie i wilcze. Przeraziło ją samą.

W końcu opadła z sił; doczołgała się na materac, dosunęła do ściany i oparła o nią plecami. „Musisz myśleć!” – nakazała sobie. Ile to razy widziała podobną scenę w kinie? Ktoś porywał dzieci i zamykał w piwnicy, ale za każdym razem udawało im się uciec. Może nie od razu. Trzeba było poczekać na odpowiedni moment. Zawsze trzeba było czekać na odpowiedni moment. Musiała tylko poznać wroga. Wtedy będzie wiedziała, co robić. Na pewno będzie wiedziała.

Nóż! Przecież miała nóż! Jak mogła o nim zapomnieć? Sięgnęła za pasek. Wymacała trzonek. Poczuła przypływ nadziei. Z bijącym sercem nasłuchiwała dłuższą chwilę, czy nikt nie idzie, aż w końcu sięgnęła za spodnie i wydobyła przedmiot. Ręce jej się trzęsły, gdy odwijała go z kuchennego ręcznika. Dziesięciocentymetrowe ostrze, czarny trzonek. Najostrzejszy nóż, jaki znalazła w kuchennej szufladzie. Natychmiast sięgnęła do obroży opasającej jej kostkę. Starała się przeciąć grube tworzywo, ale ostrze przejeżdżało po nim, nie pozostawiając śladów. „Co jest?” – pomyślała spanikowana. Przesunęła palcami po obroży. Była lekko chropowata, wydawała się elastyczna. Podciągnęła kostkę i pochyliła głowę, by przyjrzeć się jej z bliska. Materiał zakończono płaską, zamykaną na zatrzask klamrą, najpewniej odblokowywaną kluczem.

Nagle usłyszała jakiś dźwięk. Ktoś nadchodził, szurając nogami. Spojrzała na nóż. Gdzie powinna go ukryć? W starciu z oprawcą musiała działać z zaskoczenia. Prędko schowała narzędzie pod materacem. Zazgrzytała zasuwa. Amelia odskoczyła do tyłu.

Mężczyzna był łysy, jedynie po bokach gładkiej czaszki sterczały kępki rzadkich włosów. Miał bujne wąsy, odstające uszy i pooraną zmarszczkami twarz. Twarz, której na pewno nie znała. Chwilę postał w progu, bacznie jej się przyglądając, po czym wszedł do środka. Znów zaszurał nogami. Amelia spojrzała na jego stopy. Na nogach miał kapcie. Znów spojrzała na mężczyznę. Jego nienaturalnie nieruchoma twarz nawet na chwilę nie zmieniała wyrazu. Skóra na szyi wydawała się zdecydowanie bledsza. Wyglądało to bardzo dziwnie. Na jego rękach dojrzała ciasne, lateksowe rękawiczki. Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął z niej flakonik. W drugiej ręce trzymał już chusteczkę. Nasączył kraciasty materiał płynem i ruszył w jej stronę.

Amelia skoczyła w bok, próbując uciec jak najdalej, ale znów zatrzymał ją łańcuch. Zachwiała się, ale złapała równowagę. Mężczyzna błyskawicznie do niej doskoczył. Próbowała go odepchnąć, ale był silniejszy. Przyparł ją do ściany. Wyciągnął chusteczkę.

Jego twarz była tuż obok jej. Nim Amelia zapadła w sen, zrozumiała, że to, co widzi przed sobą, to gumowa maska.

10

Już w połowie drogi żałowała, że nie wzięła auta. Nieosłonięta od słońca aleja Niepodległości była rozpalona jak patelnia. Anna miała wrażenie, że spaliny unieruchomionych w tradycyjnym popołudniowym korku samochodów całkowicie wyparły z upalnego powietrza tlen. Biała koszula i obcisłe dżinsy kleiły jej się do ciała. Cienkie obcasy sandałków raz po raz wpadały w szczeliny między nierównymi płytami chodnika. Górska czuła, że z każdym krokiem traci siły.

W końcu skręciła w ulicę 3 Maja i przebiegła na prawą stronę. Rosnące tu drzewa dawały względny cień, a delikatna bryza od morza niosła trochę wytchnienia. Anna minęła kościół Świętego Archanioła Michała, skręciła w ulicę Króla Jana Kazimierza i po chwili znalazła się na Syrokomli. Kamieniczki o beżowych elewacjach stały wokół placu zabaw częściowo ocienionego przez posadzone wokół kasztanowce i lipy. To tutaj znajdowało się mieszkanie Tusków. Wejście do budynku z lokalem należącym do premiera zasłaniały wysokie, gęste tuje. Od momentu zaprzysiężenia polityka na premiera przed nieruchomością zawsze czuwał radiowóz.

Przystanęła przed właściwą kamienicą i wyciągnęła z torebki małe zamykane lusterko. Wytarła chusteczką błyszczące czoło i sprawdziła makijaż. Zielone oczy o kocim kształcie nadal były delikatnie podkreślone ciemnym cieniem. Na rzęsach trzymał się czarny tusz. Dobrze. Nie chciała wyglądać nieporządnie. W kontakcie z pokrzywdzonymi należało zachowywać pełen profesjonalizm, a to obejmowało zarówno obiektywne i wnikliwe podejście do sprawy, jak i schludny wygląd.

Drzwi otworzyła jej czterdziestoletnia na oko szatynka. W fotelu w dużym pokoju siedział mężczyzna w w czerwonym T-shircie i dresowych spodniach. Na kanale sportowym bez fonii rozgrywał się mecz w piłkę siatkową.

Mężczyzna, nie odrywając wzroku od ekranu, wskazał Annie kanapę.

– Mistrzostwa Świata w Piłce Siatkowej Mężczyzn. Powtórka – wyjaśnił.

Anna pomyślała, że facet ma dość luźne podejście do zaginięcia córki.

– Pan jest ojcem, jak rozumiem? – skierowała do niego pytanie.

– Ehem, ojcem, tak – odpowiedział mimochodem, bacznie śledząc odbijaną przez zawodników piłkę.

– Przepraszam za męża. On myśli, że Amelka uciekła i zaraz się znajdzie. Już się tak zdarzało. Może i ma rację? – Kobieta z niepewną miną wzruszyła ramionami. – Dziecko zaczęło się trochę buntować. Od jakiegoś roku dziwnie się zachowuje. Wie pani, dorastanie. Ja też nie najlepiej znosiłam ten okres. Hormony buzują i człowiekowi głupie myśli przychodzą do głowy. Coś o tym wiem. Ale do tej pory Amelia wracała do domu najpóźniej koło północy. Raz czy dwa wróciła dopiero rano. Tłumaczyła, że przysnęło jej się u koleżanki, i faktycznie, jak zadzwoniłam do tej koleżanki, to potwierdziła. Ale tym razem i rankiem jej nie było. Dlatego zgłosiliśmy. Ja nie wiem…

– Z protokołu wynika, że państwa córka wyszła z domu w środę przed południem, a zaginięcie zostało zgłoszone dopiero następnego dnia rano – powiedziała Anna.

– Tak – potwierdziła kobieta. – Amelia wyszła z domu w środę koło jedenastej, tuż po śniadaniu. Mówiła, że idzie z koleżankami na mszę, a potem się pokręcą na mieście. Obiecała, że wróci przed wieczorem. Zaczęłam się niepokoić koło północy, ale że rano wstawałam do pracy, to położyłam się spać. Byłam pewna, że Amelia zaraz wróci. Gdy rano się okazało, że nie ma jej w łóżku, od razu zadzwoniłam na policję. Powiedzieli, że przyjmują zgłoszenie, ale na razie jest za wcześnie na podejmowanie działań, tym bardziej, że Amelia już odstawiała taki numer, bo oczywiście od razu o to zapytali, i mam się odezwać, jeśli córka nie zjawi się do wieczora. To nie poszłam do pracy i czekałam. Koło osiemnastej nie wytrzymałam i udałam się na komendę osobiście. Mąż został w domu, jakby mała miała wrócić. Policjant spisał protokół, ale nie widziałam, żeby się jakoś bardzo przejął, a nawet wspomniał, że trzeba będzie sprawę zgłosić do MOPS-u. A my przecież krzywdy dziecku nie robimy, nigdy ręki na nią nie podnieśliśmy…

Głos jej się załamał. Drżącymi palcami wyciągnęła papierosa z leżącej na stoliku paczki i podeszła do otwartego okna.

– Nie ma pani nic przeciwko, że zapalę? – zapytała. – Teraz to nawet we własnym mieszkaniu przy oknie głupio palić, tak się jakoś porobiło.

Kobieta pstryknęła zapalniczką i zaciągnęła się głęboko papierosem. Anna przyglądała się jej, myśląc, jak ona by zareagowała, gdyby to jej dziecko od dwóch dni nie wracało do domu? Czy potrafiłaby stać przy oknie i palić? Z drugiej strony co matka Amelki mogła zrobić? Mogła jedynie czekać, aż właściwe służby rozpoczną poszukiwania jej dziecka. Przecież od tego jest policja. No i ona. Górska zerknęła na podpis pod trzymanym w ręku protokołem przyjęcia zawiadomienia. Starszy aspirant Romuald Drabik. Kolejny as. Zresztą prawda o sopockiej policji była taka, że jeśli coś nie lądowało u Pająka albo Kity, starych wyjadaczy z wydziału dochodzeniowo-śledczego, to mogło tygodniami stać w miejscu. A okres wakacyjny z pewnością nie sprzyjał intensywnej pracy. Anna zmarszczyła brwi i zapytała:

– Rozumiem, że Amelia nie jest dostępna pod żadnym numerem telefonu?

– Nie.

– Nie miała komórki? Przecież dzieci w jej wieku nie rozstają się ze smartfonami.

– Dwa tygodnie temu przyłapałam ją na paleniu papierosów. Cóż, jak rodzice palą, to prędzej czy później dzieci też zaczną. Ale karę musiałam dać, więc do końca wakacji dostała szlaban na telefon.

Stępień podeszła do komody i z szuflady wyjęła samsunga o dużym wyświetlaczu. Jednorożec na srebrnym etui spacerował po tęczy.

– Działa? – spytała Górska.

– Wyładowany – odparła kobieta. – PIN-u nie znam. – Wzruszyła ramionami.

– Okej. Mogłabym zobaczyć pokój córki? – Anna wstała, dając matce zaginionej do zrozumienia, że nie ma wyboru.

Pomieszczenie było jasne. W padającym zza szyby świetle dnia unosiły się drobinki kurzu. Gołe ściany pomalowano na blady róż; nie wisiały na nich żadne plakaty, obrazki czy zdjęcia. Na półkach szafek stało tylko kilka książek. Pokój wydawał się pusty. Nic nie wskazywało na to, że mieszkała tu trzynastolatka.

– Amelka pochowała ostatnio wszystkie swoje rzeczy do pudeł. – Stępień zdała się czytać Górskiej w myślach. – Miśki, lalki, pet shopy, które zbierała latami. Amelia miała nawet swój kanał na YouTubie. Nazywał się Ami LPS. Wrzucała tam filmiki, na których bawiła się tymi figurkami. Odgrywała scenki, sama robiła dla nich mebelki, domki i takie tam. A potem nagle stwierdziła, że pokój jest zbyt dziecinny, tak samo jak ten kanał, który jednym kliknięciem usunęła, choć taka fajna pamiątka mogłaby być. – Kobieta westchnęła i przesunęła dłonią po blacie biurka.

Znajdowały się na nim przybornik do ołówków i długopisów, kolorowe karteczki samoprzylepne oraz kubeczek z gumkami recepturkami, temperówką i innymi drobiazgami. Wzrok asesor zatrzymał się na czarnym krzyżyku wiszącym tuż nad niewielką lampką.

– Mówiła pani, że córka szła na mszę. W środę? Rozumiem, że są państwo wierzący?

– Hmm, my nie do końca. To znaczy jesteśmy katolikami, ale do kościoła to nie bardzo chodzimy. Wierzący niepraktykujący, jak to się mówi. Mnie matka całe dzieciństwo zmuszała do uczęszczania na msze, ale nie bardzo to do mnie przemawiało. Nie lubiłam tego, więc Amelce też nie kazałam chodzić. Ale ona sama jakoś tak w wiarę poszła. To chyba wpływ babci. Ona ma hopla na punkcie Boga. W zeszłe wakacje to nawet córkę do chóru kościelnego zapisała. Amelii się spodobało i jakoś tak złapała bakcyla. To i w Sopocie zaczęła dwa razy w tygodniu na msze święte do Świętego Jerzego chodzić. Tam jej się bardziej podobało niż w Michale, bo jak mówiła, ksiądz był bardziej natchniony.

– Czyli Amelka zafiksowała się na Bogu, tak? A jak to się ma do palenia papierosów i znikania po nocach? – Annie nie pasował ten obrazek.

– W sumie nijak – odparła Stępień i wzruszyła ramionami. – Taki wiek, jak już mówiłam. Zresztą po tych wakacjach to Amelka powiedziała, że już więcej w tym chórze śpiewać nie chce.

Górskiej wydało się, że kobieta się zaczerwieniła. Upał coraz bardziej dawał się we znaki, a im bliżej wieczora, tym robiło się cieplej.

– No dobrze, to mniej więcej wszystko wiem. To jest mój numer telefonu. – Podała Stępień wizytówkę. – W razie jakichkolwiek wieści proszę dzwonić. Będę potrzebowała danych koleżanek, z którymi umówiła się tego dnia Amelka. I wykazu miejsc, w które córka chodziła. Znajomych, z którymi utrzymywała kontakty. Wszystko, co przychodzi pani do głowy. Dopilnuję, żeby policjanci sprawdzili każdy trop. – Uśmiechnęła się pocieszająco do stojącej pod ścianą kobiety.

– Dziękuję. – Mama Amelki wyciągnęła do niej dłoń.

Była zimna i sucha, jakby upał zupełnie jej nie dotykał.

– A, i jeszcze jedno – przypomniała sobie Górska, wychodząc. – Ten chór, w którym Amelia śpiewała, to w którym kościele?

11

Arkadiusz Filipiak podjechał pod tartak. Wysiadł, zatrzasnął drzwi i zamknął je na kluczyk. Miał nadzieję, że zamek znowu się nie zatnie. Ostatnio musiał włamywać się do własnego samochodu za pomocą wytrycha wsuniętego przez uszczelkę okna. Obejrzał w tym celu filmik w internecie, w którym policjant pokazywał, jak w czternaście sekund otworzyć auto bez kluczyka. Niby chcieli przestrzec ludzi przed złodziejami, a tak naprawdę nagrali materiał edukacyjny dla cwaniaków.

Mężczyzna przeszedł obok ciężarówki z przyczepą załadowaną sosnowymi balami. Pomachał pracownikowi rozładowującemu kłody za pomocą żurawia. Minął kilka stosów tarcicy składowanej na legarach. Przystanął i zerknął, czy ruszyło już mygłowanie. Tak, Waldek za pomocą ciągnika już układał pnie leżące bez zabezpieczeń. Skinął mu głową, po czym wszedł do hangaru i ruszył w stronę podestu z ochronną balustradą prowadzącego do jego biura. Z wydzielonej kabiny operatorskiej wychylił się Robert Kiedrowski. Pracownik obsługujący linię technologiczną jak zawsze był w wyśmienitym humorze.

– Siema, szefie! – zawołał. – Ale pogoda, co? Końcówka lata, a jak w tropikach, nic, tylko na turystykę stawiać!

Arek zatrzymał się w pół kroku i krzyknął poirytowany:

– Jo! Szkoda tylko, że turystyka nam koło dupy lata, nie?

– Zawsze można tartak na skansen przerobić. – Robert zaśmiał się, zdjął niebieską czapkę z daszkiem, przetarł spocone czoło i z powrotem założył ją na głowę.

– Skansen to my mamy bez przerabiania – odparł Filipiak.

Rozejrzał się po pogrążonym w półmroku wnętrzu hali. W kącie stała nowa wieloczynnościowa obrabiarka, ale nikt nie wiedział, jak ją obsługiwać. Przeważnie i tak korzystali z pilarki ramowej i ręcznych pilarek łańcuchowych, które pozostały po starych właścicielach.

– No widzisz? To się nawet nie musimy przebranżawiać! – Robert zadowolony klasnął w dłonie.

Arkadiusz Filipiak zniecierpliwiony machnął ręką i ruszył przed siebie.

– A! – przypomniał sobie nagle Robert. – Jacyś ludzie na ciebie czekają.

– Ludzie? – Arek się cofnął. – Jacy ludzie?

– No ludzie jacyś. Nie wiem kto. Dwóch takich trochę koksów jakby.

Arek przełknął ślinę.

– Gdzie czekają?

– No w biurze u ciebie czekają. Mówili, że wiesz, o co chodzi, i mieli poczekać.

– Psiamać – syknął Filipiak i zerknął w stronę biura.

Czy go widzieli? Może udałoby mu się jeszcze cofnąć? W tej chwili w drzwiach biura stanął postawny mężczyzna. Skrzyżował ręce na piersi. Skinął, jakby zapraszał do siebie.

Filipiak uśmiechnął się sztucznie i ruszył w kierunku pokoju.

– A dzień dobry! – zaczął entuzjastycznie.

Wyciągnął rękę, lecz tamten nawet nie drgnął, wpatrując się w Arka bez słowa.

Właściciel tartaku wskazał na biuro, lecz drab ponownie nie zareagował. Dopiero gdy Filipiak przekroczył próg, ruszył za nim i zamaszyście zamknął za nimi drzwi.

Za biurkiem Arka siedział umięśniony brunet w nowym markowym dresie, Paweł Pawłowski. Przez dłuższą chwilę nie podnosił wzroku. Wpatrywał się w wyświetlacz telefonu, raz po raz wybuchając śmiechem.

– Widziałeś to? – zapytał w końcu, odwracając ekran smartfona w jego stronę. – Ale urwał! Przekomiczne, nie? – Spojrzał rozbawiony na Arka.

Ten przytaknął i wysilił się na uśmiech.

– Siadaj. – Pawłowski wskazał mu krzesło naprzeciwko biurka.

Filipiak podniósł brwi, ale posłusznie spoczął.

Przez chwilę panowała cisza. Mięśniak nadal mierzył go rozbawionym wzrokiem. Tymczasem jego kolega stanął tuż za plecami Arka. Przedsiębiorca nie znosił, gdy ktoś naruszał jego przestrzeń. Podniósł rękę do całkowicie pokrytego jasnymi bliznami o perłowym połysku policzka i potarł skórę. Czuł, że z nerwów zaczyna go palić twarz.

– To co, Arek? Czas się chyba rozliczyć, nie? – zaczął mięśniak, bębniąc palcami o blat stołu.

– Tak, oczywiście. Potrzebuję jeszcze tylko kilku dni. Wszystko będę miał – zapewnił Filipiak.

– Wszystko będziesz miał, mówisz – powtórzył brunet i oparł się wygodnie o zagłówek fotela.

– Tak, tak, po prostu kilka faktur mi jeszcze nie spłynęło, ale na dniach będę miał płatności, więc…

– Nieeee, no to luz! Po prostu faktury mu nie spłynęły, słyszałeś, Biedrona? – Pawłowski zwrócił się do dryblasa.

Biedrona cmoknął i znienacka uderzył Filipiaka pięścią w skroń. Głowa Arka z impetem odskoczyła na bok.

Brunet wstał i podszedł do niego.

– Masz trzy dni. Kasa plus odsetki. Dziesięć procent za każdy dzień zwłoki.

– Ale… – Filipiak raptownie podniósł się z krzesła, chcąc zaprotestować.

Biedrona