Wybrzeże szpiegów - Tess Gerritsen - ebook + audiobook

Wybrzeże szpiegów ebook i audiobook

Tess Gerritsen

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Świeża i ekscytująca powieść szpiegowska.

Mistrzyni thrillerów medycznych w zupełnie nowej odsłonie!

Autorka, która powołała do życia słynny duet Jane Rizzoli–Maura Isles, rozpoczyna nową serię z Maggie Bird, byłą agentką CIA, w roli głównej!

Czy kobieta, która kiedyś była szpiegiem, zdoła uciec duchom swojej przeszłości?

Po odejściu z CIA Maggie Bird zamieszkała w położonym nad oceanem miasteczku Purity w stanie Maine i próbowała wymazać wspomnienie nieudanej misji, która zakończyła się tragedią. Teraz żyje spokojnie na własnej farmie, mając nadzieję, że groza wydarzeń, które zmusiły ją do zrezygnowania z pracy w Agencji, już nie powróci.

Kiedy jednak na jej podjeździe pojawia się ciało, Maggie wie, że to wiadomość od dawnych wrogów, którzy o niej nie zapomnieli. Zwraca się więc do grupy starych przyjaciół z prośbą o pomoc w odkryciu, kto i dlaczego ją nęka. Dawni agenci CIA, którzy stworzyli Klub Martini, może i najlepsze lata mają za sobą, ale nadal nie brakuje im kilku przydatnych umiejętności. I chętnie skorzystają z nich ponownie, by choć trochę urozmaicić nudnawą emeryturę.

Plany komplikuje im Jo Thibodeau, szefowa policji w Purity. Przywykła raczej do problemów z hałaśliwymi turystami niż zabójstw, jest zdziwiona niechęcią Maggie do dzielenia się informacjami oraz osobliwym kręgiem jej znajomych, którzy wydają się wyprzedzać policję na każdym kroku.

Duchy przeszłości powróciły, ale przy wsparciu przyjaciół – i zaintrygowanej Thibodeau – Maggie spróbuje ocalić swoje spokojne życie, które starannie zbudowała.

Dwie rzeczy są pewne: nie chcielibyście spotkać członków Klubu Martini na swojej drodze – a po przeczytaniu finałowej sceny nie będziecie mogli doczekać się następnej części!

Idealna dla fanów Kulawych koni Micka Herrona i serii Czwartkowy Klub Zbrodni Richarda Osmana!

Gerritsen to urodzona mistrzyni porywających fabuł, a dzięki tej nowej serii jej talent błyszczy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Gorąco polecam!

Lee Child

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 22 min

Lektor: Sylwia Gliwa

Oceny
4,5 (659 ocen)
403
186
60
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
spyeye
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Kaiążka ok. Natomiast Lektorka brzmi jak sentyzator mowy Ivona.
60
Paulina911102

Z braku laku…

Nie wiem jak książka bo nie dałam rady słuchać tej lektorki
50
cosmo41

Z braku laku…

Lektorzyv dokonali gwałtu na książce.Przejdę do wersji papierowej, ale moja ulubiona autorka nie powaliła mnie nową książką.Thrillery medyczne były autentyczne, autorka ma ogromną wiedzę i to czuć, że wie o czym pisze.Świat szpiegów jest wymyślona bajeczka, dla mnie nieudolnie , z naiwnością dziecka. Czekam na powrót do świata medycyny p.Gerritsen.
30
Mike781

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka, polecam ebook. Niestety, nie polecam audiobooka, został zmasakrowany przez lektorów. Nie dało się tego słuchać.
narvana89

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo dobra, szkoda tylko, że lektorzy to totalna porażka.
10

Popularność




Tytuł oryginału:

THE SPY COAST

Copyright © Tess Gerritsen 2023

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2024

Polish translation copyright © Janusz Ochab 2024

Redakcja: Marzena Wasilewska

Zdjęcia na okładce: Pavel Talashow/Shutterstock (krew na śniegu); Freepik (lis)

ISBN 978-83-8361-100-6

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

W idyllicznym miasteczku Purity na wybrzeżu Maine niewiele się dzieje. To idealne miejsce dla ludzi, którzy wolą żyć anonimowo. Jak piątka byłych agentów CIA, którzy nazwali siebie Klubem Martini, od ich ulubionego drinka — wstrząśniętego, nie mieszanego.

Maggie Bird przed kilkunastoma laty, po misji, która skończyła się tragicznie, odeszła z Agencji i długo szukała dla siebie miejsca. Znalazła je na farmie w Purity i wreszcie poczuła się bezpiecznie.

Nie na długo jednak, bo podrzucone pod jej dom zwłoki kobiety, która dzień wcześniej wypytywała o jej ostatnią operację w CIA, burzą nowe życie Maggie. Była agentka wie, że to wiadomość od wrogów. Nie chce zdradzać policji szczegółów ze swojej przeszłości, bierze więc sprawy we własne ręce i zwraca się o pomoc do przyjaciół z Klubu Martini.

Okazuje się, że z byciem szpiegiem jest trochę tak jak z jazdą na rowerze: człowiek nie zapomina, jak się to robi.

TESS GERRITSEN

Amerykańska autorka thrillerów, z zawodu lekarka. W 1987 roku ukazała się debiutancka powieść Gerritsen, ale jej kariera pisarska nabrała rozpędu w roku 1996, gdy opublikowała swój pierwszy thriller medyczny Dawca(prawa filmowe zakupił Paramount). Zrezygnowała wtedy z prowadzonej na Hawajach praktyki lekarskiej i całkowicie poświęciła się karierze literackiej. Jej powieści regularnie trafiają na listy bestsellerów i ukazują się w 30 językach. Na podstawie cyklu Rizzoli & Isles powstał serial Partnerki. Wybrzeże szpiegów to pierwsza książka z serii Klub Martini.

tessgerritsen.com

Tej autorki

DAWCA

CIAŁO

INFEKCJA

NOSICIEL

GRAWITACJA

OGRÓD KOŚCI

IGRAJĄC Z OGNIEM

KSZTAŁT NOCY

WYBRZEŻE SZPIEGÓW

STUDENTKA

(wspólnie z Garym Braverem)

Jane Rizzoli & Maura Isles

CHIRURG

SKALPEL

GRZESZNIK

SOBOWTÓR

AUTOPSJA

KLUB MEFISTA

MUMIA

DOLINA UMARŁYCH

MILCZĄCA DZIEWCZYNA

OSTATNI, KTÓRY UMRZE

UMRZEĆ PO RAZ DRUGI

SEKRET, KTÓREGO NIE ZDRADZĘ

WYSŁUCHAJ MNIE

Dla Willa

Rozdział pierwszy

Diana

Paryż, dziesięć dni temu

Kiedyś była złotą dziewczyną. Jak bardzo wszystko się zmieniło, pomyślała, patrząc w lustro. Jej włosy, niegdyś przetykane jasnymi jak promienie słońca pasemkami, teraz miały barwę, której nie dało się określić inaczej jak „szarość zdechłej myszy”. Był to najmniej rzucający się w oczy kolor, jaki udało jej się znaleźć na półkach Monoprix. Poszła tam na zakupy po tym, jak sąsiad powiedział jej, że pytał o nią jakiś mężczyzna. Musiała to uznać za sygnał, że coś jest nie w porządku, choć pojawienie się tego człowieka mogło się okazać całkiem niewinne. Być może był to jej cichy wielbiciel albo kurier, który próbował dostarczyć przesyłkę, wolała jednak się przygotować. Wybrała się więc do sklepu Monoprix w trzeciej dzielnicy, po drugiej stronie miasta, gdzie nikt jej nie znał, i kupiła farbę do włosów oraz okulary. Właściwie zawsze powinna mieć takie rzeczy pod ręką, ale z każdym rokiem coraz bardziej lekceważyła zagrożenie. Zrobiła się nieostrożna.

Przyjrzała się sobie i doszła do wniosku, że nowy kolor włosów to za mało. Sięgnęła po nożyczki i zaczęła rujnować fryzurę z L’Atelier Blanc, za którą zapłaciła trzysta euro. Każde ciachnięcie nożyczek było kolejnym rozcięciem na tkaninie jej starannie budowanego nowego życia. W miarę jak na płytki łazienki opadały kolejne kosmyki świeżo obciętych włosów, jej żal zamieniał się we wściekłość. Wszystko, co planowała, wszystko, co ryzykowała, waliło się w gruzy. Bez względu na to, jak sprytny jest człowiek, zawsze jest ktoś sprytniejszy. Nie wzięła pod uwagę tego, że ktoś może ją przechytrzyć, i to był błąd. Przez zbyt wiele lat była tą najzmyślniejszą, która wyprzedzała wszystkich o dwa kroki i potrafiła wyprowadzić każdego w pole. Tajemnica jej sukcesu polegała na tym, że nie przejmowała się za bardzo zasadami, choć innym niekoniecznie podobało się takie podejście. Owszem, czasami popełniała przez to błędy i dochodziło do niepotrzebnego rozlewu krwi. Narobiła sobie po drodze wrogów, a niektórzy ze współpracowników nią pogardzali, ale dzięki jej wysiłkom zawsze udawało się zrealizować misję. Dlatego była złotą dziewczyną.

Do teraz… Ciach.

Raz jeszcze przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze, tym razem chłodnym i krytycznym okiem. W ciągu dziesięciu minut, których potrzebowała na obcięcie swoich cennych loków, przeszła przez wszystkie etapy żałoby po utraconym życiu. Zaprzeczenie, złość, przygnębienie. Teraz dotarła do etapu akceptacji i była gotowa ruszyć naprzód, zrzucić skorupę starej Diany i dać życie nowej. Już nie złotej dziewczynie, lecz kobiecie, której doświadczenie nadało twardość hartowanej stali. Przetrwa i to.

Zamiotła ścięte włosy i wrzuciła je do worka na śmieci, razem z pustym opakowaniem po farbie. Nie było czasu na wyczyszczenie mieszkania, co oznaczało, że zostanie w nim mnóstwo śladów jej obecności, ale nic nie mogła na to poradzić. Miała tylko nadzieję, że paryska policja jak zwykle będzie się kierować seksistowskimi uprzedzeniami i uzna, że kobieta, która tutaj mieszkała – uznana za zaginioną – została uprowadzona. Że była ofiarą, a nie sprawczynią.

Włożyła okulary i zmierzwiła świeżo przycięte włosy, nadając im pozory artystycznego nieładu. Jej wygląd nie uległ radykalnej zmianie, ale miała nadzieję, że to wystarczy, by zwieść sąsiadów, których mogła spotkać po drodze. Zawiązała worek ze śmieciami, przeszła z nim do sypialni i wzięła torbę. Jaka szkoda, że musi tu zostawić swoje piękne buty i ubrania; powinna jednak podróżować tylko z niewielkim bagażem, a poza tym pełna szafa porzuconych cennych ciuchów uprawdopodobni wersję o uprowadzeniu. Prócz garderoby zostawiała też dzieła sztuki i antyki gromadzone przez lata, gdy jej konta bankowe pęczniały: chińskie wazy, obraz Chagalla, rzymskie popiersie sprzed dwóch tysięcy lat. Będzie jej brakowało tych przedmiotów, ale musiała się zdobyć na pewne poświęcenie, jeśli chciała ocalić życie.

Niosąc torbę podróżną i worek z włosami, przeszła z sypialni do salonu i westchnęła z żalem. Skórzaną sofę szpeciły plamy rozbryzganej krwi, które szerokim łukiem przechodziły na ścianę, na której wisiał Chagall, niczym abstrakcyjne przedłużenie samego obrazu. Pod obrazem leżało bezwładne ciało mężczyzny, źródło krwi. To on był pierwszym napastnikiem, który wszedł do jej mieszkania, więc z nim rozprawiła się najpierw. Wyglądał jak typowy macho, który dzięki długim godzinom spędzonym na siłowni dorobił się potężnych bicepsów, ale nigdy nie pracował nad umysłem. Nie mógł wiedzieć, że tak skończy się dla niego ten dzień, i umarł z wyrazem zdumienia na twarzy. Nigdy pewnie nie przypuszczał, że zginie z ręki kobiety.

Ktoś prawdopodobnie nie poinformował go dokładnie, z kim będzie miał do czynienia.

Usłyszała za sobą przytłumiony oddech i odwróciła się, by spojrzeć na drugiego mężczyznę. Leżał na skraju drogiego perskiego dywanu i jego krew wsiąkała w misterny wzór z winorośli i tulipanów. Ku jej zdumieniu niedoszły zabójca wciąż żył.

Podeszła do niego i trąciła czubkiem buta jego ramię.

Powieki mężczyzny zadrżały i uniosły się powoli. Spojrzał na nią i próbował sięgnąć po broń, lecz Diana już wcześniej odtrąciła ją kopniakiem w bok, poruszał więc bezradnie dłonią, co przypominało rybę trzepoczącą się w sieci, dogorywającą we własnej krwi.

– Qui t’a envoyé? – spytała.

Dłoń mężczyzny zaczęła się poruszać jeszcze gwałtowniej. Kula, która trafiła go w szyję, musiała uszkodzić kręgosłup, bo nie był w stanie nawet podnieść ręki, szarpał nią jedynie konwulsyjnie. Może nie znał francuskiego. Powtórzyła więc po rosyjsku:

– Kto tiebia poslal?

Nie dostrzegła choćby przebłysku zrozumienia w jego oczach. Albo jego mózg przestał już funkcjonować, albo nie znał również rosyjskiego, co było dość niepokojące. Wiedziałaby, jak poradzić sobie z Rosjanami, ale jeśli tych ludzi nasłał ktoś inny, sprawa się komplikowała.

– Kto próbuje mnie zabić? – spytała po angielsku. – Powiedz mi, a daruję ci życie.

Jego ręka przestała trzepotać. Znieruchomiał i spojrzał prosto na Dianę. Zrozumiał pytanie. Rozumiał również, że nie ma znaczenia, czy powie jej prawdę, czy nie; i tak już nie żył.

Usłyszała męskie głosy dobiegające z korytarza. Czy przysłali innych jako wsparcie? Zbyt długo zwlekała i zabrakło jej czasu, by przesłuchać tego. Wycelowała w jego głowę lufę wyposażoną w tłumik i wystrzeliła dwa pociski.

– Dobranoc – szepnęła.

Potrzebowała zaledwie dwóch sekund, by wyjść przez okno na schody pożarowe. Rzuciła ostatnie spojrzenie na mieszkanie, by zachować w pamięci słodko-gorzki widok. To miejsce dało jej namiastkę szczęścia; korzystała tu z owoców ciężkiej pracy. Teraz mieszkanie wyglądało jak rzeźnia, zbryzgane krwią dwóch ludzi, których nie znała.

Zeszła po schodach i znalazła się w alejce przy budynku. O jedenastej wieczorem ulice Paryża wciąż tętniły życiem, bez trudu wmieszała się więc w tłum przechodniów na głównej ulicy. Usłyszała w oddali wycie syren, ale nie przyspieszyła kroku. Nie mogło chodzić o nią; minęło za mało czasu, żeby policja zdążyła zareagować.

Pięć przecznic dalej wrzuciła worek z włosami do restauracyjnego śmietnika i szła dalej, z torbą przewieszoną przez ramię. Miała w niej wszystko, czego potrzebowała w tej chwili, a nie brakowało jej środków. Na początek miała aż nadto.

Najpierw jednak musiała się dowiedzieć, kto chce jej śmierci. Wcześniej zakładała, że zabójców przysłali Rosjanie, ale teraz nie miała już pewności. Kiedy wkurzysz wiele organizacji, masz wielu wrogów, którzy stosują zabójcze metody. Tylko jak odkryli jej nazwisko? I dlaczego po szesnastu latach chcieli jej się dobrać do skóry?

Skoro znali jej nazwisko, to musieli wiedzieć również o pozostałych. Wyglądało na to, że przeszłość w końcu ich dopadła.

Tak właśnie skończyły się mrzonki o spokojnej emeryturze. Czas wracać do pracy.

Rozdział drugi

Maggie

Purity, stan Maine, teraz

Coś tu umarło.

Stoję na swoim polu i pochylona wpatruję się w krwawe ślady odciśnięte w śniegu. Zabójca ciągnął ofiarę i choć z nieba wciąż opadają w ciszy grube płatki, nie zdążyły jeszcze pokryć tropów sprawcy ani wyżłobień pozostawionych przez ciało ciągnięte w stronę lasu. Widzę smugi krwi, rozsypane dokoła pióra i kępki czarnego puchu drżące na wietrze. Tyle zostało z jednej z moich ulubionych kur rasy araukana, która z podziwu godną regularnością składała ładne niebieskie jajka. Choć śmierć jest tylko jednym z wielu punktów w większym kręgu życia i choć widziałam ją już wielokrotnie, ta strata dotyka mnie szczególnie, wzdycham więc ciężko, wypuszczając w powietrze wirujący obłoczek pary.

Zerkam przez siatkę na to, co zostało z mojego stada liczącego teraz trzydzieści sześć sztuk; to dwie trzecie z pięćdziesięciu, które zaczęłam hodować wiosną. Minęły zaledwie dwie godziny, odkąd otworzyłam kurnik i wypuściłam je na zewnątrz, i w tym czasie drapieżnik zdążył je dopaść. Mam teraz tylko jednego – ostatniego – koguta, który przetrwał wiele ataków orłów i grabieże szopów praczy. Przechadza się dumnie po zagrodzie, popisując się nietkniętym ogonem i nie okazując najmniejszego zaniepokojenia tym, że jego harem znów się pomniejszył. Co za bezużyteczny fiut!

Jak wielu z nich.

Kiedy się prostuję, dostrzegam kątem oka jakiś ruch i spoglądam w stronę lasu widocznego za siatką. Rosną tam głównie dęby i klony, a pośród nich nieliczne nędzne świerki, które walczą o blask słońca z potężnymi sąsiadami. W zaroślach, niemal całkowicie niewidoczna, kryje się para ślepiów przyglądających mi się czujnie. Przez moment patrzymy na siebie bez ruchu, dwoje wrogów rozdzielonych zaśnieżonym polem bitwy.

Powoli odsuwam się od przewoźnego kurnika. Nie wykonuję żadnych gwałtownych ruchów, nie wydaję żadnych dźwięków.

Nieprzyjaciel obserwuje mnie przez cały czas.

Zamarznięta trawa chrzęści pod moimi nogami, gdy zmierzam powoli do terenowej miniciężarówki Kubota RTV. Otwieram cicho drzwi i sięgam po strzelbę wciśniętą za siedzenia. Zawsze jest naładowana, żebym nie musiała tracić czasu na wyjmowanie amunicji i wsuwanie pocisków. Obracam broń lufą w stronę drzew i starannie celuję.

Huk wystrzału wydaje się głośniejszy od grzmotu. Wystraszone wrony zrywają się z drzew, wzlatują gwałtownie ku niebu, a kury gdaczą przeraźliwie i biegną w panice do kurnika. Opuszczam broń i mrużąc oczy, wpatruję się w zarośla.

Nic się tam nie porusza.

Podjeżdżam kubotą przez pole na skraj lasu i wysiadam. W poszyciu dominują krzaki jeżyn, a warstwę martwych liści i chrustu skrywa śnieg. Każdemu mojemu krokowi towarzyszy trzask łamanych gałęzi. Nie dostrzegłam jeszcze śladów krwi, ale jestem pewna, że je zobaczę, bo zawsze wiesz – czujesz to jakoś w kościach – kiedy twoja kula trafi w cel. W końcu widzę dowód, że nie chybiłam: liście skropione krwią. Leży tu porzucone przez zabójcę okaleczone truchło mojej kury.

Brnę dalej, odpychając na boki gałęzie, które łapią mnie za spodnie i sięgają do moich oczu. Wiem, że jest tu gdzieś niedaleko, jeśli jeszcze nie martwy, to ciężko ranny. Zdołał uciec dalej, niż przypuszczałam, ale prę naprzód, wypuszczając z ust obłoczki pary. Kiedyś potrafiłam biec przez ten las sprintem, nawet z ciężkim plecakiem na ramionach, nie jestem już jednak tą samą kobietą co kiedyś. Nadmierna eksploatacja i upływ czasu pozbawiły moje stawy dawnej elastyczności, a nieudane lądowanie po skoku ze spadochronem skończyło się skomplikowaną operacją i metalowym sztyftem w kostce, która boli mnie teraz zawsze, gdy spada temperatura lub ciśnienie. Jak teraz. Starzenie się to okrutny proces. Usztywnił mi kolana, pokrył niegdyś kruczoczarne włosy siwizną, pogłębił zmarszczki na twarzy. Wciąż mam jednak bystry wzrok i nie zatraciłam umiejętności odczytywania i interpretacji tropów. Kucam przy odciśniętym w śniegu śladzie łapy i dostrzegam plamkę krwi na liściach.

Zwierzę cierpi. Z mojej winy.

Podnoszę się na równe nogi. Kolana i biodra protestują, choć kiedyś potrafiłam bez problemu wyskoczyć z samochodu sportowego i natychmiast poderwać się do sprintu. Przedzieram się przez krzewy jeżyn, wchodzę na polanę i w końcu widzę moją nemezis, leżącą nieruchomo w śniegu. Samica. Wygląda na zdrową i dobrze odżywioną, ma lśniące rude futro. Jej pysk jest otwarty, widać wyraźnie ostre jak brzytwa zęby i szczęki na tyle silne, by jednym kłapnięciem złamać kark kurczaka. Kula trafiła ją prosto w pierś, jestem więc zdumiona, że zwierzę zaszło tak daleko, nim padło. Trącam je butem, by się upewnić, że jest martwe. Mimo że udało mi się rozwiązać ten problem, nie czuję wcale satysfakcji z uśmiercenia lisicy. Wzdycham głęboko, z żalem, a nie zadowoleniem.

W ciągu sześćdziesięcioletniego życia napatrzyłam się już wystarczająco na śmierć.

Futro jest zbyt cenne, by porzucać je w lesie, więc chwytam lisicę za ogon. Dzięki moim kurczakom nie brakowało jej pożywienia; jest teraz tak ciężka, że muszę ją ciągnąć za sobą, pozostawiając w śniegu i liściach krwawą koleinę. Podnoszę martwe zwierzę i wrzucam na pakę pojazdu. Ląduje na niej ze smutnym głuchym odgłosem. Choć skóra do niczego mi się nie przyda, znam kogoś, kto z radością ją przygarnie. Wsiadam do kuboty i jadę przez pole, do chaty sąsiada.

  

Luther Yount lubi przypaloną kawę; czuję ją na jego podjeździe, gdy wysiadam z kuboty. Widzę stąd mój dom stojący po drugiej stronie pokrytego śniegiem pola, na pagórku za rzędem klonów cukrowych. Nie jest zbyt wielki, ale solidny, wzniesiony w 1830 roku, jak twierdziła agentka nieruchomości. Wiem, że mówiła prawdę, bo dotarłam do oryginalnego aktu własności farmy Blackberry. Wierzę tylko w to, co sama mogę potwierdzić. Z mojego domu rozciąga się niczym nieprzesłonięty widok na wszystkie strony, więc jeśli ktoś się zbliża, widzę go już z daleka, zwłaszcza w pogodny zimowy poranek, gdy krajobraz jest surowy i biały.

Słyszę muczenie krów i gdakanie kur. Od chaty Luthera do stajni prowadzą ślady pozostawione w śniegu przez buty w niewielkim rozmiarze. Zostawiła je jego czternastoletnia wnuczka, Callie, która codziennie rano dogląda swoich zwierząt.

Wchodzę ciężkim krokiem na werandę i pukam do drzwi. Luther otwiera, a ja wciągam smród kawy, która zbyt długo stała na kuchence. Gospodarz wypełnia całe wejście, siwobrody Święty Mikołaj w czerwonej kraciastej koszuli i spodniach z szelkami. Oddycha chrapliwie, czemu trudno się dziwić, skoro jego chatę zawsze wypełniają tumany kurzu, a czasami również dym z pieca.

– Dzień dobry, Maggie – wita mnie.

– Dzień dobry. Przywiozłam prezent dla ciebie i Callie.

– Z jakiej okazji?

– Bez okazji. Pomyślałam po prostu, że będziesz wiedział, co z tym zrobić. Jest na kubocie.

Nie fatyguje się zakładaniem kurtki, wychodzi na zewnątrz w wełnianej koszuli, dżinsach i zimowych butach. Idzie za mną do samochodu, kiwa głową z podziwem na widok martwej lisicy, a potem gładzi jej futro.

– Ślicznotka. Więc to był ten strzał, który słyszałem rano. Zdjęłaś ją jedną kulą?

– Tak. Ale zdołała jeszcze przebiec z pięćdziesiąt metrów w głąb lasu.

– To pewnie ta sama, która zabrała dwie kury Callie. Dobra robota.

– Mimo wszystko trochę mi jej szkoda. Chciała tylko przeżyć.

– Jak my wszyscy.

– Pomyślałam, że przyda wam się to futro.

– Na pewno nie chcesz go zatrzymać? Jest ładne.

– Będziesz wiedział, co z nim zrobić.

Sięga do paki i podnosi truchło. Musi włożyć w to trochę wysiłku, więc rzęzi jeszcze głośniej.

– Wejdź, proszę – zaprasza mnie, tuląc martwe zwierzę niczym dziecko. – Właśnie zaparzyłem kawę.

– Hm… dziękuję, ale nie.

– Więc przynajmniej weź trochę świeżego mleka.

Z tego akurat chętnie skorzystam. Mleka od karmionej świeżą trawą i sianem krowy rasy jersey nie da się porównać z niczym, co piłam przed przeprowadzką do Maine; jest tak gęste i słodkie, że warto ryzykować i pić je bez przegotowania. Wchodzimy do chaty i Luther rzuca martwą lisicę na ławkę. W kiepsko ocieplonym pomieszczeniu jest niemal równie zimno jak na zewnątrz, i to pomimo ognia płonącego w piecu. Nie zdejmuję kurtki, choć gospodarz czuje się chyba całkiem komfortowo tylko w koszuli i dżinsach. Nie chcę kawy, ale i tak stawia na stole w kuchni dwa kubki. Niegrzecznie byłoby odmówić.

Siadam.

Luther podsuwa mi dzbanuszek ze śmietanką. Wie, że nie lubię czarnej kawy – tak naprawdę tylko tej, którą on parzy – i że nie jestem w stanie oprzeć się śmietance od krowy Callie. W ciągu dwóch minionych lat, odkąd wprowadziłam się na sąsiednią posesję, miał okazję wiele się o mnie dowiedzieć. Wie zatem również, że co wieczór gaszę światła około dziesiątej i że wstaję wcześnie, by nakarmić i napoić kury. Wie, że nie umiem jeszcze zbyt dobrze nacinać klonów, że jestem raczej samotniczką i że nie urządzam głośnych imprez. Dziś dowiedział się, że celnie strzelam. Wciąż jednak nie wie o mnie wielu rzeczy. O których nigdy mu nie powiem. Cieszę się, że nie należy do ludzi zadających zbyt wiele pytań. Cenię dyskretnych sąsiadów.

Ja natomiast wiem bardzo dużo o Lutherze Youncie. Niektórych rzeczy można się domyślić o człowieku, rozglądając się jedynie po jego domu. Widać, że sam zrobił półki na książki, podobnie jak grubo ciosany stół w kuchni, gdzie z belki pod sufitem zwisają pęczki suszonego tymianku i oregano z ogrodu. Ma mnóstwo książek dotyczących zadziwiająco szerokiego spektrum tematów, od fizyki cząstek elementarnych po hodowlę zwierząt. Na niektórych podręcznikach widnieje jego nazwisko, ślad po wcześniejszym wcieleniu Luthera Younta, gdy był wykładowcą inżynierii mechanicznej na jednym z wydziałów Massachusetts Institute of Technology. Potem opuścił uczelnię, Boston i być może kilka demonów, by odrodzić się jako rozmamłany, ale szczęśliwy farmer. Wiem to wszystko nie dlatego, że sam mi powiedział; sprawdziłam go dokładnie, podobnie jak wszystkich pozostałych sąsiadów, nim kupiłam farmę Blackberry.

Luther przeszedł pomyślnie tę kontrolę. Dlatego czuję się całkowicie swobodnie, gdy siedzę przy jego stole i popijam kawę.

Na werandzie słychać ciężkie kroki, a po chwili otwierają się drzwi i do chaty wpada podmuch zimnego powietrza oraz czternastoletnia Callie. Luther uczy ją sam, dzięki czemu dziewczynka jest czarującą dzikuską, pod wieloma względami mądrzejszą, ale też naiwniejszą od rówieśniczek. Podobnie jak jej dziadek nie przejmuje się zbytnio wyglądem: na jej roboczej kurtce widać smugi brudu, a w brązowych włosach tkwią zabłąkane kurze pióra. Wnosi dwa kosze świeżo zebranych jajek i stawia je na blacie w kuchni. Jej twarz jest zarumieniona od zimna, wygląda tak, jakby ktoś ją spoliczkował.

– Cześć, Maggie! – woła, wieszając kurtkę.

– Patrz, co nam przyniosła – zwraca się do niej Luther.

Dziewczynka spogląda na martwą lisicę leżącą na ławie i przesuwa dłonią po jej futrze. Robi to bez wahania, bez śladu odrazy. Mieszka z Lutherem przez większość życia, odkąd jej matka przedawkowała heroinę i zmarła w Bostonie, nauczyła się więc obcować ze śmiercią.

– O, jeszcze ciepła – mówi.

– Od razu ją tutaj przywiozłam – odpowiadam. – Pomyślałam, że ty i twój dziadek zrobicie z tym coś pożytecznego.

Uśmiecha się do mnie, rozpromieniona.

– Futro jest piękne. Dziękuję! Myślicie, że wystarczy na czapkę?

– Tak mi się wydaje. – Luther kiwa głową.

– Wiesz, jak to zrobić, dziadku?

– Sprawdzę i jakoś do tego dojdę. Nie możemy pozwolić, żeby zmarnowało się coś tak ładnego, prawda?

– Chciałabym zobaczyć, jak to robisz – wtrącam.

– Chcesz też zobaczyć, jak obdzieram to zwierzę ze skóry?

– Nie. To akurat potrafię robić.

– Naprawdę? – Śmieje się. – Nie przestajesz mnie zaskakiwać, Maggie.

Callie wkłada jajka do zlewu. Odkręca kran i zaczyna je czyścić szmatką pod strumieniem bieżącej wody, by wyglądały na nieskazitelnie czyste, gdy włoży je do kartonów. W miejscowej spółdzielni sprzedaje je po siedem dolarów za tuzin. To wcale nie jest dużo jak na jajka z wolnego wybiegu, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę pracę, jaką trzeba włożyć w hodowlę, koszt karmy i nieustającą walkę z rysiami, lisami i szopami. Tych dwoje nie utrzymuje się wyłącznie ze sprzedaży jajek; Luther ma zainwestowane spore pieniądze w akcje. To kolejna informacja na jego temat, do której zdołałam się dokopać. Kury należą do Callie; to ona zarabia na jajkach i trzeba przyznać, że jest już całkiem sprawną biznesmenką. Nigdy dotąd nie znałam czternastolatki, która potrafiłaby równie sprawnie zabić i wypatroszyć starą nioskę.

– Szkoda, że musiałaś zabić tę lisicę, ale ja też straciłam już dużo kur – mówi.

– Na jej miejsce pojawi się zaraz jakiś inny drapieżnik – wtrąca jej dziadek. – Tak to już jest na tym świecie.

Callie spogląda na mnie.

– A ile ty straciłaś?

– Sześć tylko w tym tygodniu. Ta lisica zabrała dziś rano jedną araukanę.

– Może ja też powinnam kupić parę araukan. Klientom podobają się niebieskie jajka. Pewnie dostałabym za nie trochę więcej.

– Niebieskie jaja, brązowe jaja – prycha lekceważąco Luther. – Wszystkie smakują tak samo.

– Chyba powinnam już iść – mówię i wstaję od stołu.

– Tak szybko? – dziwi się Callie. – Dopiero co przyszłaś.

To jedna z bardzo nielicznych czternastolatek, które chętnie rozmawiają z kobietą w moim wieku, ale ona jest niezwykłą dziewczyną. Czuje się tak swobodnie w towarzystwie dorosłych, że czasami zapominam, jak bardzo jest młoda.

– Wrócę, kiedy twój dziadek zabierze się do szycia czapki dla ciebie.

– Zrobię na kolację kurczaka i pierogi.

– W takim razie na pewno wrócę – obiecuję.

Luther dopija kawę i również wstaje.

– Poczekaj chwilę, dam ci to mleko. – Otwiera lodówkę, czemu towarzyszy melodyjne pobrzękiwanie szklanych butelek ustawionych na półkach. – Gdyby nie te cholerne przepisy, moglibyśmy sprzedawać mleko z własnego straganu. Siedzielibyśmy tylko i zbierali pieniądze.

Pieniądze, których wcale nie potrzebuje. Niektórzy lubią obnosić się z bogactwem, ale Luther wydaje się nim raczej zakłopotany. A może po prostu nie chce prowokować losu i ukrywa to, co ktoś być może chciałby mu zabrać. Wyjmuje cztery butelki, wypełnione mlekiem z grubą warstwą śmietany na wierzchu, i wkłada je do papierowej torby.

– Kiedy ktoś znowu do ciebie wpadnie, Maggie, poczęstuj go tym. A potem przyślij go od razu tutaj, żeby kupił więcej. Oczywiście to by była prywatna sprzedaż. Nie będziemy w to wciągać stanu Maine.

Biorę od niego mleko i jestem już przy drzwiach, gdy dociera do mnie to, co właśnie powiedział. Odwracam się do niego.

– Jak to „ktoś znowu” do mnie wpadnie? – pytam.

– A nikt cię wczoraj nie odwiedził?

– Nie.

– Hm… – Luther spogląda na wnuczkę. – Może coś źle usłyszałaś?

– Co usłyszała źle? – rzucam.

– Wczoraj na poczcie była jakaś pani – tłumaczy Callie. – Pytała o drogę do farmy Blackberry. Mówiła, że jest twoją przyjaciółką.

– Jak wyglądała? Była młoda, stara? Jakiego koloru miała włosy?

Callie jest zaskoczona tym gradem pytań.

– Była chyba dość młoda. I bardzo ładna. Nie widziałam jej włosów, bo miała czapkę. I ładną puchową kurtkę. Niebieską.

– Nie powiedziałaś jej, jak do mnie trafić, prawda?

– Nie, ale powiedział jej Greg z poczty. Coś się stało?

Tego nie wiem. Stoję przy otwartych drzwiach, owiewana chłodnym powietrzem, i trzymam w ręce torbę z butelkami mleka.

– Nikogo nie oczekiwałam. Po prostu nie lubię niespodzianek – odpowiadam i wychodzę z chaty.

Coś się stało? – zastanawiam się.

To pytanie wciąż mnie dręczy, gdy jakiś czas później wjeżdżam do miasta, by odebrać zakupy. Kto pytał o drogę do mojej farmy? Być może nic się za tym nie kryje, może ktoś szuka poprzedniej właścicielki, nie wiedząc, że zmarła trzy lata temu, w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat. Podobno była legendarną postacią, głównie za sprawą nieprzeciętnego intelektu i nieprzyjemnego usposobienia. Kobieta w moim typie. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, dla którego ktoś mógłby pytać o farmę Blackberry. Nie robił tego nikt, odkąd dwa lata temu sprowadziłam się do Purity.

I chcę, żeby tak zostało.

W mieście zaliczam tę samą trasę co zwykle: sklep z paszą, poczta, spożywczy. W tych miejscach bez trudu wtapiam się w tło złożone z innych siwowłosych kobiet, otulonych zimowymi kurtkami i szalikami. Podobnie jak one rzadko przyciągam spojrzenia. Podeszły wiek daje anonimowość, najskuteczniejsze przebranie.

W spożywczym przechadzam się niezauważona po wąskich sklepowych alejkach, pchając przed sobą wózek. Wkładam do niego płatki owsiane, mąkę, ziemniaki i cebulę. Przynajmniej jajek nigdy nie muszę kupować. Dział z alkoholem w tym małym miasteczku jest żałosny, ale mają tu dwa rodzaje szkockiej single malt i choć nie przepadam za żadną z nich, kupuję butelkę. Staram się nie naruszać zapasu trzydziestoletniej longmorn, bo nie wiem, kiedy będę miała szansę go uzupełnić. Jakakolwiek whisky jest lepsza niż żadna.

Kiedy stoję w kolejce, by zapłacić za zakupy, można mnie wziąć za jedną z tutejszych rolniczek, gospodynię domową albo emerytowaną nauczycielkę. Przez lata uczyłam się nie wyróżniać z tłumu, nie przyciągać uwagi, więc teraz przychodzi mi to bez trudu, co jednocześnie cieszy mnie i smuci. Czasami tęsknię do czasów, gdy mnie zauważano, kiedy nosiłam krótkie spódniczki i szpilki i czułam na sobie męskie spojrzenia.

Kasjerka wbija na kasę ceny i robi wielkie oczy, gdy pojawia się suma.

– To będzie… oj… dwieście dziesięć dolarów.

Podnosi na mnie wzrok, jakby oczekiwała, że będę protestować, ale wcale nie zamierzam tego robić. Wiem, że to whisky jest taka droga. No cóż…

Płacę i wynoszę torby z zakupami na zewnątrz. Ładuję je właśnie do mojego pick-upa, gdy dostrzegam kątem oka Bena Diamonda, ubranego jak zwykle w czarną skórzaną kurtkę. Wchodzi do Marigold, kawiarni po drugiej stronie ulicy. Jeśli ktokolwiek trzyma w tym mieście rękę na pulsie, to on. Być może wie, kto o mnie pytał.

Przecinam ulicę i wchodzę za nim do Marigold.

Siedzi w boksie w towarzystwie Declana Rose’a. Jak zwykle obaj są zwróceni twarzami do wejścia; nie potrafią się pozbyć tego nawyku nawet teraz, na emeryturze. Declan wygląda w tweedowej marynarce jak nauczyciel historii, którym zresztą kiedyś był. Choć ma sześćdziesiąt osiem lat, jego lwia grzywa przetykana pasmami siwizny jest równie gęsta jak wtedy, gdy go poznałam, niemal czterdzieści lat temu. W odróżnieniu od dobrodusznego na pozór Declana, Ben Diamond wygląda dość groźnie, pewnie przez ogoloną głowę i czarną skórzaną kurtkę. Trzeba mieć wrodzone zdolności przywódcze, by prezentować się tak w wieku siedemdziesięciu trzech lat, a właśnie tyle ma. Kiedy do nich podchodzę, obaj podnoszą wzrok.

– Ach, Maggie! – wita mnie Declan. – Dosiądź się do nas.

– Dawno cię nie widziałem. Co porabiałaś? – pyta Ben.

Wsuwam się do boksu.

– Musiałam rozwiązać problem z lisem.

– Rozumiem, że lis już opuścił ten świat.

– Dziś rano. – Podnoszę wzrok na przechodzącą obok kelnerkę. – Kawę poproszę, Janine.

– Przynieść menu?

– Nie dziś, dziękuję.

Ben przygląda mi się uważnie. Potrafi wiele wyczytać z twarzy – to jeden z jego talentów – prawdopodobnie wyczuwa więc, że przyszłam tu nie bez powodu. Czekam, aż Janine przejdzie dalej, po czym zadaję pytanie:

– Kto mnie szuka?

– Ktoś cię szuka?

– Była tu wczoraj jakaś kobieta i podobno pytała na poczcie o drogę do farmy Blackberry.

Spoglądają po sobie, a potem patrzą na mnie.

– Nie słyszałem o tym – mówi Ben.

Janine przynosi mi kawę, lurowatą, ale przynajmniej nie przypaloną, jak u Luthera. Czekamy, aż kelnerka odejdzie, i dopiero wtedy wracamy do rozmowy. To po prostu siła przyzwyczajenia. Declan i Ben zawsze wybierają ten boks, bo czują się tutaj jak na odizolowanej bezpiecznej placówce, z dala od ciekawskich uszu.

– Martwi cię to? – pyta Declan.

– Nie wiem, czy powinno – odpowiadam.

– Pytała konkretnie o ciebie? Czy tylko o farmę?

– Tylko o farmę. Może nie powinnam się tym przejmować. Bo niby skąd mogła wiedzieć, że tam mieszkam?

– Mogą się dowiedzieć wszystkiego, jeśli naprawdę im na tym zależy.

Milkniemy, gdy dwaj klienci wstają od stołów i przechodzą obok nas, idąc do kasy. Dzięki temu mam okazję zastanowić się nad słowami Declana: „jeśli naprawdę im na tym zależy”. Od lat liczę na to, że nie warto zadawać sobie trudu, by śledzić moje poczynania. Zawsze mają jakieś ważniejsze sprawy na głowie, a ja jestem tylko płotką. No może trochę większą płotką. Po co szukać kobiety, które nie chce, by ją znaleziono? Odkąd szesnaście lat temu odeszłam z Agencji, stopniowo stawałam się mniej czujna. Właściwie tak przywykłam do roli prowincjonalnej hodowczyni kur, że naprawdę zaczęłam się za nią uważać. Ben jest teraz tylko emerytowanym sprzedawcą sprzętu hotelowego, a Declan emerytowanym nauczycielem historii. Znamy prawdę, ale nie zdradzamy nawzajem swoich tajemnic, bo musimy strzec własnych.

Ta wzajemna zależność daje nam poczucie bezpieczeństwa.

– Będziemy mieli oczy i uszy otwarte – obiecuje Ben. – Dowiemy się, kim jest ta kobieta.

– Byłabym wdzięczna. – Kładę na stole dwa dolary za kawę.

– Przyjdziesz dziś na literacką grupę dyskusyjną? Ostatnio byłaś dwa miesiące temu. Brakuje nam ciebie.

– O jakiej książce rozmawiacie?

– O Osobliwościach miast i dziwach podróży Ibn Battuty. Ingrid ją wybrała – mówi Ben.

– Już to czytałam.

– Więc możesz nam ją streścić – proponuje Declan. – Bo Ben i ja nie odrobiliśmy pracy domowej. Spotykamy się dziś wieczorem w domu Ingrid i Lloyda. O szóstej, pijemy martini. Po kilku kieliszkach może uda nam się odpuścić dyskusję o książce i przejść od razu do miejscowych plotek. Możemy na ciebie liczyć?

– Zastanowię się.

– Czyli odmawiasz – kwituje groźnie Ben.

Próbuje mnie nastraszyć. Zawsze zastanawiałam się, na ile sprawdzały się jego gangsterskie metody, gdy pracował w terenie. Na mnie z pewnością nigdy to nie działało.

– No dobrze, będę – mówię.

– A ja dopilnuję, żeby nie zabrakło lodu do twojej ulubionej wódki – zapewnia mnie Declan.

– Belvedere.

– Maggie, doprawdy… – Parska śmiechem. – Myślisz, że mógłbym o tym zapomnieć?

Oczywiście, że pamięta, jaka jest moja ulubiona wódka. Pod jego gęstymi włosami kryje się bystry umysł, obdarzony niezwykłą pamięcią i talentem do języków, dzięki czemu opanował ich aż siedem. Ja poddałam się po trzech.

Wracam do samochodu i jadę do domu wyboistymi bocznymi drogami, przez czarno-biały krajobraz, na który składają się głównie nagie drzewa i pokryte śniegiem pola. Nie przypuszczałam, że w takim otoczeniu będę spędzać jesień życia. Dorastałam w miejscu, gdzie królowały pył, upał i oślepiająco jasne lata, tak że pierwsza zima w Maine była dla mnie wyzwaniem. Nauczyłam się, jak rąbać grube pniaki, jak jeździć po lodzie i rozmrażać zamarznięte rury. Przekonałam się w ten sposób, że człowiek nigdy nie jest za stary, by przystosować się do nowego otoczenia. Kiedy byłam młoda i wyobrażałam sobie idealne miejsce na emeryturę, marzyłam o willi na szczycie wzgórza na Ko Samui albo o domku wśród drzew na półwyspie Osa, gdzie wsłuchiwałabym się w śpiew ptaków i głosy wyjców. Takie miejsca znałam i uwielbiałam, ale nie mogłabym się w nich ukryć.

Bo tam właśnie spodziewaliby się mnie zastać. Bycie przewidywalnym jest podstawowym błędem.

Dzwoni telefon.

Spoglądam na ekran i gwałtownie hamuję. Zjeżdżam na pobocze i wpatruję się w obrazy na wyświetlaczu. To nagranie z systemu alarmowego w moim domu. Ktoś właśnie tam wszedł.

Mogłabym wezwać na pomoc miejscowych policjantów, ale z pewnością zadawaliby pytania, na które pewnie nie chciałabym odpowiadać. W komendzie w Purity pracuje tylko sześciu pełnoetatowych funkcjonariuszy i jak dotąd nie miałam powodów, żeby się z nimi kontaktować. Chcę, by tak zostało, nawet jeśli oznacza to, że będę musiała radzić sobie sama.

Wjeżdżam na drogę i jadę dalej.

Zanim docieram do rzędu klonów i parkuję przed domem, tętno przyspiesza mi do galopu. Przez chwilę siedzę w samochodzie i przyglądam się werandzie. Wszystko wygląda całkiem normalnie. Drzwi frontowe są zamknięte, a łopata do śniegu jest tam, gdzie ją zostawiłam, oparta o stertę drewna na opał. Włamywacz nie chce, bym wpadła na to, że coś mi grozi.

Utrzymam go więc w przekonaniu, że nie wiem o jego obecności.

Wysiadam z samochodu, zanoszę ziemniaki i paszę dla kur na werandę i rzucam worki tak, że głośno lądują na deskach. Kiedy wyciągam klucze, wszystkie moje zmysły są niezwykle wyostrzone. Każde doznanie jest zwielokrotnione: szelest nagich gałęzi drzew, pocałunek zimnego wiatru na policzku.

Zauważam, że cienka nić na ościeżnicy została zerwana.

Wydaje się, że w epoce wyrafinowanej elektroniki to bardzo prymitywne zabezpieczenie, ale systemy cyfrowe mogą zawieść i można je zhakować. Kilka miesięcy temu przestałam być tak ostrożna: coraz częściej nie chciało mi się mocować włókna, cienkiego jak pajęcza nić, ale po rozmowie z Lutherem wróciłam do tego środka ostrożności.

Otwieram drzwi, popycham je butem i zaglądam do przedsionka. Buty stoją w równym szeregu pod ławką, płaszcze wiszą na haczykach. Na podłodze widać naniesione z zewnątrz błoto i piasek.

Na razie wszystko wygląda całkiem normalnie. Drzwi po lewej prowadzą do salonu. Zaglądam tam i widzę tylko sofę, fotele, drewno ułożone przy kominku. Ani śladu włamywacza.

Skręcam w prawo i omijając deskę, która zawsze przeraźliwie skrzypi, wchodzę do kuchni. Filiżanka po kawie i naczynia po śniadaniu w zlewie, skórki po grejpfrucie w koszu na kompost. Na stole skrzą się rozsypane drobiny cukru. Właściwie nic się nie zmieniło od momentu, gdy wyszłam z domu, prócz jednego szczegółu: w powietrzu unosi się zapach nieznanego mi szamponu.

Za moimi plecami rozlega się skrzypienie tej irytującej deski. Odwracam się i staję twarzą w twarz z kobietą.

Jest młoda i gibka, porusza się ze swobodą i wdziękiem sportowców. Niewiele ponad trzydzieści lat, proste czarne włosy z równo obciętą grzywką, ciemne oczy, słowiańskie kości policzkowe. Wydaje się zadziwiająco spokojna, mimo że lufa walthera, którego noszę przy sobie od porannej rozmowy z Callie, jest skierowana prosto w jej pierś.

– Dzień dobry, Maggie Bird – mówi. – Nie mogę uwierzyć, że się spotykamy. Dlaczego wybrałaś sobie właśnie takie nazwisko? Ptak?

– A czemu nie?

– Niech zgadnę. Ptak, bo „wolny jak ptak”?

– Każdy ma prawo marzyć.

Przyciąga sobie krzesło. Siada przy kuchennym stole i niedbałym gestem zgarnia na bok kryształki cukru, który rozsypałam przy śniadaniu, jakby w ogóle nie przejmowała się tym, że wystarczy jeden mój ruch, a pożegna się z życiem.

– To naprawdę nie jest potrzebne – mówi, wskazując głową na walthera.

– Ja o tym zdecyduję. Na razie patrzę na kogoś, kto wszedł do mojego domu bez zaproszenia. Nie mam pojęcia, kim jesteś ani po co tu przyszłaś.

– Mów mi Bianca.

– To prawdziwe imię czy pseudonim?

– Czy to ważne?

– Policja będzie chciała zidentyfikować zwłoki.

– Och, daj spokój. Jestem tu, bo mamy problem. I przydałaby się nam twoja pomoc.

Przyglądam jej się przez chwilę, patrzę na opuszczone swobodnie ramiona i długie, szczupłe nogi. Nawet na mnie nie patrzy, zajęta skórką przy paznokciu.

Siadam naprzeciwko niej i kładę walthera na stole.

Zerka na broń.

– Rozumiem, dlaczego masz przy sobie broń. Uchodzisz za wyjątkowo nieufną osobę.

– Tak?

– Dlatego przysłali właśnie mnie. Pomyśleli, że uznasz kobietę za mniejsze zagrożenie.

– Skoro tak dobrze mnie znasz, to na pewno wiesz, że wypadłam już z gry. Hoduję teraz kury. Bardzo mi się podoba to zajęcie.

Na jej ustach nie pojawia się nawet cień uśmiechu. Nie ma poczucia humoru, skupia się wyłącznie na swoim zadaniu, jest kobietą z misją. Agencja najwyraźniej zaostrzyła zasady rekrutacji od czasów, gdy dla nich pracowałam.

– Nie wiem, dlaczego cię wysłali – mówię – ale zobaczyłaś mnie, więc wiesz, że lata świetności mam już dawno za sobą i że się rozleniwiłam. Nie interesuje mnie ta praca.

– Zapłacą ci.

– Mam wystarczająco dużo pieniędzy.

– To byłaby niezła suma.

– Naprawdę? – Unoszę brwi. – To niepodobne do skąpego Wuja Sama.

– To zadanie miałoby dla ciebie szczególne znaczenie.

– Tak czy inaczej, nie jestem zainteresowana. – Zrywam się z krzesła i choć ten gwałtowny ruch przyprawia mnie o bolesne kłucie w kolanie, jestem zbyt dumna, by okazywać przy niej, że cierpię. – Odprowadzę cię. Powiedz im, że jeśli znów kogoś do mnie przyślą, to niech ten ktoś zapuka do drzwi, jak normalny człowiek.

– Diana Ward zniknęła.

Nieruchomieję. Przez moment wpatruję się w nią w milczeniu, ale widzę jedynie profesjonalny chłód i twarz kompletnie pozbawioną wyrazu.

– Żyje? – pytam w końcu.

– Nie wiemy.

– Gdzie ją ostatnio widziano?

– W Bangkoku, tydzień temu. Potem zniknęła, a jej telefon komórkowy jest wyłączony.

– Od lat jest na emeryturze. Odeszła z Agencji wkrótce po mnie. Co was obchodzi, gdzie jest teraz?

– Martwimy się o nią. Właściwie martwimy się o wszystkich, którzy byli zaangażowani w operację Cyrano.

Nie potrafię ukryć zaskoczenia, gdy słyszę tę nazwę. Czuję się tak, jakbym miała wstrząśnienie mózgu.

– Dlaczego ta sprawa wraca właśnie teraz? – pytam.

– Niedawno ktoś włamał się do cyfrowego archiwum Agencji. Oczywiście nieautoryzowane wejście do sieci uruchomiło alarm i zostało szybko zablokowane, ale okazało się, że ten ktoś był zainteresowany tylko plikiem dotyczącym operacji Cyrano.

– To sprawa sprzed szesnastu lat.

– A informacje pozostają utajnione, dla dobra wszystkich zaangażowanych w nią osób. Obawiam się jednak, że nazwiska wyszły na jaw, dlatego staramy się was wszystkich znaleźć i sprawdzić, jak sobie radzicie. Czy nie potrzebujecie pomocy. Muszę przyznać, że nigdy nie spodziewałabym się znaleźć cię w takim miejscu.

Spogląda na sosnowy stół, na żeliwne patelnie zawieszone na ścianie. Na zewnątrz znów zaczęło padać, za oknem wirują wielkie płatki śniegu. Kiedy taki opadnie, cudownie się spaceruje. Bianca nie wygląda jednak na kobietę, która mogłaby zachwycać się śniegiem.

– Jak widzisz, osiadłam tutaj i mam nowe nazwisko – mówię. – Jestem całkiem bezpieczna.

– Ale Diana może mieć kłopoty.

– Diana i kłopoty? – Parskam śmiechem. – To twarda dziewczyna, doskonale potrafi o siebie zadbać. Jeśli to wszystko, z czym do mnie przyszłaś, chyba czas się pożegnać.

Podchodzę do drzwi i otwieram je. Mimo strumienia zimnego powietrza, który wpływa do domu, nie zamykam ich; czekam, aż kobieta wyjdzie.

W końcu przechodzi na werandę, a potem odwraca się i wbija we mnie wzrok.

– Pomóż nam ją znaleźć, Maggie. Musisz wiedzieć, dokąd mogła wyjechać. Pracowałyście razem.

– Szesnaście lat temu.

– Ale prawdopodobnie i tak znasz ją lepiej niż ktokolwiek inny.

– Tak, pewnie masz rację. I właśnie dlatego gówno mnie obchodzi, co się z nią stanie – mówię i zamykam jej drzwi przed nosem.

Rozdział trzeci

JO

Niektórych facetów trzeba dźgnąć mocniej, pomyślała Jo Thibodeau, obserwując, jak ratownicy medyczni wsuwają do karetki nosze z Jimmym Kielym. Była niemal pewna, że wróci do zdrowia, co zależnie od punktu widzenia należało uznać za dobrą lub złą wiadomość. Dobrą, bo jego żona, Megan, nie zostanie oskarżona o zabójstwo. Złą, bo oznaczało to, że po powrocie Jimmy znów zamieni życie Megan w piekło, a Jo i jej podwładni po raz kolejny będą musieli interweniować i przerywać niekończącą się tragedię, jaką było życie tej pary. Nawet w tak małym miasteczku jak Purity nie brakowało dramatów, które czasami rozgrywały się za zamkniętymi drzwiami, tak że nie słyszało się płaczu ani odgłosów uderzeń pięści. Czasami wychodziło to na jaw, a sąsiedzi, którzy wcześniej widywali podbite oczy i stale zaciągnięte zasłony, kiwali głowami i mówili: „Wiedzieliśmy, że kiedyś do tego dojdzie”.

Tego wieczoru doszło i kilkanaścioro sąsiadów stało na parkingu pubu Whale Spout, słuchając, jak Jimmy wykrzykuje groźby z karetki, i to na tyle głośno, że zagłuszały muzykę dobiegającą z lokalu.

– Poczekaj tylko, ty suko! Poczekaj, aż wrócę do domu!

Szkoda, że nóż nie trafił w jego płuco.

– Pożałujesz jeszcze!

Gdy karetka odjechała, migając światłami, Jo odetchnęła głęboko, wypuszczając w mroźne powietrze obłoczek pary. Tłum zgromadzony na parkingu wcale nie miał ochoty się rozchodzić, bo to było najbardziej ekscytujące wydarzenie w Purity, odkąd Fernald Hobbs, prowadząc pick-upa, dostał udaru i wjechał przez warsztat szkutniczy do zatoki. Choć było dziesięć stopni mrozu i znów zaczął padać śnieg, wszyscy stali jak zahipnotyzowani przez koguty dwóch radiowozów. Zresztą dla ludzi, którzy wychowali się w Maine, dziesięć stopni mrozu to całkiem przyjemna temperatura.

– Proszę, idźcie już do domu, kochani! – zawołała Jo. – Nie ma tu czego oglądać!

– Zasłużył sobie na to, Jo! – odpowiedziała jej Dorothy French.

– O tym zdecyduje ława przysięgłych. A teraz idźcie już wszyscy do domu, zanim sobie coś poodmrażacie. Bar będzie dziś zamknięty.

Jo miała nadzieję, że skoro jedyny w mieście lokal z alkoholem nie będzie czynny, reszta nocy upłynie w miarę spokojnie. Chyba że ktoś wpadnie samochodem w zaspę albo jakieś dziecko otworzy sobie drzwi i wyjdzie samo z domu. Zimna pogoda oznacza dla gliniarza różnego rodzaju komplikacje, od wypadków po zagubione dzieci. Jeśli dorzucić do tego nudę czy złość wywołaną długim pobytem w domu, skłóconą parę, która wypiła za dużo alkoholu, to masz…

Masz to, co się właśnie wydarzyło w Whale Spout.

Jo weszła do baru i tupnęła kilka razy, żeby otrząsnąć buty ze śniegu. W środku było gorąco jak w cieplarni; temperaturę ustawiono na co najmniej dwadzieścia pięć stopni. Co za marnotrawstwo energii! Jo spojrzała na pub, w którym przepracowała kilka letnich sezonów. Nalewała wino i robiła koktajle dla hord opalonych turystów, którzy mówili, że jej nadmorska wioska jest „urocza”, i pytali, co ludzie robią tu zimą.

Robimy właśnie to, pomyślała. Tyjemy, pijemy za dużo i działamy sobie na nerwy. Wciągnęła w nozdrza drożdżowy zapach piwa i przemknęło jej przez głowę, że z rozkoszą wypiłaby szklankę chłodnego sea dog, ale to musiało poczekać. Rozpięła kurtkę, zdjęła rękawiczki, wełnianą czapkę i skupiła się na powodzie, dla którego się tu znalazła: przygarbionej młodej kobiecie siedzącej przy stoliku w kącie, pilnowanej przez stojącego obok funkcjonariusza.

Megan Kiely bez wątpienia przeżyła lepsze chwile niż ta. W szkole średniej była jedną z najpopularniejszych dziewczyn. Ruda, pełna życia, śmiała się tak głośno, że słychać ją było z drugiej strony boiska. Nadal miała rude włosy i zabójczą figurę, ale w wieku trzydziestu dwóch lat nie potrafiła się już śmiać i była cieniem dawnej siebie.

– Cześć – powiedziała Jo na tyle głośno, by przekrzyczeć dudniącą muzykę.

Megan podniosła wzrok i odpowiedziała beznamiętnym tonem:

– Cześć, Jo.

– Mike, zostawisz nas na chwilę? – poprosiła Jo podwładnego. – I wyłącz tę cholerną muzykę, dobrze?

Poczekała, aż Mike przejdzie za bar i wyłączy głośniki. Cudowna cisza, wreszcie. Kiedy usiadła przy stoliku, naprzeciwko Megan, poczuła coś lepkiego na blacie stołu. Spojrzała w dół i zobaczyła krew rozsmarowaną na nasadzie dłoni. Była to z pewnością krew Jimmy’ego, bo jego żona nie miała otwartych ran, tylko opuchnięte oko, które do rana z pewnością zamieni się w paskudne limo.

– No dobrze – rzuciła Jo. – Pogadamy?

– Nie.

– Wiesz, że musimy.

– Tak. – Megan westchnęła ciężko. – Wiem.

Jo wyjęła papierową serwetkę z pojemnika na stole i wytarła rękę z krwi.

– Co się stało? – spytała.

– Uderzył mnie.

– Gdzie?

– W twarz.

– Pytam, gdzie to się stało.

– W domu. Nawet nie pamiętam, co go wkurzyło… A, tak, późno wróciłam od mamy. Kiedy mnie walnął, uciekłam. Przyszłam tutaj, bo pomyślałam, że poczekam, aż ochłonie. Ale przylazł za mną. Wpadł tu, zobaczył, że siedzę przy barze, i od razu się na mnie rzucił. A ja… po prostu zareagowałam. Wzięłam nóż do steków i zaczęłam się cofać. Nie pamiętam tego. Wiem tylko, że krzyczał, wszędzie była krew, a ja trzymałam w ręce nóż.

Jo spojrzała na Mike’a.

– Już zapakowaliśmy go do worka – powiedział. – I mamy sześciu świadków, którzy to widzieli. – Wzruszył ramionami. – Prosta sprawa.

Tyle że sprawa wcale nie była prosta. Owszem, to, że żona dźgnęła nożem męża, wydawało się jednoznaczne, ale była też smutna historia kobiety, która zakochała się zbyt młodo, wyszła za mąż zbyt młodo i wpadła w pułapkę.

– Pójdę do więzienia, prawda? – wyszeptała Megan.

– Tę noc spędzisz w areszcie. Jutro rano twój prawnik coś wymyśli.

– A potem?

– Istnieją okoliczności łagodzące. Ja to wiem i wie o tym większość ludzi w tym mieście.

Megan skinęła głową i roześmiała się smutno.

– Właściwie cieszę się, że będę w areszcie. Przynajmniej spokojnie się wyśpię i nie będę się martwić, że…

– To nie musi tak wyglądać – przerwała jej Jo.

– Ale tak wygląda. – Megan spojrzała na nią. – Właśnie tak.

– Więc zmień to. Powiedz Jimmy’emu, żeby się odpieprzył.

Megan uśmiechnęła się lekko.

– Tak, ty byś tak powiedziała. Jo Thibodeau, która niczego się nie boi. Nic się nie zmieniłaś od czasu szkoły średniej. – Pokręciła głową. – Co ty w ogóle jeszcze robisz w tym mieście? Mogłabyś wyjechać. Zamieszkać gdzie indziej. W jakimś ciepłym miejscu, na przykład na Florydzie.

– Nie lubię upałów.

– Chodzi o to, że nie musisz być tutaj.

– To prawda, nie muszę. Ty też.

– Ty nie trafiłaś na niewłaściwego faceta.

– Zawsze możesz to zmienić.

– Łatwo ci powiedzieć! Nie rozumiesz, jakie to trudne.

– Nie. – Jo westchnęła. – Pewnie nie rozumiem.

Tak jak nie rozumiała, dlaczego Megan dała się nabrać na słodkie słówka Jimmy’ego Kiely’ego i trafiła w jego ramiona. No ale faceci tacy jak Jimmy zwykle trzymali się z dala od Jo. Wszyscy chłopcy w mieście wiedzieli, że gdyby ktoś uderzył Jo Thibodeau, oddałaby mu dwa razy mocniej.

Wstała i pomogła Megan się podnieść.

– Ktoś powinien zająć się twoim okiem – powiedziała. – Mike zawiezie cię najpierw do szpitala. Potem przyjmiemy cię do aresztu.

– I wtedy będę się mogła porządnie wyspać.

Megan mogła liczyć na spokojną noc, bo miała być jedyną lokatorką aresztu w Purity, który o tej porze roku był niemal zawsze pusty. Jo uważała to za jedną z zalet zimy. Żadnych pijanych turystów, którzy pływali ryczącymi motorówkami po zatoce, żadnych drobnych kradzieży popełnianych przez znudzonych nastolatków przyjeżdżających na wakacje do domu. Gdy noce robiły się coraz dłuższe i zaczynał padać śnieg, Purity zapadało w sen zimowy, stawało się spokojniejszą, mniej kłopotliwą wersją siebie.

Właśnie taką senną wersję Purity widziała później, gdy jechała Main Street, mijając witryny sklepów wygaszone już o dziewiętnastej i puste chodniki pokryte lodem lśniącym w blasku latarni. Zaczarowane miasteczko uśpione w zimową noc. Choć wyglądało jak miejsce, w którym zatrzymał się czas, Jo w ciągu trzydziestodwuletniego życia widziała tu już zdecydowanie zbyt wiele zmian. Tam, gdzie niegdyś mieścił się sklep, w którym sprzedawano stare filiżanki z różnych kompletów i wyblakłe pocztówki, teraz mieścił się sklep z pamiątkami, w którym sprzedawano głównie dżemy, galaretki i cukierki w kolorowych opakowaniach. Bar, do którego jej ojciec chodził na colę z lodami, zamieniono najpierw na sklep z winem, a potem na lokal o nazwie Fine Grind, gdzie sprzedawano tyle wersji kawy, że trzeba by było kupić słownik języka włoskiego, żeby wiedzieć, co się zamawia. Na szczęście działał wciąż sklep żelazny, choć jego osiemdziesięciotrzyletni właściciel chciał już przejść na emeryturę, można więc było założyć, że wkrótce zamiast młotków i śrubokrętów będą tam sprzedawane T-shirty. W ceglanych budynkach, które miały po sto pięćdziesiąt lat, nieustannie zmieniały się interesy i właściciele, bo jedyną rzeczą, na jaką można liczyć w życiu – nawet w małym miasteczku – są ciągłe zmiany.

Pomyślała o tym, co powiedziała jej Megan: „Co ty w ogóle jeszcze robisz w tym mieście? Mogłabyś wyjechać”. To prawda, mogła wyjechać z Purity, wiedziała jednak, że nigdy tego nie zrobi – bo tego nie chciała. Tu się wychowała, tu wychowali się jej ojciec i dziadek, i jego dziadek; rodzina Thibodeau od dwustu pięćdziesięciu lat zapuszczała głęboko korzenie w tę kamienistą glebę. I teraz obowiązkiem Jo było chronić to miejsce, siedemdziesiąt pięć kilometrów kwadratowych rozciągających się od zatoki Penobscot do wzgórz Cameron. Teren ten obejmował ziemie uprawne, lasy, jezioro, mnóstwo stawów, które miały nazwy albo nie, oraz miasteczko z przystanią i warsztatem szkutniczym. Większość z trzech tysięcy mieszkańców okolicy miała domy wzdłuż nabrzeża, gdzie czuło się zapach oceanu.

W ten zimowy wieczór było jednak zbyt zimno, by dało się go wyczuć, nawet gdy Jo podjechała na nabrzeże, zaparkowała i opuściła szybę. Nasłuchiwała, czy w pobliżu nie dzieje się coś niepokojącego, ale słyszała tylko plusk wody uderzającej o wał nadmorski. Dwa należące do miasta miejskie szkunery, Amelie i Samuel Day, przykryto na zimę brezentem, wyglądały więc jak statki widma, kołyszące się powoli na cumach. Gdy nadejdzie lato, będą codziennie – jeśli tylko pogoda pozwoli – wypływać na ocean, wypełnione od steru po rufę pasażerami płacącymi za rejs. Miejscowi nazywali ich „codziennym połowem” i choć chętnie przyjmowali od turystów pieniądze, nie podobały im się chaos i zamieszanie związane z ich pobytem w mieście.

Jo musiała rozwiązywać również takie problemy.

Włączyła silnik i ruszyła dalej na patrol. Najpierw pojechała na zachód, w stronę jeziora Cameron, gdzie stały zamknięte na zimę domki letniskowe, łatwy łup dla włamywaczy. Skręciła w prawo, na drogę biegnącą obok potężnego dębu, na którym przed dwoma laty rozbił się w hondzie syn Parkerów i pozostawił rodziców w głębokiej rozpaczy. Potem zawróciła na wschód, w stronę wybrzeża, i minęła dom, w którym George Olsen zastrzelił żonę, a następnie siebie. Teraz dom wynajmowała młoda para z Bostonu, która chciała posmakować życia z dala od dużego miasta. Jo zakładała, że wiedzą, co się stało w tym domu, ale nie była tego całkiem pewna. Może Betty Jones, agentka nieruchomości, świadomie pominęła tę informację w ofercie wynajmu. Tak, Betty było na to stać.

Jadąc jedynką wzdłuż wybrzeża, Jo znalazła się na zakręcie, na którym w zeszłym roku wywrócił się rowerzysta i rozbił sobie czaszkę. Potem mijała zatoczkę, w której utopiła się nastolatka. Kiedy mieszkasz przez całe życie w jednym miasteczku, znasz wszystkie miejsca tragedii, bo złe wspomnienia są równie trwałe jak nagrobki.

Skończywszy wieczorny objazd, wróciła do komendy i zaparkowała na miejscu oznaczonym napisem KOMENDANT POLICJI. Od pięciu miesięcy zajmowała to stanowisko. Właściwie tylko pełniła obowiązki do czasu, aż rada miasta zdecyduje, kto powinien zastąpić Glena Cooneya, który zmarł w wieku sześćdziesięciu czterech lat, potrącony przez samochód w chwili, gdy wypisywał mandat. Jo dotarła na miejsce wypadku jako pierwsza i wciąż prześladował ją obraz Glena leżącego w trawie na poboczu, bo tam odrzuciła go siła uderzenia, z biodrem wykręconym i stopą zwróconą w niewłaściwą stronę. To on zatrudnił ją przed dziesięciu laty, choć niechętnie, bo wątpił, by dwudziestoletnia dziewczyna była w stanie zakuć w kajdanki pijanego faceta. Ale potem pewnego wieczoru zobaczył, jak to robi, i od tej pory ich relacje były świetne.

Teraz to ona musiała radzić sobie z harmonogramem zmian policjantów, zwolnieniami lekarskimi i wiecznie niewystarczającym budżetem. Czy miasteczko z trzema tysiącami mieszkańców naprawdę potrzebowało sześciu policjantów zatrudnionych na pełny etat? „Cóż, pani burmistrz, na pewno wystarczyłoby ich mniej, gdyby potrafiła pani zapobiec wypadkom, bójkom i włamaniom do samochodów. Och, i gdybyśmy mogli jeszcze zablokować w lipcu jedynkę i nie dopuścić w lecie do corocznej inwazji turystów. Jestem przekonana, że chętnie wydaliby pieniądze w jakiejś innej miejscowości”.

Wkroczyła do budynku i przeszła do biurka, które kiedyś należało do Glena Cooneya. Wciąż widziała go, siedzącego przy nim rano z kubkiem czarnej kawy i kanapką, wyprostowanego jak struna, ze starannie zaczesanymi siwymi włosami. Był przyzwoitym człowiekiem, jak większość ludzi w życiu Jo. Może nie błyskotliwym, ale godnym zaufania, a przecież na dłuższą metę to najbardziej się liczy. Teraz, gdy musiała radzić sobie z problemami, które dotąd rozwiązywał Glen – funkcjonariusz alkoholik, organista kościelny cierpiący na kleptomanię – zastanawiała się: co on by zrobił?

Usiadła przy jego biurku, włączyła komputer i zabrała się do sporządzania raportu ze sprawy Jimmy’ego Kiely’ego. Zakładała, że jeśli przez resztę wieczoru nic się nie wydarzy, zdąży jeszcze przygotować harmonogram zmian na przyszły miesiąc i może popracuje nad przemówieniem na Dzień Kariery w miejscowym liceum. Chciała też zaplanować najbliższy weekend. W prognozach pogody zapowiadano słoneczną i zimną sobotę, mogłaby więc spakować namiot i pojechać z psem – suczką Lucy – w góry Bald. Cieszyła ją perspektywa wieczoru bez telefonów, bez spraw do załatwienia; tylko ona i jej pies pod rozgwieżdżonym niebem.

W tym momencie zaskrzeczało radio.