Skalpel - Tess Gerritsen - ebook + książka

Skalpel ebook

Tess Gerritsen

4,4

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Następny tom cyklu o detektyw Jane Rizzoli i doktor Laurze Isles, rozpoczętego bestsellerowym Chirurgiem i przeniesionego na ekrany przez telewizję TNT!

Koszmar, który miał się skończyć raz na zawsze, powraca z podwójną mocą.

 

Upalne lato w Bostonie. Miastem wstrząsa seria szokujących zbrodni, w których bogaci mężczyźni są zmuszani do patrzenia, jak ktoś brutalnie znęca się nad ich żonami. A potem porywa je i zabija. Modus operandi wskazuje na jednego człowieka: seryjnego mordercę Warrena Hoyta, znanego jako Chirurg, tylko że ten… niedawno został aresztowany. Policja może tylko zakładać, że na wolności grasuje jego następca. Psychopata wzorujący się na metodach swojego szalonego mistrza.

 

Przynajmniej tak podejrzewa detektyw Jane Rizzoli. Zmuszona do kolejnej konfrontacji z zabójcą, który wstrząsnął jej życiem, jest zdeterminowana, by ostatecznie położyć kres destrukcyjnemu wpływowi Chirurga. Ale nie spodziewa się nagłego zainteresowania ze strony rządu Stanów Zjednoczonych. Ani spotkania z agentem specjalnym Gabrielem Deanem, który wie więcej, niż chce jej powiedzieć.

 

I przede wszystkim nie spodziewa się, że sama stanie się celem, gdy Chirurg nagle znajdzie się na wolności i dołączy do swojego tajemniczego wspólnika, pragnąc okrutnej zemsty…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (1423 oceny)
818
443
142
19
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Drizit

Nie oderwiesz się od lektury

Kontynuacja rewelacyjnego "Chirurga" Tess Gerritsen. Jest jeszcze bardziej mrocznie i niepokojąco. Psychika mordercy, metoda postępowania i motywacja rozłożona na czynniki pierwsze. Autorka jest internistą a pisze jak psychiatra. Bardzo często kontynuacje nie dorównują pierwowzorom a tu jest zupełnie inaczej. Książka trzyma poziom, jest świetna i nie wiem czy nie lepsza niż "Chirurg". Oceńcie sami. Na końcu czeka Was też niespodzianka 😉
10
pilchs

Dobrze spędzony czas

Nie zawiodłam się :)
00
kroliczamama

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Wiwiana_19

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo ciekawa trzymająca w napięciu, myślę że osoby lubiącą taką tematykę z chęcią będą ja chciały przeczytać.
00
Kamsolcia

Dobrze spędzony czas

Druga część cyklu jak dla mnie zdecydowanie dużo lepsza od pierwszej. Więcej zwrotów akcji. Miejscami makabryczne opisy aż zbyt dokładne więc jeśli ktoś nie jest gotów może się zniesmaczyć i odłożyć książkę na bok. Dla mnie wciągająca lektura i już sięgam po kolejny tom
00

Popularność




Koszmar z przeszłości Jane Rizzoli powraca… Aresztowany przez nią Chirurg – psychopatyczny morderca samotnych kobiet – od roku gnije w celi. Czy na pewno? Czy kraty więziennych okien są dość mocne, by oprzeć się skalpelowi szaleńca?

Jane musi zadać sobie te pytania, bo oto staje na miejscu zbrodni, które łudząco przypomina te ze spraw Chirurga. Ale skoro on jest pod stałym nadzorem, to jaki szaleniec zdecydował się kontynuować jego dzieło…?

TESS GERRITSEN

Amerykańska pisarka, z zawodu lekarka internistka. Po studiach praktykowała w Honolulu na Hawajach. W 1987 r. opublikowała pierwszą powieść, ale jej kariera pisarska nabrała rozpędu w 1996 r., gdy ukazał się jej pierwszy thriller medyczny Dawca (prawa filmowe zakupił Paramount). Dzięki odniesionemu sukcesowi mogła zrezygnować z praktyki lekarskiej. W kolejnych latach ukazały się m.in.: Nosiciel, Grawitacja (milion dolarów za prawa filmowe!), Grzesznik, Sobowtór, Autopsja, Klub Mefista, Ogród kości, Mumia, Dolina umarłych, Milcząca dziewczyna, Umrzeć po raz drugi, Igrając z ogniem, Kształt nocy i Studentka (napisana wspólnie z Garym Braverem).

Stephen King uznał ją za najciekawszą autorkę thrillerów medycznych – „Lepszą od Cooka, Palmera, a nawet Michaela Crichtona”.

Łączny nakład jej książek zbliża się do 30 milionów egzemplarzy, a przekłady publikowane są w 30 językach i regularnie pojawiają się na listach bestsellerów w USA i Europie.

Na podstawie jej powieści powstał serial telewizyjny Partnerki z kobiecym duetem śledczym – Rizzoli & Isles.

www.tessgerritsen.com

Tej autorki

DAWCA

CIAŁO

INFEKCJA

NOSICIEL

GRAWITACJA

OGRÓD KOŚCI

IGRAJĄC Z OGNIEM

KSZTAŁT NOCY

STUDENTKA

(wspólnie z Garym Braverem)

Jane Rizzoli & Maura Isles

CHIRURG

SKALPEL

GRZESZNIK

SOBOWTÓR

AUTOPSJA

KLUB MEFISTA

MUMIA

DOLINA UMARŁYCH

MILCZĄCA DZIEWCZYNA

OSTATNI, KTÓRY UMRZE

UMRZEĆ PO RAZ DRUGI

SEKRET, KTÓREGO NIE ZDRADZĘ

Tytuł oryginału:

THE APPRENTICE

Copyright © Tess Gerritsen 2002

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Dorota Halka 2008

Redakcja: Marta Gral

Konsultacja medyczna: dr nauk med. Marcin Szulc

Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka

Zdjęcie na okładce: Johnny Ring/Arcangel

ISBN 978-83-6742-650-3

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty

Prolog

Widziałem dziś śmierć człowieka.

Było to nieoczekiwane i jestem zachwycony, że zdarzyło się w mojej obecności. Większość ekscytujących momentów naszego życia przychodzi niespodziewanie, więc powinniśmy się nauczyć smakować te rzadkie dreszcze rozkoszy, które przerywają monotonię upływającego czasu. Dni mijają wolno w świecie za kratami, gdzie ludzie są tylko numerami rozróżnianymi nie po nazwiskach czy danych im przez Boga talentach, ale po charakterze ich przestępstw. Jesteśmy podobnie ubrani, jemy te same posiłki i czytamy te same sfatygowane książki z więziennej biblioteki. Każdy nowy dzień jest podobny do poprzedniego. I nagle jakiś zdumiewający incydent przypomina nam, że w życiu zdarzają się gwałtowne zwroty.

Jest drugi sierpnia. Dzień cudowny, gorący i słoneczny, taki jak lubię. Podczas gdy inni spływają potem i chodzą niemrawo po spacerniaku, jak stado otępiałego bydła, ja stoję pośrodku, z twarzą zwróconą ku słońcu, chłonąc jego promienie jak jaszczurka. Mam zamknięte oczy, więc nie widzę ciosu nożem, nie widzę, jak człowiek chwieje się i pada na plecy, ale słyszę gwar podnieconych głosów i otwieram oczy.

W rogu placu leży na ziemi krwawiący mężczyzna. Wszyscy pospiesznie oddalają się od tego miejsca, przybierając, jak zawsze w takich wypadkach, miny wyrażające: „Nic nie widziałem, niczego nie słyszałem”.

Ja jeden podchodzę do leżącego.

Stoję nad nim przez chwilę, przypatrując mu się. Ma otwarte oczy i widzi mnie, chociaż jestem dla niego tylko ciemną sylwetką na tle rozsłonecznionego nieba. Jest młody, ma jasne włosy i ledwie widoczny puch na brodzie. Otwiera usta i wydobywają się z nich różowe pęcherzyki piany. Na jego piersi rozprzestrzenia się plama krwi.

Klękam przy nim i rozdzieram mu koszulę, obnażając ranę, która znajduje się nieco na lewo od mostka. Ostrze noża wniknęło gładko pomiędzy żebra i z całą pewnością przebiło płuco, a może nawet naruszyło osierdzie. Rana jest śmiertelna, i on o tym wie. Próbuje coś powiedzieć, porusza bezdźwięcznie wargami, starając się zogniskować wzrok. Chce, żebym się bardziej nad nim pochylił, jak gdybym miał wysłuchać jego przedśmiertnej spowiedzi, ale ja nie jestem w najmniejszym stopniu zainteresowany tym, co mógłby mi powiedzieć.

Patrzę tylko na jego ranę, na krew.

Jestem obeznany z krwią. Znam wszystkie jej składniki; podziwiałem różne odcienie czerwieni, mając do czynienia z niezliczoną ilością próbek do analizy. Umieszczałem próbówki w wirówce, gdzie zamieniała się w dwa kolorowe słupki komórek i surowicę o barwie słomy. Znam jej połysk, jej jedwabistą konsystencję. Lubiłem patrzeć, jak po nacięciu wypełza cienkimi strumyczkami z ciała.

Krew płynie z jego piersi jak święta woda z konsekrowanego źródła. Przyciskam rękę do rany, krew pokrywa moją dłoń niczym szkarłatna rękawiczka, czuję na skórze jej płynne ciepło. Mężczyzna myśli, że próbuję mu pomóc; widzę w jego oczach iskierkę wdzięczności – zapewne nie spotkał w swoim krótkim życiu wielu przejawów życzliwości. Ironia losu sprawia, że mój gest zostaje poczytany jako akt miłosierdzia.

Słyszę z tyłu chrzęst butów i głosy wywrzaskujące rozkazy: „Cofnąć się! Wszyscy do tyłu!”.

Ktoś chwyta mnie za koszulę i podrywa na nogi. Zostaję odrzucony w tył, z dala od umierającego. Zapędzają nas w róg placu, kurz się kłębi, powietrze drży od wrzasków strażników. Narzędzie zbrodni, porzucony nóż, leży na ziemi. Strażnicy zadają pytania, ale nikt niczego nie widział, nikt nic nie wie.

Tak jest zawsze.

Stoję wśród tłumu, mimo to nieco oddalony od innych więźniów, którzy od początku ode mnie stronią. Podnoszę rękę, z której kapią krople, i wdycham delikatny, metaliczny zapach krwi. Potrafię po zapachu poznać, że jest młoda, że wypłynęła z młodego ciała.

Więźniowie patrzą na mnie i odsuwają się jeszcze bardziej. Wiedzą, że jestem inny; zawsze to wyczuwali. Mimo zezwierzęcenia, jakie wszyscy bez wyjątku prezentują, odnoszą się do mnie nieufnie, ponieważ instynkt podpowiada im, kim jestem i jaki jestem. Patrzę po twarzach, szukając wśród nich bratniej duszy, kogoś opętanego krwią tak jak ja, ale nawet tu, w siedlisku samych potworów, nie znajduję jej.

Wiem, że gdzieś istnieje. Wierzę, że nie jestem jedynym przedstawicielem mojego gatunku na świecie.

Wiem, że gdzieś istnieje i że na mnie czeka.

Rozdział pierwszy

Roiło się od much. Ciało piekło się już od czterech godzin na gorącym chodniku południowego Bostonu, zmieniając się chemicznie w gotowy obiad dla chmar brzęczących insektów. Wprawdzie tułów, a raczej to, co z niego zostało, przykryto płachtą, pozostawało jednak wystarczająco dużo odkrytej tkanki dla padlinożerców. Drobiny mózgu i inne niemożliwe do rozpoznania kawałki leżały wzdłuż ulicy, rozproszone w promieniu dziesięciu metrów. Fragment czaszki wylądował na drugim piętrze, w skrzynce na kwiaty, a zaparkowane samochody były pokryte strzępami ludzkiego mięsa.

Detektyw Jane Rizzoli była zwykle odporna na mdłości, ale nawet ona musiała, zacisnąwszy pięści, odczekać chwilę z zamkniętymi oczami, wściekła na siebie za ten moment słabości. Nie wolno ci okazać słabości, nakazała sobie. Była jedyną kobietą w wydziale zabójstw bostońskiej policji i wiedziała, że jest pod bezustannym obstrzałem bezlitosnych spojrzeń. Każdy błąd, jak i każdy triumf, był zauważany przez wszystkich. Jej partner Barry Frost przed chwilą publicznie zwymiotował śniadanie. Siedział teraz z głową na kolanach w ich klimatyzowanym wozie, czując się poniżony, i czekał, aż żołądek mu się uspokoi. Jane nie mogła sobie pozwolić na mdłości. Była w tym miejscu najbardziej eksponowanym stróżem porządku publicznego. Stojący za taśmą policyjną tłum widzów notował każdy jej ruch, każdy szczegół działania. Od dawna zdawała sobie sprawę, że choć ma trzydzieści cztery lata, wygląda młodziej, więc podświadomie starała się dodawać sobie powagi. Mocne ramiona i umiejętność patrzenia prosto w oczy kompensowały w pewnym stopniu niski wzrost, a wrodzona aktywność pozwalała jej dominować podczas akcji policji.

Upał osłabiał jej determinację. Przybyła na miejsce w spodniach i żakiecie, schludnie uczesana; teraz była bez żakietu, w pogniecionej bluzce, a jej ciemne włosy sklejone potem zwisały w niechlujnych lokach. Czuła się osaczona ze wszystkich stron przez smród, muchy i prażące słońce. Musiała się skupić na mnóstwie szczegółów, a tymczasem oczy widzów, śledzące każdy jej ruch, nie ułatwiały zadania.

Jej uwagę zwróciły podniesione głosy. Mężczyzna w koszuli i w krawacie szarpał się z policjantem, chcąc przejść.

– Słuchaj, muszę się dostać na konferencję handlową. Spóźniłem się już o godzinę. Rozciągnąłeś tę cholerną taśmę wokół mojego samochodu, a teraz mi mówisz, że nie mogę odjechać? Moim własnym pieprzonym samochodem?

– To jest miejsce zbrodni, proszę pana.

– To był wypadek!

– Jeszcze tego nie ustaliliśmy.

– Czy potrzeba wam całego dnia, żeby to stwierdzić? Czemu nikomu nie wierzycie? Wszyscy w sąsiedztwie słyszeli, jak to się stało.

Rizzoli podeszła do mężczyzny, którego twarz błyszczała od potu. Było wpół do dwunastej. Słońce, prawie w zenicie, przypominało rozżarzone do białości oko.

– Co dokładnie pan usłyszał, proszę pana? – spytała.

Mężczyzna odchrząknął.

– To samo co wszyscy.

– Głośny huk?

– Tak. Mniej więcej o wpół do ósmej. Właśnie wyszedłem spod prysznica. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem go, leżącego na chodniku. Tu jest niebezpieczny zakręt. Wariaci za kierownicą wylatują zza niego jak nietoperze z piekła. Musiała go potrącić ciężarówka.

– Zauważył pan jakąś ciężarówkę?

– Nie.

– Słyszał pan, że przejeżdżała?

– Nie.

– I nie widział pan żadnego samochodu?

– Wszystko jedno, co to było, ciężarówka czy jakiś inny samochód. – Wzruszył ramionami. – Potrącił faceta i uciekł.

Wersja była zgodna z relacją kilkorga sąsiadów mężczyzny. Między siódmą piętnaście a siódmą trzydzieści usłyszeli dochodzący z ulicy głuchy łoskot. Nikt nie widział zdarzenia. Usłyszeli tylko huk, a potem znaleźli ciało. Rizzoli rozważyła już i odrzuciła tezę, że mężczyzna wyskoczył z okna. Budynki w sąsiedztwie miały najwyżej dwa piętra, żaden z nich nie był wystarczająco wysoki, żeby dało się wytłumaczyć tak katastrofalne uszkodzenia ciała denata. Nie było również śladów wybuchu jako ewentualnej przyczyny tak poważnych uszkodzeń zwłok.

– Mogę już zabrać samochód? – zapytał mężczyzna. – To tamten zielony ford.

– Ten z resztkami mózgu na bagażniku?

– Tak.

– A jak pan sądzi? – warknęła i poszła do lekarza sądowego, który siedział w kucki na środku ulicy, badając asfalt. – Okoliczni mieszkańcy to cymbały – powiedziała. – Nikt nie okazał współczucia dla ofiary. Nikt również jej nie zna.

Doktor Ashford Tierney nie odwrócił wzroku od jezdni. Skóra jego czaszki, porośnięta rzadkimi kosmykami siwych włosów, lśniła od potu. Wydawał się starszy i bardziej znużony niż zwykle. Podniósł dłoń w niemej prośbie o pomoc, próbując się dźwignąć. Rizzoli podała mu rękę; wyczuwała w tym uścisku skrzypienie starych kości i zwyrodniałych stawów. Pochodził z Georgii, był typem starego dżentelmena z Południa. Nigdy nie zdołał polubić bostońskiej szorstkości Rizzoli, a ona nie potrafiła traktować z sympatią jego nieelastyczności. Jedyną rzeczą, która ich łączyła, były ludzkie szczątki, przechodzące przez jego stół do sekcji zwłok. A jednak teraz, gdy pomagała mu wstać, zasmuciła ją jego kruchość; przyszedł jej na myśl dziadek, którego była ulubioną wnuczką – może dlatego, że widział w niej własną dumę i nieustępliwość. Przypomniała sobie usiłowania dźwignięcia go z fotela, gdy jego zdrętwiałe po udarze palce zaciskały się niczym szpony na jej ramieniu. Nawet ludzi tak aktywnych jak Aldo Rizzoli dopada czasem osteoporoza. Widziała ten sam rezultat u doktora Tierneya, który trząsł się mimo straszliwego upału, wycierając chusteczką spocone czoło.

– Doskonały przypadek na zakończenie kariery – powiedział. – Przyjdziesz na przyjęcie z okazji mojego przejścia na emeryturę?

– Na jakie przyjęcie?

– Na to, które ma być dla mnie niespodzianką.

Westchnęła.

– Przyjdę – wygadała się.

– Nareszcie! Ty jedna nigdy nie kręciłaś. Czy to będzie w przyszłym tygodniu?

– Za dwa. Nic o tym nie wiesz, rozumiesz?

– Cieszę się, że mi powiedziałaś. – Spuścił głowę. – Nie lubię być zaskakiwany.

– Co sądzisz o ofierze, doktorze? Ktoś ją potrącił i uciekł?

– Uderzenie nastąpiło w tym miejscu.

Rizzoli spojrzała na rozległą plamę krwi na asfalcie. Potem przeniosła wzrok na przykryty płachtą tułów, który leżał na chodniku, dobre cztery metry od plamy.

– Twierdzisz, że najpierw upadł tutaj, a dopiero potem znalazł się tam? – zapytała.

– Na to wygląda.

– Jakaś cholernie duża ciężarówka, skoro spowodowała taką jatkę.

– To nie była ciężarówka – odparł zagadkowo Tierney. Szedł po jezdni, wpatrując się w asfalt.

Rizzoli ruszyła za nim, oganiając się od much. Tierney zatrzymał się dziewięć metrów dalej i wskazał palcem na szarą substancję przy krawężniku.

– Kawałek mózgu – oznajmił.

– Nie mogła tego zrobić ciężarówka? – spytała Rizzoli.

– Nie. Ani żaden samochód.

– Więc skąd się wziął ślad opony na koszuli ofiary?

Tierney się wyprostował. Wodził wzrokiem po ulicy, chodnikach i sąsiednich domach.

– Czy nie zauważyłaś niczego szczególnego, pani detektyw?

– Oprócz martwego faceta, który tam leży bez mózgu?

– Przyjrzyj się miejscu uderzenia. – Tierney wskazał palcem miejsce, nad którym wcześniej ślęczał. – Czy widzisz ułożenie poszczególnych części ciała?

– Tak. Rozleciały się we wszystkie strony od punktu, w którym nastąpił wypadek.

– Brawo!

– Na tej ulicy jest spory ruch – powiedziała Rizzoli. – Samochody wyjeżdżają zza zakrętu z dużą szybkością. Poza tym ofiara ma na koszuli ślad opony.

– Obejrzyjmy sobie jeszcze raz ten ślad.

Poszli w stronę zwłok. Po drodze dołączył do nich Frost, który w końcu wygramolił się z wozu. Wyglądał nietęgo i miał zawstydzoną minę.

– O rany! – jęknął.

– Już ci lepiej? – spytała.

– Myślisz, że mogę mieć katar żołądka albo coś w tym rodzaju?

– Albo coś w tym rodzaju. – Lubiła Frosta, jego pogodny, nieskomplikowany charakter. Było jej przykro, że duma kolegi została tak nadszarpnięta. Poklepała go po ramieniu i obdarzyła matczynym uśmiechem. Frost wyzwalał w kobietach opiekuńcze gesty, nawet w tak zdecydowanie pozbawionych macierzyńskich instynktów jak Rizzoli.

– Wiesz – powiedział, krocząc z tyłu za nią – ja naprawdę myślę, że to katar…

Doszli do zwłok. Tierney, kucając, stęknął; jego stawy buntowały się przeciw wysiłkowi. Kiedy podniósł płachtę, Frost zbladł i odsunął się o krok. Rizzoli przemogła w sobie chęć zrobienia tego samego.

Tułów był pęknięty na dwie części na wysokości pępka. Górna połowa, w beżowej bawełnianej koszulce, leżała na linii wschód–zachód. Dolna, w niebieskich dżinsach – na osi północ–południe. Obie połowy łączyło tylko kilka nitek skóry i mięśni. Organy wewnętrzne wypłynęły i walały się obok tułowia w postaci mazistej pulpy. Tylna część czaszki została roztrzaskana uderzeniem, a mózg rozprysnął się.

– Młody mężczyzna, dobrze odżywiony, hiszpańskiego lub śródziemnomorskiego pochodzenia, wiek od dwudziestu do trzydziestu lat – stwierdził Tierney. – Widać odłamki złamania kręgów piersiowych, żeber, obojczyków i czaszki.

– Czy mogła to spowodować ciężarówka? – zapytała ponownie Rizzoli.

– Ciężarówka mogła doprowadzić do tak rozległych uszkodzeń, jakie tu obserwujemy. – Jego niebieskie oczy patrzyły na nią wyzywająco. – Ale, o ile wiem, nikt nie słyszał ani nie widział żadnej ciężarówki.

– Na nieszczęście nie – przyznała.

Wtrącił się Frost, który nareszcie się pozbierał:

– Myślę, że te ślady na koszuli nie pochodzą od opon.

Rizzoli przyjrzała się baczniej czarnym smugom na koszuli ofiary. Dłonią w rękawiczce dotknęła jednej z nich, a potem obejrzała palec, na którym pozostał czarny ślad. Przez chwilę go oglądała, zastanawiając się nad tym nowym odkryciem.

– Masz rację – stwierdziła. – To nie jest ślad opony. To jest smar.

Wyprostowała się i spojrzała na ulicę. Nie było widać śladów opon ani odłamków szkła lub plastiku, które niewątpliwie powinny pozostać na jezdni po tak katastrofalnym zderzeniu z ludzkim ciałem.

Zaległa cisza. Patrzyli na siebie, myśląc intensywnie, dopóki nie zaświtało im jedyne wytłumaczenie. Jakby na potwierdzenie ich domysłu, usłyszeli ryk przelatującego odrzutowca. Rizzoli spojrzała w górę i zobaczyła boeinga 747, który podchodził do lądowania na międzynarodowym lotnisku Logana, znajdującym się osiem kilometrów na północny wschód od miejsca, w którym byli.

– Jezu – westchnął Frost, osłaniając ręką oczy przed słońcem. – Spadać z takiej wysokości. Powiedzcie, że był martwy, nim się roztrzaskał.

– Jest taka możliwość – odparł Tierney. – Musiał wypaść w momencie, kiedy luk podwozia otworzył się przed wylądowaniem. Przypuszczam, że leciał nielegalnie.

– Cóż – powiedziała Rizzoli. – Mnóstwo pasażerów na gapę próbuje uciec ze swoich krajów. – Spojrzała na oliwkową cerę mężczyzny. – Pewnie przyleciał skądś z Ameryki Południowej.

– A zatem leciał na wysokości przynajmniej dziesięciu tysięcy metrów – zauważył Tierney. – Luk podwozia nie jest zabezpieczony przed zmianą ciśnienia. Gapowicz jest narażony na nagłą dekompresję i zmianę temperatury. Nawet w lecie temperatura na tej wysokości jest taka jak w zamrażarce. Po paru godzinach spędzonych w takich warunkach delikwent, prócz tego, że znajdzie się w stanie hipotermii, będzie nieprzytomny z powodu braku tlenu… o ile nie został wcześniej zmiażdżony przez podwozie chowające się w luku po starcie samolotu. Dłuższe przebywanie w luku mogło uśmiercić go wcześniej.

Dźwięk pagera Rizzoli przerwał wykład w momencie, kiedy Tierney zaczął wchodzić w swój profesorski ton. Spojrzała na wyświetlacz, ale numer dzwoniącego nic jej nie mówił. Kierunkowy wskazywał na Newton. Sięgnęła po telefon komórkowy i wystukała ten numer.

– Detektyw Korsak – usłyszała męski głos.

– Detektyw Rizzoli. Ma pan do mnie jakiś interes?

– Telefonuje pani z komórki?

– Tak.

– Może pani do mnie zadzwonić z telefonu stacjonarnego?

– Nie w tej chwili. – Nie wiedziała, kim jest detektyw Korsak, poza tym zależało jej, żeby rozmowa trwała jak najkrócej. – Może mi pan powiedzieć, o co chodzi?

Nie odpowiedział od razu. Słyszała w tle czyjeś głosy i trzeszczenie policyjnego walkie-talkie.

– Jestem w Newton, na miejscu zbrodni – odezwał się po chwili. – Myślę, że powinna pani je obejrzeć.

– Potrzebuje pan pomocy bostońskiej policji? Mogę pana skierować do kogoś innego w naszym wydziale.

– Próbowałem się skontaktować z detektywem Moore’em, ale powiedziano mi, że jest na urlopie, więc zatelefonowałem do pani. – Zrobił znaczącą przerwę, po czym dodał: – To sprawa, którą prowadziliście oboje z Moore’em ubiegłego lata. Pani wie, o czym mówię.

Tym razem to ona nie odpowiedziała. Wiedziała dokładnie, do czego nawiązał Korsak. Wspomnienia tamtego śledztwa do tej pory wracały do niej w koszmarnych snach.

– Proszę kontynuować – rzuciła cicho.

– Podać pani adres? – zapytał.

Sięgnęła po notes. Zapisała adres, rozłączyła się i skupiła uwagę na wykładzie doktora Tierneya.

– Widziałem podobne uszkodzenia ciała u akrobatów powietrznych, którym nie otworzyły się spadochrony. Ciało spadające z tej wysokości osiąga prędkość ponad sześćdziesięciu metrów na sekundę, co powoduje taki stopień uszkodzenia zwłok, jaki tu obserwujemy.

– Piekielna cena za dostanie się do naszego kraju – skomentował Frost.

Następny odrzutowiec przeleciał nad nimi z rykiem silników; jego cień omiótł ich niczym skrzydła orła.

Rizzoli popatrzyła na niebo. Wyobraziła sobie człowieka spadającego z wysokości ponad trzystu metrów. Usłyszała świst powietrza w jego uszach, najpierw zimnego, a potem coraz cieplejszego, w miarę zbliżającej się w tempie ekspresu ziemi. Spojrzała na przykryte płachtą szczątki mężczyzny, któremu zamarzył się nowy świat, lepsza przyszłość.

Witaj w Ameryce.

• • •

Policjant pilnujący wejścia do domu w Newton był nowicjuszem, więc nie znał Jane Rizzoli. Nie pozwolił jej wejść poza obręb taśmy policyjnej i zwracał się do niej ostrym tonem, współgrającym z jego nowym mundurem. Identyfikator informował, że nazywa się Ridge.

– To jest miejsce zbrodni, proszę pani.

– Nazywam się Rizzoli. Jestem detektywem bostońskiej policji. Przyjechałam zobaczyć się z detektywem Korsakiem.

– Proszę pokazać odznakę.

Nie spodziewała się takiego żądania, więc musiała pogrzebać w torebce, żeby ją znaleźć. W Bostonie znał ją prawie każdy policjant. Okazało się, że wystarczy wyjechać niedaleko poza swój teren, na przedmieście nadzianych mieszkańców, i trzeba było okazywać odznakę. Podsunęła mu ją pod nos.

Spojrzał i zaczerwienił się.

– Bardzo mi przykro, pani detektyw. To przez tę wścibską reporterkę, która tak się mądrzyła, że przed paroma minutami pozwoliłem jej przejść. Nie chciałem, żeby to się powtórzyło.

– Jest tam Korsak?

– Tak, pani detektyw.

Popatrzyła na samochody różnych marek zaparkowane na ulicy. Wśród nich stał biały van z napisem na bocznej ścianie: Stan Massachusetts. Biuro Koronera.

– Ile ofiar? – spytała.

– Jedna. Za chwilę ją zabiorą.

Policjant podniósł taśmę przed Rizzoli, żeby ją wpuścić do frontowego ogrodu. Ptaki ćwierkały, w powietrzu unosił się słodki zapach świeżej trawy. Nie jesteś już w południowym Bostonie, pomyślała. Architektura zieleni była doskonała: trawnik z jasnozielonego astro-turfu, otoczony idealnie przystrzyżonym bukszpanowym żywopłotem. Zatrzymała się na ceglanym chodniku i spojrzała w górę na dach w stylu epoki Tudorów. Imitacja angielskiego dworu. To nie był dom ani nawet sąsiedztwo, na które mógłby sobie pozwolić uczciwy policjant.

– Cacko, prawda?! – zawołał z tyłu Ridge.

– Z czego ten facet żyje?

– Słyszałem, że to był jakiś chirurg.

Chirurg. To słowo miało dla niej szczególne znaczenie. Jego dźwięk działał na nią zawsze jak przebicie lodowatą igłą. Mimo upału teraz również wstrząsnął nią dreszcz. Spojrzała na frontowe drzwi i zauważyła, że gałka jest pokryta proszkiem do wykrywania odcisków palców. Wzięła głęboki oddech, naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki, a potem włożyła papierowe ochraniacze na buty.

Gdy weszła do domu, zwróciła uwagę na wypolerowaną dębową posadzkę i klatkę schodową, wspinającą się na niebotyczną wysokość. Witrażowe okno malowało wnętrze rombami kolorowego światła.

Usłyszała szelest papierowych ochraniaczy i do holu wtoczył się mężczyzna o posturze niedźwiedzia. Miał na sobie spodnie i koszulę jak urzędnik biurowy oraz starannie zawiązany krawat, ale całość psuły dwie ogromne plamy potu na koszuli w okolicy pach. Podwinięte rękawy odsłaniały muskularne ramiona, porośnięte czarnymi włosami.

– Detektyw Rizzoli? – zapytał.

– We własnej osobie.

Otworzył ramiona, idąc naprzeciw niej, po czym przypomniał sobie, że ma na dłoniach rękawiczki, więc opuścił ręce.

– Jestem Vince Korsak. Przepraszam, że nie mogłem więcej powiedzieć przez telefon, lecz w dzisiejszych czasach każdy ma skaner. Jedna reporterka zdołała już się tu wedrzeć. Straszna jędza.

– Już mi doniesiono.

– Pewnie się zastanawiasz, po co tu przyjechałaś. Otóż obserwowałem twoje działania w zeszłym roku, no wiesz, te dotyczące zabójstw dokonanych przez Chirurga. Pomyślałem sobie, że może chciałabyś rzucić okiem na to, co się tutaj stało.

Zaschło jej w ustach.

– Jak to wygląda?

– Ofiara jest w salonie. Doktor Richard Yeager, trzydzieści sześć lat. Chirurg ortopeda. To jego dom.

Popatrzyła na witrażowe okno.

– Wy, chłopcy z Newton, macie przynajmniej do czynienia ze zbrodniami w najlepszym towarzystwie.

– Powinna się nimi zająć policja z Bostonu. W tej okolicy rzadko zdarzają się przestępstwa. Zwłaszcza tak wyrafinowane zabójstwa jak to tutaj.

Poprowadził ją przez hol do salonu. Od razu zachwyciła się ilością światła słonecznego. Wpadało do wnętrza przez wysoką na dwa piętra taflę szkła. Mimo krzątającej się licznej ekipy kryminalistycznej pomieszczenie o białych ścianach i lśniącej drewnianej podłodze wydawało się surowe i przestronne.

Była jeszcze krew. Widziała w życiu wiele miejsc zbrodni, ale za każdym razem na widok krwi doznawała wstrząsu. Na białej ścianie widniała plama przypominająca ogon komety; strużki krwi spłynęły krętymi liniami na podłogę. Doktor Richard Yeager siedział na podłodze, oparty o ścianę. Nadgarstki miał skrępowane za plecami taśmą klejącą. Był tylko w bokserkach. Jego nogi, wyciągnięte do przodu, również były skrępowane w kostkach taką samą taśmą. Opuszczona na pierś głowa zasłaniała ranę, która była przyczyną śmiertelnego krwotoku, ale Rizzoli nie musiała jej oglądać, żeby się domyślić, że sięgała głęboko, aż do tętnicy szyjnej i tchawicy. Wiedziała z doświadczenia, jakie są skutki takiej rany, jak wyglądają ostatnie momenty życia ofiary: krew tryska z arterii, przedostaje się do tchawicy, płuca zasysają ją z powietrzem i człowiek dusi się własną krwią. Sądząc po szerokich ramionach i muskulaturze, doktor był fizycznie sprawny, z pewnością potrafiłby skutecznie obronić się przed napastnikiem. Mimo to umarł w pozycji poddańczej, ze zwieszoną głową.

Dwaj pracownicy kostnicy stali nad ofiarą, zastanawiając się, jak ulokować na noszach zastygłe w pośmiertnym stężeniu ciało.

– Lekarz sądowy, który przybył o dziesiątej rano, stwierdził obecność plam opadowych, a zwłoki były już zesztywniałe. Orzekł, że zgon nastąpił gdzieś między północą a trzecią nad ranem.

– Kto go znalazł?

– Pielęgniarka z jego gabinetu. Nie zjawił się rano w klinice i nie odpowiadał na telefony, więc przyjechała do niego do domu. Znalazła go koło dziewiątej rano. Nie wiadomo, co się stało z jego żoną.

Rizzoli spojrzała pytająco na Korsaka.

– Miał żonę?

– Gail Yeager, trzydzieści jeden lat. Zniknęła.

Dreszcz, który poczuła, kiedy stanęła przed drzwiami rezydencji Yeagerów, znów ją przeniknął.

– Została uprowadzona?

– W tej chwili wiadomo tylko, że jej nie ma.

Rizzoli popatrzyła na Richarda Yeagera. Atletyczne ciało doktora kłóciło się z widokiem śmierci.

– Opowiedz mi o nich. Jakie było ich małżeństwo?

– Szczęśliwe. Tak mówią ludzie.

– Ludzie zawsze tak mówią.

– W tym wypadku może to być prawdą. Byli małżeństwem od dwóch lat. Rok temu kupili ten dom. Ona jest pielęgniarką w sali operacyjnej szpitala, w którym pracował, więc mieli ten sam krąg przyjaciół i ten sam rozkład zajęć.

– Z tego wynika, że prawie się nie rozstawali.

– Tak. Ja bym chyba oszalał, gdybym bezustannie musiał przebywać z żoną, ale oni wydawali się znosić to dobrze. W zeszłym miesiącu wziął dwa tygodnie urlopu, żeby poświęcić cały czas żonie po śmierci jej matki. Jak myślisz, ile może zarobić chirurg ortopeda przez dwa tygodnie? Piętnaście, dwadzieścia tysięcy dolców? Kosztowna opieka.

– Musiała jej bardzo potrzebować.

Korsak wzruszył ramionami.

– To nie zmienia faktu.

– Więc według ciebie nie można podejrzewać, że go porzuciła?

– A tym bardziej, że go zabiła.

Rizzoli rzuciła okiem na okna pokoju. Drzewa i krzaki całkowicie przesłaniały sąsiednie domy.

– Powiedziałeś, że śmierć nastąpiła między północą a trzecią nad ranem.

– Tak.

– Sąsiedzi niczego nie słyszeli?

– Małżeństwo z domu po lewej stronie przebywa w Paryżu. Sąsiedzi z prawej twardo spali przez całą noc.

– Włamanie?

– Przez okno kuchenne. Zostało wycięte diamentem. Na kwietniku znaleźliśmy odciski butów, rozmiar czterdzieści pięć, i krwawe odciski tych samych butów w tym pokoju. – Wyjął chusteczkę i wytarł pot z czoła. Należał do nieszczęśników, dla których żaden środek przeciwpotny nie był wystarczająco silny. W ciągu zaledwie paru minut ich rozmowy plamy potu na jego koszuli znacznie się powiększyły.

– Okej, odciągnijmy go od ściany – powiedział jeden z pracowników kostnicy. – Połóż go na płachcie.

– Uważaj na głowę! Osuwa się!

– Chryste!

Rizzoli i Korsak przyglądali się w milczeniu czynnościom mężczyzn, którzy ułożyli doktora Yeagera bokiem na jednorazowej płachcie. Stężenie pośmiertne usztywniło tułów w pozycji siedzącej, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w stosunku do nóg. Pracownicy kostnicy zastanawiali się, jak umieścić go na noszach, biorąc pod uwagę jego potężną posturę.

Wzrok Rizzoli padł na mały, biały przedmiot, leżący na podłodze w miejscu, z którego zabrano zwłoki. Podniosła go i stwierdziła, że to okruch porcelany.

– Rozbita filiżanka – powiedział Korsak.

– Co takiego?

– Obok zwłok znaleźliśmy filiżankę i talerzyk. Wyglądało na to, że spadły mu z kolan. Zabraliśmy je, żeby zdjąć odciski palców. – Zauważył jej zagadkowy wzrok i wzruszył ramionami. – Nie pytaj mnie.

– Jakiś symbol?

– Albo rytualna herbatka na cześć trupa.

Patrzyła na trzymany w rękawiczce okruch porcelany, zastanawiając się. Nagle poczuła zaciskający się węzeł w żołądku. Dotarła do niej przerażająca świadomość, że gdzieś już się zetknęła z identycznymi okolicznościami. Przecięcie gardła. Związanie taśmą klejącą. Włamanie nocą przez okno. Ofiara lub ofiary zaskoczone podczas snu.

I zaginięcie kobiety.

– Gdzie jest sypialnia? – Pytanie wydawało się oczywiste, w rzeczywistości jednak nie chciała tam pójść, bała się tam pójść.

– Właśnie miałem cię tam zaprowadzić.

Korytarz prowadzący do sypialni był udekorowany czarno-białymi fotografiami w ramkach. Różniły się od zdjęć wiszących w większości domów, nie przedstawiały szczerzących zęby ludzi. Były to akty kobiece, anonimowe ciała o wyciemnionych lub odwróconych od kamery twarzach. Kobieta obejmująca drzewo, gładkość jej skóry kontrastująca z szorstką korą. Siedząca kobieta, pochylona do przodu, długie blond włosy opadające kaskadą między nagimi udami. Kobieta próbująca dosięgnąć nieba, ciało spływające potem z wysiłku. Rizzoli zatrzymała się, żeby obejrzeć zdjęcie, które wisiało przekrzywione.

– Na wszystkich jest ta sama kobieta – powiedziała.

– To ona.

– Żona Yeagera?

– Tak. Nie sądzisz, że byli perwersyjni?

Popatrzyła na artystycznie wycieniowane ciało Gail Yeager.

– Nie widzę tu żadnej perwersji. To piękne zdjęcia.

– Może masz rację. Sypialnia jest tutaj. – Wskazał na otwarte drzwi.

Rizzoli stanęła na progu. Przed sobą miała łoże iście królewskich rozmiarów. Kołdry były odrzucone, jak gdyby śpiący zostali gwałtownie wyrwani ze snu. Na puszystym różowym dywanie widać było wyraźnie dwie ścieżki, prowadzące od łóżka do progu.

– Zostali wywleczeni z łóżka – zauważyła Rizzoli.

Korsak skinął głową.

– To musiało tak się potoczyć. Morderca zaskakuje ich w łóżku. Jakimś sposobem zmusza do posłuszeństwa, związuje im nadgarstki i kostki nóg i ciągnie po dywanie na korytarz, gdzie podłoga jest już drewniana.

Zdumiewały ją działania sprawcy. Wyobraziła sobie, że stoi w tym samym miejscu co ona, przypatrując się śpiącej parze. Wysoko nad łóżkiem niezasłonięte okno wpuszcza dość światła, żeby odróżnić mężczyznę od kobiety. Podchodzi najpierw do doktora Yeagera. To logiczne. W pierwszej kolejności powinien unieszkodliwić mężczyznę. Kobietę zostawia na później.

Tyle potrafiła sobie wyobrazić. Zabójca skrada się do mężczyzny i atakuje go. Nie mogła zrozumieć dalszego ciągu jego działania.

– W jakim celu ich przenosił? – zastanawiała się głośno. – Dlaczego nie zabił Yeagera na miejscu? Po co wyciągnął ich z sypialni?

– Nie wiem. – Korsak wskazał na wnętrze pomieszczenia. – Wszystko zostało sfotografowane. Możesz wejść.

Zrobiła to niechętnie; ostrożnie okrążyła ślady wleczenia małżonków po dywanie i zbliżyła się do łóżka. Krwi nie było ani na prześcieradle, ani na kołdrach. Na jednej z poduszek pozostał kosmyk długich, jasnych włosów. Po tej stronie spała pani Yeager, pomyślała. Stojąca na toaletce oprawiona w ramkę fotografia Yeagerów potwierdzała, że Gail była blondynką. I to piękną, o jasnobłękitnych oczach i głębokiej opaleniźnie, usianej drobnymi piegami. Obejmujący ją ramieniem mąż promieniał zadowoleniem, świadomy swojej imponującej postury. Nie wyglądał na człowieka, który by się spodziewał, że zakończy życie w samej bieliźnie, ze skrępowanymi rękami i nogami.

– Tam, na krześle – powiedział Korsak.

– Co?

– Spójrz na nie.

Odwróciła głowę w tamtą stronę. W rogu sypialni stało krzesło ze szczebelkowym oparciem, niewątpliwie antyk. Leżała na nim złożona koszula nocna. Gdy Rizzoli zbliżyła się, zobaczyła na kremowym atłasie czerwone plamy.

Poczuła, że jeżą jej się włosy na karku. Przez kilka sekund nie mogła oddychać.

Uniosła róg koszuli. Pod spodem były kolejne plamy.

– Nie wiemy, czyja to krew – przyznał Korsak. – Może doktora Yeagera, a może jego żony.

– Koszula została poplamiona, zanim ją tu położył.

– Ale w tym pokoju nie ma żadnych innych śladów krwi, co oznacza, że została poplamiona gdzieś indziej i dopiero potem przyniesiona do sypialni. Poskładał ją starannie i położył na krześle, jakby zostawiał prezent na pożegnanie. – Zrobił przerwę. – Czy to ci coś mówi?

Przełknęła ślinę.

– Wiesz dobrze, że tak.

– Wygląda na podpis twojego Chirurga.

– Nie, to ktoś inny. Wszystko wygląda inaczej. Chirurg nigdy nie atakował małżeństw.

– Złożona koszula nocna. Ofiary zaskoczone w łóżku. Wykorzystanie taśmy klejącej do ich skrępowania.

– Warren Hoyt wybierał samotne kobiety. Ofiary, nad którymi mógł szybko zapanować.

– Zwróć uwagę na podobieństwa! Twierdzę, że mamy do czynienia z naśladowcą. Z jakimś świrem, który naczytał się o Chirurgu.

Rizzoli patrzyła na koszulę nocną, przypominając sobie tamte sypialnie, tamte sceny śmierci. To się działo przed rokiem, tego niezwykle gorącego lata – takiego jak tegoroczne – kiedy kobiety spały przy otwartych oknach, a Warren Hoyt zakradał się do ich domów. Przynosił ze sobą szaleństwo i skalpel, za pomocą którego popełniał rytualne zbrodnie. Jego ofiary były przytomne i czuły każde cięcie ostrza. Rizzoli spoglądała na koszulę, a w wyobraźni widziała pospolitą, niczym się niewyróżniającą twarz Hoyta; twarz, która do tej pory wraca do niej w koszmarnych snach.

Ale to nie jego dzieło. Warren Hoyt siedzi zamknięty w miejscu, z którego nie może uciec. Wiem to, bo sama go tam wpakowałam.

– „Boston Globe” opisał każdy soczysty szczegół – powiedział Korsak. – Twój chłopak znalazł się nawet na łamach „New York Timesa”. Nasz morderca stara się go naśladować.

– Nie. Ten robi rzeczy, których nigdy nie robił Hoyt. Wyciąga ofiary z łóżka i przenosi do innego pokoju. Opiera mężczyznę w pozycji siedzącej o ścianę, a potem podrzyna mu gardło. To wygląda na egzekucję albo część rytuału. Pozostaje kobieta. Mężczyznę zabija, ale co robi z kobietą? – Umilkła, bo nagle przypomniała sobie okruch porcelany na podłodze. Rozbitą filiżankę. Myśl dotycząca znaczenia tego szczegółu zmroziła ją niczym podmuch lodowatego wiatru.

Nie mówiąc nic więcej, wyszła z sypialni i wróciła do salonu. Podeszła do miejsca, w którym znaleziono zwłoki doktora. Ze wzrokiem utkwionym w podłogę zataczała coraz szersze półkola, zwracając uwagę na układ kropel krwi.

– Rizzoli? – odezwał się Korsak.

Odwróciła się w stronę tafli szkła, oślepiona blaskiem słońca.

– Teraz jest za jasno. Za dużo szkła, żeby dało się je zasłonić. Musimy tu wrócić wieczorem.

– Zamierzasz użyć Luma-lite?

– Potrzebne nam będzie światło ultrafioletowe.

– Czego się spodziewasz?

Wskazała na ścianę.

– Tam siedział Yeager, zanim umarł. Nasz sprawca przywlókł go z sypialni. Oparł o ścianę, z twarzą skierowaną ku środkowi pokoju.

– Tak było.

– Po co go tu posadził? Po co zadał sobie trud ciągnięcia ofiary, która żyła? Musiał być jakiś powód.

– Jaki?

– Doktor został tutaj przywleczony, żeby być świadkiem czegoś, co miało się zdarzyć w tym pokoju.

Wyraz przerażenia na twarzy Korsaka świadczył o tym, że detektyw w końcu zrozumiał. Spojrzał na miejsce, gdzie związany doktor Yeager grał rolę jedynego widza w teatrze horroru.

– Jezu! – jęknął. – Jego żona.

Rozdział drugi

Jane Rizzoli przyniosła do domu pizzę kupioną w narożnym barze i wygrzebała z dna lodówki przedpotopową główkę sałaty. Obierała zewnętrzne brązowe liście tak długo, aż udało jej się dotrzeć do w miarę nadającej się do zjedzenia części. Sałata była blada i nieapetyczna, więc Rizzoli jadła ją nie dla przyjemności, lecz z rozsądku. Nie miała czasu na przyjemności; jadła, żeby mieć energię niezbędną podczas nadchodzącego wieczoru, którego bynajmniej nie wyglądała z niecierpliwością. Patrząc na jaskrawe plamy sosu pomidorowego na talerzu, po kilku kęsach przestała jeść. Nie pozbędziesz się koszmarów, pomyślała. Zdaje ci się, że jesteś odporna, że jesteś dość silna, dość zdystansowana, żeby z tym żyć. Wiesz, jak grać swoją rolę, jak blefować, ale nie wyrzucisz z pamięci tamtych twarzy. Oczy zamordowanych będą ciągle na ciebie patrzyły.

Czy Gail Yeager też już nie żyje?

Spojrzała na swoje ręce, na blizny na obu dłoniach, przypominające rany po ukrzyżowaniu. Bolały ją, kiedy robiło się zimno i wilgotno, przypominając jej, co przed rokiem zrobił z nią Warren Hoyt w dniu, w którym przebił jej dłonie skalpelami. W dniu, co do którego była pewna, że będzie ostatnim w jej życiu. Blizny znów ją bolały, ale tym razem nie z powodu pogody. To był efekt tego, co zobaczyła w Newton. Złożona koszula nocna. Krwawy wachlarz na ścianie. Godziny spędzone w domu, którego atmosfera była przesiąknięta horrorem i w którym wyczuwała niedawną obecność Warrena Hoyta.

To oczywiście było niemożliwe. Hoyt siedział w więzieniu, tam gdzie siedzieć powinien. Mimo to wspomnienie domu w Newton mroziło ją, ponieważ z podobną potwornością miała już do czynienia.

Kusiło ją, żeby zadzwonić do Thomasa Moore’a, z którym prowadziła śledztwo w sprawie Hoyta. Znał wszystkie szczegóły w tym samym stopniu co ona i rozumiał atmosferę strachu, jakiego Hoyt zdołał im wszystkim napędzić. Ale odkąd Moore się ożenił, ich ścieżki się rozeszły. Powodem, dla którego stali się sobie obcy, było jego nowe szczęście małżeńskie. Ludzie szczęśliwi stają się samowystarczalni, oddychają innym powietrzem i podlegają innym siłom grawitacji. Moore mógł nawet nie zauważyć zmiany ich wzajemnego stosunku, mimo to ona ją czuła. Żałowała tej straty, wstydząc się równocześnie, że zazdrości mu jego szczęścia. Wstydziła się również zazdrości wobec kobiety, która owładnęła jego sercem. Parę dni temu dostała kartkę z Londynu, gdzie oboje z Catherine byli na wakacjach. Kilka słów skreślonych naprędce na pamiątkowej pocztówce z muzeum Scotland Yardu, zawiadamiających ją, że spędzają przyjemnie urlop i że wszystko u nich w porządku. Kartka tchnęła beztroskim optymizmem. Myśląc o tym, Rizzoli uznała, że nie powinna niszczyć ich nastroju wspomnieniem Warrena Hoyta.

Siedziała, słuchając odgłosów ruchu ulicznego. Wydawały się podkreślać całkowity bezruch w jej mieszkaniu. Patrzyła na surowo umeblowany salon, na gołe ściany, gdzie do tej pory nie powiesiła żadnego obrazka. Jedyną ozdobą, jeśli można było za taką ją uznać, była mapa miasta, przypięta do ściany nad stołem, na którym jadła. Rok temu na mapie pełno było kolorowych pinezek, oznaczających miejsca, gdzie Chirurg dokonał morderstw. Tak bardzo pragnęła schwytać go, udowodnić kolegom, że im dorównuje, że dosłownie żyła i oddychała śledztwem. Ślady stóp mordercy miała przed oczami nawet w trakcie jedzenia w domu kolacji.

Pinezek Chirurga już nie było, ale mapa została, czekając na nowe miejsca zbrodni i innych zabójców. Zastanawiała się nad tym, jak żałosne wrażenie można wyciągnąć z faktu, że po dwóch latach, odkąd tu zamieszkała, jedyną ozdobą wiszącą na ścianie była mapa Bostonu. Mój teren myśliwski, pomyślała.

Mój cały świat.

• • •

Rizzoli zajechała przed rezydencję Yeagerów dziesięć minut po dziewiątej wieczorem. Wewnątrz było jeszcze ciemno. Przybyła jako pierwsza, a ponieważ nie miała klucza, czekała w samochodzie, opuściwszy szyby, żeby mieć dopływ świeżego powietrza. Dom stał w cichym zaułku. W oknach sąsiednich budynków nie paliło się światło, co było korzystne ze względu na mniejszą ilość rozproszonego światła, które utrudniałoby im poszukiwania. Okna domu Yeagerów spoglądały na nią jak wytrzeszczone oczy trupa. Cienie dookoła układały się w miriady kształtów, lecz żadne z nich nie wydawały się przyjazne. Poczuła się spokojniejsza, dopiero gdy wyjęła pistolet, odbezpieczyła go i położyła na kolanach.

W lusterku wstecznym błysnęły reflektory samochodu. Kiedy się odwróciła, zobaczyła z ulgą vana ekipy kryminalistycznej. Zatrzymał się za nią. Schowała pistolet do torebki.

Barczysty młody mężczyzna wysiadł z vana i podszedł do jej samochodu. Kiedy się pochylił, żeby zajrzeć przez szybę, dostrzegła błysk złotego kółka w jego uchu.

– Cześć, Jane – powiedział.

– Cześć, Mick. Dzięki, że przybyłeś.

– Ładnie tutaj.

– Poczekaj, aż zobaczysz dom.

Błysnęły reflektory następnego samochodu. To był Korsak.

– Gang w komplecie – stwierdziła. – Zabierzmy się do pracy.

Korsak nie znał Micka. Kiedy Rizzoli przedstawiała ich sobie, zauważyła, że detektyw, patrząc na ucho technika, zawahał się, zanim podał mu rękę. Odgadywała jego myśli. Kółko w uchu. Napakowany. Z pewnością gej.

Mick zaczął wyjmować swój sprzęt.

– Przywiozłem nowy minicrimescope czterysta – oznajmił. – Lampa łukowa o mocy czterystu watów, trzykrotnie jaśniejsza niż trzystopięćdziesięciowatowy stary GE. Najsilniejsze źródło światła, jakim do tej pory dysponowaliśmy. Jaśniejszy nawet od pięćdziesięciowatowego xenona. Możesz wziąć ode mnie kamerę?

Nim Korsak zdążył odpowiedzieć, Mick wpakował mu do rąk torbę, po czym odwrócił się do vana, by sięgnąć po następny sprzęt. Osłupiały Korsak stał z kamerą w ręce, patrząc z niedowierzaniem na plecy technika. Dopiero po dłuższej chwili ruszył w stronę domu.

Nim Rizzoli i Mick przynieśli przed drzwi wejściowe sprzęt, w skład którego wchodził crimescope, przewód zasilający i okulary ochronne, Korsak zdążył otworzyć dom i zapalić światła. Włożyli ochraniacze na buty i weszli do środka.

Mick zatrzymał się za progiem, podobnie jak przed południem Rizzoli, i patrzył z podziwem na strzelistą klatkę schodową.

– U szczytu są witrażowe okna – powiedziała Rizzoli. – Powinieneś to zobaczyć, kiedy prześwieca przez nie słońce.

Usłyszeli zirytowany głos Korsaka, dobiegający z salonu.

– Zdaje się, że przyjechaliśmy tu do pracy.

Mick rzucił Rizzoli porozumiewawcze spojrzenie, mające oznaczać: co za dupek. W odpowiedzi wzruszyła ramionami. Poszli korytarzem tam, skąd dobiegło wołanie Korsaka.

– To ten pokój – powiedział detektyw. Miał na sobie inną koszulę niż po południu, lecz ta świeża była już także mokra. Wysunął do przodu szczękę i stanął na szeroko rozstawionych nogach, jak kapitan Bligh na pokładzie swojego okrętu. – Musimy zbadać tę część podłogi.

W sztucznym świetle ślady krwi wyglądały nie mniej wstrząsająco. W czasie gdy Mick przygotowywał sprzęt, włączając do gniazdka kabel zasilający i ustawiając kamerę na statywie, Rizzoli patrzyła jak zahipnotyzowana na ścianę. Żaden remont nie zmieni tego, że była niemym świadkiem przemocy. Biochemiczny ślad pozostanie na niej na zawsze, niczym niewidzialna pieczęć.

Tego wieczoru przyjechali nie po to, żeby szukać śladów krwi. Szukali czegoś znacznie trudniejszego do odkrycia. Potrzebne im było do tego specjalne źródło światła, wystarczająco silne, żeby odsłonić to, czego nie dało się zobaczyć nieuzbrojonym okiem.

Rizzoli wiedziała, że światło jest energią rozchodzącą się w postaci fal elektromagnetycznych. Światło widzialne, to, które rejestrujemy gołym okiem, mieści się w paśmie od czterystu do siedmiuset nanometrów. Światła o falach krótszych, zwanych pasmem ultrafioletu, oko ludzkie nie widzi. Niektóre substancje organiczne, między innymi pochodzące od człowieka, pobudzone energią ultrafioletu emitują jednak światło widzialne, i to zjawisko nazywa się fluorescencją. Światło ultrafioletowe potrafi wykryć płyny organizmu ludzkiego, cząstki kości, włosów i włókien. Dlatego zażyczyła sobie, żeby przywieziono crimescope. Spodziewała się, że w jego ultrafioletowym świetle zobaczą całe spektrum dalszych śladów.

– Jestem prawie gotowy – powiedział Mick. – Musimy zaciemnić pokój, na ile to możliwe. – Spojrzał na Korsaka. – Zacznijmy od wygaszenia świateł w holu, dobrze, detektywie?

– Chwileczkę, gdzie są okulary ochronne? – zaprotestował Korsak. – To ultrafioletowe światło rozpieprzy mi oczy.

– Nie przy długości fali, której używam.

– Tak czy inaczej chcę okulary.

– Proszę bardzo, w torbie jest kilka par. Starczy dla wszystkich.

Rizzoli zażegnała sytuację.

– Ja pójdę zgasić światło. – Wyszła z pokoju i powyłączała wszystkie lampy. Kiedy wróciła, Korsaka i Micka w dalszym ciągu dzieliła cała długość pokoju, jak gdyby podejrzewali się wzajemnie o zaraźliwą chorobę.

– Od którego miejsca zaczniemy? – spytał Mick.

– Zacznijmy od miejsca, gdzie znaleziono ofiarę – powiedziała Rizzoli. – A potem stopniowo będziemy się od niego oddalać. Zbadamy cały pokój.

Mick rozejrzał się.

– Tam leży beżowy dywan, który w ultrafioletowym świetle będzie prawdopodobnie fluoryzował. Tamta biała kanapa również. Ostrzegam, że na ich tle trudno będzie coś dostrzec. – Spojrzał na Korsaka, który zdążył już nałożyć gogle i wyglądał teraz jak przegrany facet w średnim wieku, noszący ciemne okulary, żeby się wydawać twardzielem. – Wyłącz światła w pokoju – dodał. – Sprawdzimy, czy będzie wystarczająco ciemno.

Korsak nacisnął kontakt i pokój pogrążył się w ciemności. Przez wielką taflę szkła widać było gwiazdy, ale nie świecił księżyc, a gęste drzewa w ogrodzie nie dopuszczały światła z sąsiednich domów.

– Nieźle – orzekł Mick. – Mogę pracować w takich warunkach. Lepiej niż w innych miejscach, gdzie musiałem pełzać przykryty kocem. Ostatnio pracuje się nad nowym systemem obrazowania, który pozwoli wykonywać tę robotę przy świetle dziennym. Nie trzeba będzie poruszać się na oślep w ciemnościach.

– Może byśmy się wreszcie zabrali do pracy – warknął Korsak.

– Myślałem, że zainteresują was nowinki techniczne.

– Porozmawiamy o nich przy innej okazji.

– Jak chcesz – powiedział Mick, okazując niewzruszony spokój.

Kiedy zabłysło niebieskie światło, Rizzoli nałożyła okulary. Czerń pokoju zaroiła się niesamowitymi kształtami, jakby opanowana przez duchy. Zgodnie z przewidywaniem Micka dywan i kanapa świeciły wzbudzonym światłem. Skierował lampę na ścianę, o którą były oparte zwłoki doktora Yeagera. Zobaczyli na niej jarzące się nitki.

– Piękny widok, prawda? – rzucił Mick.

– Co to jest? – zapytał Korsak.

– Kosmyki włosów przyklejone do krwi.

– Masz rację. Bardzo piękny.

– Poświeć niżej – poprosiła Rizzoli. – To powinno być na podłodze.

Mick skierował obiektyw źródła ultrafioletu w dół i pod ich nogami rozjarzył się inny układ włókien i włosów. Były to ślady, które uszły uwagi ekipy kryminalistycznej.

– Im jaśniejsze źródło światła, tym silniejsza fluorescencja – tłumaczył Mick, omiatając strumieniem ultrafioletu podłogę. – Dlatego ten przyrząd jest taki dobry. Czterysta watów wystarcza, żeby wykryć absolutnie wszystko. FBI kupiło siedemdziesiąt jeden takich cacek. Są tak poręczne, że można je zabrać do kabiny samolotu.

– Widzę, że masz hopla na punkcie techniki – powiedział Korsak.

– Lubię odlotowe gadżety. Studiowałem na politechnice.

– Ty?

– Czemu się dziwisz?

– Nie słyszałem, żeby faceci tacy jak ty studiowali na politechnice.

– Faceci tacy jak ja?

– Z kółkami w uszach. Wiesz, o czym mówię.

Rizzoli westchnęła.

– Nie bądź napastliwy.

– Napastliwy! – żachnął się Korsak. – Nie mam nic przeciwko nim. Chcę tylko zauważyć, że niewielu z nich interesuje się techniką. Raczej teatrem, sztuką i takimi rzeczami. Sądzę, że to dobrze. Artyści są potrzebni.

– Studiowałem na MIT – oznajmił Mick, nie reagując na złośliwość. Wciąż przeszukiwał podłogę. – Na wydziale elektrycznym – dodał.

– Elektrycy nieźle zarabiają.

– Ale nie w naszej pracy.

Posuwali się, zataczając coraz szersze kręgi. Ultrafioletowe światło odsłaniało dalsze drobinki włosów, włókien i inne nierozpoznawalne cząstki. Nagle trafili na szczególnie jasne pole.

– Dywan – powiedział Mick. – Te włókna diabelnie silnie fluoryzują. Na tym tle niczego nie zobaczymy.

– Zbadaj go mimo wszystko – zdecydowała Rizzoli.

– Przeszkadza mi stolik. Możesz go przesunąć?

Sięgnęła ręką ku czemuś, co odcinało się geometrycznym cieniem od fluoryzującego białego tła.

– Korsak, chwyć za drugi koniec.

Po odsunięciu stolika owalny dywanik żarzył się niebieskobiałym światłem na tle głębokiej czerni podłogi.

– Jak na takim tle można coś zobaczyć? – dziwił się Korsak. – To jakby próbować dostrzec szkło pływające w wodzie.

– Szkło nie pływa – zauważył Mick.

– Masz rację. Jesteś przecież inżynierem. A przy okazji, od czego pochodzi skrót Mick? Od Mickey?

– Zbadajmy kanapę – wtrąciła się Rizzoli.

Mick skierował tam światło. Pod ultrafioletową lampą tkanina kanapy jaśniała jak śnieg w świetle księżyca, słabiej niż dywan. Mick powoli, systematycznie zbadał tapicerowany szkielet, potem poduszki i nie znalazł żadnych podejrzanych plam – niczego prócz kilku pojedynczych długich włosów i drobinek kurzu.

– Byli bardzo czyści – stwierdził. – Żadnych plam, nawet niewiele kurzu. Założę się, że ta kanapa jest zupełnie nowa.

– Musi być wygodna – mruknął Korsak. – Ostatnio kupowałem nową kanapę po moim ślubie.

– Z tyłu za nią jest jeszcze kawałek podłogi. Zbadajmy go.

Rizzoli poczuła, że Korsak na nią wpada. Rozszedł się kwaśny zapach potu. Przeszło jej przez głowę, że kolega po fachu ma problem z zatokami, bo oddychał z poświstem, a w ciemności jego sapanie wydawało się głośniejsze. Odsunęła się od niego odruchowo i rąbnęła kością piszczelową w stolik.

– Cholera!

– Patrz pod nogi – poradził jej Korsak.

Zdusiła w sobie cierpką odpowiedź; atmosfera w pokoju była wystarczająco napięta. Schyliła się, żeby pomasować nogę. Ciemność i nagła zmiana pozycji spowodowały, że doznała zawrotu głowy i straciła orientację. Przykucnęła, żeby nie stracić równowagi. Przez kilka sekund trwała w ciemności w tej pozycji, mając nadzieję, że Korsak się na nią nie przewróci, bo był tak ciężki, że mógłby ją zmiażdżyć. Słyszała, jak obaj ruszają się w odległości metra, może dwóch od niej.

– Zaplątał mi się przewód – powiedział Mick. Kiedy się odwrócił, żeby uwolnić kabel, skierował przypadkowo crimescope w stronę Rizzoli. Wiązka światła omiotła dywan kawałek od niej. Spojrzała w to miejsce i zauważyła na tle fluoryzujących włókien ciemną plamkę o nieregularnym kształcie, mniejszą od jednocentówki.

– Mick – rzuciła.

– Mogłabyś podnieść drugi koniec stolika? Myślę, że kabel owinął się dokoła nogi.

– Mick.

– Słucham?

– Przyjdź tu z przyrządem. Skieruj światło na dywan w tym miejscu, gdzie ja jestem.

Podszedł do niej. Świszczący oddech Korsaka był również coraz bliżej.

– Poświeć na moją rękę – poleciła. – Na koniec mojego palca. – Niebieskawe światło oblało dywan zimną poświatą. Ręka Rizzoli odcinała się ciemnym kształtem od fluoryzującego tła. – Tutaj. Co to jest?

Mick kucnął koło niej.

– Plama po czymś. Muszę zrobić zdjęcie.

– Ta plama jest czarna – stwierdził Korsak. – Myślałem, że szukamy czegoś, co fluoryzuje.

– Jeżeli tło jest silnie fluoryzujące, jak włókna tego dywanu, to płyny organiczne, fluoryzujące słabiej, mogą się wydawać ciemne. Plama może być po różnych rzeczach. Trzeba ją zbadać w laboratorium.

– Więc wytniemy kawałek tego pięknego dywanu tylko dlatego, że znaleźliśmy na nim starą plamę po kawie albo czymś podobnym?

Mick zastanawiał się przez chwilę.

– Spróbuję pewnej sztuczki.

– Jakiej?

– Zmienię długość fali światła. Przestroję crimescope tak, żeby emitował krótszą falę w paśmie ultrafioletu.

– Co nam to da?

– Będzie fajowo, jeżeli się uda. – Przestroił przyrząd, po czym skierował światło na miejsce na dywanie, gdzie zauważyli ciemną plamę. – Patrzcie uważnie – powiedział i wyłączył urządzenie.

Pokój ogarnęła całkowita ciemność. Został tylko jeden jasny punkt, jarzący się na dywanie u ich stóp.

– Do diabła, co to może być? – spytał Korsak.

Rizzoli myślała, że ma halucynacje. Patrzyła na zjawiskowy ślad, który wydawał się płonąć zielonym ogniem. Poblask szybko zanikał. Po kilku sekundach zapanowała kompletna ciemność.

– Fosforescencja – wyjaśnił Mick. – Wywołana wcześniejszym naświetlaniem. Pod wpływem światła ultrafioletowego wzbudzone elektrony niektórych substancji potrzebują nieco dłuższego czasu, żeby wrócić do normalnego poziomu energetycznego. W trakcie powrotu emitują fotony światła widzialnego gołym okiem. Mamy tu plamę, która świeci jasnozielono po napromieniowaniu jej krótkofalowym światłem ultrafioletowym. Wygląda bardzo sugestywnie. – Wstał i włączył światło w salonie.

Teraz dywan, na który patrzyli z takim zafascynowaniem, wyglądał całkiem zwyczajnie. Rizzoli spoglądała jednak na niego z odrazą, ponieważ już wiedziała, co się na nim wydarzyło: na jego beżowych włoskach widniało świadectwo męki Gail Yeager.

– To jest sperma – oznajmiła.

– Bardzo możliwe – przyznał Mick. Ustawił trójnóg kamery i założył na jej obiektyw filtr Wratten Kodaka, do fotografii w ultrafiolecie. – Kiedy zrobię zdjęcie, wytniemy ten kawałek dywanu. Laboratorium może to potwierdzić, badając plamę pod mikroskopem w środowisku fosfatazy kwaśnej.

Rizzoli nie potrzebowała potwierdzenia laboratorium. Popatrzyła na ścianę spryskaną krwią. Pamiętała, w jakiej pozycji znaleziono ciało Yeagera, i przypomniała sobie filiżankę, która spadła z jego kolan i rozbiła się na podłodze. Zielona, fosforyzująca plama na dywanie potwierdzała jej obawy. Wiedziała, co tu się działo, tak wyraziście, jakby widziała całą scenę na własne oczy.

Przywlokłeś ich łóżka do tego pokoju, gdzie podłoga jest drewniana. Skrępowałeś doktora w nadgarstkach i kostkach i zakleiłeś mu taśmą usta, żeby nie mógł krzyczeć, żeby cię nie rozpraszał. Posadziłeś go pod ścianą, stwarzając sobie milczącą jednoosobową widownię. Richard Yeager jest żywy, świadomy tego, co masz zamiar zrobić, i tego, że nie może walczyć w obronie żony. Na wypadek gdyby się szamotał, kładziesz mu na kolanach filiżankę na talerzyku. To ma cię ostrzec. Jeśli uda mu się wstać, filiżanka spadnie, rozbijając się z hałasem na twardej podłodze. W trakcie przeżywania rozkoszy nie chcesz na niego uważać, ale nie możesz dopuścić do tego, żeby cię zaskoczył.

Chcesz natomiast, żeby wszystko widział.

Spojrzała w dół, na plamkę, która zafosforyzowała jasnozielono. Gdyby nie odsunęli stolika, gdyby nie przewidzieli specyfiki tego rodzaju śladów, mogliby jej nigdy nie znaleźć.

Przywlekasz ją tu, na ten dywan. Gwałcisz ją na oczach męża, który nie może jej pomóc, nie może nawet uratować sam siebie. A kiedy kończysz, kiedy nasyciłeś się swoim łupem, na dywanie zostaje mała kropelka spermy, która wysycha do postaci niewidocznej plamki.

Czy zabicie męża było również źródłem rozkoszy? Czy robił przerwy, trzymając w ręce nóż, żeby delektować się sytuacją? A może to było praktyczne rozwiązanie sytuacji po jakichś wcześniejszych wydarzeniach? Co czuł, kiedy chwycił Richarda Yeagera za włosy i przecinał mu gardło?

W pokoju zgasło światło. Aparat Micka pstrykał raz po raz, utrwalając ciemną plamkę na jasnym, fluoryzującym tle dywanu.

Zamordowany lekarz siedzi z opuszczoną głową, jego krew ścieka po ścianie, a ty naśladujesz rytuał innego mordercy. Kładziesz złożoną koszulę nocną pani Yeager na widocznym miejscu w sypialni, tak jak to robił Warren Hoyt.

To jednak nie wszystko – zaledwie koniec pierwszego aktu. Przed tobą dalszy ciąg przyjemności, dalsze przerażające rozkosze.

Żeby się w nich pławić, zabierasz z sobą kobietę.

Światła w pokoju znów się zapaliły; ich blask był jak ukłucie oczu igłą. Rizzoli ogarnęło przerażenie, jakiego nie doznała od wielu miesięcy; czuła się oszołomiona i roztrzęsiona, a na domiar złego poniżona, bo obaj mężczyźni musieli zauważyć jej bladość i drżenie rąk. W pewnym momencie poczuła, że brak jej tchu.

Wyszła z pokoju, a potem na zewnątrz domu. Stojąc we frontowym ogrodzie, rozpaczliwie chwytała powietrze. Usłyszała czyjeś kroki, ale nie odwróciła się, żeby zobaczyć kto to.

– Źle się czujesz, Rizzoli? – Poznała głos Korsaka.

– Nie, wszystko w porządku.

– Nie udawaj.

– To tylko lekki zawrót głowy.

– Przypomniałaś sobie sprawę Hoyta, prawda? Doznałaś wstrząsu, widząc to, co tu się stało.

– Skąd wiesz?