Sobowtór - Tess Gerritsen - ebook + audiobook + książka

Sobowtór ebook i audiobook

Tess Gerritsen

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Następna część porywającego cyklu powieści o detektyw Jane Rizzoli i doktor Maurze Isles, na którego podstawie powstał głośny serial wyprodukowany przez telewizję TNT!

Dwie siostry, które nie miały o sobie pojęcia. Dwie historie życia, które pobiegły tym samym torem.

Tajemnica, która przyniosła… wolność.

Te same oczy, te same włosy, te same usta… Policyjna ekipa, która odpowiada na wezwanie do Brookline, dzielnicy Bostonu, jest przekonana, że ma przed sobą zwłoki doktor Maury Isles. Tymczasem Maura staje przed nimi – cała i zdrowa, choć nieco zaskoczona, że policyjne wozy blokują dojazd do jej mieszkania.

Groźba? Okrutny żart? Przypadek? Żadna z tych możliwości nie wchodzi w rachubę. Zamordowana kobieta nie tylko wygląda jak Maura – ma tę samą datę urodzenia, budowę ciała, ten sam kod DNA. Straszliwe odkrycie powoduje lawinę zdarzeń, które doprowadzą do wyjaśnienia serii morderstw dokonywanych przez ostatnie czterdzieści lat na ciężarnych kobietach. I powie wiele o Maurze Isles: o tym, kim jest i skąd pochodzi.

Niepokojąca powieść, której nie sposób odłożyć przed finałową sceną. Gatunek thrillera w swojej najwybitniejszej odsłonie.

Harlan Coben

Jeden z najmocniejszych głosów wśród współczesnych twórców thrillera.

„The Providence Journal”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 41 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,6 (1424 oceny)
932
392
90
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marta2023luty

Nie oderwiesz się od lektury

Elektryzująca.
00
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu i miło potrafi zaskoczyć zakończenie
00
kasiasadalska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta!
00
Neferubiti

Nie oderwiesz się od lektury

Ta część naprawdę mnie wciągnęła.
00
Kulfonica

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, nie mogłam się oderwać .Jak już nie mogłam czytać ,to słuchałam lektora ( bardzo przyjemny głos )- chyba zacznę słuchać książki czytane przez tego pana
00

Popularność




Identyczne oczy, identyczne włosy, identyczne usta… Interweniująca w Brookline policyjna ekipa jest przekonana, że ma przed sobą zwłoki doktor Maury Isles. Tymczasem Maura staje przed nimi – cała i zdrowa, choć zaskoczona, że policyjne wozy blokują dojazd do jej mieszkania.

Groźba? Okrutny żart? Przypadek? Żadna z tych możliwości nie wchodzi w rachubę. Straszliwe odkrycie powoduje lawinę zdarzeń, które mogą doprowadzić do wyjaśnienia serii morderstw dokonywanych przez ostatnie czterdzieści lat na ciężarnych kobietach. I zdradzić wiele o Maurze Isles: o tym, kim jest i skąd pochodzi.

TESS GERRITSEN

Amerykańska pisarka, z zawodu lekarka internistka. Po studiach praktykowała w Honolulu na Hawajach. W 1987 r. opublikowała pierwszą powieść, ale jej kariera pisarska nabrała rozpędu w 1996 r., gdy ukazał się jej pierwszy thriller medyczny Dawca (prawa filmowe zakupił Paramount). Dzięki odniesionemu sukcesowi mogła zrezygnować z praktyki lekarskiej. W kolejnych latach ukazały się m.in.: Nosiciel, Grawitacja (milion dolarów za prawa filmowe!), Grzesznik, Sobowtór, Autopsja, Klub Mefista, Ogród kości, Mumia, Dolina umarłych, Milcząca dziewczyna, Umrzeć po raz drugi, Igrając z ogniem, Kształt nocy i Studentka (napisana wspólnie z Garym Braverem).

Stephen King uznał ją za najciekawszą autorkę thrillerów medycznych – „Lepszą od Cooka, Palmera, a nawet Michaela Crichtona”.

Łączny nakład jej książek zbliża się do 30 milionów egzemplarzy, a przekłady publikowane są w 30 językach i regularnie pojawiają się na listach bestsellerów w USA i Europie.

Na podstawie jej powieści powstał serial telewizyjny Partnerki z kobiecym duetem śledczym – Rizzoli & Isles.

www.tessgerritsen.com

Tej autorki

DAWCA

CIAŁO

INFEKCJA

NOSICIEL

GRAWITACJA

OGRÓD KOŚCI

IGRAJĄC Z OGNIEM

KSZTAŁT NOCY

STUDENTKA

(wspólnie z Garym Braverem)

Jane Rizzoli & Maura Isles

CHIRURG

SKALPEL

GRZESZNIK

SOBOWTÓR

AUTOPSJA

KLUB MEFISTA

MUMIA

DOLINA UMARŁYCH

MILCZĄCA DZIEWCZYNA

OSTATNI, KTÓRY UMRZE

UMRZEĆ PO RAZ DRUGI

SEKRET, KTÓREGO NIE ZDRADZĘ

Tytuł oryginału:

BODY DOUBLE

Copyright © Tess Gerritsen 2004

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Jerzy Żebrowski 2005

Redakcja: Marta Gral

Konsultacja medyczna: dr nauk med. Marcin Szulc

Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka

Zdjęcie na okładce: Hayden Verry/Arcangel

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Prolog
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Podziękowania

Dla Adama i Danielle

Prolog

Ten chłopak znów się jej przyglądał.

Czternastoletnia Alice Rose próbowała skupić się na dziesięciu leżących przed nią na ławce pytaniach egzaminacyjnych, ale zamiast o tematach z angielskiego myślała o Elijahu. Wyczuwała jego spojrzenie, jak promień wycelowany w jej twarz, czuła na policzku jego ciepło i wiedziała, że się czerwieni.

Skoncentruj się, Alice!

Kolejne pytanie testu było niewyraźnie odbite na powielaczu i musiała zmrużyć oczy, by je odczytać.

Charles Dickens dobiera często imiona odpowiadające cechom jego postaci. Podaj przykłady i napisz, dlaczego dane imię pasuje do określonej osoby.

Alice gryzła ołówek, próbując sklecić odpowiedź. Ale nie potrafiła myśleć, gdy on siedział w sąsiedniej ławce, tak blisko, że czuła woń sosnowego mydła i palonego drewna. Zapach mężczyzny. Dickens… Kogo obchodził Charles Dickens, Nicholas Nickleby i nudny egzamin z angielskiego, gdy patrzył na nią zachwycający Elijah Lank? Boże, był taki przystojny, z tymi czarnymi włosami i niebieskimi oczami. Oczami Tony’ego Curtisa. To właśnie pomyślała, gdy ujrzała go po raz pierwszy: że wygląda dokładnie jak Tony Curtis, którego piękna twarz jaśniała ze stronic jej ulubionych czasopism „Modern Screen” i „Photoplay”.

Pochyliła głowę i gdy włosy opadły jej na twarz, spojrzała ukradkiem w bok przez zasłonę jasnych kosmyków. Poczuła mocne bicie serca, kiedy stwierdziła, że rzeczywiście na nią patrzy, i to nie tak lekceważąco jak wszyscy inni chłopcy w szkole, ci złośliwcy, przez których czuła się tępa i nierozgarnięta. Ich drwiące szepty były zawsze zbyt ciche, by mogła rozróżnić słowa. Wiedziała, że jej dotyczą, bo szepcząc, patrzyli na nią. To byli ci sami chłopcy, którzy przykleili do jej szafki zdjęcie krowy i muczeli, gdy przypadkiem otarła się o nich na korytarzu. Ale Elijah patrzył na nią zupełnie inaczej. Uwodzicielsko. Oczami filmowego gwiazdora.

Uniosła powoli głowę i spojrzała na niego, tym razem nie zza zasłony włosów, lecz śmiało napotykając jego wzrok. Skończył już pisać test, położył ołówek na blacie i odwrócił kartkę. Koncentrował na niej teraz całą uwagę. Jego spojrzenie pozbawiało ją tchu.

Lubi mnie, pomyślała. Wiem to.

Dotknęła ręką szyi, górnego guzika bluzki. Musnęła palcami skórę i poczuła falę ciepła. Przypomniała sobie płomienny wzrok Tony’ego Curtisa, gdy patrzył na Lanę Turner. Takie spojrzenie odbierało dziewczynie mowę i sprawiało, że miękły jej kolana. Potem następował nieuchronny pocałunek. I wtedy obraz na ekranie zawsze tracił ostrość. Dlaczego tak musiało być? Dlaczego zachodził mgłą właśnie w chwili, gdy najbardziej chciało się patrzeć…

– Czas minął! Proszę oddać kartki.

Alice spojrzała ponownie na odbity na powielaczu test. Nie odpowiedziała jeszcze na połowę pytań. No nie… Dlaczego zabrakło jej czasu? Znała odpowiedzi. Potrzebowała jeszcze tylko paru minut…

– Alice. Alice!

Podniosła wzrok i zobaczyła wyciągniętą rękę pani Meriweather.

– Nie słyszałaś? Musisz oddać kartkę.

– Ale ja…

– Żadnych wymówek. Zacznij wreszcie słuchać. – Pani Meriweather chwyciła jej test i poszła dalej między rzędami ławek.

Alice wiedziała, że siedzące tuż za nią koleżanki plotkują na jej temat, choć prawie nie słyszała ich szeptów. Odwróciła się i zobaczyła, jak pochylają się ku sobie, zasłaniając dłońmi usta i tłumiąc chichot. Alice potrafi czytać z ruchu warg, więc nie dajmy jej zauważyć, że o niej mówimy.

Teraz śmiali się już także chłopcy, wskazując na nią. Co ich tak rozbawiło?

Alice spojrzała w dół i ku swemu przerażeniu zauważyła, że odpadł jej górny guzik bluzki, odsłaniając dekolt.

Szkolny dzwonek obwieścił koniec lekcji.

Chwyciła torbę z książkami i przyciskając ją do piersi, wybiegła z klasy. Nie odważyła się spojrzeć nikomu w oczy, tylko szła przed siebie ze spuszczoną głową, bliska płaczu. Wpadła do toalety i zamknęła się w kabinie. Gdy nadeszły inne dziewczęta i mizdrzyły się ze śmiechem przed lustrami, Alice siedziała ukryta za drzwiami. Czuła ich perfumy z każdym powiewem powietrza, gdy któraś wchodziła lub wychodziła. Księżniczki w nowiutkich sweterkach. One nigdy nie gubiły guzików. Nie przychodziły do szkoły w znoszonych spódnicach i butach z kartonowymi podeszwami.

Idźcie już sobie. Błagam, idźcie już.

Drzwi przestały się w końcu otwierać.

Przywierając do ścianki kabiny, Alice nasłuchiwała, czy ktoś został jeszcze w toalecie. Gdy wyjrzała przez szczelinę, zobaczyła, że przed lustrem nikt już nie stoi. Dopiero wtedy wymknęła się na zewnątrz.

Korytarz również opustoszał. Wszyscy już poszli. Nie było nikogo, kto mógłby jej dokuczyć. Szła przygarbiona długim korytarzem, obok poobijanych szafek i plakatów obwieszczających, że za dwa tygodnie będzie zabawa z okazji Halloween. Nie wybierała się na nią. Czuła jeszcze palące upokorzenie po potańcówce z ubiegłego tygodnia i pewnie nigdy tego nie zapomni. Przez dwie godziny stała samotnie pod ścianą, mając nadzieję, że jakiś chłopak poprosi ją na parkiet. A gdy jeden w końcu podszedł, nie chodziło o taniec. Zgiął się nagle wpół i zwymiotował na jej buty. Tańce się dla niej skończyły. Mieszkała w tym mieście dopiero od dwóch miesięcy, a pragnęła już, by matka spakowała ich rzeczy i przeniosła się z nią w jakieś miejsce, gdzie mogłyby zacząć od nowa. Gdzie wszystko wyglądałoby wreszcie inaczej.

Tylko że nigdy tak nie było.

Wyszła ze szkoły na jesienne słońce. Pochylona nad rowerem, otwierała z takim skupieniem kłódkę, że nie usłyszała kroków. Dopiero gdy jej twarz przesłonił cień, zdała sobie sprawę, że stoi przy niej Elijah.

– Cześć, Alice.

Podniosła się tak gwałtownie, że rower przewrócił się na ziemię. O Boże, czuła się jak idiotka. Jak mogła być tak niezdarna?

– To był trudny test, prawda? – Elijah wypowiedział te słowa powoli, dobitnie.

To też jej się w nim podobało. W odróżnieniu od innych chłopaków zawsze mówił wyraźnie, nie bełkotał. I nie zasłaniał ust. Zna mój sekret, pomyślała. A jednak chce się ze mną przyjaźnić.

– Odpowiedziałaś na wszystkie pytania?

Pochyliła się, by podnieść rower.

– Znałam odpowiedzi. Zabrakło mi tylko czasu. – Wyprostowała się i zobaczyła, że wpatruje się w jej bluzkę. W miejsce, gdzie odpadł guzik. Zaczerwieniła się i skrzyżowała ręce na piersiach.

– Mam agrafkę – oznajmił.

– Co?

Sięgnął do kieszeni i wyjął agrafkę.

– Też zawsze gubię guziki. To trochę krępujące. Daj, pomogę ci.

Wstrzymała oddech, gdy dotknął jej bluzki. Z trudem opanowywała drżenie, kiedy wsunął palec pod materiał, żeby zapiąć agrafkę. Czy czuje, jak wali mi serce? – zastanawiała się. Czy wie, że kręci mi się w głowie, gdy czuję jego dotyk?

Kiedy się cofnął, odetchnęła głęboko. Spojrzała w dół i zauważyła, że jest skromnie zapięta pod szyją.

– Lepiej? – spytał.

– O tak! – Zamilkła, żeby się opanować, po czym dodała z królewską godnością: – Dziękuję, Elijah. Jesteś bardzo uczynny.

Milczeli przez chwilę. Słychać było krakanie wron, a jesienne liście wyglądały jak jasne płomienie, ogarniające gałęzie nad ich głowami.

– Mogłabyś mi w czymś pomóc, Alice? – spytał.

– W czym?

Och, co za głupia odpowiedź! Powinnaś powiedzieć: tak! Tak, zrobię dla ciebie wszystko, Elijahu Lank.

– Mam zadanie z biologii. Potrzebuję kogoś do pomocy i nie wiem, kogo innego mógłbym poprosić.

– Co to za zadanie?

– Pokażę ci. Musimy podjechać do mnie.

Do jego domu! Nigdy nie była u żadnego chłopaka.

Skinęła głową.

– Zostawię tylko u siebie książki.

Wyciągnął rower ze stojaka. Był niemal równie zużyty jak jej, z pordzewiałymi błotnikami i łuszczącym się siodełkiem. Przez ten stary rower polubiła go jeszcze bardziej. Pasujemy do siebie, pomyślała. Tony Curtis i ja.

Pojechali najpierw do jej domu. Nie zaprosiła go do środka. Wstydziła się starych mebli i farby obłażącej ze ścian. Wpadła tylko do środka, rzuciła torbę z książkami na kuchenny stół i wybiegła.

Niestety, Buddy, pies jej brata, także wyskoczył. Gdy wychodziła frontowymi drzwiami, przeleciał obok niej jak czarno-biała torpeda.

– Buddy! – krzyknęła. – Wracaj!

– Nie bardzo cię słucha, co? – zauważył Elijah.

– Bo to głupi pies. Buddy!

Kundel obejrzał się, machając ogonem, i pobiegł dalej drogą.

– Nieważne – powiedziała Alice. – Wróci do domu, jak będzie chciał. – Wsiadła na rower. – Gdzie mieszkasz?

– Przy Skyline Road. Byłaś tam kiedyś?

– Nie.

– Trzeba podjechać spory kawałek pod górę. Dasz radę?

Skinęła głową. Dla ciebie zrobię wszystko.

Oddalili się od jej domu. Miała nadzieję, że skręcą w główną ulicę i miną sklep z napojami, gdzie dzieciaki szły zawsze po lekcjach słuchać szafy grającej i popijać napoje gazowane. Zobaczą, jak jedziemy razem, pomyślała. To dopiero dziewczyny będą miały o czym gadać. Alice i niebieskooki Elijah!

Ale nie pojechał z nią główną ulicą. Skręcił w Locust Lane, gdzie nie było prawie żadnych domów, tylko kilka zakładów i parking dla pracowników fabryki konserw. Trudno. Ale chociaż jechała z nim. Na tyle blisko, że widziała jego napięte uda i pośladki wsparte na siodełku.

Odwrócił głowę i jego czarne włosy rozwiały się na wietrze.

– Radzisz sobie, Alice?

– Tak. – Prawdę mówiąc, brakowało jej już tchu, bo wyjechali z miasta i zaczęli wspinaczkę pod górę. Elijah musiał jeździć tam rowerem codziennie, był więc przyzwyczajony. Pedałował niemal bez wysiłku. Jego nogi pracowały jak potężne tłoki. Ale Alice dyszała, naciskając mocno pedały. Dostrzegła kątem oka psa. Spojrzała w bok i zobaczyła, że goni ich Buddy. Był wyraźnie zmęczony. Biegł z wysuniętym językiem, starając się za nimi nadążyć.

– Wracaj do domu!

– Co mówiłaś? – Elijah spojrzał na nią.

– To znów ten głupi pies – odparła zdyszana. – Cały czas za nami biegnie. W końcu…. się zgubi.

Skarciła Buddy’ego wzrokiem, ale on nadal biegł obok, głupio zadowolony. A leć sobie, pomyślała. Wykończ się. Co mnie to obchodzi.

Jechali dalej pod górę. Droga wiła się łagodnymi serpentynami. Wśród drzew migało chwilami daleko w dole Fox Harbor. W popołudniowym słońcu tafla wody przypominała lśniącą miedź. Potem drzewa przesłoniły wszystko i Alice widziała już tylko las, przybrany w olśniewające czerwone i pomarańczowe barwy. Kręta droga była przysypana liśćmi.

Kiedy Elijah w końcu się zatrzymał, Alice tak drżały z wysiłku nogi, że z trudem mogła stać. Buddy’ego nie było nigdzie widać. Miała nadzieję, że trafi do domu, bo nie zamierzała go szukać. Na pewno nie teraz, gdy Elijah stał obok i uśmiechał się do niej z błyskiem w oczach. Oparł rower o drzewo i zarzucił torbę z książkami na ramię.

– To gdzie jest twój dom? – spytała.

– Tam. – Wskazał na drogę, gdzie stał słupek z zardzewiałą skrzynką na listy.

– Nie idziemy do ciebie?

– Nie. Moja kuzynka leży chora. Wymiotowała przez całą noc, więc lepiej tam nie wchodźmy. Zresztą robię doświadczenia tutaj, w lesie. Zostaw rower. Musimy kawałek przejść.

Oparła rower o drzewo, tuż obok jego i poszła za Elijahem. Nogi drżały jej jeszcze od jazdy pod górę. Zagłębili się w las. Drzewa rosły gęsto, a ziemię pokrywał gruby dywan liści. Podążała dzielnie za Elijahem, oganiając się od komarów.

– Więc mieszka z tobą kuzynka? – spytała.

– Tak. Przyjechała do nas w zeszłym roku. Teraz już chyba zostanie. Nie ma się gdzie podziać.

– Twoi rodzice się na to zgadzają?

– Mam tylko ojca. Mama nie żyje.

– O… – Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu mruknęła po prostu „Przykro mi”, ale chyba tego nie słyszał.

Zarośla gęstniały coraz bardziej i jeżyny drapały jej gołe nogi. Z trudem za nim nadążała. Popędził naprzód, zostawiając ją z sukienką zaczepioną o krzak jeżyn.

– Elijah!

Nie odpowiedział. Szedł dalej, jak śmiały odkrywca, z przewieszoną przez ramię torbą.

– Zaczekaj!

– Chcesz to zobaczyć czy nie?

– Tak, ale…

– To chodź. – W jego głosie pojawił się ton zniecierpliwienia, który ją przestraszył. Stał w odległości paru metrów, patrząc na nią, i zauważyła, że zaciska pięści.

– W porządku – odparła potulnie. – Już idę.

Kilka metrów dalej wyłoniła się nagle polana. Alice ujrzała stare kamienne fundamenty, pozostałe po nieistniejącym od dawna gospodarstwie. Elijah spojrzał na nią. Popołudniowe słońce znaczyło plamkami jego twarz.

– To tutaj – oznajmił.

– Co?

Pochylił się i odsunął dwie drewniane deski, odsłaniając głęboką dziurę.

– Zajrzyj do środka – powiedział. – Kopałem to trzy tygodnie.

Podeszła powoli do jamy i zajrzała w głąb. Popołudniowe słońce znikało za drzewami i dno dziury było w cieniu. Dostrzegła tam warstwę zeschłych liści i zwisającą z boku linę.

– To pułapka na niedźwiedzia czy coś w tym rodzaju?

– Niewykluczone. Gdybym położył na wierzchu gałęzie, żeby zasłonić otwór, mógłbym schwytać nawet jelenia. – Wskazał w głąb dziury. – Widzisz, co tam jest?

Pochyliła się niżej. W cieniu na dnie coś niewyraźnie lśniło. Plamki bieli pod rozrzuconymi liśćmi.

– Co to jest?

– Mój eksperyment. – Sięgnął po linę i pociągnął za nią.

Liście na dnie jamy zaszeleściły i zawirowały. Alice patrzyła, jak lina się napręża, gdy Elijah wydobywał coś z cienia. Był to koszyk. Wyciągnął go z jamy i postawił na ziemi. Odgarnąwszy liście, pokazał jej, co lśniło bielą na dnie dziury.

Zobaczyła niewielką czaszkę.

Gdy strzepał liście, ujrzała kępki czarnej sierści, patykowate żebra, guzkowate kręgi i cienkie jak gałązki kości łap.

– Niezłe, co? Już nawet nie cuchnie. Jest tu prawie od siedmiu miesięcy. Kiedy sprawdzałem ostatnim razem, były na nim jeszcze kawałki mięsa. Niesamowite, że tak błyskawicznie znika. Zaczęło gnić naprawdę szybko w maju, gdy zrobiło się ciepło.

– Co to jest?

– Nie wiesz?

– Nie.

Podniósł czaszkę, przekręcił ją lekko i oderwał od kręgosłupa. Alice wzdrygnęła się, gdy podsunął ją w jej kierunku.

– Przestań! – pisnęła.

– Miau!

– Elijah!

– Pytałaś, co to jest.

Wpatrywała się w puste oczodoły.

– To kot?

Chłopak wyjął z torby z książkami worek na zakupy i zaczął wkładać do niego kości.

– Co zrobisz z tym szkieletem?

– To temat mojej pracy. Jak kot zamienia się w szkielet w siedem miesięcy.

– Skąd go wziąłeś?

– Znalazłem.

– Tak po prostu znalazłeś martwego kota?

Spojrzał na nią roześmianymi niebieskimi oczami. Ale nie były to już oczy Tony’ego Curtisa. Przerażały ją.

– Kto powiedział, że był martwy?

Poczuła nagle, jak wali jej serce. Zrobiła krok do tyłu.

– Chyba muszę już wracać do domu.

– Dlaczego?

– Mam zadanie domowe.

Podniósł się bez wysiłku i stanął nagle przy niej. Nie uśmiechał się już, tylko patrzył wyczekująco.

– No to… do zobaczenia w szkole – odezwała się niepewnie. Cofnęła się, spoglądając w lewo i w prawo na las, który wyglądał z każdej strony tak samo. Skąd przyszli? Którędy powinna wracać?

– Przecież ledwie się tu zjawiłaś, Alice – powiedział. Trzymał coś w ręce. Dopiero gdy uniósł to nad głowę, zobaczyła, co tak ściskał.

Kamień.

Cios powalił ją na kolana. Przyklęknęła na ziemi. Pociemniało jej w oczach i miała odrętwiałe kończyny. Nie czuła bólu, tylko tępe zdumienie, że ją uderzył. Zaczęła się czołgać, ale nie widziała, dokąd idzie. Chwycił ją za kostki i pociągnął do tyłu. Ocierała twarzą o ziemię, gdy wlókł ją za nogi. Próbowała go kopać, krzyczeć, ale usta miała zapchane błotem i gałązkami. Ciągnął ją w kierunku jamy. Poczuła, że traci grunt pod nogami, uchwyciła się drzewka i zawisła na jej krawędzi.

– Puść, Alice – rozkazał.

– Wyciągnij mnie! Wyciągnij!

– Powiedziałem, puść! – Uniósł kamień i uderzył ją w rękę.

Krzyknęła, puściła drzewko, zsunęła się w głąb jamy i wylądowała na warstwie suchych liści.

– Alice. Alice.

Oszołomiona upadkiem, spojrzała na widoczny w górze krąg nieba i zobaczyła zarys jego głowy, gdy pochylał się i patrzył na nią.

– Dlaczego to robisz? – spytała, szlochając. – Dlaczego?

– Nie mam nic do ciebie. Chcę tylko sprawdzić, ile czasu to potrwa. Z kotem siedem miesięcy. A z tobą, jak myślisz?

– Nie możesz mi tego zrobić!

– Żegnaj, Alice.

– Elijah! Elijah!

Drewniane deski zakryły otwór, zasłaniając krąg światła. Przestała widzieć niebo. To się nie dzieje naprawdę, pomyślała. To żart. Próbuje mnie tylko przestraszyć. Przetrzyma mnie tu kilka minut, a potem wróci i mnie wypuści. Jasne, że wróci.

Nagle usłyszała u góry głuchy łoskot. Kamienie. Układa na deskach kamienie.

Wstała i próbowała wydostać się z jamy. Chwyciła uschniętą gałązkę winorośli, lecz ta natychmiast rozsypała jej się w dłoniach. Drapała palcami ziemię, ale nie znalazła żadnego oparcia dla rąk; nie mogła podciągnąć się choćby kilkanaście centymetrów, bo zaraz osuwała się z powrotem. Jej krzyki przeszywały ciemność.

– Elijah! – piszczała desperacko.

Jedyną odpowiedzią były uderzenia kamieni o deski.

Rozdział pierwszy

Pesez le matin que vous n’irez peut-être pas jusqu’au soir,

Et au soir que vous n’irez peut-être pas jusqu’au matin.

Bądź świadom każdego ranka, że możesz nie przeżyć dnia,

I każdego wieczoru, że możesz nie przeżyć nocy.

(napis wyryty na katakumbach w Paryżu)

Stojące rzędem czaszki spoglądały złowrogo ze sterty ułożonych misternie kości udowych i piszczeli. Choć był czerwiec i doktor Maura Isles wiedziała, że na ulicach Paryża, dwadzieścia metrów nad nią, świeci słońce, przenikał ją dreszcz, gdy szła mrocznym korytarzem, którego ściany wyłożone były niemal pod sufit ludzkimi szczątkami. Obcowała – nawet bardzo blisko – ze śmiercią i mnóstwo razy stawała z nią twarzą w twarz przy sekcji zwłok, ale oszałamiał ją ogrom tego miejsca, liczba kości zgromadzonych w labiryncie tuneli pod Miastem Światła. Kilometrowa trasa zwiedzania obejmowała jedynie niewielką część katakumb. Niedostępne dla turystów były liczne boczne tunele i wypełnione kośćmi komnaty, których mroczne wnętrza wyzierały kusząco zza zamkniętych bram. Znajdowały się tam szczątki sześciu milionów paryżan, których twarze były kiedyś rozgrzewane promieniami słońca, którzy zaznawali głodu, pragnienia, miłości, czuli w piersiach bicie swoich serc i ruch powietrza w płucach. Nie wyobrażali sobie nigdy, że pewnego dnia ich kości zostaną wydobyte z miejsc pochówku na cmentarzach i przeniesione do tego ponurego grobowca w podziemiach miasta.

Że pewnego dnia zostaną wystawieni na pokaz hordom ciekawskich turystów.

Półtora wieku temu, żeby zrobić miejsce dla nowych zmarłych na przetłoczonych paryskich cmentarzach, wykopano kości i złożono je w ogromnym labiryncie dawnych kamieniołomów, głęboko pod miastem. Robotnicy, którzy przenosili kości, nie rzucali ich niedbale na stosy, lecz wykonali swoje makabryczne zadanie z polotem, układając szczątki starannie w wymyślne konfiguracje. Jak wybredni kamieniarze, zbudowali wysokie ściany, ozdobione układanymi na przemian warstwami czaszek i kości długich, przekształcając je w artystyczną wizję. Powiesili też tablice z ponurymi cytatami, które przypominały wszystkim idącym wzdłuż tych korytarzy, że śmierć nikogo nie oszczędza.

Jedna z tablic zwróciła uwagę Maury. Przystanęła w tłumie turystów, by ją przeczytać. Gdy tłumaczyła z trudem pojedyncze słowa, korzystając ze swojej słabej szkolnej znajomości francuskiego, usłyszała rozbrzmiewający echem w mrocznych korytarzach absurdalny odgłos dziecięcego śmiechu i wypowiedziane pod nosem z teksaskim akcentem słowa mężczyzny, który mruknął do żony: „Co za niesamowite miejsce, Sherry. Człowieka przechodzą ciarki…”.

Para Teksańczyków poszła dalej i ich głosy zamarły w ciszy. Przez chwilę Maura stała sama we wnęce, wdychając kurz stuleci. W mrocznej poświacie tunelu widać było na czaszkach pleśń, okrywającą je zielonkawą powłoką. W jednej z nich dostrzegła otwór po kuli, wyglądający jak trzecie oko.

Wiem, jak zginąłeś.

Chłód tunelu przeniknął do jej kości. Nie ruszyła się jednak, zdecydowana przetłumaczyć napis na tablicy, stłumić strach dzięki bezużytecznej intelektualnej zagadce. Co jest, Mauro? Trzy lata francuskiego w szkole i nie potrafisz sobie z tym poradzić? To było osobiste wyzwanie. Odsunęła od siebie chwilowo wszelkie myśli o śmierci. Nagle słowa motta nabrały znaczenia i poczuła, jak zastyga jej krew…

Szczęśliwy, kto zawsze oczekuje godziny śmierci

I każdego dnia gotów jest umrzeć.

Spostrzegła nieoczekiwanie, że otacza ją cisza. Nie słyszała żadnych rozmów ani odgłosów kroków. Odwróciła się i wyszła z ponurej wnęki. Jak to się stało, że została tak daleko za innymi turystami? Była sama w tunelu, sama z umarłymi. Pomyślała, że w razie nieoczekiwanej awarii prądu mogłaby zabłądzić w nieprzeniknionych ciemnościach. Słyszała o paryskich robotnikach, którzy sto lat temu zgubili się w katakumbach i zmarli z głodu. Przyspieszyła kroku, starając się dogonić pozostałych, dołączyć do towarzystwa żyjących. Czuła w tych korytarzach zbyt bliski oddech śmierci. Czaszki zdawały się spoglądać na nią z pogardą, chór sześciu milionów zmarłych gromił ją za upiorną dociekliwość.

Byliśmy kiedyś równie żywi jak ty. Sądzisz, że unikniesz w przyszłości tego, co tu widzisz?

Gdy wyłoniła się w końcu z katakumb i wyszła na słońce przy rue Remy Dumoncel, wciągnęła głęboko powietrze. Cieszył ją, jak nigdy, gwar uliczny i tłum ludzi, jakby dostała właśnie szansę rozpoczęcia na nowo życia. Kolory wydawały jej się jaśniejsze, twarze bardziej przyjazne. To mój ostatni dzień w Paryżu, pomyślała, a dopiero teraz doceniam naprawdę urok tego miasta. Spędziła większość minionego tygodnia zamknięta w salach obrad, uczestnicząc w Międzynarodowej Konferencji Patologii Sądowej. Niewiele było czasu na zwiedzanie, a na zorganizowanych dla nich wycieczkach oglądali miejsca powiązane ze śmiercią i chorobami: muzeum medycyny, dawną salę operacyjną.

I katakumby.

Jak na ironię, spośród wszystkich wspomnień, które miała przywieźć z Paryża, najbardziej żywe będą te dotyczące ludzkich szczątków. To nie jest normalne, pomyślała, siedząc w kafejce na powietrzu i delektując się ostatnią filiżanką kawy espresso i ciastem truskawkowym. Za dwa dni znajdę się z powrotem w prosektorium, otoczona przedmiotami ze stali nierdzewnej, odcięta od promieni słońca. Będę wdychała tylko zimne, filtrowane powietrze z klimatyzatora. Ten dzień stanie się wspomnieniem z raju.

Nie spieszyła się; starała się zapamiętać jak najwięcej. Aromat kawy, maślany smak ciasta. Gawędzących biznesmenów z przytkniętymi do uszu telefonami komórkowymi, związane fantazyjnie apaszki, powiewające na szyjach kobiet. Wyobraźnia podsuwała jej myśl, która musiała zaświtać w głowie każdego Amerykanina odwiedzającego Paryż: a gdyby tak nie zdążyć na samolot? Na resztę życia zostać tutaj, w tej kafejce, w tym cudownym mieście?

W końcu wstała jednak od stolika i zatrzymała taksówkę, by pojechać na lotnisko. Pozostawiała marzenia, Paryż, ale tylko dlatego, że przyrzekła sobie pewnego dnia tam powrócić. Nie wiedziała jedynie kiedy.

• • •

Jej lot był opóźniony trzy godziny. Mogłabym pospacerować sobie w tym czasie nad Sekwaną, pomyślała rozczarowana, siedząc na lotnisku Charles’a de Gaulle’a. Przez trzy godziny mogłam włóczyć się po Marais albo myszkować w Les Halles. A tymczasem tkwiła uwięziona na lotnisku, tak zatłoczonym, że nie mogła znaleźć miejsca do siedzenia. Gdy wreszcie znalazła się na pokładzie samolotu Air France, była wykończona i całkowicie skołowana. Wystarczył kieliszek wina i posiłek, by zapadła w głęboki sen.

Przebudziła się dopiero wtedy, gdy maszyna podchodziła do lądowania w Bostonie. Bolała ją głowa, a zachodzące słońce raziło w oczy. Ból głowy nasilił się jeszcze, gdy czekała na bagaż, patrząc na kolejne zjeżdżające z taśmy walizki i nie znajdując swojej. Stanęła w kolejce, by zgłosić zaginięcie bagażu, i czuła nieznośne pulsowanie w skroniach. Kiedy w końcu wsiadła do taksówki, mając tylko podręczną torbę, zapadł już zmrok i marzyła jedynie o gorącej kąpieli i solidnej dawce ibuprofenu. Osunęła się na siedzenie taksówki i znów zapadła w sen.

Zbudziło ją gwałtowne hamowanie.

– Co się tu dzieje? – usłyszała głos kierowcy.

Dźwignęła się i spojrzała zaczerwienionymi oczami na pulsujące niebieskie światła. Dopiero po chwili dotarło do niej, na co patrzy. Nagle zdała sobie sprawę, że skręcili w ulicę, przy której mieszka, i wyprostowała się raptownie, natychmiast przytomniejąc, przerażona tym, co ujrzała. Stały tam zaparkowane cztery radiowozy z Brookline. Migające na ich dachach światła przeszywały ciemność.

– Chyba coś się tu stało – oznajmił kierowca. – To pani ulica, tak?

– A tam jest mój dom. W połowie drogi.

– Tam, gdzie stoją radiowozy? Nie sądzę, żeby nas przepuścili.

Jakby na potwierdzenie jego słów podszedł do nich policjant, dając znak, by zawracali.

Taksówkarz wystawił głowę przez okno.

– Muszę wysadzić pasażerkę. Mieszka na tej ulicy.

– Przykro mi, kolego. Cały kwartał jest otoczony kordonem.

Maura pochyliła się naprzód i powiedziała do kierowcy:

– Wysiądę tutaj.

Podała mu należność, chwyciła podręczną torbę i wysiadła z taksówki. Zaledwie kilka sekund wcześniej była odurzona i półprzytomna, ale teraz ciepła czerwcowa noc zdawała się pulsować napięciem. Ruszyła chodnikiem; czuła narastający niepokój, w miarę jak zbliżała się do tłumu gapiów, i obserwowała zaparkowane przed jej domem policyjne samochody. Czyżby coś się stało któremuś z jej sąsiadów? Przemknęły jej przez głowę różne straszne domysły. Samobójstwo. Morderstwo. Pomyślała o panu Telushkinie, samotnym inżynierze robotyku, który mieszkał obok. Czy nie był wyraźnie przygnębiony, kiedy ostatnio go widziała? Pomyślała także o Lily i Susan, sąsiadkach z drugiej strony, dwóch prawniczkach lesbijkach, których działalność w obronie homoseksualistów narażała je na niebezpieczeństwo. Zauważyła jednak, że Lily i Susan stoją w tłumie, całe i zdrowe, zaczęła się więc martwić ponownie o pana Telushkina, którego nie widziała wśród gapiów.

Lily spojrzała w bok i zobaczyła Maurę. Nie pomachała jej, tylko gapiła się bez słowa, szturchając Susan. Ta odwróciła głowę i na widok Maury szeroko otworzyła usta. Teraz także inni sąsiedzi wpatrywali się w nią ze zdumieniem na twarzach.

Czemu tak na mnie patrzą? – zastanawiała się Maura. Co ja takiego zrobiłam?

– Doktor Isles? – spytał policjant z Brookline, przyglądając się jej. – To pani?

Co za głupie pytanie, pomyślała.

– Mieszkam w tamtym domu. Co się tu dzieje?

Policjant westchnął ciężko.

– Hm… proszę pójść ze mną.

Wziął ją pod ramię i poprowadził przez tłum. Sąsiedzi rozstępowali się z powagą, jakby robili przejście dla skazańca. Zaległa upiorna cisza. Słychać było tylko trzaski policyjnych nadajników. Doszli do żółtej taśmy, rozciągniętej między słupkami, z których kilka było wbitych w ziemię przed domem pana Telushkina. Jest tak dumny ze swojego trawnika, że nie będzie z tego powodu szczęśliwy, pomyślała natychmiast, zupełnie bez sensu. Policjant uniósł taśmę. Przeszła pod nią pochylona, uświadamiając sobie, że znalazła się na miejscu zbrodni.

Wiedziała o tym, gdy zauważyła znajomą postać. Mimo dzielącej je odległości rozpoznała po drugiej stronie trawnika detektyw Jane Rizzoli z wydziału zabójstw. Drobna Rizzoli była już w ósmym miesiącu ciąży i wyglądała w spodniach i żakiecie jak dojrzała gruszka. Jej obecność stanowiła kolejny zaskakujący szczegół. Co policjantka z Bostonu robiła w Brookline, poza obszarem swojej jurysdykcji? Rizzoli nie widziała Maury. Wpatrywała się w samochód zaparkowany przy krawężniku przed domem pana Telushkina. Kręciła głową, wyraźnie przejęta, potrząsając ciemnymi lokami, które miała jak zwykle w nieładzie.

Pierwszy zauważył Maurę partner Rizzoli, detektyw Barry Frost. Spojrzał na nią, potem w bok i jakby zreflektowawszy się nagle, utkwił w niej wzrok, blady jak ściana. Bez słowa ścisnął partnerkę za ramię.

Rizzoli znieruchomiała. W blasku niebieskich świateł radiowozów widać było wyraz niedowierzania na jej twarzy. Podeszła do Maury jak w transie.

– Maura? – spytała cicho. – To ty?

– A któżby inny? Dlaczego wszyscy mnie o to pytają? Dlaczego przyglądacie mi się tak, jakbym była zjawą?

– Ponieważ… – Rizzoli zamilkła. Pokręciła głową, potrząsając niesfornymi lokami. – Chryste. Myślałam przez chwilę, że naprawdę jesteś zjawą.

– Co?

Rizzoli odwróciła się i zawołała:

– Ojcze Brophy?

Maura nie zauważyła wcześniej stojącego samotnie z boku księdza. Teraz wyłonił się z cienia, ze lśniącą biało na szyi koloratką. Jego piękna zwykle twarz była spięta i wyrażała zaskoczenie. Co robi tu Daniel? Księży nie wzywano zwykle na miejsce zbrodni, chyba że rodzina ofiary prosiła o pociechę. Jej sąsiad, pan Telushkin, nie był katolikiem, tylko żydem. Nie wzywałby księdza.

– Mógłby ojciec zaprowadzić ją do domu? – poprosiła Rizzoli.

– Czy ktoś mi wreszcie powie, co tu się dzieje? – zapytała Maura.

– Wejdź do środka. Wyjaśnimy to później.

Maura poczuła, jak ojciec Brophy obejmuje ją mocno w pasie, dając jej wyraźnie do zrozumienia, że nie czas na stawianie oporu. Że powinna po prostu słuchać poleceń Rizzoli. Pozwoliła mu się zaprowadzić do drzwi frontowych i zauważyła, że przechodzi ją tajemniczy dreszcz z powodu ich bliskiego kontaktu, ciepła jego ciała. Była tak bardzo świadoma jego obecności, że drżały jej ręce, gdy wkładała klucz do zamka. Choć przyjaźnili się od wielu miesięcy, nigdy dotąd nie zapraszała Daniela Brophy’ego do swojego domu, a to, jak reagowała teraz na jego bliskość, przypomniało jej, dlaczego tak starannie trzymała się od niego na dystans. Weszli do środka, do salonu, gdzie paliły się już lampy, włączane przez automatyczne sterowniki. Przystanęła na chwilę przy kanapie, niepewna, co robić dalej.

Ojciec Brophy przejął inicjatywę.

– Usiądź – powiedział, wskazując jej kanapę. – Przyniosę ci coś do picia.

– Jesteś gościem w moim domu. To ja powinnam zaproponować ci drinka – odparła.

– Nie w tych okolicznościach.

– Nie wiem nawet, jakie to okoliczności.

– Detektyw Rizzoli ci powie. – Wyszedł z pokoju i wrócił ze szklanką wody. Nie na to miała w tym momencie ochotę, ale nie wypadało prosić księdza o butelkę wódki. Popijała wodę, czując się nieswojo pod jego spojrzeniem. Zasiadł w fotelu naprzeciwko i wpatrywał się w nią tak, jakby miał obawy, że zaraz zniknie.

Usłyszała w końcu, jak Rizzoli i Frost wchodzą do mieszkania. Słyszała, że szepczą coś w holu do trzeciej osoby, której głosu nie rozpoznawała. Tajemnice, pomyślała. Dlaczego wszyscy coś przede mną ukrywają? Czego nie chcą mi powiedzieć?

Podniosła wzrok, gdy para detektywów weszła do salonu. Towarzyszył im mężczyzna, który przedstawił się jako detektyw Eckert z Brookline. Była pewna, że zapomni to nazwisko w ciągu pięciu minut. Skupiła całą uwagę na Rizzoli, z którą wcześniej współpracowała. Lubiła ją i szanowała.

Detektywi zajęli miejsca w fotelach. Rizzoli i Frost usiedli naprzeciwko Maury, po drugiej stronie stolika do kawy. Była jedna, a ich czworo. I wszyscy się w nią wpatrywali. Frost wyjął notatnik i długopis. Co zamierzał notować? Dlaczego miała wrażenie, że jest na przesłuchaniu?

– Jak się czujesz? – spytała z troską w głosie Rizzoli.

Maura roześmiała się, słysząc to banalne pytanie.

– Czułabym się o wiele lepiej, gdybym wiedziała, co się dzieje.

– Mogę zapytać, gdzie byłaś dziś wieczorem?

– Wróciłam właśnie do domu z lotniska.

– Co tam robiłaś?

– Przyleciałam z Paryża. Z lotniska Charles’a de Gaulle’a. To był długi lot i nie jestem w nastroju do odpowiadania na dwadzieścia pytań.

– Jak długo byłaś w Paryżu?

– Tydzień. Poleciałam tam w zeszłą środę. – Maurze wydało się, że wyczuwa w szorstkich pytaniach Rizzoli oskarżycielską nutę, i jej rozdrażnienie zaczęło przechodzić w gniew. – Jeśli mi nie wierzysz, spytaj Louise, moją sekretarkę. Rezerwowała mi lot. Brałam udział…

– W Międzynarodowej Konferencji Patologii Sądowej. Zgadza się?

Maura była zaskoczona.

– Już wiesz?

– Louise nam powiedziała.

Wypytywali o mnie. Rozmawiali z moją sekretarką, zanim jeszcze wróciłam do domu.

– Powiedziała nam, że samolot miał wylądować o siedemnastej na lotnisku Logan – oznajmiła Rizzoli. – Jest już prawie dziesiąta. Gdzie byłaś?

– Wylecieliśmy z opóźnieniem z Paryża. Jakieś dodatkowe kontrole ze względów bezpieczeństwa. Linie lotnicze mają na tym punkcie taką obsesję, że mieliśmy szczęście, że wystartowaliśmy tylko trzy godziny po czasie.

– Więc lot miał trzygodzinne opóźnienie?

– Właśnie to powiedziałam.

– O której wylądowaliście?

– Nie wiem. Około ósmej trzydzieści.

– Jazda do domu z Logan zabrała ci półtorej godziny?

– Zaginęła moja walizka. Musiałam złożyć reklamację w biurze Air France. – Maura przerwała, tracąc nagle cierpliwość. – O co tu chodzi, do cholery? Zanim odpowiem na dalsze pytania, mam prawo wiedzieć. Oskarżacie mnie o coś?

– Nie. O nic cię nie oskarżamy. Próbujemy tylko określić przedział czasowy.

– Jaki?

– Czy dostawała pani pogróżki, pani doktor? – zapytał Frost.

Spojrzała na niego zaskoczona.

– Co?

– Czy naraziła się pani komuś?

– Nie.

– Na pewno?

Maura zaśmiała się bezsilnie.

– No cóż, czy można być tego pewnym?

– Musiało być kilka spraw w sądzie, w których twoje zeznania kogoś wkurzyły – rzekła Rizzoli.

– Chyba że kogoś wkurza prawda.

– Narobiłaś sobie wrogów na procesach. Wśród przestępców, których pomogłaś skazać.

– Z pewnością ty także, Jane. Taka praca.

– Otrzymywałaś jakieś konkretne pogróżki? Listy albo telefony?

– Mój numer jest zastrzeżony. A Louise nie daje nikomu adresu.

– A co z listami wysyłanymi do ciebie na Urząd Lekarza Sądowego?

– Zdarzały się dziwaczne przesyłki. Wszyscy je dostajemy.

– Dziwaczne?

– Ludzie piszący o kosmitach albo spiskach. Albo oskarżający nas, że próbujemy ukryć prawdę na temat wyników sekcji. Odkładamy te listy do osobnej teczki. Chyba że zawierają otwarte groźby, wtedy przekazujemy je policji.

Maura zobaczyła, że Frost bazgrze coś w notatniku, i zastanawiała się, co zapisał. Była już taka wściekła, że miała ochotę wyciągnąć rękę nad stolikiem i wyrwać mu ten notatnik.

– Maura, czy ty masz siostrę? – spytała cicho Rizzoli.

To nieoczekiwane pytanie tak zaskoczyło Maurę, że spojrzała na detektyw, zapominając nagle o swoim rozdrażnieniu.

– Słucham?

– Czy masz siostrę?

– Czemu o to pytasz?

– Po prostu muszę wiedzieć.

Maura odetchnęła ciężko.

– Nie, nie mam siostry. Wiesz, że byłam adoptowana. Kiedy powiecie mi, do cholery, o co tu chodzi?

Rizzoli i Frost popatrzyli na siebie.

Frost zamknął notatnik.

– Chyba czas, żeby to zobaczyła.

• • •

Rizzoli ruszyła w kierunku drzwi frontowych. Maura wyszła na zewnątrz, w ciepłą letnią noc, rozświetloną jak podczas karnawału błyskającymi lampami radiowozów. Jej organizm funkcjonował jeszcze według czasu paryskiego, gdzie była czwarta nad ranem, z powodu zmęczenia widziała więc wszystko jak przez mgłę i ta noc przypominała surrealistyczny koszmar. Gdy tylko wyłoniła się z domu, wszystkie twarze zwróciły się w jej kierunku. Widziała, jak zgromadzeni po drugiej stronie ulicy sąsiedzi wpatrują się w nią zza taśmy policyjnej. Jako lekarz sądowy przywykła do tego, że jest w centrum uwagi, że policja i media śledzą każdy jej ruch, ale dziś patrzono na nią jakoś inaczej. Bardziej natarczywie, wręcz niepokojąco. Cieszyła się, że Rizzoli i Frost towarzyszą jej z obu stron, jakby osłaniając ją przed wścibskimi spojrzeniami, gdy szli chodnikiem w kierunku zaparkowanego przy krawężniku przed domem pana Telushkina ciemnego forda taurusa.

Maura nie rozpoznała samochodu, poznała jednak brodatego mężczyznę, który stał obok w rękawiczkach z lateksu na krzepkich dłoniach. Był to doktor Abe Bristol, jej kolega z Urzędu Lekarza Sądowego. Miał zawsze wilczy apetyt i jego tusza odzwierciedlała zamiłowanie do obfitego jedzenia; brzuch wylewał mu się zza paska.

– Chryste, to niesamowite – powiedział na jej widok. – Dałbym się oszukać. – Skinął głową w kierunku samochodu. – Mam nadzieję, że jesteś na to gotowa, Mauro.

Gotowa na co?

Spojrzała na zaparkowanego taurusa. Zobaczyła w blasku błyskających świateł sylwetkę postaci z głową leżącą na kierownicy. Na szybie widniały ciemne plamy. Krew.

Rizzoli poświeciła latarką na drzwi od strony pasażera. Początkowo Maura nie rozumiała, na co ma patrzeć. Koncentrowała nadal uwagę na obryzganej krwią szybie i ciemnej sylwetce na fotelu kierowcy. Potem zobaczyła, co Rizzoli oświetla latarką. Tuż pod klamką widać było trzy równoległe rysy, wyryte głęboko w lakierze samochodu.

– To wygląda jak ślady pazurów – odezwała się Rizzoli, wyginając palce jakby dla zilustrowania swoich słów.

Maura przyglądała się rysom. To nie pazury, pomyślała, czując dreszcz na plecach, tylko szpony drapieżnika.

– Podejdź do fotela kierowcy – powiedziała Rizzoli.

Maura nie zadawała więcej pytań; obeszła taurusa w ślad za nią.

– Rejestracja z Massachusetts – oznajmiła Rizzoli, oświetlając latarką tylny zderzak, ale rzuciła to tylko mimochodem. Podeszła do drzwi kierowcy, przystanęła i popatrzyła na Maurę.

– Oto co tak nami wstrząsnęło. – Skierowała snop światła do wnętrza samochodu.

Latarka oświetliła twarz kobiety wpatrzonej w szybę. Opierała się prawym policzkiem o kierownicę i miała otwarte oczy.

Maura zaniemówiła. Utkwiła wzrok w jej skórze koloru kości słoniowej, czarnych włosach i pełnych wargach, lekko rozchylonych, jakby ze zdziwienia. Ugięły się pod nią nogi i miała wrażenie, że odrywa się od ziemi i unosi w powietrzu. Poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Był to ojciec Brophy, który stał tuż za nią. Wcześniej nawet go nie zauważyła.

Teraz zrozumiała, dlaczego wszystkich tak oszołomiło jej przybycie. Patrzyła na zwłoki w samochodzie, na twarz oświetloną latarką Rizzoli.

To ja. Ta kobieta to ja.

Rozdział drugi

Siedziała na kanapie, sącząc wódkę z wodą sodową i kostkami lodu. Do diabła ze zwykłą wodą. Ten szok wymagał mocniejszego lekarstwa i ojciec Brophy rozumiał to wystarczająco, by przyrządzić mocnego drinka i wręczyć go jej bez słowa komentarza. Człowiek nie co dzień widzi swojego trupa. Niecodziennie na miejscu zbrodni spotyka się własnego martwego sobowtóra.

– To tylko przypadek – szepnęła Maura. – Ta kobieta jest po prostu do mnie podobna. Wiele kobiet ma czarne włosy. A jej twarz… Przecież w tym samochodzie nie było jej dobrze widać.

– Nie wiem – odparła Rizzoli. – Podobieństwo jest zatrważające. – Zagłębiła się w fotelu i jęknęła, gdy poduszki otoczyły jej wydatny brzuch.

Biedna Rizzoli, pomyślała Maura. Kobieta w ósmym miesiącu ciąży nie powinna się borykać ze śledztwem w sprawie zabójstwa.

– Ona ma inną fryzurę – rzuciła Maura.

– Tylko trochę dłuższe włosy.

– Ja mam grzywkę, a ona nie.

– Nie sądzisz, że to jedynie drobny szczegół? A jej twarz? Mogłaby być twoją siostrą.

– Zaczekajmy, aż zobaczymy ją przy lepszym świetle. Może wcale nie jest do mnie podobna.

– Jest podobna, Mauro – wtrącił ojciec Brophy. – Wszyscy to widzieliśmy. Wygląda dokładnie jak ty.

– Poza tym siedzi w samochodzie blisko twojego domu – dodała Rizzoli. – Zaparkowanym właściwie przed nim. A to miała na tylnym siedzeniu. – Rizzoli pokazała jej przezroczysty plastikowy woreczek, w którym Maura zobaczyła artykuł wydarty z „Boston Globe”. Nagłówek był wystarczająco duży, by mogła go przeczytać z drugiej strony stolika.

DZIECKO PANI RAWLINS BYŁO MALTRETOWANE. OBCIĄŻAJĄCE ZEZNANIA LEKARZA SĄDOWEGO.

– Jest tu twoje zdjęcie – oznajmiła Rizzoli. – Z podpisem: Lekarz sądowy, doktor Maura Isles, opuszcza salę rozpraw po złożeniu zeznań w sprawie pani Rawlins. – Spojrzała na Maurę. – Ofiara miała to w swoim samochodzie.

Maura pokręciła głową.

– Dlaczego?

– Nad tym się właśnie zastanawiamy.

– Od tego procesu minęły prawie dwa tygodnie.

– Pamiętasz tę kobietę z sali rozpraw?

– Nie. Nigdy przedtem jej nie widziałam.

– Ale ona najwyraźniej widziała ciebie. Przynajmniej w gazecie. A potem pojawia się tutaj. Szuka cię? Śledzi?

Maura wpatrywała się w szklankę. Od wódki zaczynało jej się kręcić w głowie. Niecałe dwadzieścia cztery godziny temu chodziłam ulicami Paryża, pomyślała. Delektowałam się słońcem i zapachami dolatującymi z ulicznych kafejek. Jak to się stało, że wdepnęłam w ten koszmar?

– Czy masz broń? – spytała Rizzoli.

Maura zesztywniała.

– A co to za pytanie?

– Spokojnie, o nic cię nie oskarżam. Zastanawiałam się tylko, czy potrafisz się obronić.

– Nie mam broni. Widziałam, jakie czyni spustoszenie w ludzkim ciele, i nie trzymam jej w domu.

– W porządku. Tylko spytałam.

Maura wypiła kolejny łyk wódki, by dodać sobie odwagi, a następnie zadała następne pytanie:

– Co wiecie o ofierze?

Frost wyjął notatnik i zaczął go wertować jak gorliwy urzędnik. Pod wieloma względami przypominał Maurze poczciwego biurokratę z gotowym zawsze do użytku długopisem.

– Z prawa jazdy, które znaleźliśmy w jej torebce, wynika, że nazywała się Anna Jessop. Czterdzieści lat, zamieszkała w Brighton. Samochód zarejestrowany na to samo nazwisko.

Maura uniosła głowę.

– To zaledwie kilka kilometrów stąd.

– Mieszkała w bloku. Sąsiedzi niewiele o niej wiedzą. Nadal próbujemy zlokalizować właścicielkę domu, żeby wpuściła nas do jej mieszkania.

– Czy nazwisko Jessop brzmi ci znajomo? – dopytywała się Rizzoli.

Maura pokręciła głową.

– Nie znam nikogo takiego.

– Znasz kogoś w Maine?

– Czemu o to pytasz?

– Miała w torebce mandat za przekroczenie dozwolonej prędkości. Wygląda na to, że zatrzymano ją dwa dni temu, gdy jechała na południe autostradą do Maine.

– Nie znam tam nikogo. – Maura wzięła głęboki oddech i spytała: – Kto ją znalazł?

– Twój sąsiad, pan Telushkin, zawiadomił policję – odparła Rizzoli. – Wyprowadzał psa, gdy zauważył zaparkowanego przy krawężniku taurusa.

– Kiedy to było?

– Około dwudziestej.

Oczywiście, pomyślała Maura. Pan Telushkin co wieczór wychodził z psem dokładnie o tej porze. Inżynierowie już tacy są, skrupulatni i przewidywalni. Ale tego wieczoru spotkało go coś zaskakującego.

– Niczego nie słyszał? – spytała Maura.

– Tylko coś, co przypominało strzał z gaźnika samochodu, jakieś dziesięć minut wcześniej. Ale nie było żadnych świadków. Gdy znalazł taurusa, zadzwonił pod dziewięćset jedenaście. Powiedział, że ktoś zastrzelił właśnie jego sąsiadkę, doktor Isles. Policjanci z Brookline przybyli pierwsi, z obecnym tu detektywem Eckertem. Frost i ja przyjechaliśmy około dziewiątej.

– Dlaczego? – Maura zadała w końcu pytanie, które przyszło jej do głowy już wtedy, gdy zobaczyła Rizzoli na trawniku przed swoim domem. – Dlaczego jesteście w Brookline? To nie wasz rewir.

Rizzoli spojrzała na detektywa Eckerta.

– W zeszłym roku mieliśmy w Brookline tylko jedno zabójstwo – odparł nieco zmieszany. – Uznaliśmy, że w tych okolicznościach należy zadzwonić do Bostonu.

Tak, rzeczywiście, pomyślała Maura. Brookline było zaledwie dzielnicą mieszkalną na peryferiach Bostonu. W zeszłym roku bostońska policja prowadziła śledztwa w sprawie sześćdziesięciu zabójstw. Ćwiczenie czyni mistrza, w wykrywaniu zbrodni tak samo jak w każdej innej dziedzinie.

– Tak czy inaczej, włączylibyśmy się do tej sprawy – oznajmiła Rizzoli. – Jak tylko się okazało, kim jest ofiara. A raczej na kogo wyglada. – Przerwała na chwilę. – Byłam absolutnie przekonana, że to ty. Spojrzałam tylko na ofiarę i nie miałam wątpliwości…

– Jak my wszyscy – wtrącił Frost.

Zaległo milczenie.

– Wiedzieliśmy, że miałaś przylecieć dziś wieczorem z Paryża – kontynuowała Rizzoli. – Powiedziała nam to twoja sekretarka. Nie pasował nam tylko ten samochód. Dlaczego siedziałaś w samochodzie, zarejestrowanym na nazwisko innej kobiety.

Maura opróżniła szklankę i odstawiła ją na stolik do kawy. Musiała poprzestać na tym jednym drinku. Drętwiały jej już nogi i miała mgłę przed oczami. Pokój spowijała delikatna poświata. To się nie dzieje naprawdę, pomyślała. Śpię w samolocie gdzieś nad Atlantykiem i po przebudzeniu stwierdzę, że już wylądowaliśmy i to był tylko sen.

– Nic jeszcze nie wiemy o Annie Jessop – oznajmiła Rizzoli. – Z wyjątkiem tego, co widzieliśmy wszyscy na własne oczy: że kimkolwiek jest, do złudzenia przypomina ciebie. Może ma nieco dłuższe włosy. Może jest parę różnic. Ale ulegliśmy sugestii. Wszyscy. A przecież cię znamy. – Zamilkła. – Wiesz, do czego zmierzam, prawda?

Owszem, Maura wiedziała, ale nie chciała tego mówić. Wpatrywała się tylko w stojącą na stoliku szklankę. W topniejące kostki lodu.

– Skoro my się pomyliliśmy, mogło się to przydarzyć każdemu – ciągnęła Rizzoli. – Także temu, kto strzelił jej w głowę. Twój sąsiad usłyszał strzał tuż przed dwudziestą. Już zapadał zmrok. A ona siedziała w samochodzie zaparkowanym zaledwie kilka metrów od twojego domu. Każdy, kto by ją tam zobaczył, zakładałby, że to ty.

– Uważacie, że chodziło o mnie – powiedziała Maura.

– To logiczne, prawda?

Pokręciła głową.

– Nic tu nie jest logiczne.

– Jesteś osobą publiczną. Zeznajesz w procesach o zabójstwa. Piszą o tobie w gazetach. Jesteś naszą Królową Zmarłych.

– Nie nazywaj mnie tak.

– Tak mówią o tobie wszyscy policjanci. I prasa. Wiesz o tym, prawda?

– To nie znaczy, że lubię ten przydomek. Prawdę mówiąc, nie znoszę go.

– Ale on oznacza, że jesteś zauważana. Nie tylko ze względu na swoją pracę, ale także na wygląd. Wiesz, że mężczyźni zwracają na ciebie uwagę, prawda? Musiałabyś być ślepa, by tego nie dostrzec. Atrakcyjna kobieta zawsze przyciąga ich wzrok. Prawda, Frost?

Frost drgnął, najwyraźniej zaskoczony jej pytaniem, i zaczerwienił się. Biedny Frost, tak łatwo się peszył.

– Taka jest ludzka natura – przyznał.

Maura popatrzyła na ojca Brophy’ego, lecz ten nie odwzajemnił jej spojrzenia. Zastanawiała się, czy on także ulega tym skłonnościom. Chciała tak myśleć. Chciała wierzyć, że Daniel ma takie same pragnienia jak ona.

– Atrakcyjna kobieta, która jest osobą publiczną – kontynuowała Rizzoli. – Może być śledzona, napadnięta przed własnym domem. To już się zdarzało. Jak nazywała się ta aktorka z Los Angeles? Ta, którą zamordowano.

– Rebecca Schaefer – odparł Frost.

– Właśnie. No i sprawa Lori Hwang. Pamiętasz ją.

Owszem, Maura pamiętała, bo robiła sekcję prezenterki Kanału Szóstego. Lori Hwang pracowała w telewizji zaledwie od roku, gdy została zastrzelona przed wejściem do studia. Nie miała pojęcia, że ktoś ją śledzi. Sprawca znał ją z ekranu, był jej wielbicielem i napisał do niej kilka listów. A potem pewnego dnia czekał na nią pod drzwiami studia. Gdy Lori wyszła i zmierzała do samochodu, strzelił jej w głowę.

– To ryzyko bycia osobą publiczną – oświadczyła Rizzoli. – Nigdy nie wiesz, kto cię obserwuje na ekranie telewizora. Kto jedzie za tobą, gdy wracasz po pracy do domu. Nie myślimy nawet o tym, że ktoś może nas śledzić. Fantazjować na nasz temat. – Rizzoli zamilkła i po chwili dodała cicho: – Przeżywałam to. Wiem, co to znaczy być przedmiotem czyjejś obsesji. Nie jestem szczególnie atrakcyjna, a jednak mi się to przydarzyło. – Wyciągnęła ręce, pokazując blizny na nadgarstkach. Pozostałe na zawsze pamiątki zmagań z człowiekiem, który dwukrotnie omal nie pozbawił jej życia. Człowiekiem, który nadal żył, choć był całkowicie sparaliżowany.

– Dlatego pytałam, czy dostawałaś jakieś dziwne listy – wyjaśniła Rizzoli. – Myślałam o niej. O Lori Hwang.

– Jej zabójcę aresztowano – wtrącił ojciec Brophy.

– Tak.

– Więc nie sugeruje pani, że to ten sam człowiek.

– Nie, wskazuję tylko na podobieństwa. Pojedynczy strzał w głowę. Kobiety na publicznych stanowiskach. To daje do myślenia. – Rizzoli próbowała wstać. Podźwignięcie się z fotela kosztowało ją sporo wysiłku. Frost wyciągnął do niej rękę, ale go zignorowała. Mimo zaawansowanej ciąży nie oczekiwała pomocy. Zarzuciła na ramię torebkę i spojrzała badawczo na Maurę.

– Chcesz przenieść się gdzieś na tę noc?

– To mój dom. Po co miałabym się przenosić?

– Tylko pytam. Chyba nie muszę ci przypominać o zamykaniu drzwi.

– Zawsze to robię.

Rizzoli spojrzała na Eckerta.

– Czy policja z Brookline może obserwować dom?

Skinął głową.

– Dopilnuję, żeby przejeżdżał tędy regularnie wóz patrolowy.

– Będę wdzięczna – odparła Maura. – Dziękuję.

Maura odprowadziła troje detektywów do drzwi frontowych i patrzyła, jak wracają do swoich samochodów. Było już po północy. Na ulicy panował znów spokój, jak zawsze. Zniknęły radiowozy z Brookline. Taurusa odholowano już na posterunek. Usunięto nawet żółtą taśmę policyjną. Pomyślała, że gdy obudzi się rano, uzna to wszystko za wytwór swojej wyobraźni.

Odwróciła się i zobaczyła ojca Brophy’ego, który nadal stał w holu. Nigdy nie czuła się bardziej niezręcznie w jego towarzystwie niż w tym momencie, gdy byli oboje sami w jej domu. W ich głowach z pewnością krążyły różne myśli. A może tylko w mojej? Czy leżąc samotnie w łóżku późną nocą, myślisz o mnie czasem, Danielu? Tak jak ja o tobie?

– Czy na pewno będziesz czuć się bezpiecznie, kiedy zostaniesz tu sama? – spytał.

– Nic mi się nie stanie. – A jaki mam wybór? Spędzisz tę noc ze mną? Czy to mi proponujesz?

Brophy skierował się do drzwi.

– Kto cię tu wezwał, Daniel? – zdziwiła się. – Skąd wiedziałeś?

Odwrócił się do niej.

– Detektyw Rizzoli. Powiedziała mi… – Przerwał. – Ciągle mam takie telefony z policji. Śmierć w rodzinie, ktoś potrzebuje księdza. Zawsze chętnie pomagam. Ale tym razem… – Zamilkł. – Zamknij dobrze drzwi, Mauro – poprosił. – Nie chcę już nigdy przeżywać takiej nocy jak ta.

Patrzyła, jak wychodzi z jej domu i wsiada do samochodu. Nie od razu uruchomił silnik. Czekał, dopóki się nie upewnił, że wróciła bezpiecznie do siebie.

Zamknęła drzwi i zaryglowała.

Obserwowała przez okno w salonie, jak Daniel odjeżdża. Przez chwilę spoglądała na pusty krawężnik, czując się nagle samotna. Zapragnęła w tym momencie wezwać go z powrotem. I co by się wtedy stało? Co mogłoby zajść między nimi? Pomyślała, że niektóre pokusy najlepiej odsunąć jak najdalej. Jeszcze raz powiodła wzrokiem po ciemnej ulicy, po czym odeszła od okna, świadoma, że widać ją doskonale na tle oświetlonego salonu. Zaciągnęła zasłony, po czym przeszła przez wszystkie pokoje, sprawdzając zamki i okna. W taką ciepłą czerwcową noc spałaby normalnie przy otwartym oknie w sypialni, ale tego wieczoru zamknęła okna i włączyła klimatyzację.

Obudziła się wczesnym rankiem, drżąc z powodu zimnego powietrza. Śnił jej się Paryż. Przechadzała się pod błękitnym niebem, obok straganów z różami i liliami i ocknąwszy się, nie wiedziała przez chwilę, gdzie jest. Nagle zdała sobie sprawę, że bynajmniej już nie w Paryżu, lecz w swoim łóżku. I że stało się coś strasznego.

Była dopiero piąta rano, a czuła się całkiem rozbudzona. W Paryżu jest teraz jedenasta, pomyślała. Świeci słońce i gdybym stamtąd nie wyjechała, byłabym już po drugiej filiżance kawy. Wiedziała, że w ciągu dnia odczuje zmęczenie podróżą, że ten przypływ porannej energii opadnie do popołudnia, ale nie mogła się zmusić, by dłużej spać.

Wstała i ubrała się.

Ulica przed jej domem wyglądała tak samo jak zawsze. Niebo rozjaśniały pierwsze promienie brzasku. Zobaczyła światła zapalające się w domu jej sąsiada, pana Telushkina. Wcześnie wstawał i zwykle wyruszał do pracy co najmniej godzinę przed nią, ale tego ranka zbudziła się pierwsza i patrzyła na swoją okolicę zupełnie inaczej. Zobaczyła, jak po drugiej stronie ulicy włączają się automatyczne zraszacze i znaczą wilgotne kręgi na trawniku. Zobaczyła przejeżdżającego na rowerze gazeciarza, we włożonej tył na przód czapce baseballowej i usłyszała, jak ląduje na jej ganku egzemplarz „Boston Globe”. Wszystko wydaje się jak dawniej, pomyślała, ale tak nie jest. Śmierć zawitała do mojej dzielnicy i wszyscy, którzy tu mieszkają, będą o tym pamiętali. Będą patrzyli przez okna na krawężnik, przy którym stał zaparkowany taurus, i drżeli na myśl, że to mogło spotkać każdego z nich.

Zza rogu wyłoniły się światła reflektorów i ulicą przejechał samochód; zwolnił na wysokości jej domu. Radiowóz z Brookline.

Nie, nic już nie jest jak dawniej, pomyślała, patrząc w ślad za nim.

Wszystko się zmienia.

• • •