Wszystko, czym nigdy nie byliśmy - Alice Kellen - ebook + książka

Wszystko, czym nigdy nie byliśmy ebook

Kellen Alice

4,2

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Fenomen hiszpańskiego TikToka. Powieść, która poruszy nawet najtwardsze serca.

Leah rozsypała się na kawałki. Leah już nie maluje. Od wypadku, w którym zginęli jej rodzice, Leah jest cieniem samej siebie.

Axel jest najlepszym przyjacielem jej starszego brata. Kiedy przyjmuje ją pod swój dach na kilka miesięcy, chce pomóc jej się odnaleźć i złożyć w całość tę dziewczynę pełną kolorów, którą dawniej była.

Ale nie wie, że choć są jak rodzina, ona od zawsze darzy go uczuciem i że jego życie diametralnie się zmieni.

Bo, choć to zabronione, pociąga go coraz bardziej.

Bo jest morzem, rozgwieżdżonym niebem i winylami Beatlesów.

Bo czasami wystarczy jedno Let It Be, żeby mieć wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (94 oceny)
43
32
14
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
oleczka_001

Nie oderwiesz się od lektury

Wow nigdy nie czytałam książki, która tak emocjonalnie opisuje stratę i smutek po śmierci najbliższych osób. Piękna opowieść o przeżywaniu żałoby, pasji i rozwijającemu się uczuciu. Jedna z najlepszych książek jakie przeczytałam w tym roku.
10
janinamat

Całkiem niezła

Jak dla mnie za bardzo refleksyjna. Za dużo wewnętrznego rozdrapywania ran, za mało akcji.
00
janett28

Dobrze spędzony czas

przyjemna książka
00
miszczkoks

Dobrze spędzony czas

Ładna historia, dobry styl autorki, lekko się czyta. Jeśli ktoś lubi książki o artystach to polecam. Ja sie okropnie zmęczyłam przy tej lekturze ale dlatego, że lubię bad boy'ów.
00
AlicjaAmi

Dobrze spędzony czas

Miałam ochotę na smutną,nostalgiczną historię.Dodam ,że to nie miała być lektura depresyjna ,ale raczej taka zmierzająca mniej czy bardziej,ku szczęściu.Dokładnie to odnalazłam w tej książce.Motyw trudnego wychodzenia z żałoby,przewijajacy się temat śmierci,ale i pełne życia serfowanie,plaża,malarstwo i kolorowe farby.I oczywiście miłość,wpasująca się w klimat,bo slodko-gorzka.Teoretycznie ta 10letnia różnica wieku, między bohaterami, nie jest czymś złym,a jednak w ich relacji coś uwiera.Nie jest tak jednoznacznie poprawna.Warto uprzedzić,że bohaterowie przetwarzają wiele myśli i emocji w swoich głowach czy wspólnych rozmowach,sporo z tego zostało też i w mojej.W odpowiednim nastroju można to wszystko docenić.Ja jestem na tak.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTodo lo que nunca fu­imos
Co­py­ri­ght © 2019 by Alice Kel­len Au­thor re­pre­sen­ted by Edi­ta­bundo Agen­cia Li­te­ra­ria S.L. Co­py­ri­ght © 2019 by Edi­to­rial Pla­neta, S.A. Co­py­ri­ght © 2023 for this trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Motto po­cho­dzi z utworu Mleko i miód Rupi Kaur w prze­kła­dzie Anny Gra­lak.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
Pro­jekt okładki Lo­okat­cia.com
Skład i ła­ma­nie An­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8265-626-8
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24 61-657 Po­znańwy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ne­ïry, Abril i Sa­ray,

dzię­kuję, że je­ste­ście... i w ogóle za wszystko

wszyst­kie re­wo­lu­cje

za­czy­nają się i koń­czą

jego ustami

RUPI KAUR

Pro­log

„WSZYSTKO MOŻE OD­MIE­NIĆ SIĘ W JED­NEJ CHWILI”. Tyle razy sły­sza­łam to zda­nie, ale ni­gdy nie ob­ra­ca­łam go w ustach, nie roz­gry­za­łam po­je­dyn­czych słów, nie oswa­ja­łam ich, jakby mo­gły do­ty­czyć wła­śnie mnie. Nie czu­łam gorz­kiego smaku to­wa­rzy­szą­cego „co by było gdyby...” po tym, jak już wy­da­rzy się coś złego, a ty za­sta­na­wiasz się, czy można było tego unik­nąć, bo róż­nica dzie­ląca mieć wszystko od nie mieć nic czę­sto wy­nosi se­kundę. Za­le­d­wie jedną. Jak wtedy, kiedy sa­mo­chód z na­prze­ciwka zje­chał na prze­ciw­le­gły pas. Albo jak te­raz, kiedy on do­szedł do wnio­sku, że nie ma o co wal­czyć, a czer­nie i sza­ro­ści po­kryły ko­lory, które jesz­cze kilka mie­sięcy temu uno­siły się wo­kół mnie...

Dla­tego że w tej jed­nej se­kun­dzie on skrę­cił w prawo.

A ja, choć chcia­łam iść za nim, na­po­tka­łam mur.

I wie­dzia­łam, że da­lej mogę iść tylko w lewo.

1. Axel

PO­ŁO­ŻY­ŁEM SIĘ NA DE­SCE SUR­FIN­GO­WEJ, mo­rze wo­kół mnie ko­ły­sało się nie­znacz­nie. Tego dnia prze­zro­czy­sta woda wy­glą­dała ni­czym w bez­kre­snym po­zba­wio­nym kra­wę­dzi ba­se­nie. Nie było fal ani wia­tru, żad­nego ha­łasu. Sły­sza­łem wła­sny mia­rowy od­dech i chlu­pot za każ­dym ra­zem, kiedy za­nu­rza­łem w wo­dzie ra­miona, aż w końcu da­łem so­bie spo­kój i le­ża­łem w bez­ru­chu, wpa­tru­jąc się w ho­ry­zont.

Mógł­bym po­wie­dzieć, że cze­ka­łem na zmianę po­gody lub na do­brą falę, tyle tylko że wie­dzia­łem, że tego dnia żad­nych fal nie bę­dzie. Albo że taki mia­łem spo­sób na spę­dza­nie wol­nego czasu, co aku­rat było prawdą. A jed­nak pa­mię­tam, że w tam­tej chwili usil­nie się nad czymś za­sta­na­wia­łem. Wła­śnie tak, za­sta­na­wia­łem się nad swoim ży­ciem, mia­łem wra­że­nie, że osią­gną­łem już wszyst­kie cele i speł­ni­łem jedno po dru­gim wła­sne ma­rze­nia. „Je­stem szczę­śliwy”, po­wie­dzia­łem do sie­bie. I pa­mię­tam ton lek­kiego zwąt­pie­nia, który echem roz­szedł się po mo­jej gło­wie i spra­wił, że na­gle, nie od­ry­wa­jąc wzroku od po­fa­lo­wa­nej po­wierzchni, zmarsz­czy­łem brwi. „Je­stem szczę­śliwy?”, za­py­ta­łem sa­mego sie­bie. Nie spodo­bała mi się ta nie­pew­ność, która za­czy­nała po­woli kieł­ko­wać, do­po­mi­na­jąc się mo­jej uwagi.

Za­mkną­łem oczy i za­nu­rzy­łem się w mo­rzu.

Po­tem, z de­ską sur­fin­gową pod pa­chą, ru­szy­łem boso do domu, naj­pierw po pia­sku, a na­stęp­nie po po­ro­śnię­tej chwa­stami ścieżce. Po­pchną­łem furtkę nogą sto­sun­kowo mocno – za­wsze za­ci­nała się z po­wodu wil­goci – de­skę zo­sta­wi­łem na ta­ra­sie z tyłu domu i wsze­dłem do środka. Zło­żony na pół ręcz­nik po­ło­ży­łem na krze­śle i nie prze­bie­ra­jąc się, usia­dłem przy biurku zaj­mu­ją­cym nie­mal całą ścianę sa­lonu; pa­no­wał na nim straszny baj­zel. Przy­naj­mniej tak po­wie­dzia­łaby każda upo­rząd­ko­wana osoba. Dla mnie był to me­ga­po­rzą­dek. Wszę­dzie wa­lały się ja­kieś za­pi­ski, próbne szkice i po­gry­zmo­lone kartki. Po pra­wej było tro­chę przej­rzy­ściej – stały tam dłu­go­pisy, ołówki i farby, a nad nimi wi­siał ka­len­darz, na któ­rym za­zna­czy­łem kilka dat, ta­kich jak ter­miny od­da­nia pro­jek­tów; po dru­giej stro­nie stał mój kom­pu­ter.

Przej­rza­łem na­gro­ma­dzone zle­ce­nia i od­pi­sa­łem na parę mejli, za­nim otwo­rzy­łem pro­jekt, któ­rym się wła­śnie zaj­mo­wa­łem, fol­der tu­ry­styczny Gold Co­ast. Za­da­nie było do­syć ba­nalne, jedna ilu­stra­cja przed­sta­wia­jąca plażę i ocean z za­wi­ja­ją­cymi się fa­lami, po któ­rych sur­fo­wały po­zba­wione szcze­gó­łów ludz­kie syl­wetki. Tego typu zle­ce­nia lu­bi­łem naj­bar­dziej: pro­ste, szyb­kie do wy­ko­na­nia, do­brze płatne i do­pre­cy­zo­wane. Nic w ro­dzaju „wy­myśl coś sam” albo „wo­le­li­by­śmy, że­byś za­pro­po­no­wał nam kilka wer­sji”, tylko po pro­stu „na­ry­suj je­baną plażę”.

Po dłuż­szej chwili po­sze­dłem zro­bić so­bie ka­napkę z tym, co aku­rat było w lo­dówce, i na­la­łem so­bie drugą kawę, bez cu­kru, zimną. Wła­śnie mia­łem upić łyk, kiedy ktoś za­pu­kał do drzwi. Nie lu­bi­łem nie­za­po­wie­dzia­nych wi­zyt. Od­sta­wi­łem ku­bek na ku­chen­nym bla­cie i zmarsz­czy­łem brwi.

Gdy­bym wtedy wie­dział, co przy­nie­sie ze sobą te kilka ude­rzeń, może po­sta­no­wił­bym nie otwie­rać. Cho­ciaż wła­ści­wie kogo ja chcę oszu­kać? Ni­gdy nie od­wró­cił­bym się do nich ple­cami. To sta­łoby się tak czy ina­czej. Wcze­śniej czy póź­niej. Co za róż­nica? Czu­łem się tak, jak­bym od po­czątku grał w ro­syj­ską ru­letkę pi­sto­le­tem z peł­nym ma­ga­zyn­kiem. Nie było in­nego wyj­ścia, któ­raś z kul mu­siała prze­szyć mi serce.

Na­dal opie­ra­łem się o fra­mugę, kiedy do­tarło do mnie, że to nie jest przy­ja­ciel­ska wi­zyta. Od­su­ną­łem się, po­zwa­la­jąc za­ska­ku­jąco po­nu­remu i po­waż­nemu Oli­ve­rowi wejść do środka.

Po­sze­dłem za nim do kuchni i spy­ta­łem, co się stało. Na­wet nie spoj­rzał na kawę, otwo­rzył górną szafkę, w któ­rej trzy­ma­łem bu­telki, i wy­cią­gnął brandy.

– Nie­źle, jak na wtor­kowy po­ra­nek – wy­pa­li­łem.

– Mam za­je­bi­sty pro­blem.

Cze­ka­łem w mil­cze­niu. Uświa­do­mi­łem so­bie, że na­dal je­stem w ką­pie­lów­kach, w które wsko­czy­łem za­raz po prze­bu­dze­niu. Oli­ver z ko­lei był ubrany w dłu­gie spodnie i białą ko­szulę; strój, któ­rego jesz­cze nie­dawno po­przy­się­gał ni­gdy na sie­bie nie wło­żyć.

– Nie wiem, co zro­bić, cały czas sta­ram się wy­my­ślić ja­kiś plan B, ale chyba wy­czer­pa­łem wszyst­kie moż­li­wo­ści i chyba... chyba będę cię po­trze­bo­wał.

Przy­kuło to moją uwagę, głów­nie dla­tego, że Oli­ver ni­gdy o nic nie pro­sił, na­wet mnie, a zo­sta­łem jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, jesz­cze za­nim na­uczył się jeź­dzić na ro­we­rze. Na­wet w naj­gor­szym mo­men­cie swo­jego ży­cia od­rzu­cił wszelką po­moc, jaką mu za­ofe­ro­wa­łem. Nie wiem, czy z po­wodu dumy, czy dla­tego, że nie chciał spra­wiać kło­potu, a może sam chciał so­bie udo­wod­nić, że w tej sy­tu­acji bez względu na jej trud­no­ści da radę.

Może dla­tego za­re­ago­wa­łem bez wa­ha­nia:

– Wiesz, że zro­bię dla cie­bie wszystko.

Oli­vier jed­nym hau­stem do­pił drinka, wsta­wił szklankę do zlewu i oparł o niego ręce.

– Wy­sy­łają mnie do Syd­ney. Na ja­kiś czas.

– Nie wie­rzę, stary... – Otwo­rzy­łem sze­roko oczy.

– Nie bę­dzie mnie trzy ty­go­dnie w mie­siącu przez cały rok. Chcą, że­bym przy­pil­no­wał na miej­scu otwar­cia no­wego od­działu. Będę mógł wró­cić do­piero, jak się ze wszyst­kim upo­rają. Chcia­łem od razu od­rzu­cić tę ofertę, ale, cho­lera, po­dwa­jają mi pen­sję, Axel. A te­raz bar­dzo po­trze­buję pie­nię­dzy. Ze względu na nią. Na wszystko.

Pa­trzy­łem, jak zde­ner­wo­wany prze­cze­suje ręką włosy.

– Rok to nie tak długo... – bąk­ną­łem.

– Nie mogę jej ze sobą za­brać. Po pro­stu nie da rady.

– Co masz na my­śli?

Nie oszu­kujmy się, do­sko­nale wie­dzia­łem, co cza­iło się za „nie mogę jej ze sobą za­brać”. Od­po­wiedź uwię­zła mi w gar­dle, bo mia­łem świa­do­mość, że nie mogę od­mó­wić, zwłasz­cza że oboje na­le­żeli do wą­skiego grona osób, które ko­cha­łem naj­bar­dziej na świe­cie. Do ro­dziny. Nie tej, która jest ci dana, bo tej aku­rat mia­łem pod do­stat­kiem, tylko do tej, którą sam so­bie wy­bie­rasz.

– Wiem, że pro­szę o wiele. – Tak było. – Ale to je­dyne wyj­ście. Nie mogę za­brać jej ze sobą do Syd­ney, do­piero za­czął się rok szkolny, a po­przedni pra­wie cały stra­ciła. Nie mogę wy­rwać jej ze świata, który zna, to dla niej za duża zmiana, no i tylko wy nam zo­sta­li­ście. A nie mogę też zo­sta­wić jej sa­mej; ma na­pady pa­niki i kosz­mary, i nie... nie jest z nią do­brze; chciał­bym, żeby Leah stała się znowu sobą, za­nim za rok pój­dzie na uni­wer­sy­tet.

Po­dra­pa­łem się po karku, pod­sze­dłem do szafki, na­śla­du­jąc po ko­lei wszyst­kie wcze­śniej­sze ru­chy Oli­vera, i się­gną­łem po bu­telkę brandy. Po­czu­łem pie­cze­nie w prze­łyku.

– Kiedy wy­jeż­dżasz? – za­py­ta­łem.

– Za dwa ty­go­dnie.

– Kurwa, Oli­ver.

2. Axel

KIEDY SKOŃ­CZY­ŁEM SIE­DEM LAT, ojca wy­rzu­cili z pracy i prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do mekki ar­ty­stów – mia­steczka o na­zwie By­ron Bay. A po­nie­waż wcze­śniej miesz­ka­li­śmy w Mel­bo­urne, w bloku na trze­cim pię­trze, to kiedy do­tar­li­śmy do na­szego no­wego domu, po­czu­łem, jak­bym od tej pory był bez prze­rwy na wa­ka­cjach. W By­ron Bay czę­sto wi­dy­wa­łem lu­dzi cho­dzą­cych po mie­ście lub po su­per­mar­ke­cie boso. Pa­no­wała tu luźna at­mos­fera, pra­wie nikt nie pa­trzył na ze­ga­rek i praw­do­po­dob­nie za­ko­cha­łem się w każ­dym za­kątku, jesz­cze za­nim po­cią­gną­łem za klamkę drzwi sa­mo­chodu i otwie­ra­jąc je, ude­rzy­łem nimi na­dą­sa­nego chło­paka, mo­jego przy­szłego, jak się oka­zało, są­siada.

Oli­ver miał po­tar­gane włosy, wor­ko­wate ubra­nie i wy­glą­dał jak dzi­kus. Geo­r­gia, moja matka, czę­sto w cza­sie ro­dzin­nych przy­jęć, kiedy wy­piła o je­den kie­li­szek wina za dużo, wspo­mi­nała to pierw­sze spo­tka­nie i mó­wiła, że o mały włos zła­pa­łaby go i siłą za­cią­gnęła do na­szego no­wego domu, żeby po­rząd­nie go wy­szo­ro­wać. Na szczę­ście, kiedy chwy­ciła go za rę­kaw ko­szulki, na­de­szli Jo­ne­so­wie. Pu­ściła chłopca, jak tylko po­jęła, że stoi na­prze­ciwko źró­dła pro­blemu. Uśmiech­nięty pan Jo­nes w pon­czo usma­ro­wa­nym ko­lo­rową farbą wy­cią­gnął do niej rękę. Pani Jo­nes zaś rzu­ciła się jej na szyję, a mama zu­peł­nie onie­miała. Oj­ciec, mój brat i ja wy­buch­nę­li­śmy śmie­chem, wi­dząc zmie­sza­nie ma­lu­jące się na jej twa­rzy.

– Za­kła­dam, że je­ste­ście na­szymi no­wymi są­sia­dami – za­gad­nęła matka Oli­vera.

– Tak, wła­śnie przy­je­cha­li­śmy – przed­sta­wił się mój oj­ciec.

Roz­mowa trwała jesz­cze chwilę, ale Oli­ver nie wy­glą­dał, jakby miał za­miar się z nami przy­wi­tać. Ką­tem oka zo­ba­czy­łem na­to­miast, jak ze znu­dzoną miną wy­ciąga z kie­szeni procę i ka­myk i ce­luje w mo­jego brata Ju­stina. Tra­fił za pierw­szym ra­zem. Wy­buch­ną­łem śmie­chem i od razu uzna­łem, że szybko się za­przy­jaź­nimy.

3. Leah

– HERE CO­MES THE SUN, here co­mes the sun – w gło­wie sły­sza­łam po­wta­rza­jące się słowa pio­senki, ale nie było ani śladu tego słońca w czar­nych sta­wia­nych na pa­pie­rze kre­skach. Sam mrok i su­rowe pro­ste li­nie. Po­czu­łam, że serce za­czyna mi bić co­raz szyb­ciej, co­raz nie­spo­koj­niej, co­raz mniej ryt­micz­nie. Ta­chy­kar­dia. Zmię­łam kartkę, ci­snę­łam ją do ko­sza i wy­cią­gnę­łam się na łóżku, kła­dąc rękę na piersi i sta­ra­jąc się od­dy­chać... tylko od­dy­chać....

4. Axel

WY­SIA­DŁEM Z SA­MO­CHODU i wdra­pa­łem się po schod­kach, sta­jąc przed drzwiami domu ro­dzi­ców. Punk­tu­al­ność nie była moją mocną stroną, więc jak co nie­dzielę na ro­dzin­nym obie­dzie po­ja­wi­łem się ostatni. Mama na po­wi­ta­nie prze­cze­sała mi włosy pal­cami i za­py­tała, czy tego piega na ra­mie­niu mia­łem już ty­dzień wcze­śniej. Sły­sząc py­ta­nie, oj­ciec prze­wró­cił oczami, uści­skał mnie i prze­pu­ścił do sa­lonu. Tam rzu­cili się na mnie moi bra­tan­ko­wie, któ­rzy ła­pali mnie za nogi, do­póki Ju­sti­nowi nie udało się ich okieł­znać obiet­nicą cze­ko­la­dek.

– Na­dal roz­da­jesz ła­pówki? – za­py­ta­łem.

– To je­dyna sku­teczna me­toda – od­parł z re­zy­gna­cją.

Bliź­niaki za­śmiały się ci­cho, a ja mu­sia­łem oprzeć się po­ku­sie, żeby do nich nie do­łą­czyć. Dia­bły w ludz­kiej skó­rze. Dwa uro­cze dia­bły, które przez cały dzień na prze­mian krzy­czały: „Wujku Axelu, pod­sadź mnie!”, „Wujku Axelu, zsadź mnie!”, „Wujku Axelu, kup mi to!”, „Wujku Axelu, strzel so­bie w łeb!” i tym po­dobne. To z ich po­wodu mój star­szy brat za­czy­nał ły­sieć (choć sam z sie­bie ni­gdy nie przy­znałby się, że używa pro­duk­tów za­po­bie­ga­ją­cych wy­pa­da­niu wło­sów), a Emily, ta sama dziew­czyna, z którą spo­ty­kał się jesz­cze w li­ceum, a która zo­stała jego żoną, za­częła no­sić wy­godne leg­ginsy i uśmie­chać się za każ­dym ra­zem, kiedy któ­ryś z jej sy­nów po­sta­no­wił na nią zwy­mio­to­wać albo na­ba­zgro­lić jej coś na ubra­niu mar­ke­rem.

Ski­ną­łem Oli­ve­rowi na po­wi­ta­nie i pod­sze­dłem do Leah, która sie­działa przy za­sta­wio­nym stole, wbi­ja­jąc wzrok w wi­no­rośl wy­ma­lo­waną na brze­gach ta­le­rza. Kiedy usia­dłem obok i da­łem jej de­li­kat­nego ko­le­żeń­skiego kuk­sańca, pod­nio­sła na mnie wzrok. Nie za­re­ago­wała. Nie tak, jak zro­bi­łaby wcze­śniej, uśmie­cha­jąc się tym swoim uśmie­chem roz­świe­tla­ją­cym jej całą twarz i po­kój. Za­nim zdą­ży­łem co­kol­wiek po­wie­dzieć, po­ja­wił się mój oj­ciec i po­sta­wił na środku stołu tacę z na­dzie­wa­nym kur­cza­kiem. Już za­czy­na­łem roz­glą­dać się wo­kół z kon­ster­na­cją, kiedy mama wrę­czyła mi misę pie­czo­nych wa­rzyw. Uśmiech­ną­łem się w po­dzięce.

Je­dli­śmy, nie prze­sta­jąc roz­ma­wiać o wszyst­kim po ko­lei – ro­dzin­nej ka­wiarni, se­zo­nie sur­fin­go­wym, ostat­niej za­raź­li­wej cho­ro­bie, któ­rej ist­nie­nie od­kryła matka. Je­dy­nym nie­pod­ję­tym te­ma­tem był ten, który wi­siał w po­wie­trzu, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo sta­ra­li­śmy się go igno­ro­wać. Kiedy na­de­szła pora de­seru, oj­ciec od­chrząk­nął, a ja po­czu­łem, że ma do­syć uda­wa­nia, że nic się nie dzieje.

– Oli­ver, chłop­cze, do­brze to prze­my­śla­łeś?

Wszy­scy spoj­rze­li­śmy na niego. Wszy­scy poza jego sio­strą.

Leah nie od­ry­wała wzroku od ser­nika.

– De­cy­zja za­pa­dła. Nim się obej­rzy­cie, będę z po­wro­tem.

Matka wstała i te­atral­nym ge­stem za­sło­niła twarz ser­wetką, nie mo­gąc po­wstrzy­mać szlo­chu, po czym wy­szła do kuchni. Po­krę­ci­łem głową, kiedy oj­ciec chciał iść za nią i za­pro­po­no­wa­łem, że sam po­sta­ram się ją uspo­koić. Za­czerp­ną­łem głę­boko po­wie­trza, sta­ną­łem obok niej i opar­łem się o blat ku­chenny.

– Mamo, nie mo­żesz tak się za­cho­wy­wać, nie tego te­raz po­trze­bują...

– To sil­niej­sze ode mnie, synu. Cała ta sy­tu­acja jest nie do znie­sie­nia. Co jesz­cze się wy­da­rzy? To był kosz­marny rok, kosz­marny...

Mo­głem rzu­cić ja­ką­kol­wiek głu­potę typu „bez prze­sady” albo „wszystko ja­koś się ułoży”, ale nie mia­łem od­wagi, bo wie­dzia­łem, że to nie­prawda, że nic nie bę­dzie już ta­kie jak daw­niej. Na­sze ży­cie nie tyle ule­gło zmia­nie, od­kąd Jo­ne­so­wie zgi­nęli w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, ile stało się in­nym ży­ciem, zu­peł­nie od­mien­nym, bez dwóch osób, wcze­śniej sil­nie obec­nych, ni­czym ro­pie­jąca rana, która nie może się za­bliź­nić.

Od kiedy po­sta­wi­li­śmy nogę w By­ron Bay, sta­li­śmy się ro­dziną. My. Oni. Za­wsze ra­zem. Mimo róż­nic. Jo­ne­so­wie bu­dzili się co­dzien­nie rano, my­śląc je­dy­nie o „tu i te­raz”, a moja matka nie­ustan­nie za­mar­twiała się o przy­szłość. Oni byli ma­la­rzami na­le­żą­cymi do ar­ty­stycz­nego światka, przy­wy­kłymi do ży­cia na ło­nie na­tury, my zna­li­śmy je­dy­nie miej­skie ży­cie Mel­bo­urne. Mimo tych wszyst­kich „tak” i wszyst­kich „nie” pa­da­ją­cych rów­no­cze­śnie na za­dane py­ta­nie; po­mimo sprzecz­nych opi­nii i dys­ku­sji trwa­ją­cych do bia­łego rana pod­czas wspól­nych ko­la­cji w ogro­dzie...

By­li­śmy nie­roz­łączni.

A te­raz wszystko się roz­pa­dło.

Matka otarła łzy.

– Jak mo­gło mu przyjść do głowy, żeby zo­sta­wić ci Leah? Prze­cież my mo­gli­śmy zna­leźć ja­kieś roz­wią­za­nie, na przy­kład zro­bić szybki re­mont sa­lonu i za­mie­nić go w dwa po­koje albo ku­pić roz­kła­daną ka­napę. Wiem, że to może nie naj­wy­god­niej­sze i że ona po­trze­buje swo­jej prze­strzeni, ale, prze­cież ty nie masz na­wet żad­nego zwie­rzę­cia.

Unio­słem brew nieco do­tknięty.

– Wła­ści­wie to mam.

Matka spoj­rzała na mnie zdzi­wiona.

– Tak? A jak się na­zywa?

– Nie ma imie­nia. Jesz­cze.

W rze­czy sa­mej nie był to „mój zwie­rzak”, nie czer­pa­łem przy­jem­no­ści z po­sia­da­nia „na wła­sność” ży­wych stwo­rzeń, ale od czasu do czasu chuda kotka tri­ko­lorka z miną pod ty­tu­łem „nie­na­wi­dzę ca­łego świata” po­ja­wiała się u mnie na ta­ra­sie z tyłu domu, do­po­mi­na­jąc się o je­dze­nie, a ja da­wa­łem jej resztki z obiadu. By­wały ty­go­dnie, że przy­cho­dziła trzy lub cztery razy, a kiedy in­dziej nie ra­czyła po­ka­zać się wcale.

– To bę­dzie ka­ta­strofa.

– Mamo, mam pra­wie trzy­dzie­ści lat, do cho­lery, mogę się nią za­jąć. To naj­lep­sze roz­wią­za­nie. Wy w za­sa­dzie nie ru­sza­cie się z ka­wiarni, a kiedy już wy­cho­dzi­cie, to tylko po to, by za­jąć się bliź­nia­kami. I prze­cież nie mo­głaby przez cały rok spać w sa­lo­nie.

– Co bę­dzie­cie je­dli? – na­ci­skała.

– Nie wiem, mamo, chyba, kurwa, je­dze­nie.

– Synu, jak ty się wy­ra­żasz?!

Od­wró­ci­łem się na pię­cie i opu­ści­łem kuch­nię. Po­sze­dłem do sa­mo­chodu, wy­cią­gną­łem ze schowka po­miętą paczkę pa­pie­ro­sów i od­da­li­łem się o kilka ulic. Usia­dłem na kra­węż­niku ni­skiego chod­nika i za­pa­li­łem, wpa­tru­jąc się w ko­ły­sane wia­trem ga­łę­zie. To nie była dziel­nica, w któ­rej do­ra­sta­li­śmy, a na­sze ro­dziny splo­tły się w jedną. Obie działki ja­kiś czas temu wy­sta­wiono na sprze­daż; moi ro­dzice prze­pro­wa­dzili się do ma­łego domku z jedną sy­pial­nią w cen­trum By­ron Bay, nie­da­leko ka­wiarni, którą otwo­rzyli za­raz po tym, jak się tu prze­pro­wa­dzi­li­śmy po­nad dwa­dzie­ścia lat temu. Nie mieli naj­mniej­szego po­wodu, by na­dal miesz­kać na przed­mie­ściach. Ju­stin i ja dawno się wy­pro­wa­dzi­li­śmy, stra­cili są­sia­dów, a Oli­ver i Leah prze­pro­wa­dzili się do domu, który Oli­ver wy­na­jął, żeby tro­chę się usa­mo­dziel­nić, kiedy wró­ci­li­śmy tu po stu­diach.

– My­śla­łem, że rzu­ci­łeś.

Pod­nio­słem głowę i przy­mkną­łem po­wieki, wpa­tru­jąc się pod słońce w Oli­vera. Po­woli wy­pu­ści­łem dym, a on usiadł obok.

– Bo rzu­ci­łem. Kilka pa­pie­ro­sów dzien­nie to żadne pa­le­nie. A przy­naj­mniej nie ta­kie, jak tych, co na­prawdę palą.

Uśmiech­nął się, się­gnął po paczkę, wy­jął pa­pie­rosa i sam za­pa­lił.

– Wpa­ko­wa­łem cię w nie­złe ta­ra­paty, co?

Przy­pusz­czam, że ob­ję­cie opieki nad dzie­więt­na­sto­latką, która już w ni­czym nie przy­po­mi­nała ma­łej dziew­czynki, można było uznać za „ta­ra­paty”. Ale rów­no­cze­śnie przy­po­mnia­łem so­bie wszystko, co Oli­ver kie­dy­kol­wiek dla mnie zro­bił. Od na­uki jazdy na ro­we­rze po zła­many nos w bójce, w którą wplą­tał się z mo­jej winy, kiedy stu­dio­wa­li­śmy w Bris­bane. Ode­tchną­łem głę­boko i zga­si­łem nie­do­pa­łek na ziemi.

– Damy so­bie radę – po­wie­dzia­łem.

– Leah może jeź­dzić do szkoły ro­we­rem, a przez resztę czasu i tak sie­dzi za­mknięta w po­koju. Nie udaje mi się jej stam­tąd wy­cią­gnąć, sam wiesz... Chciał­bym, żeby wszystko było znowu jak daw­niej. I ma swoje przy­zwy­cza­je­nia, ale o tym jesz­cze zdążę ci opo­wie­dzieć. Będę przy­la­ty­wać co mie­siąc i...

– Spo­koj­nie, na pewno nie bę­dzie to ta­kie skom­pli­ko­wane.

Bo i dla mnie nie było to ni­czym skom­pli­ko­wa­nym, przy­naj­mniej nie tak jak dla niego. Mu­sia­łem tylko przy­zwy­czaić się do miesz­ka­nia z kimś, czego nie ro­bi­łem od lat, i do pa­no­wa­nia nad sobą. Resztę mo­gli­śmy wy­pra­co­wać na bie­żąco. Po wy­padku Oli­ver mu­siał wy­rzec się bez­tro­skiego ży­cia, które wie­dli­śmy do tam­tej pory, i za­jąć się sio­strą. Pod­jął pracę w fir­mie, któ­rej nie lu­bił, ale da­wała mu do­brą pen­sję i sta­bi­li­za­cję.

Mój przy­ja­ciel wziął głę­boki od­dech i na mnie spoj­rzał.

– Bę­dziesz na nią uwa­żał, prawda?

– Kurwa, a jakby ina­czej – za­pew­ni­łem.

– Okej, bo Leah... tylko ona mi zo­stała.

Przy­tak­ną­łem i nie mu­sie­li­śmy na­wet na sie­bie pa­trzeć, żeby się zro­zu­mieć: on po­czuł ulgę, bo wie­dział, że zro­bię wszystko, co w mo­jej mocy, żeby Leah czuła się do­brze, a ja zda­łem so­bie sprawę, że praw­do­po­dob­nie to mnie Oli­ver ufał naj­bar­dziej.

5. Axel

OLI­VER POD­NIÓSŁ KIE­LI­SZEK, a na jego ustach po­ja­wił się uśmiech.

– Za przy­jaźń! – krzyk­nął.

Stuk­ną­łem się z nim i upi­łem łyk drinka, które wła­śnie nam po­dano. Była to ostat­nia so­bota przed wy­jaz­dem Oli­vera do Syd­ney i w końcu, pod wpły­wem na­ci­sków, udało mi się go prze­ko­nać, że­by­śmy wy­rwali się gdzieś na chwilę. Skoń­czy­li­śmy tam gdzie zwy­kle, w Ca­vvan­bah, pod go­łym nie­bem, nie­mal na przed­mie­ściach, nie­da­leko plaży nad oce­anem. Lo­kal na­zy­wał się tak samo jak tu­tej­sza osada abo­ry­ge­nów, co zna­czyło „miej­sce spo­tka­nia”, i w rze­czy sa­mej naj­le­piej pu­en­to­wało du­cha i toż­sa­mość By­ron Bay. Buda, w któ­rej ser­wo­wano drinki i stało kilka sto­li­ków po­ma­lo­wa­nych na wy­spiar­ski nie­bie­ski ko­lor, do­sko­nale współ­grała z trzci­no­wym da­chem, pal­mami i za­wie­szo­nymi pod su­fi­tem huś­taw­kami roz­lo­ko­wa­nymi wo­kół baru, słu­żą­cymi za krze­sła.

– Nie mogę uwie­rzyć, że wy­jeż­dżam.

Trą­ci­łem go łok­ciem, a on za­śmiał się bez prze­ko­na­nia.

– To tylko rok, no i bę­dziesz przy­jeż­dżał co mie­siąc.

– Ale Leah..., kurwa, Leah...

– Będę o nią dbał – po­wie­dzia­łem znowu, bo po­wta­rza­łem to samo nie­mal co­dzien­nie od tam­tego po­ranka, kiedy po­ja­wił się u mnie i wspól­nie ob­my­śli­li­śmy plan. – Za­wsze po­tra­fi­li­śmy utrzy­mać się na po­wierzchni, nie za­po­mi­naj, że na­sza za­sada brzmi: „Byle do przodu”, te­raz też nam się uda.

Po­tarł twarz dło­nią i wes­tchnął.

– Oby na­dal było to ta­kie pro­ste.

– Jest. A te­raz zo­stawmy te­mat i chodźmy się ba­wić. – Do­pi­łem drinka jed­nym hau­stem i pod­nio­słem się od sto­lika. – Idę po na­stępną ko­lejkę, chcesz to samo?

Oli­ver przy­tak­nął, a ja ru­szy­łem w stronę baru, za­trzy­mu­jąc się po dro­dze kilka razy, żeby po­zdro­wić zna­jo­mych. W tak ma­łym mie­ście pra­wie wszy­scy się znali, przy­naj­mniej z wi­dze­nia. Łok­ciami opar­łem się o bar i uśmiech­ną­łem do Ma­di­son, kiedy zro­biła na­dą­saną minę po tym, jak po­dała dwa drinki klien­tom sto­ją­cym obok.

– Na­stępna ko­lejka? Chcesz się upić?

– Nie wiem. To za­leży. Czy je­śli się upiję, mogę li­czyć na to, że mnie wy­ko­rzy­stasz?

Ma­di­son zdu­siła śmiech i się­gnęła po bu­telkę.

– A chciał­byś?

– Wiesz, że z tobą za­wsze.

Po­dała mi dwa drinki, wpa­tru­jąc się we mnie po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Mam na cie­bie za­cze­kać, czy masz ja­kieś inne plany?

– Będę się tu na­dal krę­cił, jak skoń­czysz.

Resztę wie­czoru spę­dzi­li­śmy z Oli­ve­rem na pi­ciu i wspo­mi­na­niu. Na przy­kład jak wtedy, kiedy upi­li­śmy się na plaży i za­dzwo­ni­li­śmy po jego ojca, a on za­miast po nas przy­je­chać i za­brać nas do domu, po­sta­no­wił na­ma­lo­wać nas w swoim szki­cow­niku, jak le­żymy roz­wa­leni na pia­sku w dziw­nych po­zach, a po­tem od­bił ry­su­nek na ksero i po­roz­wie­szał w domu u nich i u nas, że­by­śmy do­brze za­pa­mię­tali, że za­cho­wa­li­śmy się jak idioci. Do­uglas Jo­nes miał dość spe­cy­ficzne po­czu­cie hu­moru. Albo jak wtedy, kiedy wpa­ko­wa­li­śmy się w Bris­bane w nie­zły ka­nał, tego dnia, kiedy udało nam się zdo­być skądś zioło, a ja spa­li­łem się na amen i w głu­pawce wy­rzu­ci­łem do mo­rza klu­cze od wy­naj­mo­wa­nego miesz­ka­nia. Oli­ver na kom­plet­nym haju rzu­cił się w ubra­niu ich szu­kać, a ja na brzegu la­łem ze śmie­chu.

W tam­tym cza­sie po­przy­się­gli­śmy so­bie, że ni­gdy nie zmie­nimy na­szego stylu ży­cia i bę­dzie ono za­wsze ta­kie jak mia­steczko, w któ­rym do­ra­sta­li­śmy – pro­ste, na lu­zie, a jego esen­cją będą sur­fing i kontr­kul­tura.

Spoj­rza­łem na Oli­vera i po­wstrzy­ma­łem wes­tchnie­nie, do­pi­ja­jąc drinka.

– Idę, nie chcę zo­sta­wiać jej sa­mej na tak długo – po­wie­dział.

– Do­bra. – Za­śmia­łem się, wi­dząc, jak się za­chwiał, a on po­ka­zał mi środ­kowy pa­lec i zo­sta­wił na stole parę bank­no­tów. – Po­ga­damy ju­tro.

– Do ju­tra – od­po­wie­dział.

Przy­sia­dłem się jesz­cze na chwilę do grupy zna­jo­mych. Ga­vin opo­wie­dział nam o swo­jej no­wej dziew­czy­nie, tu­ry­stce, która przy­je­chała dwa mie­siące wcze­śniej i po­sta­no­wiła zo­stać na czas nie­okre­ślony. Jake ze trzy lub cztery razy opi­sy­wał nam pro­jekt swo­jej no­wej de­ski sur­fin­go­wej. Tom tylko pił i słu­chał reszty. A ja prze­sta­łem my­śleć, w miarę jak lo­kal po dwu­na­stej za­czął pu­sto­szeć. Kiedy ostatni klient wy­szedł, okrą­ży­łem budę, w któ­rej mie­ścił się bar, otwo­rzy­łem tylne drzwi i wsze­dłem do środka.

– Przy­po­mnij mi, dla­czego je­stem taki cier­pliwy.

Ma­di­son uśmiech­nęła się, za­cią­gnęła ża­lu­zję i po­de­szła bli­żej z za­lot­nym uśmie­chem. Wsu­nęła palce w szlufki mo­ich dżin­sów i przy­cią­gnęła mnie do sie­bie, aż na­sze pół­otwarte usta się spo­tkały.

– Bo umiem ci to wy­na­gro­dzić... – wy­szep­tała.

– Od­śwież mi pa­mięć.

Ścią­gną­łem z niej skąpy top. Nie miała pod spodem sta­nika. Ma­di­son roz­pięła gu­zik mo­ich spodni, po czym ocie­ra­jąc się o mnie bar­dzo po­woli, uklęk­nęła. Kiedy wzięła go do ust, przy­mkną­łem po­wieki i mu­sia­łem oprzeć się o są­sied­nią ścianę. Za­nu­rzy­łem palce w jej wło­sach, na­le­ga­jąc, by po­ru­szała się co­raz szyb­ciej, brała go co­raz głę­biej. Kiedy już pra­wie do­cho­dzi­łem, od­su­ną­łem się od niej na chwilę i za­ło­ży­łem gumkę. Po czym za­nu­rzy­łem się w niej, przy­ci­ska­jąc jej plecy do ściany, i na­tar­łem na nią z całą gwał­tow­no­ścią, drżąc za każ­dym ra­zem, kiedy ję­czała moje imię, za­tra­ca­jąc się w tym mo­men­cie, w tej chwili roz­ko­szy, w tym sek­sie, w tym pra­gnie­niu. Nic wię­cej nie miało zna­cze­nia. Czy­sta per­fek­cja.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki