Wszyscy kochamy Mikołaja. Część 1 - Witold Jabłoński - ebook

Wszyscy kochamy Mikołaja. Część 1 ebook

Witold Jabłoński

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bartek ma siedemnaście lat, w szkole trzyma się na uboczu. Nie lubi młodzieżowego slangu ani głośnych rozmów. Mimo to z oporami przyjmuje wiadomość, że wakacje spędzi u dziadków na wsi, na skraju Puszczy Knyszyńskiej. Okazuje się jednak, że to właśnie tam przyjdzie mu się zakochać w koledze, którego w szkole mógł tylko obserwować z daleka…

„Właśnie tam się zakochał. Od razu. Nie, właściwie nie od razu, bo zanim mu się to przydarzyło, musiał minąć prawie cały sierpień, kiedy to przeczytał na Kindle’u najważniejsze lektury do następnej klasy i grał w ulubione gry. W każdym razie była to miłość od pierwszego wejrzenia, taka jak z komedii romantycznych lub ckliwych romansów. Do tej pory Bartek sądził więc, że coś takiego zdarza się tylko w kompletnie wydumanych, oderwanych od życia fabułach, jakie lubiła Renata, aż tu nagle uczucie spadło na niego jak grom z jasnego nieba.

Ale po kolei. Najpierw trzeba opowiedzieć, jak do tego doszło”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 330

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przed pandemią, wpewnym elitarnym liceum…

Spis treści

Sierpień

Samotnik

Niespodziewani goście

Burza i po burzy

Ocaleni

Zepsute dzieciaki

Wrzesień

Rodzice

Fanfik Nr 1

Szkoła

Przybyli

Imprezy

Dylemat

Rozwiązanie

Podziękowania

Sierpień

Samotnik

Bartek w ogóle się nie spodziewał, że tego lata się zakocha.

No bo niby jak, gdzie i przede wszystkim – w kim? Wakacje u dziadków na Podlasiu nie napawały w tej kwestii optymizmem.

Dotychczas zresztą w nikim nie był tak naprawdę zakochany. Oczywiście kochał dziadków, rodziców i w jakimś tam stopniu, z różnymi zastrzeżeniami… siebie, ale przecież nie o to chodziło. W dodatku tak się ostatnio złożyło, że jego miłość do mamy i taty też została wystawiona na ciężką próbę.

Renata i Tomasz Wierzblińscy zaoszczędzili wreszcie na wymarzoną wycieczkę do Grecji. Wymarzoną głównie przez Tomasza, bo Renata wolałaby Wyspy Kanaryjskie, ale w sumie niezbyt stanowczo sprzeciwiała się pragnieniu męża, który upierał się, że chce zobaczyć na własne oczy antyczne ruiny, w których tkwią korzenie cywilizacji europejskiej. Wycieczka do Aten, a potem rejs luksusowym statkiem na Rodos to jednak było coś, czym mogła z satysfakcją pochwalić się przed koleżankami z laboratorium. I pojechali. Sami. Bez swego jedynego syna. Bartek rozumiał, że chcą trochę pobyć we dwoje i odetchnąć od obowiązków. Nie miał także wielkiej ochoty oglądać starożytnych zabytków, a jednak czuł się wykluczony i odstawiony na boczny tor. Najchętniej w takiej sytuacji zostałby sam w domu, w Kwiecinie, bo w końcu wolna chata to prawdziwy sztos, jak mówili koledzy. Był wprawdzie szkolnym odludkiem i nie lubił slangu, jakim posługiwali się rówieśnicy, ale to słowo akurat idealnie pasowało do sytuacji. Matka jednak stanowczo się sprzeciwiła.

– Kto tutaj zadba o ciebie, kto cię nakarmi? – tłumaczyła cierpliwie synowi. – Dobrze ci zrobi więcej ruchu na świeżym powietrzu, w lesie, a babcia Anna na pewno dopilnuje, żebyś się zdrowo odżywiał.

Na nic zdały się argumenty, że ma skończone siedemnaście lat, czyli jest prawie pełnoletni i wystarczająco odpowiedzialny, by o siebie zadbać. Rad nierad zgodził się, by odwieźli go do domu dziadków Hajnowskich na skraju Puszczy Knyszyńskiej. Bartek uwielbiał rodziców mamy, w końcu byli to jedyni dziadkowie, jakich teraz miał, co jednak nie zmieniało faktu, że odbierał tegoroczne wakacje na Podlasiu jako swego rodzaju wygnanie. Na tej „zsyłce” nie mogło go czekać nic nowego ani ciekawego, nic, czego już dobrze nie znał, skoro jeździł tam prawie co roku…

A jednak właśnie tam się zakochał. Od razu. Nie, właściwie nie od razu, bo zanim mu się to przydarzyło, musiał minąć prawie cały sierpień, kiedy to przeczytał na Kindle’u najważniejsze lektury do następnej klasy i grał w ulubione gry. W każdym razie była to miłość od pierwszego wejrzenia, taka jak z komedii romantycznych lub ckliwych romansów. Nie oglądał ich ani nie czytał, ale jego matka uwielbiała tego rodzaju produkcje i często dzieliła się przy posiłkach z mężem i synem swoimi wrażeniami, bez względu na to, czy chcieli tego słuchać, czy nie. Do tej pory Bartek sądził więc, że coś takiego zdarza się tylko w kompletnie wydumanych, oderwanych od życia fabułach, jakie lubiła Renata, aż tu nagle uczucie spadło na niego jak grom z jasnego nieba.

Ale po kolei. Najpierw trzeba opowiedzieć, jak do tego doszło.

Dom dziadków, dość okazały murowany dwór z szerokim gankiem i sienią na przestrzał, należał do rodu Hajnowskich od wielu pokoleń. Niegdyś byli oni także panami pobliskiej Hajnówki (wioski, której nie należało mylić z bardziej znanym miastem, stolicą powiatu), lecz przodkowie dziadka Macieja utracili ją w wyniku konfiskaty za udział w powstaniu styczniowym, przy czym omal nie zostali wywiezieni na Syberię. Zachowali wprawdzie rodzinną siedzibę, lecz z powodu postępującego zubożenia z czasem schłopieli, zatracając szlacheckie zwyczaje. Przetrwali zabory i obie wojny światowe, a nawet blisko półwiecze komuny, żyjąc spokojnie, na uboczu. W latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia władze komunistyczne chciały wywłaszczyć „wroga klasowego” i przerobić dom na państwową leśniczówkę. Pradziadek Bartosza rozwiązał ten problem, posyłając syna do technikum leśnego, a gdy chłopak ukończył szkołę, jego ojciec, wykorzystując jeszcze przedwojenne koneksje, doprowadził do tego, że Maciej został tu leśniczym. Dziadek dorabiał sobie także później jako drwal, dzięki czemu wyrąb lasu pozostawał pod jego kontrolą. Uważał siebie za Strażnika Puszczy, czując się jej nieodłączną cząstką i dziedzicem tradycji żyjących tu przed wiekami Jaćwingów. To właśnie dzięki dziadkowi Bartek poznał historię swej rodziny ze strony mamy i dzieje domu w Hajnówce.

Obecnie dziadek był już na emeryturze, państwowa leśniczówka została przeniesiona w inne miejsce, ale w postsocjalistycznej rzeczywistości nikt na szczęście nie kwestionował praw własności Hajnowskich do rodowego gniazda, zwłaszcza że mocno już zmurszało ze starości i wymagało częstych, niekiedy dość kosztownych remontów i napraw. Jakoś trzeba było dorobić do mizernych państwowych świadczeń, toteż za radą zięcia, Tomasza, dziadkowie Bartka nastawili się na agroturystykę.

W głębi puszczy, lecz w sumie niedaleko dworku, stała opuszczona przed laty chatka leśnika, którą wspólnym wysiłkiem finansowym familie Hajnowskich i Wierzblińskich wykupiły od zarządu lasów, a potem wyremontowały i doprowadziły do stanu używalności. Na stronie internetowej, którą stworzyli Tomasz z Bartoszem, reklamowana była jako Leśna Chata, pełna ciszy i spokoju, bez zasięgu telefonicznego i internetu. Była to niezupełnie prawda, bo w domu dziadków był internet, konieczny do prowadzenia usług agroturystycznych, choć z zasięgiem istotnie różnie bywało. Tak czy owak, zachęcano gości z dużych miast, by spędzili weekend na łonie natury, z dala od wielkomiejskiego hałasu oraz szumu informacyjnego, zbierając grzyby, wdychając woń sosen, popijając świeżo zaparzoną miętę i zajadając wieczerzę przygotowaną na palenisku. I trzeba przyznać, że w ciągu kilku lat znalazło się wielu chętnych, szczególnie ze stolicy. Leśna Chata okazała się pomysłem trafionym w dziesiątkę i przynosiła dziadkom niezły dochód. Tego lata tak się jednak złożyło, że w ostatnim tygodniu sierpnia goście nagle odwołali przyjazd, wystraszeni ponoć złymi prognozami pogody. Na szczęście mieli tyle taktu, by nie żądać zwrotu przedpłaty, tym niemniej na koniec wakacji chata pozostała pusta.

Bartkowi to akurat bardzo odpowiadało. Jako typowy mieszczuch niespecjalnie sprawdzał się na co dzień w pracach gospodarczych. Maciej próbował nauczyć go rąbania drewna, lecz chłopak robił to tak nieudolnie, że zachodziła poważna obawa, iż trwale się przy tym uszkodzi, toteż dziadek w końcu się zlitował i zwolnił wnuka z tego obowiązku. Z własnej chęci Bartosz pomagał babci w kuchni i szykowaniu weków na zimę. Tę ostatnią pracę wykonywali zazwyczaj na ganku, jeśli była ładna pogoda, i Bartek uznawał to za całkiem przyjemne zajęcie. Późnymi popołudniami, po kolacji, (dziadkowie jadali wszystkie posiłki wcześniej niż mieszczuchy, wstawali bowiem, jak przystało na leśnych ludzi, zwykle około szóstej rano), zaszywał się ostatnio w Leśnej Chacie, jak twierdził – głównie po to, by spokojnie czytać lektury szkolne, choć w rzeczywistości poświęcał im tylko godzinę dziennie (czytał szybko i doskonale wszystko zapamiętywał), by po odwaleniu owej „pańszczyzny” grać w ulubioną grę z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Choć istotnie była to, zgodnie z reklamą, „strefa wolna od Wi-Fi”, grę miał na szczęście w lapku.

Właśnie Wielki Admirał Darth Turpin, paskudny, rogaty Zabrak z Iridonii, pod pozorem ścigania zbiegłych rycerzy Jedi podbijał kolejną planetę zwaną Krymina, która miała stać się perłą w koronie Imperium Galaktycznego. Okrutny lord Sith urządzał przy tym straszliwe czystki wśród miejscowej ludności, zrównywał z ziemią całe miasta i porywał dzieci w celu wychowania ich na imperialnych sługusów. Wtem stanął mu na drodze jeden z ostatnich przedstawicieli upadłego Zakonu Jedi, dzielny, rudowłosy Zele-Bart (taki nick sobie wybrał Bartek z sympatii do młodego, odważnego prezydenta Ukrainy). Zdołał zakraść się do kwatery głównej admirała, omijając stojących na straży głupkowatych szturmowców, i dopadł sługę Ciemnej Strony Mocy na rozświetlonym nielicznymi lampkami sygnalizacyjnymi korytarzu, wiodącym do głównego hangaru stacji kosmicznej, gdzie czekał na mrocznego wodza jego morderczy, owiany złą sławą myśliwiec TIE.

Sith wyczuł obecność intruza i natychmiast uruchomił miecz świetlny, który rozjarzył się szkarłatną klingą. Młody Jedi wyskoczył z cienia i zaatakował, rozjaśniając półmrok korytarza niebieskawym ostrzem. Wcześniej bez trudu załatwił dwuosobową obstawę, przerażonych skośnookich adiutantów pochodzących z jakiejś mało znanej rasy, dawno zniewolonej przez Imperium. Z lordem Sith była jednak znacznie trudniejsza sprawa: bez wątpienia znał on różne sztuczki Mocy, raził przeciwnika „błyskawicami nienawiści”. Zele-Bart musiał także pamiętać, że Zabrakowie mają dwa serca, dlatego niełatwo ich zgładzić…

Niespodziewani goście

Nagle ktoś silnie pacnął go w ramię. Bartosz zatrzymał grę i zdjął słuchawki. Tak jak przypuszczał, za jego plecami stał dziadek. Emerytowany drwal miał bardzo ciężką rękę i nawet jego przyjazne poklepywanie po plecach było dosyć bolesne.

– O co chodzi, dziadku? – spytał Bartosz, niezadowolony, że starszy pan przerwał mu wymagającą dużej zręczności walkę na miecze świetlne, która miała istotne znaczenie dla dalszego przebiegu gry.

– O to, że siedzisz tutaj po ciemku jak jakiś buc – zrzędził dobrotliwie dziadek. – I poza tym swoim durnym laptonem – (z jakiegoś powodu nie mógł przyswoić poprawnej nazwy, być może z niechęci do sprzętu, który niemal bez reszty absorbował wnuka) – świata bożego nie widzisz. I tego, co się na nim dzieje… – zawiesił głos, zerkając na chłopca.

– A co się dzieje? – spytał bez entuzjazmu Bartosz. – Łosie podeszły do paśnika? Króliki znowu uciekły z klatki? Lis porwał kurę? – rzucał pierwsze, co mu przychodziło do głowy. Bo co też niezwykłego mogło się zdarzyć w leśnym gospodarstwie?

– To się dzieje, że przyszli do nas harcerze – oznajmił uśmiechnięty od ucha do ucha Maciej.

– Harcerze? – powtórzył zaskoczony Bartosz dość głupkowato.

– Tacy chłopcy w zielonych mundurkach – wyjaśnił z lekkim przekąsem dziadek. – I chustach. W twojej szkole nie ma żadnych harcerzy?

Jacyś byli, owszem. W liceum Bartka istniała niewielka drużyna, nie cieszyła się jednak zbyt dużą popularnością, toteż chłopak ledwie zauważał ich obecność.

Wzruszył ramionami.

– Czego chcą? – spytał niby od niechcenia, bo jednak wizyta niecodziennych gości była urozmaiceniem dotychczasowej monotonii.

– Wędrowali pieszkom drogą na zgrupowanie pod Białymstokiem – wyjaśnił staruszek.

Przy dziadku i babci Bartek hamował swoją manię poprawiania, odkąd nauczycielka polskiego wytłumaczyła w jego klasie różnicę między błędem językowym a regionalizmem.

– Po drodze złapał ich ulewny deszcz, więc postanowili rozbić tutaj biwak na jedną noc… – mówił dalej dziadek. – Rzeczywiście, łamie mnie w krzyżu, pewnie znów będzie ulewa, może i burza… – zamyślił się. – Mówiłem im, żeby przenocowali w Leśnej Chacie, skoro i tak stoi pusta… – dodał.

– Nie jest pusta – zaprzeczył Bartosz z godnością. – Ja w niej jestem.

– A nu jego! – zaklął dziadek po podlasku. – Nieużyty jaki! Masz w naszej chałupie swój pokój, gdybyś zapomniał… A to, że ostatnio faktycznie rzadko w nim bywasz… Ale nie bój nic, odmówili, bo zrezygnowali z wygód i chcą nocować pod namiotem. Mają taki duży dziesięcioosobowy, jak w wojsku. Właśnie go rozstawiają przed Chatą… Może im pomożesz? – To pytanie zadał z nutką powątpiewania, jakby spodziewał się kolejnej negatywnej odpowiedzi.

I całkiem słusznie.

– Niby jak? – odparł z niechęcią Bartosz. – Nigdy nie rozstawiałem namiotu. Tylko bym im zawadzał.

– A nu jego! – powtórzył Maciej, jakby to miało być zaklęcie na krnąbrnego wnuka. – Mieszczuch zatracony! – burknął. – Mógłbyś czasem wyjść do ludzi i chociaż zobaczyć, co robią pod twoim nosem… Może przy okazji nauczysz się czegoś pożytecznego. A towarzystwo młodych jak ty dobrze ci zrobi – zasugerował, łypiąc nań z ukosa.

– Będą korzystać z naszej toalety? – wtrącił Bartek, zniechęcony perspektywą długiej kolejki obcych chłopców do prywatnego wychodka i związanym z tym nieuniknionym naruszeniem strefy komfortu.

– Odmówili, chociaż powiedziałem, że mogą – uspokoił go dziadek. – Stanęło na tym, że wykopią dół na skraju polany, a rano go zasypią. Przynajmniej użyźnią glebę – dodał pół żartem, widząc, że wnuczek odetchnął z ulgą. – Fajne, dzielne chłopaki… Jak moi koledzy z technikum leśnego – wspomniał z rozrzewnieniem. – Jednak w kwestii jedzenia już nie ustąpiłem – dodał po chwili stanowczym tonem. – Certolili się, że mają własne zapasy, ale wytłumaczyłem, że nie zdołają w tym temacie przekonać mej połowicy. Twoja babcia już warzy dla nich grochówkę…

– I pewnie jest wniebowzięta? – dokończył Bartosz z uśmiechem.

– A jakże by inaczej! – potwierdził dziadek. – Wiesz, że zawsze szykuje za dużo jedzenia, jakby dla pułku wojska. Więc tym razem na pewno się nie zmarnuje. A zgłodniałym po marszu kiszki marsza grają! – Zaśmiał się z zadowoleniem. – Ich zastępowy to złoty chłopak, nie żaden pacan. Choć niewiele starszy od ciebie, zachowuje się jak stary wyga i ma posłuch u swoich… Jest w nim Moc – stwierdził po chwili namysłu.

Ten specjalny językowy kod był tym, co łączyło go z wnukiem i zięciem we wspólnym uwielbieniu dla Gwiezdnych Wojen, „najważniejszej sagiXXI wieku”, jak mawiał Tomasz, powołując się na Josepha Campbella. To właśnie on wciągnął teścia i syna w ten wspaniały kosmiczny świat wielkiej przygody i ponadczasowej mądrości. I to dzięki ojcu Bartek przeczytał Bohatera o tysiącu twarzy orazPotęgę mitu.

Dziadek mrugnął porozumiewawczo, lecz na chłopcu nie zrobiło to żadnego wrażenia. Zamiast tego wzruszył ramionami.

– Moc albo mocz – burknął pod nosem.

Dziadek udał, że tego nie usłyszał.

– Ten zastępowy mówił, że także jest spod Warszawy… – podjął. – Może go znasz?

– Dziadku – jęknął Bartek – pod Warszawą mieszkają tysiące ludzi.

– No to jazda, obuj się i chodź ze mną – stwierdził Maciej tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Sam się przekonasz. Dość tego siedzenia.

Bartosz, ociągając się, wykonał polecenie, chociaż jego niechęć była raczej dosyć płytka i na pokaz, słowa dziadka zaintrygowały go bowiem na tyle, że zechciał sprostać wyzwaniu. Być może los postawił je przed nim, by skruszyć skorupę jego dotychczasowej samotności. Poczuł nagłą ekscytację, słysząc o „chłopcach w mundurkach”, „młodych, jak i ty”, a także że „zastępowy to złoty chłopak” i „jest w nim Moc”… Dziadek mówił to wszystko szczerze i do głowy by mu nie przyszło, że obudzi w umyśle chłopaka demony, które ten od dawna starał się bezskutecznie stłamsić.

„W mundurkach i krótkich spodenkach” – szeptał teraz jeden z nich w głowie Bartka.

„Z gołymi nogami” – syczał drugi podstępnie.

„Łydki, łydki, łydki…” – bełkotał trzeci, zachłystując się przy tym z uciechy.

Bartosz przeczytał niedawno Ferdydurke Witolda Gombrowicza i całkiem mu się ta lektura podobała. A już najbardziej passus o młodzieńczych łydkach. Istotnie była to piękna i powabna część ciała. Ze wszystkich żyjących na Ziemi ssaków posiadł ją w tym kształcie jedynie człowiek. Gombrowicz skupiał się wprawdzie na łydce dziewczęcej, ale… Bartosz Wierzbliński, pupil polonistki, chluba kółka literackiego i gwiazdor konkursów językowych, umiał czytać ze zrozumieniem i wychwytywał różne niedostrzegalne dla innych podteksty, jak choćby te z opisywanych w innym miejscu silnych nóg wysportowanego kolegi Kopyrdy czy bosych stóp parobka. I teraz spodziewał się więc podobnie uroczych i estetycznych, może nawet delikatnie homoerotycznych widoków. Nareszcie koniec nudy!

A jeśli ci goście okażą się naprawdę fajni, a on, odludek i szkolny dziwak, spędzi z nimi miłe chwile i znajdzie wreszcie przyjaciół? Jakieś bratnie dusze? Albo chociaż jednego przyjaciela? Zastanawiał się na tym, idąc za dziadkiem w stronę drzwi. Drżał przy tym lekko, bo nie mógł opanować mimowolnej ekscytacji. W nagłej wizycie obcych, a jednak jakoś zarazem swojskich chłopaków („w mundurkach…”, dodawał uparcie demon) było coś ożywczego. I czaiło się w niej także niejasne zagrożenie… Tylko jakiego rodzaju? Że ktoś wyjawi jego tajemnicę? Zdemaskuje go?

Bartek czuł się przytłoczony szkołą, w której niczym w soczewce widział miniaturowe odbicie całego nietolerancyjnego społeczeństwa. Dlatego dobrowolne wycofanie i odosobnienie. Bał się własnego cienia, swojej Ciemnej Strony, ale także cudzej pogardy, mowy nienawiści, przemocy fizycznej, cierpienia i poniżenia, jakie niosło ze sobą bycie innym. Chociaż dotychczas nie doświadczył bezpośrednio żadnej z tych rzeczy, wydawały mu się realne i właśnie z ich powodu dławił go podświadomy lęk.

Wszystkie te myśli przeleciały mu przez głowę błyskawicznie, dosłownie w kilka sekund, wywołując niezły zamęt w szarych komórkach. Nie miał czasu ich uporządkować, bo po chwili stał już wraz z dziadkiem, trzymając się przezornie za jego szerokimi plecami, na niewielkim ganku Leśnej Chaty.

W kwestii łydek niestety trochę się rozczarował. Harcerze mieli wprawdzie krótkie spodenki do kolan, lecz ich chude nogi okrywały zielone getry z chabrowymi wywijkami. Połączenie zieleni z chabrowym według jego kanonów estetycznych nieco się gryzło, ale co do samej idei barw nie miał zastrzeżeń. W przeciwieństwie do większości facetów znał się dość dobrze na kolorach, od czasu, gdy dwa lata temu pomalowali z ojcem mieszkanie. Zgłębiał także ich duchowe znaczenie. Wiedział, że zieleń to nadzieja związana z rozkwitającym życiem, niewinność, bliska więź z naturą i wieczna odnowa świata. W tym przypadku miała odcień rozmarynowy. Rozmaryn to miłość i lojalność, chaber zaś – dobroć, skromność i prostota, co znaczy, że razem składają się na trwałe, wierne uczucie. Chłopcy z zastępu „Bławatki” (nazwę Bartosz wychwycił z ich rozmowy o zdobywanej właśnie przez cały zastęp sprawności Trampa) wtapiali się w leśne tło i zapewne też w bławat sierpniowego nieba, gdyby nie to, że tego popołudnia było ono mocno zachmurzone, obciążone nawisami paskudnych czarnych zwałów.

Bartek podziwiał sposób, w jaki harcerze się poruszali wśród wysokich traw i gęstych zarośli – zwinnie niczym leśne fauny, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z kleszczy ani komarów. On sam miał totalną insektofobię, toteż lato w domu pod lasem było dla niego pod tym względem prawdziwą katorgą. Rodzice wiedzieli o tym problemie, lecz uważali, że przesadza i że wyleczy go jedynie ta specyficzna szkoła przetrwania. Bartosz starał się jak najmniej wychodzić na zewnątrz, a kiedy czasem wybierał się na krótką przechadzkę, choćby do Leśnej Chaty i z powrotem, zawsze miał na sobie zapiętą pod szyję dresową bluzę i długie spodnie, od stóp do głowy spryskany środkiem odstraszającym owady.

„Ciekawe, czym oni się spryskują” – podszepnął mu frywolną myśl jeden z demonów i Bartek z trudem powstrzymał cisnący się na usta głupawy uśmiech.

Dziadek także lekko pokpiwał z jego fobii, ale rozumiał przynajmniej, że rudzielec musi chronić ciało przed morderczym słońcem niczym Jar Jar Binks. Palące promienie parzyły mu skórę i powodowały wysyp dodatkowych piegów, których i tak miał już całą masę, nie tylko na twarzy i ramionach, ale nawet na uszach. Na domiar złego zauważył, że od długiego siedzenia przy kompie znacznie urósł mu tyłek. Z tych powodów Bartosz był mocno zakompleksiony; uważał się za brzydala, nie przyglądał się sobie w lustrze ani tym bardziej nie chciał pokazywać się ludziom na oczy, zwłaszcza obcym.

Poczucie własnej brzydoty stało się dla niego tym bardziej bolesne, że z natury był estetą. Lubił patrzeć na ładne twarze i zgrabne ciała. Na licznych serwisach i platformach społecznościowych, takich jak Tumblr, Pinterest i oczywiście Instagram, oglądał niezliczone selfie, robione odbiciom w pokrytych białymi zaciekami łazienkowych lustrach, a także bardziej artystycznie upozowane fotografie chłopaków o seksownej aparycji. Całymi nocami potrafił kontemplować ich gładkie twarze, regularne rysy, zalotnie błyszczące oczy i mniej lub bardziej odkryte, wyrzeźbione torsy czy uda… Nie dbał o to, że niektórzy z nich wydawali się nazbyt doskonali, więc zapewne upiększeni i „obrobieni” Photoshopem, skoro te obrazki dawały mu iluzję czystego piękna. Chociaż te doznania pogłębiały w nim frustrację na temat własnego wyglądu, to jednocześnie wypełniały dojmujące chwile samotności.

Chętnie przeglądał też zdjęcia całujących się chłopaków, które rozbudzały w nim początkowo nieśmiałe marzenie, że kiedyś mógłby być jednym z nich („gdyby partner zamknął oczy”, myślał z gorzką autoironią), a potem coraz śmielsze fantazje. Burzę hormonów zaspokajał, jak mówili jego szkolni koledzy, „jadąc na ręcznym”. Platoniczne sesje stawały się wtedy bardziej dionizyjskie, jakby stawał się uczestnikiem jakiegoś orgiastycznego pogańskiego obrzędu. Gejowskie porno omijał jednak z daleka, bo swym brutalnym realizmem burzyło jego świat romantycznych fantazji o wielkiej chłopięcej miłości. Ściślej rzecz ujmując, obejrzał tylko dwa, dosłownie dwa takie filmiki, w miarę delikatne i estetyczne, by nie być zupełnie zielonym w tych sprawach i wiedzieć, co robić w razie czego („Ale czego?” – pytał sam siebie sceptycznie). Zaliczył zatem poglądowy instruktaż, lecz wciąż pozostawał niewinnym marzycielem.

Niemal co tydzień zakochiwał się w którymś z podziwianych w sieci chłopaków. Snuł wtedy rozerotyzowane projekcje, a obiekt jego westchnień śnił mu się po nocach. Po jakimś czasie znajdował nowego idola, tym bardziej fascynującego, im bardziej niedostępnego. Kiedyś był to Justin Bieber, ale odkąd zaczął się tatuować, niszcząc piękno swego gładkiego ciała („Jezus” po hebrajsku? No nie…), stracił wiele w oczach Bartka. Wtedy zastąpił go Tom Holland, lecz gdy Bartek trochę podrósł, zawstydził się infantylnych polucji wywołanych snami o zwinnym młodziku w czerwonym lateksie. Ostatnio obiektem głębokich westchnień Bartosza był duński książę Nikolai, wykorzystujący swą niebanalną urodę w pracy modela.

Harcerze, którym teraz się przyglądał, nie przypominali ani książąt, ani modeli. Zastęp składał się tylko z sześciu młodzików, mniej więcej czternasto-, piętnastoletnich. Ósmoklasiści, najwyżej licealni pierwszoklasiści. Choć od Bartka dzieliło ich zaledwie parę wiosen, dla niego byli po prostu za młodzi. Uroczy, ale dzieciaki. Poza tym przeciętnie urodziwi, niektórzy strasznie pryszczaci, inni o gładkich buziach, ale jacyś tacy zwyczajni, bardziej jak chłopcy z sąsiedztwa lub znajomi z podwórka. Mogli być dobrymi kompanami do pieszych wycieczek i spotkań przy ognisku, lecz znajdowali się poza obrębem zainteresowań Bartosza. Wszyscy oni krążyli – jak ćmy wokół lampy lub kaczęta wokół dojrzałego kaczora – dokoła starszego, przerastającego ich o głowę zastępowego, który najwyraźniej stanowił oś orientacyjną ich działań.

A zastępowy…

To była zupełnie inna bajka. Może nawet baśń o pięknym księciu.

Przede wszystkim Bartek rzeczywiście go znał, o czym nie omieszkał poinformować dziadka. Stary Maciej miał, jak widać, niesamowitego nosa w pewnych sprawach. Może chodziło o pierwotny instynkt leśnych ludzi, wietrzących w porę jakiś smakołyk albo… niebezpieczeństwo?

Chodzili do tej samej szkoły, ale znali się tylko z widzenia. To znaczy Bartek znał tego chłopaka z widzenia, bo nie był pewien, czy tamten w ogóle wie o jego istnieniu. Chłopcy ze starszych klas w zasadzie nie zauważali młodszych, chyba że łączyły ich jakieś kółka zainteresowań albo zajęcia sportowe w SKS. Jeśli młodsi nie byli akurat obiektem drwin, popychania lub poszturchiwania na korytarzach ze strony silniejszych kolegów (lekkiego, bo dyrektorka surowo tępiła każdą formę przemocy czy nękania), nie istnieli praktycznie dla starszych. Bartosz widywał tego chłopaka na korytarzu i czasem w szatni, ten jednak mijał go zawsze obojętnie, z nieprzeniknioną miną, pogrążony we własnych myślach.

To ich zresztą akurat łączyło, bo Bartosz zazwyczaj także wędrował po szkole samotny i nieprzystępny, nie reagując na żadne pytania lub zaczepki, przed którymi chroniły go skutecznie słuchawki w uszach i puszczona na full playlista. (Zwykle obruszał się też na powszechnie używane anglicyzmy, a raczej amerykanizmy, ale musiał przyznać, że czasami bywały przydatne: wygodne – proste i łatwe w użyciu). Słuchał głównie monumentalnej muzyki Johna Williamsa (oczywiście z Gwiezdnych wojen), a także utworów Queen, The Smiths, The Cure, The Doors i paru innych kultowych zespołów z czasów, kiedy jeszcze nie było go na świecie, a które podsunął mu ojciec. Na przykład słuchając The Wall Pink Floyd, wyobrażał sobie, że ich muzyką buduje wokół siebie własny mur. Chyba nikt z jego kolegów nie chciałby słuchać takich staroci, więc nic dziwnego, że powszechnie był uważany za freaka (kolejne słówko-klucz, które pokutowało w licealnej nowomowie). Miał to w nosie, tym bardziej że potężna filmowa i rockowa muza skutecznie zagłuszała szkolny zgiełk.

Chodził więc po szkole niby ślepy i głuchy na wszystko i wszystkich, ale akurat ten starszy o rok chłopak przykuł parokrotnie jego uwagę. Bartosz obserwował go czasem spod oka na dużych przerwach. Tamten prawie zawsze był sam, nieobecny duchem, kompletnie wycofany, jakby znajdował się w zupełnie innym, może jakimś własnym kosmicznym wymiarze. Mimo że niejeden i niejedna chętnie nawiązaliby z nim bliższy kontakt, nie dawał im takiej szansy. Bartek w ogóle na to nie liczył; przyglądał mu się ukradkiem, chciwie, jak wygłodniały pająk… Tak zemściło się na nim wielokrotne oglądanie Spider-Mana. Ale gdzie pulchnemu rudzielcowi i piegusowi do Toma Hollanda! Przyglądając się tamtemu chłopakowi, Bartek uważał, żeby nikt go na tym nie przyłapał, a już zwłaszcza sam obiekt jego zainteresowań. Bał się, że zostanie bezlitośnie wyśmiany i odrzucony.

Ów niedostępny chłopak nazywał się… Tak jakoś ładnie. Jak? Bartek zwykle w myślach nazywał go po prostu: Tamten.

Anielski…? Nie, chyba raczej Aniński. Tak, Aniński.

Ale jak miał na imię? Bartek wytężył pamięć i po kilku sekundach sobie przypomniał.

Mikołaj.

Tak samo jak duński książę Nikolai. „To jakieś fatum chyba” – skwitowałby ironicznie tę sytuację ojciec Bartosza, rzucając swoje ulubione powiedzonko.

Czemu Bartek przyglądał się tak zachłannie Tamtemu spod przymrużonych powiek? Powiedzieć, że Mikołaj był piękny, to jak nic nie powiedzieć.

Nie chodziło nawet o to, że Bartoszowi brakowało słów, aby go opisać. Mikołaj był wysokim, szczupłym blondynem o niebieskich oczach i symetrycznej, pociągłej twarzy, niezmąconej żadną skazą, ani jednym pieprzykiem czy piegiem, mimo że jego bladozłota skóra w kontakcie z palącym słońcem była na nie narażona.

W tym samym momencie słońce wyjrzało zza chmur i opromieniło twarz Mikołaja, iskrząc się w gęstych jak pszeniczny łan włosach (zebranych rzemykiem na karku w sięgający połowy pleców kucyk) i tworząc wokół jego głowy świetlisty krąg, coś w rodzaju aureoli. Wyglądał teraz jak anioł z obrazów Botticellego lub, niedaleko szukając, Jacka Malczewskiego. Podobne iskry zamigotały na policzkach chłopaka, w złotawym puchu młodzieńczego zarostu, a także na częściowo odkrytych ramionach i łydkach. Rozbłysło złote runo na piersi pod rozpiętą koszulą. Zdaniem Bartka doskonałość tego obrazu szpeciła jedynie niezbyt twarzowa, dość rzadka bródka, którą chłopak zapewne zapuścił, by dodać sobie powagi w oczach młodszych podopiecznych – ci bowiem mieli wciąż jeszcze dziecinnie gładkie buzie, bez zarostu.

W każdym razie dziadek miał rację, nazywając zastępowego „złotym chłopakiem”. Jego uroda była rzeczywiście jak szczere złoto i słodka jak miód… Choć ta słodycz wydawała się zaprawiona goryczą. Było w niej coś niepokojącego, bo gdy po chwili słońce skryło się za kolejną chmurą, a na polanie pociemniało, postać Mikołaja zarysowała się na tle żywego, oddychającego świeżą wilgocią lasu jak pozłacany marmur, wionący nieludzkim, wręcz posągowym chłodem. Tylko dziwnie dwuznaczny grymas, błąkający się na wąskich, lecz ładnie wykrojonych ustach, i wesołe iskierki w bławatkowych tęczówkach, pojawiające się zwłaszcza wtedy, gdy Mikołaj zwracał się do młodych druhów… („Jakie to ładne słowo: druh – pomyślał Bartek – chyba bardzo dawne, może nawet prasłowiańskie”)… świadczyły wciąż o tym, że jest żywym człowiekiem, a nie posągiem Apolla czy kukłą słowiańskiego boga Jarowita, młodzieńczą fantazją, uplecioną z lnu i kłosów pszenicy, czczoną w Jare Gody i ginącą w jesiennych szarugach. To wyobrażenie pojawiło się w głowie Bartosza z powodu pochłanianych ostatnio lektur. Odkąd bowiem przeczytał Dary bogów, fascynował się mitologią słowiańską.

Trudno obcować z takim ideałem, by nie sczeznąć w jego zimnym blasku, tym bardziej że chłopak zdawał się utkany z samych sprzeczności, co wywoływało dezorientację w patrzącym nań Bartku.

Mikołaj miał szerokie, gładkie czoło; jedynie między idealnymi łukami brwi żłobiła się pionowa linia, dość wyrazista jak na tak młodego człowieka. Być może świadczyła o poważnych problemach, z jakimi chłopak musiał się borykać. Jasne oczy spoglądały przyjaźnie na świat i ludzi; Bartkowi przypominały chłodne szafiry, w których gdzieś głęboko mimo wszystko tlił się płomień. Rysy miał chłopięco subtelne, dopiero nabierał męskiej twardości. Kiedy się uśmiechnął, po obu stronach ust pojawiły się dwie gorzkie bruzdy, dodające jego twarzy charakteru. Ciało Mikołaja było smukłe i długonogie, lecz mocno zbudowane, a pod gładką skórą prężyły się stalowe mięśnie. Od marmurowej postaci wionęło wprawdzie chłodem, a jednak Bartosz czuł, że pod tą niby kamienną powłoką biło tłoczące gorącą krew serce. Serce być może głęboko zranione, bo Mikołaj, mimo pozornie nonszalanckiej postawy, emanował smutkiem. Wyglądał jak anioł, który właśnie podnosił się z upadku; był intrygujący i fascynujący, jakby skrywał w sobie tajemnicę, którą Bartek chętnie by zgłębił.

Bartosz nie słuchał szkolnych plotek, ale nawet do niego dotarły wiosną przekazywane pokątnie w korytarzach opowieści, że Mikołaj przeżył jakąś rodzinną traumę i przeszedł załamanie psychiczne, przez które się całkiem pogubił. Nie dało się nie zauważyć, że często znikał ze szkoły, opuszczając masę lekcji, aż w końcu przepadł na kilka tygodni i nie pojawił się nawet na apelu pożegnalnym dla najstarszych klas. Szeptano, że Mikołaj Aniński, dotychczas dobry uczeń, całkowicie zawalił naukę i nie został dopuszczony do matury. Bartek przypomniał sobie teraz, jak słuchając jednym uchem tych plotek, odczuł żal za utraconym idolem, a zaraz potem przypływ nieśmiałej nadziei, że może Tamten trafi jako drugoroczniak do jego klasy, a wtedy on odważy się zbliżyć do niego na tyle, żeby z nim pogadać. Był to w zasadzie jedyny sposób, żeby mogli się poznać, gdyż, jak Bartek nie omieszkał sprawdzić, Mikołaj nie miał konta na Facebooku ani na Instagramie. Jakby w ogóle nie istniał.

I oto niespodziewanie ten tajemniczy Mikołaj odnalazł się tu, na Podlasiu, na skraju puszczy, cały i zdrowy. To było coś jak greckie fatum albo słowiańska Dola. Jeśli nawet miał jakiś kryzys przed wakacjami, to najwyraźniej harcerska służba pomogła mu się pozbierać. Bartek nie wiedział dotąd, że Mikołaj jest harcerzem. Nie znał też chłopców z tego zastępu, najstarsi z nich na pewno nie chodzili do jego liceum. Czyżby Mikołaj zmienił szkołę? Byłaby to dla Bartka wielka strata, cios w samo serce i pogrzebanie szans… A z drugiej strony, nagłe pojawienie się Mikołaja na progu domu jego dziadków dawało być może nowe widoki na przyszłość.

Mikołaj odrodził się więc w oczach Bartka niczym heros z popiołów stosu pogrzebowego, przedwcześnie oblanego łzami. Tak mógł wyglądać Achilles dowodzący Myrmidonami pod Troją, wciąż młody i piękny, ale już nieco doświadczony wojenną pożogą. Niestety, współczesny jasnowłosy bohater miał także swojego Patroklosa, o czym Bartek przekonał się boleśnie bardzo szybko.

Nietrudno było zauważyć, że Mikołaj szczególnie wyróżniał jednego z chłopaków, który był chyba jego zastępcą. Wydawał się niepozorny, niski i chuderlawy, wręcz wynędzniały; miał czarne włosy i był niezbyt ładny, ale biła od niego jakaś dojrzałość ponad wiek, widoczna zwłaszcza w dużych, ciemnych oczach. Na odkrytym przedramieniu lewej ręki miał spory tatuaż przedstawiający czaszkę z buchającymi ogniem oczodołami. Z kolei na prawej łydce, spod częściowo osuniętej skarpetki wyglądał wytatuowany sinawy wąż, owijający się wokół chudej, acz mocno owłosionej nogi. „Harcerz z tatuażami? Trochę dziwne” – pomyślał Bartek. Sam nigdy nie zdecydowałby się na taką „ozdobę”. Byłoby to naruszenie jego zasad estetycznych przejętych z kanonów grecko-rzymskich, kiedy tatuaże nosili tylko barbarzyńcy i niewolnicy, i całkiem niedawnych czasów, gdy siną farbą kłute obrazki na ciele mieli głównie marynarze, kryminaliści albo Azja Tuhaj-bejowicz. Nie miał jednak czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo na polanie dużo się działo.

Wytatuowany chłopak wykonywał bezbłędnie polecenia zastępowego, uwijając się pomiędzy młodszymi druhami i pomagając im rozstawić metalowy stelaż, a następnie nałożyć czaszę namiotu na konstrukcję nośną tak, by wszystko do siebie pasowało. Dzięki niemu praca szła szybko i sprawnie: trzech chłopców weszło pod materiał i podniosło stelaż, pozostali zaś rozciągnęli na wszystkie strony złożoną dotąd na pół płachtę, po czym zamocowali dodatkowe elementy podtrzymujące całość. Bartek wiedział z jakiejś przeczytanej w dzieciństwie powieści przygodowej, czym są „śledzie”, ale nie miał pojęcia, że najkrótsze paliki, mocowane na bokach namiotu, nazywają się zapałki i był zdziwiony tym określeniem. Gdy namiot już niemal rozstawiono, a pomocnik Mikołaja wciąż dwoił się i troił, instruując jednego z chłopców w kwestii prawidłowego wbicia w ziemię rzeczonego śledzia, a drugiego wspomagając w naciąganiu linki odciągu, nastąpiła najprzyjemniejsza część zadania. Harcerze, śmiejąc się, żartując i lekko przepychając, zaczęli wnosić do środka karimaty, śpiwory, plecaki, aby zająć upragnione miejsce w namiocie.

W pewnym momencie chłopak z tatuażami, zapewne uznając, że zrobił wszystko, co należało, odszedł na bok z dwoma druhami i zagadał się z nimi na tyłach namiotu. Mikołaj przyglądał się temu przez chwilę.

– Tymku! – zawołał go w końcu, lecz niezbyt głośno.

Tymek nie usłyszał jednak wezwania, bo zagłuszyły je głośne śmiechy i przekomarzanki kolegów. Zastępowy odezwał się głośniej, przechodząc z wołacza na bardziej ekspresyjny mianownik:

– Tymek!

Nadal bez rezultatu. Mikołaj wyraźnie tracił cierpliwość. Z przewrotnym grymasem na twarzy huknął na całe gardło:

– Kochanie!

Bartkowi zrobiło się ciepło na myśl, że Mikołaj mógłby się tak zwrócić do niego. Zdawał sobie też sprawę, że Tamten rzucił to słowo żartem i że nie o niego chodziło, a jednak głupie serce zabiło mocniej, puls mu przyspieszył i żar rozlał się w całym ciele niczym wrząca lawa, a po jego plecach przebiegł dosyć przyjemny dreszczyk. Wydawało się to nieco absurdalne, skoro wewnątrz ciało płonęło. Cóż, z pewnością nie był to udar cieplny; jedyne, co miało sens, to podniecenie przemieszane z lękiem… Bartek nigdy jeszcze nie czuł czegoś takiego do drugiego człowieka.

Co innego nieosiągalni młodzieńcy ze zdjęć, a co innego żywy chłopak, stojący kilka metrów od niego z szerokim uśmiechem na twarzy.

Chwilę później poczuł gdzieś w środku ukłucie zazdrości. Mikołaj pierwszy raz się uśmiechnął. Do kogo? I dlaczego? W szkole Bartek nie widział go nigdy z uśmiechem na ustach. I w tej samej chwili zrozumiał, że ma powód, by nie polubić wytatuowanego smarkacza.

Tymek tym razem zareagował na wezwanie, czym rzecz jasna wywołał zażenowane chichoty u pozostałych chłopaków, podobne tym, jakie czasem rozlegają się w męskiej szatni po wuefie, gdy koledze trzaśnie gumka i spodenki opadną do kolan… Takie właśnie porównanie podsunęła Bartkowi rozpalona wyobraźnia; był to zresztą obraz realnej sytuacji, jaka przytrafiła się jego przyjacielowi z podstawówki. Byli wówczas na basenie. Bartek wpatrywał się jak urzeczony w odsłoniętą nagle nagość kolegi. Odkrył wówczas prawdę o sobie: dziewczęce ciała nie wzbudzały w nim równie gorących emocji. To był przebłysk olśnienia, który odmienił jego życie.

Czarniawy chłopak z twarzą czerwoną jak burak podszedł do komendanta i pochyliwszy głowę, wysłuchał reprymendy, po czym cała trójka gadułów udała się do lasu po chrust i drewno na podpałkę.

Pogoda psuła się coraz bardziej, więc na polecenie zastępowego wszyscy włożyli nieprzemakalne pałatki z kapturami. Zaczął właśnie siąpić drobny deszcz, ale widać było, że nic nie powstrzyma druhów przed celebrowaniem ogniska. Mimo niesprzyjających warunków należało uszanować tradycję i Bartek zorientował się, że nawet pochwala tę niezłomną postawę harcerzy. Kto by pomyślał: owi dzielni, zaradni chłopcy zaimponowali rozpieszczonemu nerdowi! A zwłaszcza ich zastępowy.

Reszta chłopaków wraz z komendantem zaczęła w stosownej odległości od namiotu kopać saperkami dół na latrynę. Tymczasem dziadek zapobiegliwie podał Bartkowi jedną z dwóch kurtek wędkarskich, które do tej pory leżały w kącie ganku.

– Chcesz im pomóc, dziadku? – spytał nieśmiało Bartek, obawiając się, że i jego zapędzi do owej niewdzięcznej pracy.

– Poradzą sobie – odparł dziadek Maciej z przekonaniem. – W końcu to harcerze. Sam widzisz, jak dobrze im idzie. Ale zobaczę, na jakim etapie jest Anula z grochówką. A ty patrz i ucz się – przykazał na odchodnym.

– Niby po co? – spytał przekornie wnuk.

Dziadek tylko pokręcił głową i mamrocząc coś pod nosem, odszedł do domu.

Wysłani do lasu po podpałkę harcerze wrócili nadspodziewanie szybko, niosąc chrust, drobniejsze gałęzie świerków i sosen, a także korę brzozową. Ułożyli to, jak umieli, w stałym palenisku, urządzonym ongi przez dziadka pośrodku polany, i zajęli się rozpalaniem ognia. Nie szło im zbyt dobrze. Choć palenisko znajdowało się pod daszkiem, ciężko było podpalić wilgotne drewno w nieustającej mżawce, zacinającej ukośnie pod wiatr. Chłopcy przekładali gałązki na różne sposoby, rozdmuchiwali żarzące się iskry, ale niewiele to dało i w kolejnych próbach tylko marnowali zapałki sztormowe. Najbardziej starał się Tymek, sycząc pod nosem jakieś nieparlamentarne słowa, które porywał wzmagający się wiatr, toteż Bartosz nie mógł ich dosłyszeć.

Mikołaj cały czas obserwował kątem oka biedzących się przy palenisku podkomendnych. W końcu zostawił łopatę i zleciwszy pozostałym dokończenie roboty, podszedł do paleniska. Zamienił z chłopcami kilka słów, które znów uleciały z wiatrem. Tymek coś gniewnie odburknął na pytanie zastępowego, wykonując nieokreślony gest, który chyba miał znaczyć: przecież widzisz, co tu się dzieje.

Mikołaj uśmiechnął się doń z wyrozumiałą czułością. (Bartka znów coś zakłuło w żołądku – mała igiełka zazdrości – i pomyślał, że jak tak dalej pójdzie, to nabawi się od tego wrzodów). Niewiele sobie robiąc z humorów wytatuowanego młodzika, zastępowy przykucnął przy palenisku i zajął się rozpałką. Ze zdobionej lilijkami skórzanej pochewki u paska wydobył dużą i niewątpliwie ostrą finkę, po czym ostrugał jedną z większych gałęzi sosnowych i zręcznie pociął na mniejsze szczapki. Następnie ułożył to wszystko w zgrabny stosik z wsuniętymi pod spód kawałkami kory brzozowej i przystąpił do zapalania. Gromadzący się wokół paleniska chłopcy patrzyli na niego z respektem i nadzieją. Nie była płonna, gdyż Mikołajowi wystarczyła jedna zapałka i jedno chuchnięcie w żar, by zapłonął ogień. Cały zastęp krzyknął radośnie, oddając tym cześć zastępowemu.

„Czarodziej – pomyślał Bartek. – Włada nie tylko ogniem, ale też ich duszami. Rozpala w nich żar jak w sosnowych igłach. Chociaż nie są to prawdziwe czary, lecz wiedza, doświadczenie i zręczność”.

Tymczasem wrócił dziadek. Poinformował harcerzy, że jedzenie gotowe, czym wywołał kolejne okrzyki radości. Dwóch druhów pobiegło do domu, by po chwili przytachać parujący kocioł, który zawiesili na pałąku nad ogniem.

Maciej spojrzał pytająco na wnuka, ten jednak pokręcił przecząco głową. Nie był głodny, bo grając, obżarł się przywiezionymi z miasta czipsami. Nie chciało mu się także tkwić na deszczu. Dziadek skrzywił się z dezaprobatą, ale nie nalegał. Wiedział, że chłopak, nietowarzyski z natury jak jego ojciec, musi sam przełamać swój dystans do obcych, toteż nie miał zamiaru naciskać. Póki co, musiało wystarczyć, że Bartosz jeszcze nie uciekł do swojej jaskini.

Chłopcy tymczasem nakładali sobie do menażek porcje grochówki i zajadali, aż im się uszy trzęsły. Nikt więc nie zauważył tej niemej wymiany gestów między dziadkiem a wnukiem oprócz obserwującego ich dyskretnie Mikołaja, który zachował jednak kamienną twarz i udał, że tego nie widzi, a wnioski zatrzymał dla siebie. Dziadek usiadł obok harcerzy na okrytej kocem ławeczce, a wtedy kędzierzawy brunecik w okularach zwrócił się do niego:

– Czy zna pan jakieś miejscowe legendy?

Zadał to pytanie naiwnym, dziecinnym tonem, jakby recytował wyuczony fragment z instrukcji dla harcerza zdobywającego sprawność Historyka lub Kronikarza. Nikt jednak go z tego powodu nie wyśmiał. Wyglądało na to, że chłopak jest lubiany w grupie.

Dziadek uśmiechnął się tylko pod wąsem i zaczął snuć opowieść o zamieszkujących niegdyś te bory Jaćwingach. Bartek nie miał ochoty się przysłuchiwać tej historii, bo znał ją na pamięć. Co więcej, sporo takich w swoim czasie wyłuskał z sieci internetowej oraz różnych książek popularnonaukowych i przewodników, a następnie sam podsunął dziadkowi, by miał czym zabawiać turystów. Stało się to pod wpływem powieści Słowo i miecz, w której zafascynowała i mocno pobudziła jego wyobraźnię zwłaszcza postać młodego łowcy, Andaja. Od tej chwili Bartosz poszukiwał, gdzie się dało, informacji o miejscowych „elfach” i przekazywał tę wiedzę dziadkowi. Jego działania najwyraźniej nie poszły na marne, bo chłopcy słuchali z otwartymi buziami, zapominając niekiedy o jedzeniu, a kronikarz zastępu notował pilnie słowa Macieja w podręcznym tablecie.

Gdy Maciej skończył opowiadać, Mikołaj wyniósł z namiotu zabezpieczoną pokrowcem gitarę, wzbudzając tym szmer aprobaty w całym zastępie. Niewątpliwie był to dobry sposób, by odwdzięczyć się gospodarzowi za okazaną gościnność. Mikołaj zdjął pokrowiec i zapytał druhów, co ma zaśpiewać.

– Krajkę… Krajkę! – zawołali chórem.

Nawet Tymek wyraźnie się ożywił.

Bartkowi nic ten tytuł nie mówił, nie znał bowiem harcerskich piosenek i chyba nigdy żadnej nie słyszał. Jako zapalony językoznawca rozumiał oczywiście znaczenie tego słowa i wiedział, że chodzi o barwną wstążkę lub pasek tkaniny obrębiający ludową spódnicę. „Ciekawe, czy oni także to wiedzą” – przyszła mu do głowy nieco zgryźliwa myśl.

Wszystko wyjaśniło się dość szybko, gdy Mikołaj uderzył w struny i zaczął śpiewać przyjemnie niskim, melodyjnym głosem:

Drogą pylistą, drogą polną,

Jak kolorowa panny krajka…

„Spoko, prawidłowo użyte słowo” – ocenił automatycznie Bartek.

A ja mam swoją gitarę,

Spodnie wytarte i buty stare,

Wiatry niosą mnie…

Dalej śpiewał Mikołaj, a druhowie dośpiewywali: Na skrzydłach…

Bartek nie mógł powstrzymać się od małej złośliwości. „Dobrze, że ma swoją gitarę, a nie kradzioną”, pomyślał. Bardziej już przemawiały do niego „spodnie wytarte i buty stare”, bo sam był pod tym względem abnegatem i potrafił nosić niemożliwie starte ulubione trampki albo postrzępione dżinsy, przez co koledzy z zamożniejszych rodzin traktowali go z góry i mieli za przegrywa.

Nagle, gdzieś w połowie piosenki, błądzące w nieokreślonej przestrzeni spojrzenie Mikołaja spoczęło na Bartku. Bławatkowe oczy błysnęły sympatią i jakby go rozpoznały… Zastępowy uśmiechnął się i kiwnął zachęcająco głową. „Dołącz do nas”, zdawał się mówić, a gdyby nie miał zajętych obu rąk, pewnie wsparłby zachętę skinieniem dłoni.

Gdy spotkały się ich spojrzenia, Bartek stał jak skamieniały, czując się niemal jak jakiś straszny (koledzy z liceum pewnie powiedzieliby: creepy) podglądacz przyłapany na gorącym uczynku. Znowu poczuł ciarki na plecach, serce waliło mu opętańczo, gardło zadławił słodki lęk. Przez dłuższą chwilę trwał tak nieruchomo, niezdolny nawet odmownie pokręcić głową.

Chociaż nie był wierzący ani zabobonny, zaklinał w duchu wszystkich sobie znanych bogów, zwłaszcza jaćwieskich, władających tą puszczą i żywiołami przyrody, by wybawili go z niezręcznej sytuacji. I bogowie, a także sama przyroda natychmiast go wysłuchali.

Z nieba lunęło bowiem jak z cebra i gęsta, rzęsista i nieubłagana wodna kurtyna w jednej chwili oddzieliła go od harcerzy, a polanę spowił mrok. Bartek widział jedynie niewyraźne cienie chłopaków, którzy zrywali się z miejsc, przez chwilę uwijali wokół gasnącego ogniska, a potem schronili do wnętrza namiotu. Dziadek pomagał im zbierać menażki i pozostały sprzęt.

„Czyli impreza się skończyła i można iść spać”, stwierdził Bartek z odcieniem ulgi i jak prawdziwy lis wycofał się do swej jamy, czyli Leśnej Chaty, przeklinając przy tym własne tchórzostwo i głupotę. Właśnie stracił świetną okazję, by zbliżyć się do uwielbianego, a dotychczas nieosiągalnego idola… Cóż z tego, że Mikołaj żył jakby na innej planecie. Namioty, kopanie dołów, piosenka harcerska przy ognisku… To nie był świat Bartka ani jego klimaty. Ale dla Mikołaja mógłby się nawet w końcu przełamać. Z drugiej strony, Tamten miał przecież swojego Tymka, więc na co był mu potrzebny rudy brzydal?

Z tymi wewnętrznymi rozterkami i czując się bardzo zmęczony przeżyciami niezwykłego dnia, Bartek padł tak, jak stał, na swoje wyrko i zagrzebał się w koce, choć w izbie zrobiło się duszno i parno, jak to w trakcie burzy. Bartek był do tego przyzwyczajony, niechętnie otwierał okna, żeby nie wlatywały do środka owady. Wsłuchując się w grube krople bębniącej o dach ulewy, zatonął w półsennych marzeniach i rozmyślaniach. Przez chwilę myślał o harcerzach kłębiących się we wnętrzu namiotu i zrzucających przemoczone ciuchy… Może nie całkiem przemoczone, bo mieli przecież peleryny, uświadomił sobie nadspodziewanie trzeźwo i ta myśl zmąciła projekcję i zaburzyła fantazję nerda. Bartek potrząsnął głową, by przegonić spod powiek pikantny obrazek, czując się jak stary (nie wiekiem, ale stażem) perwers. Odpłynął marzeniami w stronę smaganej deszczem puszczy, na spotkanie dzielnego wojownika Jaćwingów, młodego, urokliwego Andaja…

Burza i po burzy

– Co jest, dziadek? – wymamrotał półprzytomnie Bartek, czując, jak silna dłoń potrząsa go za ramię, a tylko staruszek miał ten przywilej.

– Świat się wali – odparł Maciej z powagą.

Jego silny bas przebił się przez ryk szalejącej za ścianami chaty wichury. Twarz była ukryta w półmroku rozświetlonym jedynie snopem latarki i dopiero przelatujący za oknem piorun oświetlił ją na sekundę. W sinym błysku wydawała się wykuta z kamienia, ale głęboko osadzone oczy zdradzały całą gamę emocji: troskę, gniew, obawę, a nawet… strach. Chłopak po raz pierwszy widział, żeby dziadek się bał, ale zaraz zdał sobie sprawę, że staruszek nie lęka się o siebie, tylko o innych.

– Wstawaj z wyra, gamoniu, trzeba pomóc dzieciakom – zarządził, wręczając wnukowi kurtkę rybacką.

Sytuacja musiała być naprawdę poważna. Bartek natychmiast się rozbudził. „Mikołaj!” – błysnęła mu w głowie paniczna myśl. Bez zwłoki założył kurtkę i zarzucił kaptur na głowę, gratulując sobie w duchu, że położył się spać w ciuchach. Nie było czasu na strach o siebie ani na rozważania na temat możliwych zagrożeń, bo napędzała go jedynie obawa o bezpieczeństwo starszego druha i jego zastępu. Bartek nie zamierzał przyjąć do wiadomości, że komuś z nich mogłoby stać się coś złego tej nocy, co zniweczyłoby szansę na bliskie poznanie Mikołaja. Nie po tym, jak Tamten na nowo się odnalazł i do niego uśmiechnął. Przeciwnie, ta groźna sytuacja była dla nich nową szansą, uświadomił sobie na poły konkretnie, bo nawet w ekstremalnych sytuacjach jego mózg pracował nieprzerwanie, jak niewyłączony komputer.

Wszystko dzieje się po coś i musi mieć jakiś sens…

Te gorączkowe myśli przeleciały przez