Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Północne Michigan. Dwóch pracowników fabryki pomp – weteran pierwszej wojny światowej Yogi Johnson i pisarz Scripps O’Neill – szuka idealnej kobiety, choć każdy na swój sposób. O’Neill wyrusza z rodzinnego miasta i trafia do Petoskey. W tamtejszej jadłodajni zaprzyjaźnia się z kelnerką Dianą i natychmiast prosi ją o rękę. Diana próbuje zaimponować ukochanemu, czytając książki z list „New York Timesa” i modne czasopisma, ale uczucia O’Neilla są płoche i daje się on oczarować innej kelnerce, Mandy, która jak z rękawa sypie literackimi (prawdopodobnie zmyślonymi) anegdotami. Z kolei Yogi Johnson cierpi, ponieważ po powrocie z frontu w ogóle nie pożąda kobiety. Czy w końcu spotka taką, która wyleczy go z impotencji?
Wydane po raz pierwszy w 1926 roku Wiosenne wody to przezabawna parodia i przejmująca opowieść o niespełnieniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 129
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Może dlatego autorowi utworów komicznych nie wolno pod żadnym pozorem odchylać się od natury. Autor utworów poważnych byłby mniej odpowiedzialny za takie odchylenie, gdyż nieczęsto spotyka się z tym, co wielkie i godne podziwu. Życie powszednie zaś na każdym kroku dostarcza bystremu obserwatorowi okazji do śmiechu.[1]
Henry Fielding
Dla H.L. Menckena
i S. Stanwooda Menkena
Z podziwem[2]
I
Czerwony i czarny śmiech
Mnie się wydaje, że jedynym źródłem prawdziwej śmieszności jest udawanie.
Henry Fielding
1
Yogi Johnson stał i wyglądał przez okno dużej fabryki pomp w Michigan. Wkrótce będzie wiosna. Czy możliwe, zastanawiał się Yogi Johnson, żeby to, co powiedział ten gryzipiórek Hutchinson[3] – „surowa Zima, lecz czy jej śladem nie mknie Wiosna nowa?” – także w tym roku okazało się prawdą? Niedaleko Yogiego, nie przy tym obok, tylko przy następnym oknie, stał Scripps O’Neil, wysoki, szczupły mężczyzna o pociągłej, szczupłej twarzy. Obaj patrzyli na pusty plac fabryki pomp. Śnieg pokrywał skrzynie z pompami, które wkrótce miały zostać stąd zabrane. Gdy przyjdzie wiosna i zaczną się roztopy, robotnicy z fabryki wyrwą ustawione w stosy i sklejone śniegiem pompy i przetransportują je na stację GR&I, tam trafią one na platformy kolejowe i odjadą. Yogi Johnson wyglądał przez okno na zaśnieżone pompy, a jego oddech malował bajkowe wzorki na zimnej szybie. Yogi Johnson pomyślał o Paryżu. Być może to właśnie bajkowe wzorki przypominały mu o radosnym mieście, w którym spędził kiedyś dwa tygodnie. Najszczęśliwsze dwa tygodnie w życiu. To było już za nim. To i wszystko inne.
Scripps O’Neil miał dwie żony. Kiedy patrzył przez okno, taki wysoki, szczupły i wytrzymały tą swoją wątpliwą krzepkością, myślał o nich obu. Jedna mieszkała w Mancelonie, druga w Petoskey. Żony, która mieszkała w Mancelonie, nie widział od zeszłej wiosny. Spojrzał na pokryty śniegiem plac z pompami i pomyślał, co oznacza wiosna. Z żoną z Mancelony Scripps często się upijał. Kiedy był pijany, oboje czuli się szczęśliwi. Chodzili razem na stację kolejową i szli wzdłuż torów, a potem siadali razem, pili i patrzyli na przejeżdżające pociągi. Siadali pod sosną na niewielkim wzgórzu, z którego rozciągał się widok na linię kolejową, i pili. Czasami pili całą noc. Czasami pili przez calutki tydzień. Dobrze im to robiło. Dzięki temu Scripps był silny.
Scripps miał córkę, na którą w żartach mówił Lipa O’Neil. Naprawdę nazywała się Lucy O’Neil. Pewnej nocy Scripps stracił żonę po tym, jak pił z nią na torach przez trzy albo cztery dni. Nie wiedział, gdzie się podziała. Kiedy doszedł do siebie, wszystko spowijała ciemność. Szedł wzdłuż torów w kierunku miasta. Podkłady pod jego stopami były sztywne i twarde. Próbował iść po szynach. Nie potrafił. Od razu się zorientował. Wrócił do marszu po podkładach. Do miasta było daleko. W końcu dotarł w miejsce, z którego mógł zobaczyć światła stacji rozrządowej. Zszedł z torów i minął liceum w Mancelonie. Był to budynek z żółtej cegły. Nie miał w sobie nic z rokoko, jak te budynki, które widział w Paryżu. Nie, nigdy nie był w Paryżu. To nie on. To jego przyjaciel Yogi Johnson.
Yogi Johnson wyglądał przez okno. Wkrótce nadejdzie czas, żeby pozamykać fabrykę pomp na noc. Ostrożnie otworzył okno, tylko odrobinę. Tylko odrobinę, ale to wystarczyło. Śnieg na placu zaczął topnieć. Wiała ciepła bryza. Wiatr chinook, jak nazywali go pompiarze. Ciepły chinook wtargnął przez okno do fabryki. Wszyscy robotnicy złożyli narzędzia. Wielu z nich to Indianie.
Brygadzista był niskim mężczyzną o żelaznej szczęce. Kiedyś wybrał się aż do Duluth. Duluth znajdowało się daleko za błękitnymi wodami jeziora, na wzgórzach Minnesoty. Przydarzyła mu się tam cudowna rzecz.
Brygadzista włożył palec do ust, żeby go zwilżyć, i uniósł. Poczuł na nim ciepłą bryzę. Potrząsnął głową ze smutkiem i uśmiechnął się do mężczyzn, może nawet trochę ponuro.
– No cóż, chłopcy, to zwykły chinook – powiedział.
Robotnicy, w większości bez słowa, odwiesili narzędzia. Na wpół ukończone pompy powędrowały na półki. Mężczyźni jeden za drugim skierowali się do umywalni, jedni rozmawiali, inni milczeli, kilku mamrotało coś pod nosem.
Z zewnątrz przez okno dał się słyszeć indiański okrzyk wojenny.
2
Scripps O’Neil stał przed liceum w Mancelonie i patrzył w oświetlone okna. Było ciemno i padał śnieg. Padał, odkąd Scripps pamiętał. Przechodzień zatrzymał się i wlepił wzrok w Scrippsa. Ale kimże był dla niego ten człowiek? Ruszył dalej.
Scripps stał w śniegu i wpatrywał się w oświetlone okna liceum. W środku ludzie uczyli się różnych rzeczy. Pracowali do późnej nocy, chłopcy rywalizowali z dziewczętami w zdobywaniu wiedzy, tej żądzy przyswajania rzeczy, która ogarnęła Amerykę. Uczyła się tam jego dziewczynka, mała Lipa, dziewczynka, która kosztowała go konkretne siedemdziesiąt pięć dolarów, bo tyle poszło na opłacenie lekarzy. Scripps czuł dumę. Dla niego na naukę już było za późno, ale Lipa, dzień po dniu i noc po nocy, się tam uczyła. Ta dziewczyna coś w sobie miała.
Scripps poszedł do domu. Nie był to duży dom, ale dla starej Scrippsa wielkość nie miała znaczenia.
– Scripps – powtarzała często, gdy pili razem. – Nie chcę pałacu. Chcę jedynie miejsca, w którym nie hula wiatr.
Scripps wierzył jej na słowo. Teraz, gdy szedł późnym wieczorem przez śnieg i zobaczył światła własnego domu, ucieszył się, że uwierzył jej na słowo. Tak było lepiej, niż gdyby wracał do pałacu. On, Scripps, nie był typem faceta, który chciał mieć pałac.
Otworzył drzwi swojego domu i wszedł do środka. Coś tłukło mu się po głowie. Próbował się tego pozbyć, ale na próżno. Co napisał ten poeta, którego jego kumpel Harry Parker spotkał kiedyś w Detroit? Harry często to recytował: „Przez rozkosze i pałace człowiek się telepie. Kiedy coś tam, coś tam, lecz w domu najlepiej”. Nie pamiętał słów. Nie wszystkich. Ułożył do nich prostą melodię i nauczył Lucy ją śpiewać. W czasach jego pierwszego małżeństwa. Gdyby Scripps miał szansę pójść tą drogą, mógłby zostać kompozytorem, jednym z tych gości, którzy piszą rzeczy grane potem przez Chicagowską Orkiestrę Symfoniczną. Dziś wieczorem sprawi, że Lucy zaśpiewa tę piosenkę. Już nigdy nie będzie pił. Picie odebrało mu słuch muzyczny. W czasach pijaństwa gwizdy nocnych pociągów przejeżdżających przez pagórki Boyne Falls wydawały się piękniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek napisał ten koleś Strawiński. Picie to sprawiło. To było złe. Powinien był uciec do Paryża. Jak ten cały Albert Spalding, który grał na skrzypcach.
Scripps otworzył drzwi. Wszedł.
– Lucy – zawołał – to ja, Scripps.
Już nigdy nie będzie pił. Koniec z nocami na torach. Może Lucy potrzebowała nowego futra. Może mimo wszystko zamiast tego miejsca chciała mieć pałac. Nigdy nie wiesz, jak traktować kobietę. Może jednak w tym miejscu hulał wiatr. Wspaniale. Zapalił zapałkę.
– Lucy! – zawołał, a z jego ust dobyła się nuta niemego przerażenia.
Jego przyjaciel Walt Simmons usłyszał kiedyś właśnie taki wizg ogiera, kiedy uderzył w niego przejeżdżający autobus na placu Vendôme w Paryżu. W Paryżu nie było wałachów. Wszystkie konie były ogierami. Nie hodowali klaczy. Nie od wojny. Wojna wszystko zmieniła.
– Lucy! – zawołał. I jeszcze raz: – Lucy!
Odpowiedź nie nadeszła. Dom był pusty. Gdy Scripps tak stał samotnie, wysoki i szczupły, we własnym opuszczonym domu, do jego uszu przez oprószane śniegiem powietrze dobiegł odległy indiański okrzyk wojenny.
3
Scripps opuścił Mancelonę. Skończył z tym miejscem. Co takie miasto mogło mu dać? Nic w nim nie było. Przepracowałeś całe życie, a potem wydarzyło się coś takiego. Oszczędności wielu lat zniknęły. Wszystko przepadło. Wyruszył za pracą do Chicago. Chicago to dopiero było miejsce. Spójrz na jego położenie geograficzne, na samym końcu jeziora Michigan. Chicago aż rwie się do wielkich rzeczy. Każdy głupiec mógł to dostrzec. Kupi ziemię w Loop, jak się dziś na to mówi, wielkiej dzielnicy handlowo-produkcyjnej. Kupi ziemię po niskiej cenie, a potem będzie się jej trzymał. Niech no spróbują mu ją wyrwać. Teraz wiedział już co nieco.
Samotny, z gołą głową i ze śniegiem we włosach, szedł po torach kolejowych GR&I. Nie pamiętał zimniejszej nocy. Podniósł sztywnego ptaka, który zamarzł i spadł na tory, i włożył go pod koszulę, żeby go ogrzać. Ptak przytulił się do jego ciepłego ciała i z wdzięcznością dziobnął go w klatkę piersiową.
– Biedny chłopaczku – powiedział Scripps. – Tobie też zimno.
Łzy napłynęły mu do oczu.
– Szlag by trafił ten wiatr – żachnął się Scripps i po raz kolejny śnieg dmuchnął mu w twarz.
Wiało prosto znad Jeziora Górnego. Druty telegraficzne nad głową Scrippsa śpiewały na wietrze. W ciemności Scripps zobaczył zbliżające się do niego wielkie żółte oko. Olbrzymia lokomotywa zbliżyła się przez zamieć śnieżną. Scripps zszedł z torów, żeby go minęła. Co takiego mówi ten stary gryzipiórek Szekspir? „Silniejszy ma zawsze rację”? Scripps myślał o tym cytacie, gdy pociąg mijał go w zaśnieżonej ciemności. Najpierw przejechała lokomotywa. Zobaczył palacza pochylającego się, żeby wrzucić wielką szuflę węgla w otwarte drzwiczki pieca. Maszynista nosił gogle. Jego twarz oświetlał blask z otwartych drzwiczek. Był maszynistą. To on trzymał rękę na przepustnicy dławiącej dopływ pary. Scripps pomyślał o chicagowskich anarchistach[4], którzy gdy mieli zostać powieszeni, powiedzieli: „Chociaż nas dzisiaj zdławicie, nigdy nie zdołacie coś tam, coś tam, w naszych duszach”. Na cmentarzu Waldheim, gdzie zostali pochowani, tuż obok wesołego miasteczka Forest Park w Chicago, stał pomnik. Ojciec co niedzielę zabierał tam Scrippsa. Pomnik był cały czarny, znajdował się tam też czarny anioł. Scripps był wtedy małym chłopcem. Często pytał ojca: „Ojcze, skoro przychodzimy w niedzielę popatrzeć na anarchistów, to dlaczego nie możemy pojeździć na karuzeli?”. Odpowiedź ojca nigdy go nie zadowalała. Był wtedy małym chłopcem w krótkich spodenkach. Jego ojciec zaś wielkim kompozytorem. Jego matka była Włoszką z północnych Włoch. Ci Włosi z północy to dziwni ludzie.
Scripps stał w śniegu obok torów, a obok niego stukały długie czarne segmenty pociągu. Same wagony od Pullmana[5]. Miały opuszczone rolety. Światło przedostawało się przez cienkie szczeliny z dołu ciemnych okien. Pociąg nie pędził tak, jak by mógł, gdyby jechał w innym kierunku, ponieważ wspinał się pod górę Boyne Falls. Posuwał się wolniej, niż gdyby zjeżdżał. Mimo to jechał zbyt szybko, żeby Scripps mógł wskoczyć. Przypomniał sobie, że jako mały chłopiec w krótkich spodenkach był specem od wskakiwania na wozy dostawcze.
Długi czarny pociąg z wagonami od Pullmana mijał Scrippsa, gdy ten stał obok torów. Kto siedział w tych wagonach? Amerykanie, którym podczas snu wypiętrzała się fortuna? Były tam matki? Ojcowie? Czy wśród nich byli kochankowie? A może Europejczycy, zmęczeni wojną członkowie wyeksploatowanej cywilizacji? zastanawiał się Scripps.
Minął go ostatni wagon i pociąg zaczął podjeżdżać pod górę. Scripps obserwował, jak czerwone światełko na ostatnim wagonie znika w ciemności, w której delikatnie opadają płatki śniegu. Ptak pod jego koszulą zatrzepotał skrzydłami. Scripps ruszył po podkładach. Chciał, o ile to możliwe, jeszcze tej nocy dotrzeć do Chicago, żeby rano zacząć pracę. Ptak znów zatrzepotał. Teraz nie był już taki słaby. Scripps położył na nim rękę, żeby uspokoić jego trzepotanie. Ptak znieruchomiał. Scripps szedł wzdłuż torów.
Przecież nie musiał iść aż do Chicago. Były inne miejsca. A gdyby ten krytyk, ten cały Henry Mencken, nazwał Chicago Literacką Stolicą Ameryki? Było Grand Rapids. Gdyby Scripps trafił do Grand Rapids, mógłby zacząć pracę w branży meblarskiej. W ten sposób zbijano fortuny. Meble z Grand Rapids znano wszędzie tam, gdzie młode pary spacerowały wieczorami, rozmawiając o urządzaniu domu. Przypomniał sobie szyld, który jako mały chłopiec widział w Chicago. Zwróciła mu na niego uwagę matka, gdy szli boso przez dzielnicę, która teraz prawdopodobnie nazywa się Loop, żebrząc od drzwi do drzwi. Jego matce podobały się w szyldzie jasne błyski elektrycznych świateł.
– Są jak San Miniato w mojej rodzinnej Florencji – powiedziała Scrippsowi. – Spójrz na nie. Mój synu – dodała – pewnego dnia twoją muzykę zagra tam Florencka Orkiestra Symfoniczna.
Scripps często godzinami obserwował szyld, podczas gdy matka spała owinięta starym szalem w miejscu, w którym teraz prawdopodobnie stoi hotel Blackstone. Szyld zrobił na nim ogromne wrażenie.
Głosił:
NIECH HARTMAN UMOŚCI CI GNIAZDKO
Błyskał w wielu różnych kolorach. Najpierw czysta, olśniewająca biel. Właśnie to Scripps kochał najbardziej. Potem jaśniał uroczą zielenią. Potem błyskał na czerwono. Pewnej nocy, gdy Scripps wtulał się w ciepłe ciało matki i obserwował migający szyld, podszedł do nich policjant.
– Będziecie musieli stąd pójść – powiedział.
No tak, w branży meblarskiej dało się zarobić masę pieniędzy, jeśli wiedziało się, jak się do tego zabrać. On, Scripps, znał wszystkie zagwozdki tej gry. W głowie wszystko już pozałatwiał. Zatrzyma się w Grand Rapids. Mały ptaszek zatrzepotał, teraz szczęśliwy.
– Ach, jaką piękną złoconą klatkę ci zbuduję, mój piękny – powiedział radośnie Scripps.
Ptaszek dziobał go z przekonaniem. Scripps pewnie przedzierał się przez burzę. Śnieg zaczął zasypywać tory. Do uszu Scrippsa dobiegł niosący się z wiatrem odległy indiański okrzyk wojenny.
4
Gdzie teraz był Scripps? Kiedy tak szedł w nocy podczas burzy, był zdezorientowany. Wyruszył do Chicago po tej strasznej nocy, kiedy odkrył, że jego dom nie jest już domem. Dlaczego Lucy odeszła? Co się stało z Lipą? On, Scripps, nie wiedział. Nie żeby go to obchodziło. To wszystko było już za nim. Teraz nie miało to znaczenia. Stał po kolana w śniegu przed dworcem kolejowym. Na dworcu wielkimi literami napisano:
PETOSKEY
Na peronie stacji piętrzyła się hałda mulaków przywiezionych przez myśliwych z Górnego Półwyspu w Michigan, leżały jeden na drugim, martwe i sztywne. Scripps ponownie odczytał napis. Czyżby to Petoskey?
Wewnątrz stacji siedział mężczyzna i stukał w coś za okienkiem kasowym. Spojrzał na Scrippsa. Czy mógł być telegrafistą? Coś mówiło Scrippsowi, że tak.
Scripps wyszedł z zaspy i podszedł do okienka. Mężczyzna za szybą pracował pilnie przy kluczu telegraficznym.
– Jest pan telegrafistą? – zapytał Scripps.
– Tak, proszę pana – odpowiedział mężczyzna. – Jestem telegrafistą.
– To wspaniale.
Telegrafista spojrzał podejrzliwie. No bo kim był dla niego ten człowiek?
– Czy trudno być telegrafistą? – zapytał Scripps.
Chciał wprost spytać mężczyznę, czy to Petoskey. Nie znał jednak tej wielkiej północnej części Ameryki i chciał być uprzejmy.
Telegrafista spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Niech no pan powie – odezwał się. – Jesteś pan wróżką?
– Nie – powiedział Scripps. – Nie wiem, co to znaczy być wróżką.
– No cóż – stwierdził telegrafista. – To czemu nosisz pan ptaka?
– Ptaka? – zapytał Scripps. – Jakiego ptaka?
– Tego, który wystaje zza pańskiej koszuli.
Scripps poczuł się zagubiony. Jakim facetem był ten telegrafista? Jacy ludzie zostawali telegrafistami? Czy byli jak kompozytorzy? Czy byli jak artyści? Czy byli jak pisarze? Czy byli jak ludzie od reklamy, którzy piszą teksty reklamowe do naszych krajowych tygodników? A może byli jak Europejczycy, przeczołgani i zmarnowani przez wojnę, którzy najlepsze lata mają już za sobą? Czy mógłby opowiedzieć temu telegrafiście całą historię? Czyby zrozumiał?
– Wyruszyłem z domu – zaczął. – Minąłem liceum w Mancelonie...
– Znałem dziewczynę w Mancelonie – powiedział telegrafista. – Może ją pan znasz. Ethel Enright.
Nie