Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kompilacja dwudziestu siedmiu opowiadań Ernesta Hemingwaya spoza kanonicznej antologii 49 opowiadań stanowi dopełnienie dorobku noblisty w krótkiej formie. Hemingway rozważał opublikowanie kolejnego zbioru już w 1939 roku, ale kiedy zaczął pisać powieść – wydaną później jako Komu bije dzwon – wszystkie pozostałe projekty pisarskie zostały odsunięte na bok.
Znalazły się tu teksty dotyczące hiszpańskiej wojny domowej (ujrzały światło dzienne dopiero po śmierci autora), w których bohaterowie mierzą się z wszechobecną przemocą i śmiercią, a normalności i wytchnienia poszukują w madryckim barze u Chicotego. Inne opowiadania rozgrywają się między innymi na Kubie oraz w północnym Michigan, gdzie Hemingway spędził młodość, stąd podejrzewa się, że przynajmniej część wątków ma podłoże autobiograficzne. Kolejne teksty, osadzone również w Stanach Zjednoczonych, nawiązują do doświadczeń pisarza jako męża i ojca. Wśród Pozostałych opowiadań znalazły się dwie bajki dla dzieci opublikowane w 1951 roku, a zbiór zamyka sześć opowiadań z cyklu o Nicku Adamsie.
Ten tom udowadnia, że Hemingway nie tylko osiągnął mistrzostwo w pisaniu powieści, lecz także potrafił w sugestywny sposób wykreować literackie uniwersum w krótkiej formie prozatorskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Raz przez cieśninę
Wiecie, jak to jest w Hawanie wczesnym rankiem, kiedy lumpy wciąż jeszcze śpią pod ścianami domów, a furgony nawet nie zaczęły rozwozić lodu do barów? Więc z przystani do kawiarni Perła Świętego Franciszka przeszliśmy przez plac i tylko jeden żebrak na nim nie spał, pił za to z fontanny. Kiedy jednak weszliśmy do kawiarni i usiedliśmy, czekało tam już na nas trzech facetów.
Usiedliśmy, a jeden z nich podszedł.
– No i? – zaczął.
– Nie mogę – odparłem. – Chętnie bym to zrobił, w ramach przysługi. Ale tak jak mówiłem zeszłej nocy, nie mogę.
– Sam wyznaczyłby pan cenę.
– Nie o to chodzi. Nie mogę. I tyle.
Podeszli też dwaj pozostali, stali ze smętnymi minami. Sympatyczne z wyglądu chłopaki, naprawdę chętnie zrobiłbym to dla nich.
– Tysiąc od łebka – powiedział ten, który dobrze znał angielski.
– To tylko psuje mi nastrój – odparłem. – Mówię prawdę, nie mogę i już.
– Potem, kiedy wszystko się zmieni, miałby pan dzięki temu dobre układy.
– Wiem. Popieram was całym sercem. Ale nie mogę.
– Czemu nie?
– Ja tą łodzią zarabiam na życie. Jeśli ją stracę, nie będę miał z czego żyć.
– Za te pieniądze może pan kupić sobie nową.
– Nie w więzieniu.
Chyba wydawało im się, że wystarczy wiercić mi dziurę w brzuchu, bo ten jeden wciąż nie odpuszczał.
– Będzie pan miał trzy tysiące dolarów i szansę na dobre układy w przyszłości. Przecież to wszystko tutaj się nie utrzyma, sam pan wie.
– Słuchajcie – odpowiedziałem. – Nie obchodzi mnie, kogo tu macie za prezydenta. Ale nie wożę do Stanów gadających ładunków.
– Mówi pan, że my byśmy gadali? – odezwał się jeden z tych, którzy dotąd milczeli. Zły był.
– Żadnych gadających ładunków, mówię.
– Myśli pan, że jesteśmy lenguas largas?
– Nie.
– Wie pan, kto to lengua larga?
– Tak, ktoś, kto ma długi język.
– A wie pan, co my takim robimy?
– Odpuść sobie, człowieku – powiedziałem mu. – To wy macie dla mnie propozycję. Ja wam niczego nie oferowałem.
– Zamknij się, Pancho – zwrócił się do tego gniewnego ten, który dotąd prowadził rozmowę.
– Mówi, że będziemy gadali – ciskał się Pancho.
– Słuchaj – powiedziałem. – Mówię wam, że nie wożę niczego, co gada. Alkohol w workach nie gada. Pełne gąsiory nie gadają. Mnóstwo innych rzeczy nie gada. A ludzie gadają.
– A Chińczycy gadają? – indagował Pancho wrednie.
– Gadają, ale ich nie rozumiem – odpowiedziałem.
– Czyli nie chce pan tego zrobić?
– Tak jak mówiłem wam zeszłej nocy, nie mogę.
– Ale nie będzie pan gadał? – drążył Pancho.
Jednej rzeczy nie zrozumiał i od tego zrobił się wredny. Pewnie było też w tym trochę rozczarowania. Nawet mu nie odpowiedziałem.
– Nie jest pan lengua larga, co? – zapytał, znów wrednie.
– Nie sądzę.
– A to co znowu, groźba?
– Słuchaj no – powiedziałem mu. – Nie ciskaj się tak z samego rana. Nie wątpię, że niejednemu już poderżnąłeś gardło. A ja jeszcze nawet kawy nie piłem.
– Czyli ma pan pewność, że podrzynałem ludziom gardła?
– Nie. I ni diabła mnie to nie obchodzi. Nie potrafisz rozmawiać o interesach tak, żeby się nie rozeźlić?
– Teraz to jestem zły – odparł. – Chętnie bym pana zabił.
– A idź w cholerę – powiedziałem. – I nie gadaj tyle.
– Pancho, chodźmy już – odezwał się ten pierwszy i zwrócił się do mnie: – Bardzo mi przykro. Szkoda, że nas pan nie zabierze.
– Ja również żałuję. Ale nie mogę.
Tamci trzej ruszyli do drzwi, a ja odprowadzałem ich wzrokiem. Przystojne chłopaki, w dobrych ciuchach: żaden w kapeluszu, ale wyglądali na takich, którym pieniędzy nie brakuje. W każdym razie dużo mówili o pieniądzach, a ich angielszczyzna pasowała do zamożnych Kubańczyków.
Dwaj mogliby być braćmi, ten trzeci, Pancho, był nieco wyższy, ale podobnej urody. No wiecie, szczupli, dobrze ubrani, lśniące włosy. Pewnie tylko w gębie był taki wredny. Przypuszczałem, że jednak nerwy ich żarły.
Gdy wyszli za drzwi i skręcili w prawo, zobaczyłem, że w ich stronę jedzie przez plac jakiś sedan. I zaraz poszła szyba, kula huknęła w butelki stojące rzędem na murku wystawowym. Słyszałem strzały, a butelki na murku tylko pach, pach, pach.
Rzuciłem się za kontuar, od lewej strony, wyjrzałem górą, żeby zobaczyć co i jak. Samochód stał, przycupnęli przy nim dwaj, jeden z thompsonem, drugi z samopowtarzalną strzelbą. Thompsona miał czarnuch. Ten drugi był ubrany w biały szoferski prochowiec.
Jeden z chłopaków był już rozciągnięty na chodniku, twarzą do ziemi, tuż przed tym wielkim oknem, które poszło w drobny mak. Dwaj pozostali kryli się za furgonem z lodem z browaru Tropical, który zatrzymał się obok, przy barze Cunard. Jeden koń z zaprzęgu zwalił się, wierzgając, między dyszle, drugi szarpał się, że mało łba sobie nie urwał.
Któryś chłopak strzelił zza tylnej krawędzi furgonu, poszedł rykoszet od chodnika. Czarnuch z thompsonem prawie przykleił się do jezdni i pociągnął od spodu serią po tyle furgonu, no i proszę, jeden z chłopaków padł, runął ku chodnikowi, głowa wystawała mu nad krawężnik. Wił się tam, osłaniając głowę dłońmi, ten tam szofer walił do niego ze strzelby, kiedy czarnuch zmieniał magazynek bębnowy na pełny, ale było zbyt daleko. Loftki zostawiały wszędzie na chodniku ślady, jakby ktoś bryzgał srebrem.
Ostatni z chłopaków ściągnął tego trafionego za nogi, za furgon, zobaczyłem, że czarnuch znów kładzie się twarzą do ulicy, żeby pociągnąć im kolejną serią. A tu nasz kolega Pancho wyszedł zza narożnika furgonu, skrył się za tym koniem, który jeszcze trzymał się na nogach, zaraz wyłonił się zza niego, a twarz miał bladą jak nieprane prześcieradło, i kropnął szoferaka z potężnego lugera, musiał ten pistolet trzymać oburącz, żeby mu nie latał. Ruszył w stronę czarnucha, dwa razy walnął mu nad głową, raz nisko.
Trafił w oponę tego ich samochodu, bo widziałem, jak z ulicy podrywa się smuga kurzu od uciekającego powietrza, a z trzech metrów czarnuch wpakował mu kulkę z thompsona w brzuch, pewnie ostatnią, bo zobaczyłem, jak rzuca tym peemem. Twardziel Pancho klapnął ciężko na bruk, pochylił się do przodu. Próbował wstać, wciąż trzymał lugera, ale nie był w stanie unieść głowy, a wtedy czarnuch zgarnął strzelbę leżącą przy szoferze i odwalił mu skroń razem z przyległościami. Taki czarnuch skubaniec.
Pociągnąłem szybkiego łyka z pierwszej otwartej flaszki, jaka mi się nawinęła, nawet nie wiem, co to było, jakbyście pytali. Od tego wszystkiego nastrój zupełnie mi się popsuł. Nisko za barem wymknąłem się do kuchni i dalej, tylnym wyjściem na zewnątrz. Obszedłem plac szerokim łukiem, nawet nie zerknąłem na tłumek, który zaraz zaczął gromadzić się przed kawiarnią, tylko raz-dwa za bramę, na pomost, na pokład łodzi.
Na pokładzie czekał już facet, który nas czarterował. Opowiedziałem mu, co się stało.
– A gdzie Eddy? – zapytał mnie ten gość, nazywał się Johnson.
– Nie widziałem go od momentu, kiedy zaczęli strzelać.
– Myśli pan, że mógł oberwać?
– Gdzie tam, ni cholery. Mówię panu, wszystkie kule, które zahaczyły o kawiarnię, poszły w wystawę. W momencie jak samochód podjeżdżał do tamtych od tyłu. Jak zastrzelili pierwszego, przed samym oknem. Podjechali pod kątem, o tak...
– Bardzo pan tego wszystkiego pewny – wtrącił.
– Bo patrzyłem.
Wtedy uniosłem wzrok i zobaczyłem, że po pomoście idzie Eddy, wyglądał na nawet wyższego i bardziej rozchełstanego niż zazwyczaj. Kiedy szedł, wszystkie stawy bujały mu się w niewłaściwych kierunkach.
– O, idzie.
Eddy nie wyglądał dobrze. Rano nigdy nie wyglądał najlepiej, ale teraz to już w ogóle fatalnie.
– Gdzie byłeś? – zapytałem go.
– Na podłodze.
– Widziałeś to wszystko? – spytał go Johnson.
– Nie ma o czym gadać, panie Johnson – powiedział mu Eddy. – Na samą myśl niedobrze mi się robi.
– Lepiej sobie golnij – powiedział mu Johnson i zwrócił się do mnie: – To jak, wypływamy?
– Pan decyduje.
– Jaki będzie dzień?
– Raczej taki jak wczoraj. Może nawet lepszy.
– No to wypłyniemy.
– Zaraz, jak tylko dowiozą przynętę.
Już trzy tygodnie pływaliśmy z tym gościem na ryby na Golfsztromie, jego pieniędzy nawet jeszcze nie powąchałem, nie licząc stówy, którą mi dał, żeby opłacić konsula i sprzątanie, i na żarcie i paliwo, zanim wypłynęliśmy z Florydy. Ja zapewniałem cały sprzęt, jemu tylko bił licznik, trzydzieści pięć dolarów dziennie. Facet spał w hotelu, co rano przychodził na łódź. Nagonił mi go Eddy, więc musiałem brać go jako załoganta. Płaciłem mu cztery dolary dziennie.
– Muszę zatankować łódź – powiedziałem Johnsonowi.
– Dobra.
– Przydałyby się jakieś pieniądze.
– Ile?
– Trochę ponad sześć centów za litr. Powinienem wziąć tak ze sto osiemdziesiąt, więc wychodzi jedenaście dolarów dwadzieścia centów.
Wyciągnął piętnaście dolarów.
– Reszta ma pójść na piwo i lód? – zapytałem.
– Nie trzeba – odparł. – Odliczy pan sobie od tego, co jestem winien.
Pomyślałem sobie: Wożę faceta na krechę już trzy tygodnie, ale skoro jest wypłacalny, to co za różnica? Owszem, powinien rozliczać się po każdym tygodniu. Ale niektórych woziłem tak przez miesiąc i potem płacili wszystko. Zgoda, moja wina, ale z początku fajnie się z nim pływało. Dopiero przez kilka ostatnich dni zaczął mnie stresować, ale wolałem nic nie mówić, żeby się na mnie nie zeźlił. O ile był wypłacalny, im dłużej go woziłem, tym lepiej.
– Piwko? – zaproponował, otwierając skrzynię z lodem.
– Nie, dzięki.
Akurat wtedy na pomost wszedł ten czarnuch, od którego braliśmy przynętę, więc poleciłem Eddy’emu, żeby szykował się do rzucenia cum.
Czarnuch wniósł przynętę na łódź, odcumowaliśmy i wyszliśmy z portu, a on zajął się przygotowywaniem paru makreli: hak w pysk, przez skrzela, potem rozcinał bok, wbijał hak od drugiej strony i przeciągał na wylot, zawiązywał pysk na drucianym przyponie i porządnie mocował hak, żeby się nie wysunął i żeby przynęta dała się ciągnąć gładko, bez koziołkowania.
Ten czarnuch to był autentycznie czarny, do tego bystry i ponury, pod koszulą nosił wokół szyi błękitne paciorki wudu, na głowie stary słomiany kapelusz. Na pokładzie najchętniej spał albo czytał gazety. Ale przynętę szykował elegancko i szybko.
– Pan by nie dał rady przygotować takiej przynęty, panie szyper? – zapytał Johnson.
– Dałbym, oczywiście.
– Więc po co brać do tego czarnucha?
– Jak trafimy na duże ryby, to pan zobaczy – powiedziałem.
– W jakim sensie?
– Czarnuch radzi sobie z tym szybciej ode mnie.
– A Eddy nie dałby rady?
– Nie, proszę pana.
– Wydaje mi się, że to zbędny wydatek. – Za każdy dzień płacił czarnuchowi dolara, a on co wieczór szedł w tango. Widziałem, że już go bierze na sen.
– Bez niego się nie obejdziemy – odparłem.
Teraz minęliśmy już kotwiczące przed Cabañas kutry żaglowe i czekające na nie samochody do przewozu ryby, i łódki do połowu lucjanów, zakotwiczone przy Morro, tam gdzie dno jest kamieniste, i wyprowadziłem łódź na zatokę, tam gdzie ciemno znaczyła się głębia. Eddy wypuścił dwie duże zanęty, czarnuch założył przynęty na trzy wędki.
Prąd podchodził tu blisko, prawie do płycizn, gdy zbliżaliśmy się ku jego krawędzi, widać było jego niemal fioletowe wody, poznaczone wirami w regularnych odstępach. Zaczęła ciągnąć lekka bryza od wschodu, podrywało się przy nas mnóstwo latających ryb, tych dużych, które wyskakując z wody, wyglądają jak zdjęcie maszyny Lindbergha podczas lotu przez Atlantyk.
Te duże ryby latające to najlepszy znak, jaki może się trafić. Jak okiem sięgnąć, widać było drobne kępki bladożółtych wodorostów z Golfsztromu, znak, że główny nurt prądu szedł właśnie tędy, a przed nami ptaki obrabiały ławicę drobnych tuńczyków. Widać było, jak skaczą, takie małe, ledwie po kilo z hakiem sztuka.
– Może pan zarzucić, kiedy tylko pan zechce – powiedziałem Johnsonowi.
Włożył pas i uprząż, wystawił długie wędzisko z kołowrotkiem firmy Hardy, na szpuli dobrze ponad pół kilometra plecionki z trzydziestu sześciu żyłek. Spojrzałem za rufę, jego przynęta ciągnęła ładnie, podskakiwała leciutko na falach, a dwie zanęty wyskakiwały i nurkowały. Szliśmy z idealną prędkością, plus minus, więc skręciłem w prąd.
– Wetknie pan koniec wędziska w gniazdo na fotelu – przypomniałem Johnsonowi. – Wtedy nie będzie tak ciążyło. Zwolni pan hamulec, będzie łatwiej popuścić, jak coś weźmie. Jak któryś panu weźmie, a hamulec będzie włączony, wyrwie pana za burtę.
Dzień w dzień musiałem powtarzać mu to samo, ale to nie ból. Może co pięćdziesiąty klient wie, jak się łowi ryby. A jak już wiedzą, to co drugi jest baran i chciałby używać żyłki, którą zerwie każda większa sztuka.
– Jaki dzień się nam szykuje? – zapytał.
– Lepszy być nie może – powiedziałem. Faktycznie, ładnie było.
Oddałem ster czarnuchowi, powiedziałem mu, żeby ciągnął przy skraju prądu, na wschód, i wróciłem na rufę, gdzie Johnson siedział i patrzył, jak hopsa mu przynęta.
– Mam wystawić drugie wędzisko? – zapytałem.
– Myślę, że nie – odparł. – Chcę sam złapać rybę, walczyć z nią i ją wyciągnąć.
– Dobrze. To może Eddy ma wystawić swoje i odda panu, jeśli coś weźmie przynętę, żeby pan mógł walczyć dalej?
– Nie. Wolę, kiedy jest tylko jedno wędzisko.
– W porządku.
Czarnuch wciąż pilnował steru, uniosłem wzrok, zobaczyłem, że zauważył przed nami wyskakującą ławicę latających ryb, troszkę pod prąd. Obróciłem się, za nami widać było Hawanę, piękną w porannym słońcu, i statek wychodzący właśnie z portu, koło twierdzy Morro.
– Myślę, panie Johnson, że dziś będzie miał pan okazję z jakimś powalczyć – powiedziałem.
– Najwyższa pora. Ile to już krążymy po morzu?
– Dziś będą trzy tygodnie.
– Długo jak na wędkowanie.
– Bo takie to już są te ryby. Póki nie przyjdą, to ich nie ma. Ale jak już przyjdą, to jest ich mnóstwo. A zawsze przychodzą. Jeśli nie przyjdą teraz, to już wcale. Księżyc we właściwej fazie. Prąd jak trzeba, będziemy też mieli dobry wiatr.
– Najpierw, kiedy zaczynaliśmy, było trochę małych.
– Więc właśnie tak, jak mówię. Najpierw małe się wykruszają, kończą, i dopiero wtedy przychodzą duże.
– Wy, szyprowie tych łodzi do wynajęcia, wszyscy znacie jedną śpiewkę. Jak nie jest za wcześnie, to za późno, wiatr nie ten albo księżyc w złej fazie. Ale pieniądze bierzecie zawsze.
– Cóż – ja mu na to – tak to właśnie jest, cholera, że najczęściej jest za wcześnie albo za późno i często wiatr nie taki. Aż nagle przychodzi idealny dzień, a ja stoję w porcie bez klienta.
– Ale myśli pan, że dziś będzie dobry dzień?
– Jeśli o mnie chodzi, atrakcji miałem już dziś aż nadto. Ale jestem gotów się założyć, że pan też będzie miał co robić.
– Mam nadzieję – odparł.
Pozostało już tylko ciągnąć przynętę. Eddy poszedł na dziób się zdrzemnąć. Ja stałem i rozglądałem się, czy nie pojawi się jakiś ogon. Chwilami zdarzało się, że czarnuch nam przysypiał, więc i na niego miałem oko. Ten też pewnie miał niezłe życie nocne.
– Mógłbym pana poprosić o butelkę piwa, kapitanie? – zagadnął mnie Johnson.
– Jasne, proszę pana. – Wetknąłem dłoń głęboko w lód, żeby miał zimne.
– A pan sobie nie weźmie?
– Nie, dziękuję – odparłem. – Poczekam do wieczora.
Otworzyłem butelkę i kiedy mu ją podawałem, zobaczyłem tego wielkiego brązowego sukinkota z dziobem dłuższym niż ręka u człowieka, jak wystawia łeb i pół ciała z wody i wali w tę makrelę. Na oko gruby był jak kopalniak.
– Luzu mu daj! – wrzasnąłem.
– Nie złapał jej – odparł Johnson.
– No to trzymaj.
Wyszedł z głębiny i nie trafił w makrelę. Wiedziałem, że zaraz nawróci i znów na nią ruszy.
– Przygotuj się pan, żeby dać mu luzu, jak tylko ją capnie.
I zaraz zobaczyłem, że nawraca za nami pod wodą. Widać było płetwy rozłożone szeroko, jak fioletowe skrzydła, i fioletowe pręgi na brązowych łuskach. Ciągnął jak okręt podwodny, górna płetwa wyszła na powierzchnię, widać było, jak tnie wodę. Tym razem ustawił się dokładnie za przynętą, uniósł też dziób, który jakby kolebał się trochę nad wodą.
– Wpuść mu ją w pysk – powiedziałem.
Johnson zdjął rękę z kołowrotka, szpula zafurczała, a ten stary marlin skręcił i zanurkował, i zobaczyłem, jak po całej długości błyska jasnym srebrem, kiedy obrócił się do nas bokiem i całą naprzód ruszył w stronę brzegu.
– Daj pan trochę hamulca – poradziłem. – Odrobinę.
A ten już ciśnie wajchę.
– Odrobinę – powtórzyłem. Już widziałem, że linka się napręża. – A teraz mocno i zacinaj. Musisz go zaciąć. I tak zaraz skoczy.
Johnson docisnął hamulec i pociągnął wędkę do góry.
– Zatnij go – powiedziałem. – Tak solidnie. Co najmniej z pięć razy.
Więc go zaciął, całkiem mocno, jeszcze parę razy, po czym wędzisko zgięło się wpół, kołowrotek wył jak opętany, a marlin wyskoczył, bam, długim, prostym susem, zalśnił w słońcu srebrem i plusnął, jakby kto konia z klifu zrzucił.
– Popuść pan ten hamulec – powiedziałem.
– Przecież się zerwał – odparł Johnson.
– Nic się nie zerwało, do cholery. Popuść pan hamulec, i to już.
Widziałem, że linka się zakrzywia, a kiedy marlin wyskoczył kolejny raz, to prosto za rufą, kierował się w stronę morza. I znów wyskoczył, huknął w wodę, aż bryznęła biel, zauważyłem, że jest zahaczony z boku pyska. Wyraźnie było widać jego pręgi. Piękna sztuka, teraz już jasnosrebrzysty w fioletowe pasy, i autentycznie gruby jak kłoda.
– Zerwał się – powiedział Johnson. Linka zwisała luźno.
– Ściągaj go – odparłem. – Jest porządnie zahaczony. Silniki cała naprzód! – wrzasnąłem do czarnucha.
I znów wyskoczył, raz, drugi, sztywny jak słup, całą długością ciała skacząc prosto na nas, przy każdym upadku wyrzucając wysoko wodę. Linka się napięła, widziałem, że znów kieruje się ku brzegowi, znów nawraca.
– Teraz spróbuje uciec – powiedziałem. – Jeśli pójdzie przed nas, będę go gonił. Hamulec luźno. Linki nie zabraknie.
Ten stary marlin pociągnął na północny zachód, jak wszystkie duże sztuki, i powiem wam, poszedł przed nas, jakby go gonili. Zaczął sadzić takie wielkie, długie susy, jak ścigacz pędzący po morzu. A my za nim, a kiedy już zrobiłem zwrot, mieliśmy go w pierwszej ćwiartce od dziobu. Trzymałem ster i darłem się do Johnsona, żeby luzował hamulec i szybko zwijał żyłkę. I nagle widzę, jak wędzisko mu się szarpie, linka zwisa luźno. Nie wyglądała na luźną, chyba że dla wprawnego oka, bo na tej długości stawiała opór wodzie. Ja mam wprawne oko.
– Zerwał się – powiedziałem mu.
Marlin wciąż skakał, nie przestawał, aż znikł nam z pola widzenia. Wspaniała sztuka, skubaniec.
– Wciąż czuję, że ciągnie.
– To ciężar linki.
– Prawie nie mogę jej ściągać. Może zdechł.
– Popatrz pan. – Wskazałem. – Wciąż tam skacze. – Widać go było prawie o kilometr od nas, nadal wyrzucał pióropusze wody.
Zmacałem hamulec na kołowrotku. Zaciśnięty do oporu. Nic dziwnego, że nie mógł wybierać linki. Musiała trzasnąć.
– Nie mówiłem, żeby luzował pan hamulec?
– Ale on wciąż ciągnął linkę.
– I co z tego?
– No, docisnąłem hamulec.
– Słuchaj pan – zacząłem. – Jak się im nie popuści linki, kiedy tak idą przed łodzią, to się zerwą. Nie ma takiej, która by je utrzymała. Chcą ciągnąć, to im pan dawaj. Hamulca używać ostrożnie. Ci, co łowią na rynek, nie są w stanie utrzymać ich blisko nawet na linie do harpuna. My musimy więc korzystać z tego, co daje nam łódź, żeby je ścigać i nie dać im wyciągnąć całej linki, kiedy uciekają. Po takiej ucieczce idą na głębię, wtedy można docisnąć hamulec i wybierać linkę.
– Czyli gdyby się nie zerwała, tobym go złapał?
– Miałby pan szansę.
– Ale nie dałby rady wciąż tak ciągnąć, co?
– Za to może próbować masy innych rzeczy. Walka zaczyna się dopiero po tym, jak spróbował ucieczki.
– No to złapmy jakiegoś – powiedział.
– Zacznij pan od zwinięcia linki – odparłem.
Zahaczyliśmy tego marlina i zgubiliśmy go, a Eddy nawet się nie obudził. Za to teraz stary dobry Eddy przywędrował na rufę.
– Co jest? – zapytał.
Kiedyś był z niego pożytek na łodzi, zanim się chłop rozpił, ale teraz to nic a nic. Patrzyłem na niego, jak stoi taki, wysoki, z zapadniętymi policzkami, obwisłymi ustami, z tym białym paskudztwem w kącikach oczu, włosami zupełnie wypłowiałymi od słońca. Wiedziałem, że się zbudził, bo go suszyło.
– Walnij sobie lepiej piwko – poradziłem mu.
Wyciągnął jedno z chłodziarki, opróżnił.
– No, panie Johnson, to ja chyba pójdę kończyć drzemkę – powiedział. – Szczerze zobowiązany za piwo. – Ot, Eddy, skubaniec. Ryba nie ryba, jemu to ryba.
Cóż, koło południa trafiliśmy następnego, ale uciekł z haka. Jak nim rzucił, to widzieliśmy ten hak lecący dziewięć metrów nad wodą.
– A co tym razem zrobiłem nie tak? – zapytał Johnson.
– Nic – odparłem. – Po prostu go odrzucił.
– Panie Johnson – odezwał się Eddy, zbudzony ochotą na kolejne piwo – panie Johnson, no nie masz pan szczęścia, i tyle. Za to może z kobitami się poszczęści? To co, panie Johnson, idziemy wieczorem na miasto? – Po czym wrócił na dziób i znów się położył.
Gdzieś około czwartej wracamy w pobliże brzegu, pod prąd, a rwie jak młyński potok, słońce grzeje nam w plecy, i nagle przynętę Johnsona capnął największy czarny marlin, jakiego w życiu widziałem. Bo zarzuciliśmy sztuczną kałamarnicę jako przynętę, złapały się cztery tuńczyki, z tych małych, i czarnuch przygotował Johnsonowi jednego takiego na haku jako przynętę. Ciągnął się trochę głęboko, ale za to porządnie chlapał.
Johnson odpiął sobie wędzisko od uprzęży, żeby móc je położyć na kolanach, bo rozbolały go ręce od trzymania sprzętu przez cały czas w jednej pozycji. A że dłonie miał znużone przytrzymywaniem hamulca na szpuli, bo ta duża przynęta stawiała większy opór, to wykorzystał moment, że spuściłem go z oka, i znów zacisnął hamulec na fest. Nawet nie wiedziałem, że tak go zablokował. Nie podobało mi się, jak trzyma wędkę, ale nie chciałem cały czas się go czepiać. Poza tym, ze zdjętym hamulcem, linka wybiegałaby sobie swobodnie, więc nie było ryzyka. Ale to nie tak się łowi ryby.
Sterowałem łodzią, prowadziłem ją na skraj prądu opodal tej starej cementowni, gdzie wyżłobił on sobie głębię tak blisko brzegu, że robi się tam takie jakby zawirowanie, zawsze jest tam dużo przynęty. Wtedy zobaczyłem rozbryzg jak od bomby głębinowej, dziób i oko, i opuszczoną żuchwę, i wielki fioletowo-czarny łeb czarnego marlina. Cała jego płetwa grzbietowa była nad wodą, ogromna jak ożaglowanie fregaty, nad powierzchnię wystawił też ogon w kształcie kosy, kiedy uderzył na tego tuńczyka. Dziób miał gruby niczym kij bejsbolowy, zadarty ku górze, a chwytając przynętę, pruł ocean jak nóż. Calutki był fioletowo-czarny, ślepie miał wielkie niczym waza od zupy. Ogromne bydlę. Tak pod pięćset kilo, jak nic.
Wrzasnąłem do Johnsona, żeby dał mu wolną linkę, ale zanim rozległo się choć jedno słowo, zobaczyłem, że Johnson unosi się z fotela, jakby go żurawiem poderwali, wędkę utrzymał może przez sekundę, wędzisko wygięło się w łuk, a potem dostał jej końcem w brzuch i cały sprzęt poleciał za burtę.
Miał zaciśnięty hamulec, więc kiedy marlin wziął przynętę, to praktycznie wyrzucił Johnsona z fotela i chłop nie miał szansy utrzymać wędki. Dociskał jej koniec jednym udem, wędzisko leżało na drugim. Gdyby był do niej przypięty, wyleciałby za burtę razem z nią.
Wyłączyłem silnik, wróciłem na rufę. Johnson siedział i trzymał się za brzuch, tam gdzie oberwał wędziskiem.
– Chyba już dosyć na dzisiaj – powiedziałem.
– Co to było? – on na to.
– Marlin czarny.
– Jak to się stało?
– Sam się pan domyśl – odparłem. – Na sam kołowrotek wyłożyłem dwieście pięćdziesiąt dolarów. Teraz byłby droższy. Wędzisko kosztowało mnie czterdzieści pięć. Do tego lekko pół kilometra linki trzydziestki szóstki.
I w tej chwili Eddy klepie Johnsona w plecy.
– Panie Johnson – mówi – pan to po prostu nie ma szczęścia. No, w życiu czegoś podobnego nie widziałem, powiem panu.
– Morda w kubeł, pijaczyno – ja mu na to.
– Mówię panu, panie Johnson – ciągnie Eddy – to najbardziej wyjątkowa rzecz, jaką w życiu widziałem.
– Co miałem zrobić, kiedy zahaczyłem taką rybę? – odezwał się Johnson.
– Z taką właśnie chciałeś pan walczyć zupełnie sam – odparłem. Miałem do człowieka złość, owszem.
– Przecież one są za duże – powiedział Johnson. – Toż to by była czysta mordęga.
– Słuchaj pan, taka ryba może człowieka zabić.
– A jednak je łapią.
– Tacy, co umieją łowić ryby. I oni też się przy okazji okrutnie umordują.
– Widziałem zdjęcie dziewczyny, która takiego złapała.
– No pewnie – ja na to. – Na przynętę głębinową. Połknął ją, wyciągnęli mu żołądek, wypłynął na powierzchnię i zdechł. A ja mówię o ciągnięciu ich, póki są zahaczone za pysk.
– No tak – powiedział Johnson – ale takie są za duże. Po co to robić, skoro nie ma w tym przyjemności?
– O to to, panie Johnson – odezwał się Eddy. – Po co to robić, skoro nie ma w tym przyjemności? Pan posłucha, panie Johnson. Tu żeś pan trafił w punkt. Po co to robić... skoro nie dla przyjemności?
Wciąż jeszcze mną telepało po tym, jak zobaczyłem tego marlina, a na myśl o straconym sprzęcie aż mnie mdliło, weź tu takich słuchaj. Powiedziałem czarnuchowi, żeby wziął kurs na Morro. Do tamtych dwóch w ogóle się nie odzywałem, a oni się rozsiedli, Eddy na jednym fotelu z piwkiem, Johnson na drugim, ze swoim.
– Kapitanie – zagadnął mnie po chwili – zrobiłby mi pan rum z colą?
Przygotowałem mu drinka, bez słowa, a potem zrobiłem i sobie, porządnego. Myślałem sobie, że taki Johnson woził się z wędką przez piętnaście dni, w końcu zaczepił takiego marlina, że uczciwy rybak oddałby za niego rok życia, stracił go, razem z moim ciężkim sprzętem, zrobił z siebie idiotę, a teraz, zupełnie zadowolony, żłopie sobie z moim pokładowym alkoholikiem.
Gdy przybiliśmy do przystani i czarnuch stał już na pomoście, czekając na swoje, zapytałem:
– A jutro jak?
– Raczej beze mnie – odparł Johnson. – Trochę przejadło mi się takie wędkowanie.
– Zapłaci pan czarnuchowi?
– Ile mu się należy?
– Dolar. I napiwek, jeśli pan chce.
Więc Johnson dał czarnuchowi dolara i dwie kubańskie dwudziestocentavówki.
– A to za co? – zapytał czarnuch, pokazując mi te drobniaki.
– Napiwek – powiedziałem mu po hiszpańsku. – Koniec z robotą. Więc ci dał.
– Nie przychodzić jutro?
– Nie.
No to czarnuch zbiera swój motek grubej nici, której używa do wiązania przynęt, swoje ciemne okulary, wkłada słomiany kapelusz i idzie, nawet „do widzenia” nie powie. Ten czarnuch to nigdy żadnego z nas nie szanował.
– Kiedy chce się pan rozliczyć, panie Johnson? – zapytałem.
– Rano pójdę do banku – odpowiedział. – Możemy się rozliczyć po południu.
– Wie pan, za ile dni?
– Piętnaście.
– Nie. Z dzisiejszym będzie szesnaście, plus dzień w każdą stronę, razem osiemnaście. I do tego wędzisko, kołowrotek i linka z dzisiaj.
– Sprzęt to już pańskie ryzyko.
– Nie, proszę pana. Nie kiedy traci go pan w taki sposób.
– Każdego dnia płaciłem za jego wynajęcie. Idzie na pańskie ryzyko.
– Nie, proszę pana – ja na to. – Gdyby go ryba zniszczyła nie z pańskiej winy, toby była inna sprawa. Ale pan stracił cały sprzęt przez gapiostwo.
– Ryba wyrwała mi go z ręki.
– Bo zacisnął pan hamulec i nie osadził wędki w gnieździe.
– To jeszcze nie powód, żeby mnie obciążać.
– Gdyby wynajął pan samochód i zjechał nim w przepaść, nie wypadałoby za niego zapłacić? – spytałem.
– Gdybym siedział wtedy za kółkiem, to już raczej nie – odparł.
– To się panu udało, panie Johnson – stwierdził Eddy. – Dobry żart, nie, szefie? Jakby był za kółkiem, toby nie żył. Więc by nie musiał płacić. Dobre!
Nie słuchałem jego bredni.
– Za wędkę, kołowrotek i linkę jest mi pan winien dwieście dziewięćdziesiąt pięć dolarów – oświadczyłem Johnsonowi.
– Nie, to nieuczciwe – powiedział. – Ale skoro tak to pana boli, mogę wyłożyć połowę.
– Nowego sprzętu nie kupię taniej niż za trzysta sześćdziesiąt. Za linkę nic od pana nie chcę. Taka ryba mogłaby ściągnąć panu całą linkę ze szpuli i to by nie była pańska wina. Gdyby był tu ktoś poza tym opojem, powiedziałby panu, że to uczciwy układ. Wiem, że to wygląda na spory wydatek, ale kupienie tego sprzętu też nie wyszło mi tanio. Takich ryb nie da się łowić bez najlepszego sprzętu na rynku.
– Panie Johnson, on mówi, że jestem opój. I może nawet taka prawda. Ale ja panu powiem, że ma człowiek rację. Ma rację, i nie chce dużo – powiedział mu Eddy.
– Nie chcę robić panu kłopotów – stwierdził w końcu Johnson. – Zapłacę, choć nie wydaje mi się, że to moja wina. Czyli będzie osiemnaście dni po trzydzieści pięć plus dwieście dziewięćdziesiąt pięć.
– Dał mi pan sto dolarów – odparłem. – Dam panu listę wydatków, odliczymy też to z prowiantu, co zostało. Czyli zaprowiantowanie na podróż w tę i z powrotem.
– To uczciwe podejście – powiedział Johnson.
– Pan posłucha, panie Johnson – wtrącił się Eddy. – Jakby pan wiedział, ile tu normalnie liczą obcemu, toby pan wiedział, że „uczciwe” to mało. Wie pan, co to jest? To jest wyjątkowe traktowanie. Szef to tu do pana jak do własnej matki podchodzi.
– Jutro pójdę do banku, po południu przyjdę do pana. A pojutrze idę na statek.
– Może pan wrócić z nami, oszczędzi pan na bilecie.
– Nie, statkiem zaoszczędzę na czasie.
– No dobra – uległem. – To co, po drinku?
– Chętnie – powiedział Johnson. – Czyli bez urazy, tak?
– Oczywiście, proszę pana – odrzekłem.
Siedliśmy więc we trzech na rufie i wypiliśmy sobie po rumie z colą.
Następnego dnia przez cały ranek robiłem przy łodzi, wymieniłem olej w misce, to, śmo, owo. W południe wyszedłem do centrum i zjadłem u Chińczyka, dają porządny posiłek za czterdzieści centów, a potem kupiłem trochę rzeczy do domu, dla żony i naszych trzech córek. No wiecie – perfumy, parę wachlarzy, dwa te takie wysokie grzebienie. Kiedy skończyłem, wpadłem do knajpy u Donovana i wykonałem piwko, pogadałem z właścicielem, a potem wróciłem piechotą do przystani San Francisco, zatrzymując się po drodze na piwo w trzech czy czterech lokalach. Frankiemu postawiłem parę w barze Cunarda, więc kiedy przyszedłem na łódź, czułem się całkiem sympatycznie. Po powrocie na przystań miałem już tylko czterdzieści centów. Frankie wszedł na łódź razem ze mną i kiedy tak siedzieliśmy i czekaliśmy na Johnsona, wypiłem z nim jeszcze parę zimnych piw ze skrzyni z lodem.
Eddy nie pojawił się przez całą noc ani za dnia, ale wiedziałem, że przyjdzie, jak tylko przestaną mu lać na kreskę. Donovan mówił mi, że Eddy był tam na chwilę wieczorem, z Johnsonem, i pił na kreskę. Czekaliśmy więc, a ja zacząłem się zastanawiać, czemu Johnsona wciąż nie ma. Powiedziałem ludziom na przystani, żeby pod moją nieobecność skierowali go na łódź, miał tam na mnie poczekać, ale mówili, że się nie zjawił. Cóż, doszedłem do wniosku, że pewnie zabalował i wstał dopiero koło południa. Banki zamykali o wpół do czwartej. Widzieliśmy, jak odlatuje samolot, a o wpół do szóstej już wcale nie czułem się sympatycznie, za to zdecydowanie się denerwowałem.
O szóstej wysłałem Frankiego do hotelu, żeby sprawdził, czy Johnson nadal tam jest. Wciąż jeszcze miałem nadzieję, że może poszedł w miasto albo siedzi w hotelu, bo czuje się tak źle, że nawet nie wychodzi z łóżka. Czekałem, czekałem, aż zrobiło się późno. Ale denerwowałem się sakramencko, bo facet był mi winien osiemset dwadzieścia pięć dolarów.
Frankie obrócił w tę i z powrotem w nieco ponad pół godziny. Gdy zobaczyłem, że wraca, kręcił głową i maszerował całkiem szybko.
– Wyleciał samolotem – oznajmił.
No i pięknie. Sprawa jasna. Konsulat już zamknięty. Miałem czterdzieści centów, a samolot i tak wylądował już w Miami. Nawet depeszy nie warto było wysyłać. A to skubaniec, ten pan Johnson. W sumie moja wina. Mogłem się tego spodziewać.
– Cóż – powiedziałem Frankiemu – równie dobrze możemy sobie wykonać po zimnym piwku. Pan Johnson stawia. – Zostały jeszcze trzy butelki, tropicale.
Frankie czuł się równie podle jak ja. Nawet nie wiem, jak to możliwe, ale tak to właśnie wyglądało. Nic, tylko poklepywał mnie po plecach i kręcił głową.
No i tak. Byłem spłukany. Straciłem pięćset trzydzieści dolarów za wynajem, jak również sprzęt, a zakup nowego wyniósłby mnie kolejne trzysta pięćdziesiąt. Ależ by się z tego ucieszyła spora część tej bandy, co się kręci przy nabrzeżu, pomyślałem sobie. Jak też niewątpliwie co poniektórzy z tych dziadów z Bahamów. I pomyśleć, że dzień wcześniej odmówiłem wzięcia trzech tysięcy za przerzucenie trzech obcokrajowców na Florida Keys. Gdziekolwiek, byle zabrać ich z Kuby.
Dobra, ale co teraz? Nie mogłem zrobić trunkowego kursu, bo za towar trzeba by najpierw zapłacić, a poza tym teraz to żaden interes. Miasto jest zawalone alkoholem, nikt tego nie bierze. Ale, do jasnej cholery, nie zamierzałem wracać do domu spłukany, głodować w mieście przez całe lato. Tym bardziej że mam rodzinę. Licencję miałem opłaconą już na wejściu. Z reguły płaci się agentowi z góry, on człowieka rejestruje i załatwia licencję. Jasny gwint, nawet na paliwo nie miałem. Parszywa sytuacja, oj tak. Skubaniec Johnson.
– Muszę trafić jakiś kurs, Frankie – powiedziałem. – Muszę zarobić parę groszy.
– Się rozejrzę – odparł Frankie.
Chłop kręci się przy nabrzeżu, łapie dorywcze robótki, jest prawie głuchy i noc w noc za dużo pije. Ale w życiu nie widzieliście bardziej lojalnego, serdeczniejszego gościa. Znam go, od kiedy zacząłem tu kursować. Wiele razy pomagał mi przy załadunku. A kiedy już odpuściłem szmugiel, zacząłem wynajmować się z łodzią i rozkręciłem połowy mieczników z Kuby, to wciąż często widywałem go na przystani czy przy kawiarni. Wydaje się przygłupi, najczęściej, zamiast mówić, tylko się uśmiecha, ale to dlatego, że ze słuchem u niego bardzo kiepsko.
– Wszystko byś brał? – zapytał.
– No pewnie. Teraz nie mogę wybrzydzać.
– Wszystko?
– Jasne.
– Popytam – powiedział. – Gdzie będziesz?
– W La Perla – odparłem. – Muszę coś zjeść.
W Perle Świętego Franciszka da się porządnie zjeść za dwadzieścia pięć centów. Wszystko w menu jest po dziesięć centów, poza zupą za piątkę. Frankie odprowadził mnie pod sam lokal, ja wszedłem do środka, a on poszedł w swoją stronę. Zanim odszedł, uścisnął mi dłoń i raz jeszcze klepnął w plecy.
– Się nie martw – powiedział. – Ja, Frankie, dużo w polityce. Dużo w biznesie. Dużo w piciu. Pieniędzy mało. Ale dużo przyjaciel. Się nie martw.
– Na razie, Frankie – odrzekłem. – Ty się też nic nie martw, synek.
Wszedłem więc do Perły, siadłem przy stoliku. Wymienili już tę szybę w oknie, po której poszła seria, wystawę butelek też naprawili. Przy barze piła gromada hiszpańców, niektórzy coś też jedli. Przy jednym stoliku już grali w domino. Za piętnaście centów wziąłem sobie zupę z czarnej fasoli i gulasz wołowy z ziemniakami. Do tego butelka piwa Hatuey i wyszło równe ćwierć dolara. Kiedy zagadnąłem kelnera o strzelaninę, nic nie powiedział. Wszyscy byli mocno wystraszeni.
Zjadłem, co dostałem, usiadłem wygodniej, zapaliłem papierosa i się zadręczałem. Potem zobaczyłem, że do środka wchodzi Frankie, a za nim jeszcze ktoś. Czyli będzie na żółto, pomyślałem sobie. Będzie na żółto.
– To jest pan Sing – powiedział Frankie i się uśmiechnął. Szybki był, skubaniec, i dobrze o tym wiedział.
– Witam pana – odezwał się pan Sing.
Chyba w życiu nie widziałem tak wyelegantowanego gościa. Owszem, chinol, ale gadał jak Anglik, a ubrany był w biały garnitur na jedwabnej koszuli z czarnym krawatem, i do tego nosił panamę, jedną z tych po sto dwadzieścia pięć dolarów sztuka.
– Życzy pan sobie napić się kawy? – zapytał.
– Jeśli i pan wypije.
– Dziękuję – powiedział. – Jesteśmy tu zupełnie sami?
– Jeśli nie liczyć wszystkich pozostałych klientów – odparłem.
– To nie szkodzi – podjął. – Ma pan łódź?
– Trzydzieści osiem stóp. Stukonny silnik Kermath.
– Ach – westchnął pan Sing. – Sądziłem, że to lugier.
– Może przewieźć dwieście sześćdziesiąt pięć skrzynek alkoholu i nie będzie przeciążona.
– Miałby pan chęć wynająć mi ją?
– Na jakich warunkach?
– Nie musi pan płynąć. Załatwiam szypra i załogę.
– Nie – odparłem. – Jeśli łódź płynie, to ja na niej.
– Rozumiem – powiedział pan Sing. – Zechciałby pan zostawić nas samych? – zwrócił się do Frankiego.
Ten miał mocno zainteresowaną minę i tylko się do chinola uśmiechnął.
– Głuchy jest – wyjaśniłem. – I słabo rozumie angielski.
– Rozumiem – stwierdził pan Sing. – Pan mówi po hiszpańsku. Proszę mu powiedzieć, żeby wrócił do nas za chwilę.
Machnąłem do Frankiego kciukiem. Wstał, podszedł do kontuaru.
– A pan nie mówi po hiszpańsku? – zapytałem.
– Ależ tak – odparł pan Sing. – Cóż zatem za okoliczności mogłyby... sprawiły, że dopuszcza pan...
– Jestem bez grosza.
– Rozumiem. Czy łódź jest obciążona finansowo? Może zostać zajęta?
– Nie.
– Wyśmienicie. Iluż więc moich nieszczęsnych współrodaków dałoby się na pańskiej łodzi umieścić?
– Znaczy, ilu mogę przewieźć?
– Otóż to.
– A jak daleko?
– Jednodniowa podróż.
– Bo ja wiem – mruknąłem. – Dałoby się z tuzin, ale bez bagażu.
– Nie będą mieli bagażu.
– Dokąd mam ich zabrać?
– To już pozostawiam panu – stwierdził pan Sing.
– Dobra, ale gdzie ich wysadzić?
– Ich destynacja to wyspy Dry Tortugas, tam odbierze ich szkuner.
– Słuchaj no pan, na Tortugas, na wysepce Loggerhead Key, jest latarnia morska z radiostacją i odbiornikiem.
– Tak jest – odparł pan Sing. – Zdecydowanie niemądrze byłoby ich tam wysadzić.
– Więc?
– Powiedziałem, że ich destynacja na pańskiej łodzi to te wyspy. Za taki transport zapłacili.
– Tak.
– A pan wysadzi ich tam, gdzie będzie najlepiej zgodnie z pańską oceną sytuacji.
– Czy faktycznie na Dry Tortugas przypłynąłby po nich ten szkuner?
– Ależ skądże – odpowiedział pan Sing. – Nie bądźmy niepoważni.
– A jaka stawka od głowy?
– Pięćdziesiąt dolarów.
– Nie.
– A siedemdziesiąt pięć brzmiałoby lepiej?
– A ile pan bierze od głowy?
– To akurat zupełnie bez związku z tematem. Otóż, rozumie pan, moje usługi transportowe to działalność wieloaspektowa, rzec by można, wielowątkowa. Nie zaczyna się tu ani nie kończy.
– Owszem. Natomiast to, co mam wykonać, w ogóle nie musi być opłacane. Hm?
– Absolutnie rozumiem pański punkt widzenia – powiedział pan Sing. – Czyli, powiedzmy, sto dolarów sztuka?
– Słuchaj pan – zacząłem. – Wiesz pan, na jak długo trafiłbym za kraty, gdyby mnie na tym capnęli?
– Dziesięć lat. Co najmniej dziesięć lat. Nie ma jednak powodu, żeby miał pan trafić do więzienia, mój drogi kapitanie. Ryzykowny jest tylko jeden moment: kiedy będzie pan ładował pasażerów. Cała reszta zależy wyłącznie od pańskiej dyskrecji.
– A jeśli znów do pana wrócą?
– Banalnie proste. Oskarżę przed nimi pana, że to pan mnie zdradził. Zwrócę im część pieniędzy i znów wyślę ich w trasę. Oczywiście zdają sobie sprawę, że to niełatwa podróż.
– A co ze mną?
– Cóż, zapewne powinienem przekazać jakąś informację do konsulatu.
– Rozumiem.
– Tysiąc dwieście dolarów, panie kapitanie, to w obecnej sytuacji kwota nie do pogardzenia.
– Kiedy dostanę pieniądze?
– Dwieście, jak wyrazi pan zgodę, tysiąc po załadowaniu pasażerów.
– A jeśli ulotnię się z tymi dwiema stówami?
– Oczywiście będę zupełnie bezradny. – Uśmiechnął się. – Wiem jednak, panie kapitanie, że nie zrobiłby pan czegoś podobnego.
– Ma pan te dwie stówy przy sobie?
– Oczywiście.
– Proszę je włożyć pod talerz.
Tak uczynił.
– No dobra. Rano załatwię formalności, o zmroku wypływam. To gdzie będzie załadunek?
– Plaża Bacuranao pasuje?
– Może być. Pan już tam wszystko załatwił?
– Oczywiście.
– Dobra, więc co do załadunku: na cyplu proszę pokazać dwa światła, jedno nad drugim. Podejdę do brzegu, kiedy je zobaczę. Wy wypływacie łodzią, załadunek będzie z łodzi. Pan zjawia się osobiście, z pieniędzmi. Póki nie dostanę reszty kwoty, nikogo nie biorę na pokład.
– Nie – on na to – połowa przy rozpoczęciu załadunku, drugie pół po zakończeniu.
– No dobra, możemy się tak umówić.
– Czyli rozumiemy się w zupełności?
– Raczej tak. Tylko żadnych bagaży i żadnej broni: pistoletów, noży, nawet żyletek. Co do tego muszę mieć pewność.
– Panie kapitanie, nie ufa mi pan? Nie widzi pan, że nasze interesy są tu zbieżne?
– No dobra – powiedziałem. – O której tam będziecie?
– Przed północą.
– W porządku. To już chyba wszystko.
– Jak chce pan otrzymać pieniądze?
– Może być setkami.
Wstał, patrzyłem, jak wychodzi. Frankie uśmiechnął się do niego po drodze. Faktycznie, elegancki chinol. Taki chinol skubaniec.
Frankie podszedł do stolika.
– No i? – zagadnął.
– Skąd ty znasz tego pana Singa?
– Chińczyki on wozi – odrzekł Frankie. – Duży biznes.
– Od dawna go znasz?
– Ze dwa lata tu jest. Przed nim inny ich woził. Zabił ktoś jego.
– Pana Singa też ktoś zabije.
– No pewnie – przytaknął Frankie. – Czemu nie? Biznes bardzo duży.
– Świetny interes, psiakrew – mruknąłem.
– Duży interes. Wożenie Chińczyki, co nigdy nie wracają. Inne Chińczyki piszą listy, że wszystko super.
– Fantastycznie – mruknąłem.
– To takie Chińczyki, co nie rozumią pisane. Chińczyki, co umią pisane, sami bogaci. Nic nie jedzą. Sam ryż. Tu jest sto tysięcy Chińczyki. Tylko trzy kobiety z Chinów.
– Czemu?
– Rząd nie wpuszcza.
– Sakramencka sytuacja.
– Ty z nim interes robi?
– Może.
– Dobry interes – stwierdził Frankie. – Lepszy jak polityka. Dużo pieniądze. Biznes bardzo duży.
– Weź sobie piwo – powiedziałem.
– Się już nie martwi?
– Gdzie tam, psiakrew. Biznes jak cholera. Serdecznie dziękuję.
– Dobrze. – Frankie poklepał mnie po plecach. – Się robię szczęśliwy jak nic. Ja tylko chcę, żeby ty zadowolony. Chińczyki dobry biznes, nie?
– Rewelacyjny.
– Się robię szczęśliwy – powtórzył Frankie. Widziałem, że już prawie płacze, taki był zadowolony, że wszystko się ułożyło, więc poklepałem go po plecach. Ech, Frankie, skubaniec.
Z samego rana złapałem agenta i powiedziałem, żeby opłacił licencję na rejs na Florydę. Chciał listę załogi, ja mu na to, że brak.
– Chce pan płynąć sam, panie kapitanie?
– Zgadza się.
– A co się stało z pańskim towarzyszem?
– Poszedł w zapój – wyjaśniłem.
– Samemu to bardzo niebezpieczne.
– To tylko dziewięćdziesiąt mil – odparłem. – Myśli pan, że moczymorda na pokładzie zrobiłby jakąś różnicę?
Podpłynąłem do pomostu Standard Oil na drugim końcu portu i zatankowałem oba zbiorniki pod korek. Z pełnymi bakami miałem prawie dziewięćset litrów. Bolało, kiedy musiałem lać po te sześć z hakiem centów za litr, ale nie wiedziałem, dokąd w końcu dotrzemy.
Od spotkania z tym chinolem i przyjęcia jego forsy cały czas łamałem sobie głowę nad tym interesem. Chyba przez całą noc nie zmrużyłem oka. Wróciłem łodzią do przystani San Francisco, a tam na pomoście czekał już na mnie Eddy.
– Cześć, Harry. – Pomachał.
Rzuciłem mu cumę rufową, uwiązał ją do pachołka i wszedł na pokład: wyższy, bardziej niewyraźny, bardziej skuty niż kiedykolwiek dotąd. Nie odezwałem się do niego.
– Jak ci się podoba, że ten cały Johnson tak się zmył, Harry? – zapytał. – Coś o tym wiesz?
– Won stąd – powiedziałem mu. – Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę.
– Brachu, a ja to co, lepiej się z tym czuję niż ty?
– Złaź z mojej łodzi – odparłem.
A on tylko rozparł się na fotelu wędkarskim, wyciągnął giry.
– Słyszałem, że wracamy dziś za cieśninę – powiedział. – Chyba faktycznie nie ma tu już na co czekać.
– Ty nie płyniesz.
– O co ci chodzi, Harry? Nie ma powodu, żebyś się tak ciskał.
– Nie? Złaź z łodzi.
– No dajże spokój.
Zdzieliłem go w twarz, wtedy wstał, wspiął się z powrotem na pomost.
– Przecież ja bym cię tak nie załatwił, Harry – powiedział.
– Nie zamierzam cię zabierać. I tyle.
– Ej, no to za co mnie uderzyłeś?
– Żebyś mi wreszcie uwierzył.
– Więc co mam ze sobą zrobić? Zostać tu i zdechnąć z głodu?
– Diabła tam zdechniesz – odparłem. – Możesz wziąć robotę na promie. Odpracujesz bilet powrotny.
– Teraz to chcesz mnie wystawić do wiatru.
– A kogo ty niby nie wystawiłeś, ochlapusie? Własną matkę byś wyrolował.
I tak rzeczywiście było. Ale źle się czułem z tym, że go uderzyłem. Wiecie, jakie to uczucie, przyłożyć pijakowi. Sytuacja była jednak taka, że tym razem nie mogłem go zabrać, nawet gdybym chciał.
Ruszył pomostem w stronę brzegu, wyglądał smętniej niż dzień bez śniadania. Nagle obrócił się i podszedł z powrotem.
– A może tak chociaż parę dolarów byś mi odpalił, co, Harry?
Dałem mu piątaka z chinolowej forsy.
– Zawsze wiedziałem, że dobry z ciebie kumpel. Czemu nie chcesz mnie wziąć, Harry?
– Bo pecha przynosisz.
– Żeś się na mnie uwziął, i tyle. Nieważne, stary. Jeszcze się kiedyś ucieszysz na mój widok.
Skoro już miał pieniądze, zmył się znacznie żwawiej, ale powiem wam, że i tak bolało nawet na niego patrzeć. Chodził tak, jakby stawy miał założone tył na przód.
Poszedłem do Perły spotkać się z agentem, dał mi papiery, a ja postawiłem mu drinka. Potem zjadłem lunch i wtedy przyszedł Frankie.
– Jeden facet mi to dał dla ciebie. – I podał mi coś zrolowanego jakby w tubę, zawiniętego w papier i przewiązanego czerwonym sznurkiem. Gdy to rozwijałem, pomyślałem, że to zdjęcie, może fotografia łodzi, zrobiona przez kogoś na przystani.
Faktycznie, zdjęcie. Zbliżenie na głowę i tors trupa czarnucha, któremu ktoś poderżnął gardło po całej szerokości, po czym rana została starannie zaszyta, a na jego piersi leżała kartka z napisem po hiszpańsku: „Tak robimy z lenguas largas”.
– Kto ci to dał? – zapytałem Frankiego.
Wskazał takiego hiszpańskiego chłopaka, co pracuje na przystani, na ostatnich nogach od gruźlicy. Młody stał przy kontuarze, zamawiał sobie lunch.
– Poproś go, niech tu podejdzie.
Więc podszedł. Powiedział, że gdzieś około jedenastej dali mu to dwaj młodzi faceci. Zapytali, czy mnie kojarzy, potwierdził. Potem przekazał rzecz Frankiemu, żeby ten oddał mnie. Dali mu dolara, żeby postarał mi się to przekazać. Dobrze ubrani, powiedział.
– Polityka – stwierdził Frankie.
– O tak.
– Myślą, że ty powiedział policji, że ty się spotka tu z tamte chłopaki tamtego ranka.
– O tak.
– Zła polityka – powiedział Frankie. – To dobrze, że ty płyniesz.
– Przekazali jeszcze jakąś wiadomość? – zapytałem tamtego chłopaka.
– Nie. Tylko żebym to panu oddał.
– Teraz to już muszę odpłynąć – powiedziałem Frankiemu.
– Zła polityka – odrzekł. – Bardzo zła polityka.
Zgarnąłem plik papierów, które przekazał mi agent, opłaciłem rachunek i wyszedłem z kawiarni, przeciąłem plac, przeszedłem przez bramę i mocno mi ulżyło, kiedy przez magazyn wyszedłem na pomost. Niby szczawie, a jednak mnie nastraszyli, o tak. Byli na tyle głupi, że mogli uwierzyć, że tamtych trzech komuś wystawiłem. Takie dzieciaki były jak tamten, Pancho. Kiedy się bali, zaczynało ich nosić, a kiedy ich nosiło, chcieli kogoś zabić.
Wszedłem na pokład i zacząłem grzać silnik. Frankie stał na pomoście, patrzył na mnie. Uśmiechał się tym dziwnym uśmiechem głuchego. Cofnąłem się do niego.
– Słuchaj – powiedziałem. – Tylko żebyś sam nie miał przez to problemów.
Nie słyszał. Musiałem mu to powtórzyć krzykiem.
– Ja z polityką dobry – odparł. Zrzucił cumy.
Pomachałem mu, kiedy zrzucił mi na pokład cumę dziobową, odbiłem od pomostu i wyszedłem na kanał portowy. Właśnie wypływał brytyjski frachtowiec, trochę pociągnąłem obok niego, potem go wyprzedziłem. Wyszedłem z portu, minąłem Morro i wziąłem kurs na Key West, prosto na północ. Zostawiłem ster, poszedłem na dziób i zbuchtowałem cumę, a potem wróciłem i poprawiłem kurs, Hawana rozpościerała się za rufą, a potem znikła, wyszły góry.
Po jakimś czasie z pola widzenia znikła twierdza Morro, potem hotel Nacional, w końcu widziałem już tylko kopułę Kapitolu. Prąd był słaby w porównaniu z tym, co mieliśmy wczoraj, podczas połowu, i wiatr też tylko leciutki. Zauważyłem parę kutrów ciągnących w stronę Hawany, szły od zachodu, więc wiedziałem, że prąd nie ciągnie mocno.
Wyłączyłem iskrownik, zgasiłem silnik. Po co marnować paliwo. Puściłem łódź w dryf. Kiedy zrobi się ciemno, zawsze zobaczę światła na Morro, a jeśli zniesie mnie za daleko, to z Cojímar, a wtedy podejdę do brzegu i śmignę do Bacuranao. Z siły prądu wychodziło mi, że do zmroku przedryfujemy te dwanaście mil do Bacuranao, wtedy widziałbym światła z Baracóa.
Więc przy wyłączonym silniku wyszedłem na przedni pokład, żeby się rozejrzeć. Niewiele było do oglądania, te dwa kutry idące z zachodu do portu, a daleko za mną biała kopuła Kapitolu, wynurzająca się zza morskiego horyzontu. Prąd niósł trochę wodorostów, parę ptaków nad nimi krążyło, ale niewiele. Posiedziałem sobie chwilkę na daszku kokpitu, popatrzyłem, ale z ryb widziałem tylko tę brązową drobnicę, co wychodzi razem z wodorostami. Ludzie, powiem wam, że jak ktoś mówi, że między Hawaną a Key West tej wody to za dużo nie ma, to bredzi. Ja byłem ledwie na skraju tej cieśniny.
Po jakimś czasie zszedłem z powrotem do kokpitu, a tam – Eddy!
– Co jest? Coś się porobiło z silnikiem?
– Się zepsuł.
– To czemu nie otworzyłeś luku?
– No jasna cholera! – stęknąłem.
Wiecie, co on wywinął? Wrócił na łódź, uchylił forluk, zszedł do kabiny i tam zasnął. Miał ze sobą dwie litrowe flachy. Poszedł do pierwszej bodegi, którą zauważył, kupił gorzałę i wrócił na pokład. Gdy wypłynąłem, zbudził się, ale zaraz zasnął. Kiedy zatrzymałem łódź na zatoce i zaczęła bujać się na falach, znów się rozbudził.
– Wiedziałem, że mnie zabierzesz, Harry – powiedział.
– Do piekła cię zabiorę – odparłem. – Nie zgłosiłem cię jako załoganta. Aż mnie korci, żeby kazać ci teraz wyskoczyć za burtę.
– Z ciebie to stary dowcipniś, Harry. My, wyspiarze, powinniśmy trzymać się razem, kiedy mamy kłopoty.
– Ty i ten twój pysk. Kto by uwierzył w to, co gadasz, kiedy jesteś wlany?
– Jestem porządny gość, Harry. Poddaj mnie próbie, przekonasz się, że jestem porządny gość.
– Przynieś tu te dwie flachy – poleciłem. Co innego miałem na głowie.
Wyniósł je z kabiny, pociągnąłem łyka z tej otwartej i odstawiłem obie przy kole sterowym. Eddy tylko stał, więc na niego spojrzałem. Żal mi go było i żałowałem tego, co będę musiał zrobić. Jasna cholera, przecież znałem go jeszcze z czasów, kiedy faktycznie był porządny.
– Więc co jest z łodzią, Harry?
– Wszystko w porządku.
– No to co się stało? Co się tak na mnie patrzysz?
– Oj, brachu – naprawdę było mi go żal – wpakowałeś się w wielkie kłopoty.
– O co ci chodzi, Harry?
– Tego to jeszcze nie wiem – odparłem. – Nie do końca to wszystko rozgryzłem.
Siedzieliśmy tak sobie przez jakiś czas, bo nie miałem już ochoty się do niego odzywać. Kiedy już wiedziałem, co jest, niełatwo było z nim rozmawiać. Potem zszedłem pod pokład i wyciągnąłem powtarzalną śrutówkę i winchestera 30-30, które zawsze trzymałem w kabinie, i uwiesiłem je w futerałach pod daszkiem kokpitu, gdzie normalnie wieszamy wędziska, zaraz nad kołem sterowym, w łatwym zasięgu. Trzymam je w takich futerałach na całą długość, z nasączonej oliwą wełny. To jedyny sposób, żeby na łodzi nie zardzewiały.
Popracowałem suwadłem śrutówki, żeby ją rozruszać, po czym załadowałem ją i jeden nabój wprowadziłem do komory. Załadowałem magazynek winchestera i w nim też wprowadziłem nabój do lufy. Spod materaca wyciągnąłem rewolwer Smith & Wesson kalibru 38 Special z czasów, kiedy służyłem w policji w Miami, wyczyściłem go, naoliwiłem, nabiłem i przypiąłem sobie do paska.
– Co jest? – zapytał Eddy. – Co jest, do diabła?
– Nic – ja mu na to.
– Po cholerę ci tyle broni?
– Zawsze ją mam na pokładzie. Żeby strzelać do ptaków, jeśli dobierają się do przynęty, albo do rekinów, co kręcą się między wysepkami.
– Co jest grane, do diabła? Co jest grane?
– Nic – powtórzyłem. Siedziałem tak, ta stara trzydziestka ósemka obijała mi się o biodro przy kołysaniu łodzi, i popatrzyłem na niego. Teraz nie ma już sensu tego robić, pomyślałem sobie. Teraz to on mi się przyda. – Mamy robótkę do wykonania – powiedziałem. – Przy Bacuranao. Powiem ci, co robić, kiedy przyjdzie pora.
Nie chciałem wykładać mu wszystkiego z wyprzedzeniem, bo zacząłby się niepokoić i tak by sam siebie wystraszył, że na nic by mi się nie zdał.
– Nikogo lepszego ode mnie byś nie znalazł, Harry – zaczął. – Dla ciebie wszystko. Wchodzę we wszystko, co powiesz.
Popatrzyłem na niego, długiego, niewyraźnego, roztrzęsionego, i nic nie powiedziałem.
– Słuchaj, Harry. Mógłbym sobie golnąć jednego? – zapytał. – Żeby mnie nie zaczęło telepać.
Dałem mu łyka, a potem siedzieliśmy i czekaliśmy, aż się ściemni. Zachód słońca był piękny, wiała sympatyczna, lekka bryza, a kiedy słońce już porządnie zaszło, włączyłem silnik i ruszyłem powoli w stronę lądu.
W ciemnościach zatrzymaliśmy się może milę od lądu. Gdy zaszło słońce, prąd przybrał na mocy, zauważyłem, że ciągnie do brzegu. Daleko na zachód widziałem światło nawigacyjne na Morro, naprzeciwko mieliśmy światła Rincón i Baracóa. Skierowałem łódź pod prąd, póki nie minąłem Bacuranao, dotarliśmy prawie pod Cojímar. Wtedy znów pozwoliłem jej dryfować. Było całkiem ciemno, ale w naszym położeniu orientowałem się całkiem nieźle. Wygasiłem wszystkie światła na łodzi.
– Co tu się szykuje, Harry? – zapytał mnie Eddy. Znowu zaczynało go brać na strachy.
– A jak myślisz?
– Nie wiem. Denerwuję się przez ciebie. – Niewiele dzieliło go już od drżączki, a gdy podszedł bliżej, wyziew miał jak ścierwojad.
– Która godzina?
– Zejdę na dół i sprawdzę – powiedział. Zaraz wrócił, oświadczył, że wpół do dziesiątej.
– Głodny jesteś? – zapytałem.
– Nie. Przecież wiesz, Harry, że nie dam rady jeść.
– No dobra – uległem. – Możesz sobie golnąć jednego.
Kiedy już łyknął, zapytałem go o samopoczucie. Stwierdził, że czuje się świetnie.
– Za jakiś czas pozwolę ci jeszcze na parę łyków – zapowiedziałem. – Wiem, że bez rumu jesteś jak bez jaj, a nie mamy go na pokładzie za wiele. Więc lepiej się nie rozpędzaj.
– Powiedz mi, co jest grane.
– Słuchaj – mówiłem do niego w ciemnościach. – Podpłyniemy do Bacuranao, podejmiemy dwunastu chinoli. Na mój sygnał przejmiesz ster, będziesz robił, co ci każę. Zabierzemy na pokład tych dwunastu chinoli i zamkniemy ich w kajucie na dziobie. Idź teraz na dziób, zablokuj forluk.
Poszedł tam, widziałem jego sylwetkę wśród mroku. Wrócił i zapytał:
– Harry, a mógłbym dziobnąć jednego już teraz?
– Nie. Chcę, żebyś miał z rumu odwagę. A nie żeby cię rozłożyło.
– Jestem porządny gość, Harry. Jeszcze zobaczysz.
– Pijus jesteś. Słuchaj. Tych dwunastu dostarczy inny chinol. Na początku da mi część forsy. Kiedy już wszyscy będą na pokładzie, dołoży jeszcze. Kiedy zobaczysz, że zaczyna dawać mi tę drugą część forsy, włączasz motor, dajesz gazu i ciągniesz na pełne morze. Nieważne, co by się działo. Ciśniesz na morze, choćby nie wiadomo, co się działo. Zrozumiano?
– Tak.
– Jak któryś chinol zacznie wywalać drzwi kabiny albo wyłazić przez luk, kiedy już będziemy w trasie, bierzesz pompkę i walisz w nich, jak tylko któryś wyściubi nos. Umiesz używać pompki?
– Nie. Ale możesz mi pokazać.
– W życiu nie zapamiętasz. A winchestera wiesz, jak używać?
– Tylko pompuje się wajchą i strzela.
– Właśnie. Ale żebyś nam dziur w kadłubie nie narobił.
– To lepiej daj mi jeszcze raz golnąć.
– Dobra. Poleję ci malucha.
Nalałem mu porządnego. Wiedziałem, że teraz się nie urżnie: takiego strachu nie dałoby się utopić. Ale każdy łyk robił swoje, na jakiś czas. Eddy wypił i odezwał się, zupełnie jakby szczęśliwy:
– Czyli będziemy szmuglować chinoli. Jak Boga kocham, zawsze mówiłem, że gdybym był bez grosza, tobym Chińczyków szmuglował.
– Tylko że nigdy dotąd nie byłeś bez grosza, co? – odpowiedziałem. Oj tak, był śmieszny.
Zanim minęło wpół do jedenastej, zaserwowałem mu jeszcze trzy drinki, żeby nie stracił odwagi. Śmiesznie było na niego patrzeć, a do tego przynajmniej sam nie musiałem o tym myśleć. Nie wpadłem na to, że będzie aż tyle czekania. Zamierzałem wypłynąć po zmroku, wyjść w morze tuż poza łunę świateł i pomalutku doczłapać się do Cojímar.
Troszkę po jedenastej zobaczyłem, że na cyplu pojawiły się dwa światła. Odczekałem nieco, po czym powoli ruszyłem do brzegu. Bacuranao jest w zatoczce, kiedyś była tu duża przystań do załadunku piasku. Do zatoczki wpada nieduża rzeka, kiedy deszcze wymyją łachy piasku w ujściu. Zimą północne wiatry znów nagarniają piach i blokują ujście.
Kiedyś zawijały tu szkunery, ładowały gujawy od rzeki, było tu i miasteczko. Zmiótł je jednak huragan i teraz nie ma nic, tylko jeden dom zbudowany przez hiszpańców z tych ruder, co je rozwalił huragan, używają go jako tancbudy w niedziele, kiedy przyjeżdżają z Hawany popływać i piknikować. W drugim domu mieszka delegat rządu, ale to już kawałek od plaży.
W każdej takiej dziurze na wybrzeżu musi być delegat rządu, ale zakładałem, że chinol posługuje się własną łódką i ma gościa w kieszeni. Gdy podpłynęliśmy, poczułem zapach kokkoloby i tę słodką woń zarośli, która tu idzie od lądu.
– Idź na dziób – poleciłem Eddy’emu.
– Tu na nic nie wpadniesz – odparł. – Kiedy wpływasz, rafa jest po drugiej stronie zatoki.
Widzicie, kiedyś faktycznie się nadawał.
– Uważaj – powiedziałem i podprowadziłem łódź do miejsca, w którym już musieli nas zauważyć.
Bez przyboju słyszeli już silnik. Nie chciałem tu czekać, nie wiedząc, czy nas dostrzegli czy nie, więc raz mignąłem światłami nawigacyjnymi, tylko zielonym i czerwonym, i zaraz znów je wyłączyłem. Potem zawróciłem łodzią i skierowałem ją do wyjścia z zatoczki, i tam postawiłem ją w dryf, zaraz za cyplem, z motorem pyrkającym na luzie. Tak blisko lądu trochę jednak bujało.
– Wracaj no tu – powiedziałem Eddy’emu i dałem mu solidnego drinka.
– Najpierw odciąga się kurek kciukiem? – zapytał szeptem.
Siedział już za sterem, a ja sięgnąłem do góry i otworzyłem oba futerały, wyciągnąłem kolby może na piętnaście centymetrów.
– Tak jest.
– O kurczę – mruknął.
To, co z nim robił alkohol, i tempo tej przemiany były zdecydowanie fantastyczne.
Leżeliśmy w dryfie, przez krzewy widziałem światło z domu delegata. Zobaczyłem też, że zdjęto obie latarnie na cyplu, jedna znikła w głębi lądu. Drugą musieli zgasić na miejscu.
Niedługo potem zobaczyłem, jak z zatoczki wypływa ku nam łódka ze śrubkującym wioślarzem. Poznałem po tym, jak się kołysał w tył i w przód. Wiedziałem, że ma duże wiosło. Zdecydowanie przypadło mi to do gustu. Skoro śrubkowali, był tylko jeden wioślarz.
Dobili do burty.
– Dobry wieczór, panie kapitanie – zagaił pan Sing.
– Przejdźcie do rufy, tam się ustawcie burtą do nas – powiedziałem mu.
Coś tam powiedział swojemu wioślarzowi, ale nie da się śrubkować wstecz, więc złapałem za krawędź ich burty i przeciągnąłem ich na rufę. W łódce było ich ośmiu. Sześciu chinoli, pan Sing i ten młodziak z wiosłem. Kiedy przeciągałem ich ku rufie, czekałem tylko, aż ktoś zdzieli mnie przez łeb, ale nic takiego się nie stało. Wyprostowałem się i dałem panu Singowi trzymać się rufy.
– Zobaczmy, jak to wygląda – powiedziałem.
Podał mi pieniądze, zabrałem je do steru, tam gdzie siedział Eddy, i włączyłem lampkę w kokpicie. Starannie obejrzałem banknoty. Wyglądały mi porządnie, więc zgasiłem światło. Eddy się trząsł.
– Polej sobie jednego – powiedziałem. Zobaczyłem, jak łapie za butelkę i przechyla ją nad szklanką. Wróciłem na rufę. – Dobra. Sześciu na pokład – oznajmiłem.
Pan Sing i jego kubański wioślarz mieli trochę roboty z przytrzymywaniem łódki, żeby się o nas nie obijała, choć fale nie były jakieś spore. Usłyszałem, jak pan Sing mówi coś po chinolsku, i wszyscy chinole z łódki zaczęli się gramolić na nasz pokład.
– Pojedynczo – powiedziałem.
Znów coś rzucił i tym razem jeden po drugim cała szóstka weszła na rufę. Każdy w innym rozmiarze i innego wzrostu.
– Prowadź ich na dziób – poleciłem Eddy’emu.
– Tędy proszę, panowie szanowni – powiedział. Jezus Maria, od razu było widać, że sobie nie pożałował.
– Zamknij kabinę – rozkazałem, kiedy już wszyscy tam weszli.
– Tak jest.
– Wrócę z resztą – odezwał się pan Sing.
– Okej – odparłem.
Odepchnąłem ich od rufy, chłopak zaczął śrubkować.
– Słuchaj no – powiedziałem do Eddy’ego – odstaw flaszkę. Już ci wystarczy odwagi.
– Tak jest, wodzu.
– A z tobą co znowu?
– Robię to, co lubię – odparł. – Czyli że tylko odwieść kurek kciukiem, tak?
– O ty opoju parszywy – westchnąłem. – Daj mi łyknąć z tej flachy.
– Wszystko wyszło. Przepraszam, wodzu.
– Słuchaj. Teraz masz tylko pilnować, kiedy on da mi resztę pieniędzy, i wtedy gazu.
– Tak jest, wodzu.
Sięgnąłem do góry, wyciągnąłem drugą flachę, znalazłem korkociąg, wyciągnąłem korek. Walnąłem porządnego łyka, wróciłem na rufę, zabiłem korek mocno z powrotem i wetknąłem flachę za dwa gąsiory z wodą w wiklinie.
– Nadpływa pan Sing – powiedziałem do Eddy’ego.
– Tak jest.
Łódka wypłynęła z zatoczki na jednym wiośle.
Przybili do rufy, nie wtrącałem się w to, jak się przytrzymują. Pan Sing złapał za wałek, który biegł wzdłuż rufy, do wciągania na pokład większych okazów.
– Mogą wchodzić na pokład – odezwałem się. – Ale pojedynczo.
I na rufę weszło kolejnych sześciu różnowymiarowych chinoli.
– Zaprowadź ich na dziób, otwórz kabinę – poleciłem Eddy’emu.
– Tak jest.
– Zamknij ją na klucz.
– Tak jest.
Zobaczyłem, że już wrócił za ster.
– No dobra, panie Sing – powiedziałem. – Pokaże pan resztę.
Włożył dłoń do kieszeni, wyciągnął ją do mnie z banknotami. Sięgnąłem po pieniądze, złapałem za nadgarstek dłoni z forsą i pociągnąłem, a gdy wjeżdżał po wałku, drugą ręką złapałem go za gardło. Poczułem, jak silnik rusza i łódź idzie naprzód, z panem Singiem miałem co robić, ale zauważyłem, że ten Kubańczyk stoi na rufie ich łódki i tylko trzyma wiosło, choć pan Sing szarpał się i miotał. A szarpał się i miotał gorzej niż delfin na bosaku.
Wykręciłem mu rękę za plecy i naparłem, ale przedobrzyłem, bo poczułem, jak trzasnęła. Kiedy kość poszła, wydał z siebie taki dziwny, głuchy odgłos i rzucił się naprzód, choć trzymałem go za gardło i w ogóle, i chapnął mnie w ramię. Ale kiedy poczułem, że mu ta ręka poszła, to ją puściłem. I tak nie miał z niej pożytku, więc oburącz złapałem go za gardło, i powiem wam, kurde, pan Sing faktycznie miotał się jak ryba, słowo, ta złamana ręka bujała się luźno, ale powaliłem go naprzód, na kolana, oba kciuki wsadziłem mocno za grdykę i napierałem do tyłu, aż trzasnęło. Nie myślcie, że takiego trzasku nie słychać.
Trzymałem go tak, nieruchomego, przez ledwie sekundę, a potem położyłem na rufie. Leżał na wznak, nieruchomy, w tych porządnych ciuchach, ze stopami w kokpicie, i tak go zostawiłem.
Zgarnąłem banknoty z podłogi kokpitu, podniosłem, położyłem przy kompasie i przeliczyłem. Potem przejąłem ster i poleciłem Eddy’emu, żeby poszukał pod rufą kawałków żelastwa, których używałem zamiast kotwicy, kiedy łowiliśmy głęboko, nad kamienistym dnem, gdzie szkoda było ryzykować prawdziwą kotwicę.
– Niczego nie mogę znaleźć – jęknął. Bał się być tam na dole, gdy u góry leżał pan Sing.
– Przejmij ster – powiedziałem. – Trzymaj kurs.
Pod pokładem słychać było trochę ruchów, ale się tym nie przejmowałem.
Znalazłem parę kawałków z tych, o które mi chodziło – żelastwo z dawnego pomostu do zaopatrzenia w węgiel na Dry Tortugas – i z pomocą żyłki na lucjany uwiązałem takie dwie solidne sztuki do kostek pana Singa. Kiedy już byliśmy ze dwie mile od brzegu, zsunąłem go za rufę. Gładko zjechał po wałku. Nawet nie sprawdziłem mu kieszeni. Nie chciało mi się przy nim gmerać.
Trochę pokrwawił rufę, poszło mu z nosa i ust, więc zaczerpnąłem wiaderkiem wody, mało nie wyrwało mnie za burtę, z taką prędkością szliśmy, i wypucowałem to porządnie drucianą szczotką spod rufy.
– Zwolnij – poleciłem Eddy’emu.
– A jak wypłynie?
– Wyrzuciłem go na siedmiuset sążniach, mniej więcej – odparłem. – I pójdzie tam aż na dno. A to kawał drogi, brachu. Nie wypłynie, póki gazy go nie rozedmą, a do tego czasu będzie szedł z prądem i wabił ryby. Panem Singiem już nie musisz się przejmować.
– Co ty w ogóle do niego miałeś? – zapytał.
– Nic. W życiu nie spotkałem człowieka, z którym równie łatwo robiłoby się interesy. Przez cały czas myślałem, że coś tu śmierdzi.
– Więc czemu go zabiłeś?
– Żebym nie musiał zabić dwunastu innych chinoli – odparłem.
– Harry, musisz dać mi golnąć, bo czuję, że mnie bierze. Aż mi się rzygać chciało, kiedy widziałem, jak mu głowa tak luźno lata.
No to mu dałem.
– A co z chinolami? – zapytał.
– Chcę się ich jak najszybciej pozbyć. Zanim zasmrodzą kabinę.
– Ale gdzie się ich pozbędziesz?
– Podrzucimy ich pod samą długą plażę.
– Tak już?
– No pewnie. Tylko podchodź powoli.
Powoli przeszliśmy nad rafą, do miejsca, z którego widziałem już lśniącą plażę. Nad rafą wody jest dużo, a dalej piaszczyste dno, unoszące się aż do brzegu.
– Idź na dziób, dawaj mi głębokość.
Ciągle sprawdzał tyczką do sondowania, machał mi nią, żebym podchodził bliżej. Wrócił do kokpitu, ruchem polecił zatrzymać silnik. Przeszedłem na rufę.
– Masz tu z półtora metra.
– Musimy rzucić kotwicę. Jeśli coś zacznie się dziać i nie będziemy mieli czasu na jej podnoszenie, możemy ją odciąć albo i zerwać.
Eddy popuszczał linę, a kiedy w końcu kotwica przestała się wlec po dnie, uwiązał ją. Łódź obróciła się rufą do brzegu.
– Dno jest piaszczyste – powiedział.
– Ile wody mamy pod rufą?
– Nie więcej niż półtora metra.
– Bierz sztucer – powiedziałem. – I uważaj.
– Daj mi golnąć – poprosił. Mocno brały go nerwy.
Dałem mu łyka, wyciągnąłem pompkę z futerału. Otworzyłem drzwi kabiny, uchyliłem je i zawołałem:
– Wychodzić!
A tu nic.
Potem jeden chinol wystawił głowę, zobaczył, że Eddy stoi ze sztucerem, i zaraz się cofnął.
– Wychodzić, nikt wam nic nie zrobi – powiedziałem.
Dalej nic, tylko jakieś gadki po chinolowemu.
– Ej, wyłazić stamtąd! – krzyknął Eddy. Jasny gwint, wiedziałem, że dorwał się do butelki.
– Odstaw flachę, bo cię odstrzelę i wywalę za burtę – zagroziłem, a do nich: – Wychodźcie, bo zacznę tam strzelać do środka.
Zauważyłem, że jeden wygląda zza futryny drzwi: najwyraźniej przyuważył plażę, bo zaczął jazgotać.
– Ruchy tam, bo będę strzelał.
No to wyszli.
Powiem wam jedno: trzeba by sakramencko podłego typa, żeby zmasakrować takie stadko chinoli, i jeszcze pewnie miałby przy tym sporo kłopotów, a i bajzel do posprzątania.
Wyszli, i się bali, i nie mieli żadnej broni, ale było ich dwunastu. Z pompką w rękach cofnąłem się na rufę.
– Wyłazić za burtę – powiedziałem. – Głów wam nie zakryje.
Żaden ani drgnął.
– Za burtę, już.
Żaden ani drgnął.
– Ej, wy żółte zamorskie szczurojady – wrzasnął Eddy – za burtę, ale już!
– Stul ten zachlany ryj – powiedziałem mu.
– Ja nie pływać – odezwał się jeden chinol.
– Nie trzeba pływać. Niegłęboko – ja mu na to.
– No już, wyłazić za burtę – powiedział Eddy.
– Chodź tu na rufę – poleciłem mu. – Sztucer w jedną rękę, w drugą tyczka, pokażesz im, jak tu głęboko.
No i im pokazał.
– Nie trzeba pływać? – zapytał mnie ten od gadania.
– Nie.
– Słowo?
– Tak.
– My gdzie?
– Kuba.
– Ty cholerny oszust – powiedział i przelazł przez burtę, chwilę się trzymał, potem puścił. Głowa znikła mu pod wodą, ale się wynurzył, sięgała mu pod brodę. – Cholerny oszust – powtórzył. – Cholerny oszust.
Wściekły był, ale i odważny, skubaniec. Coś tam powiedział po chinolsku i pozostali też zaczęli leźć z rufy w wodę.
– I dobrze – zwróciłem się do Eddy’ego. – Podnoś kotwicę.
Gdy ruszyliśmy na morze, zaczął wschodzić księżyc i widać było tych chinoli, jak tylko z głowami nad wodą idą ku brzegowi, a dalej lśniła plaża i krzewy za nią.
Minęliśmy rafę, jeszcze raz spojrzałem za siebie, zobaczyłem plażę i wyłaniające się z ciemności góry, a potem wziąłem kurs na Key West.
– Teraz możesz iść spać – powiedziałem Eddy’emu. – A nie, czekaj, zejdź pod pokład i otwórz wszystkie bulaje, żeby smród wywietrzał, i przynieś mi jodynę.
– Coś się stało? – zapytał, kiedy ją przyniósł.
– Rozciąłem sobie palec.
– Mam sterować?
– Idź się prześpij – odparłem. – Zbudzę cię.
Położył się na kojce zabudowanej w kokpicie, nad zbiornikiem paliwa, i w parę chwil zasnął.
Przytrzymując koło sterowe nogami, rozpiąłem sobie koszulę i obejrzałem miejsce, gdzie mnie chapnął pan Sing. Konkretne ugryzienie, więc posmarowałem je sobie jodyną, a potem siedziałem za sterem i zastanawiałem się, czy jak Chińczyk ugryzie, to jest trujące, i słuchałem, jak łódź ciągnie pięknie i równo i woda omywa jej kadłub, i pomyślałem sobie: No nie, do diabła, to nie było trujące ugryzienie. Taki gość jak ten pan Sing to pewnie szorował zęby dwa albo i trzy razy dziennie. Ech, pan Sing, taki skubaniec. Biznesmen to on raczej nie był. Choć może i był. Może po prostu mi zaufał. Naprawdę nie potrafiłem faceta rozgryźć.
No to teraz wszystko ułożyło się ładnie, poza Eddym. To pijus, więc jak zacznie się robić gorąco, od razu sypnie. Siedziałem za sterem i na niego patrzyłem, i pomyślałem sobie: Ech, do diabła, tak jak on żyje, to równie dobrze mógłby nie żyć, i byłbym kryty. Kiedy się zorientowałem, że jest na łodzi, zdecydowałem się go sprzątnąć, ale potem wszystko się tak pięknie ułożyło, że nie miałem serca. Ale jak tam sobie leżał, zdecydowanie mnie kusiło. Potem jednak pomyślałem sobie: Po co to wszystko psuć, robiąc coś, czego będzie potem człowiek żałował. I przypomniałem sobie, że nie był nawet na liście załogantów, więc wchodząc z nim do portu, zapłacę jeszcze grzywnę, i już w ogóle nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Fakt, że czasu