Wiatr wspomnień - Dorota Schrammek - ebook

Wiatr wspomnień ebook

Dorota Schrammek

4,7

Opis

Pobierowo latem tętni życiem. Do poznanych już wcześniej bohaterów pobierowskiej trylogii dołączają nowi. Jakie skrywają sekrety? Czy przeszłość zdominuje to, co tu i teraz?
Wiatr wspomnień jest wielowątkową, refleksyjną opowieścią o zwykłych ludziach, zaufaniu i marzeniach. To, że miłość jest lekarstwem dla duszy, nie dla każdego staje się oczywiste. A los lubi płatać figle...
Dorota Schrammek w swych powieściach prezentuje różne postawy ludzkie, motywy podejmowanych decyzji, a przede wszystkim podpowiada Czytelnikom, co i jak warto zmienić, aby życie było bardziej udane i szczęśliwsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (18 ocen)
13
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ela19621

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Mogurkis48

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle niezwykle wciągająca
00

Popularność




Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Anna Da­ma­sie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Zdję­cia na okładce

© An­na­ta­mi­la | Fo­to­lia.com

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2016

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2016

ISBN 978-83-65684-00-4

Prolog

Morze szu­mia­ło le­ni­wie, jak­by zo­sta­ło zbu­dzo­ne ze snu. Na mo­krym, nie­do­tknię­tym jesz­cze pro­mie­nia­mi słoń­ca pia­sku wid­nia­ły tro­py mew. Gdzie­nie­gdzie swo­je śla­dy zo­sta­wi­ły psy wy­pro­wa­dzo­ne na pierw­szy spa­cer. Nie­licz­ni lu­dzie usta­wia­li pa­ra­wa­ny, zde­cy­do­wa­nie za­zna­cza­jąc pry­wat­ność na kil­ku me­trach pia­sku. Jesz­cze przed ósmą zo­sta­nie za­ję­ta cała po­wierzch­nia pla­ży od szkie­le­tu zjeż­dżal­ni wod­nej do wie­ży ra­tow­ni­czej. Miej­sco­wi dzi­wi­li się, jak tu­ry­ści są w sta­nie roz­po­znać, któ­ry pa­ra­wan do nich na­le­ży.

Jak co roku w ostat­nim ty­go­dniu czerw­ca Po­bie­ro­wo prze­ży­wa­ło ob­lę­że­nie. Jed­na z naj­pięk­niej­szych miej­sco­wo­ści nad Bał­ty­kiem ku­si­ła tu­ry­stów nie tyl­ko czy­stą wodą, ale i at­mos­fe­rą zu­peł­nie inną od tej pa­nu­ją­cej w ko­mer­cyj­nych i dro­gich ku­ror­tach. Były miej­sca, któ­rych nie zdo­mi­no­wał po­stęp, dzię­ki cze­mu wy­glą­da­ły zu­peł­nie tak samo jak dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej. Po­bie­ro­wo było taką oazą. Nic dziw­ne­go, że dzień po za­koń­cze­niu roku szkol­ne­go wszyst­kie dro­gi pro­wa­dzi­ły wła­śnie tu­taj.

* * *

Ma­tyl­da wra­ca­ła z cmen­ta­rza. Każ­dy po­ra­nek roz­po­czy­na­ła od od­wie­dzin gro­bu Wła­dy­sła­wa. Mi­nę­ły czte­ry mie­sią­ce od jego śmier­ci, a ona z tru­dem uczy­ła się ży­cia w po­je­dyn­kę. Tę­sk­no­tę sta­ra­ła się za­głu­szyć rzu­ce­niem w wir no­wych obo­wiąz­ków. Dzię­ki Bogu zgo­dzi­ła się na kan­dy­do­wa­nie na wój­ta. Pod­czas przed­ter­mi­no­wych wy­bo­rów to jej miesz­kań­cy po­wie­rzy­li za­rzą­dza­nie gmi­ną. Zu­peł­nie jak kie­dyś Wła­dy­sła­wo­wi, po­my­śla­ła. Czu­ła, że kon­ty­nu­uje dzie­ło zmar­łe­go męża, a jego do­tych­cza­so­we osią­gnię­cia i pra­ca nie idą na mar­ne. Mia­ła dwóch kontr­kan­dy­da­tów, któ­rzy prze­gra­li z kre­te­sem. An­to­ni Woź­ni­ca na wieść o zgło­sze­niu kan­dy­da­tu­ry Ma­tyl­dy pra­wie się wy­co­fał. Była pew­na, że to przez gry­zą­ce go wy­rzu­ty su­mie­nia. W koń­cu to Woź­ni­ca przy­czy­nił się do ogrom­ne­go stre­su, któ­ry za­wład­nął jej mę­żem, a w kon­se­kwen­cji do po­wtór­ne­go uda­ru i śmier­ci Wła­dy­sła­wa. I choć ni­g­dy wprost nie oskar­ży­ła Woź­ni­cy, to za każ­dym ra­zem, ile­kroć go wi­dzia­ła, czu­ła wzbie­ra­ją­cą falę zło­ści i dła­wie­nie w gar­dle. Męż­czy­zna nie zmie­nił przy­zwy­cza­jeń i na­dal wy­sy­łał do urzę­du ab­sur­dal­ne pi­sma, jed­nak ro­bił to na mniej­szą ska­lę niż przed pa­ro­ma mie­sią­ca­mi.

Jan Wi­dac­ki, eme­ry­to­wa­ny puł­kow­nik, po­pro­wa­dził jej kam­pa­nię wy­bor­czą. Po­grą­żo­na w ża­ło­bie Ma­tyl­da nie mia­ła do niej gło­wy. Ock­nę­ła się, gdy po wy­gra­nych wy­bo­rach po raz pierw­szy usia­dła na do­tych­cza­so­wym miej­scu Wła­dy­sła­wa. Zaj­rza­ła do skre­ślo­nych jego ręką no­ta­tek, pod­pi­sa­nych cha­rak­te­ry­stycz­nym za­wi­ja­sem pism, spoj­rza­ła na ulu­bio­ny ku­bek męża, któ­ry se­kre­tar­ka po­sta­wi­ła przed nią i… roz­pła­ka­ła się. Mi­le­na Tu­row­ska przy­nio­sła za­pas chu­s­te­czek i cier­pli­wie cze­ka­ła, aż pierw­szy ból prze­mi­nie. Przez kil­ka ko­lej­nych dni tłu­ma­czy­ła Ma­tyl­dzie, ja­kie obo­wiąz­ki ją cze­ka­ją i na czym po­win­na prio­ry­te­to­wo sku­pić uwa­gę. Dzień po dniu do­kład­nie i wy­czer­pu­ją­co od­po­wia­da­ła na wszyst­kie py­ta­nia i po­ma­ga­ła od­na­leźć się żo­nie zmar­łe­go zwierzch­ni­ka w no­wej sy­tu­acji. Wła­dy­sław miał szczę­ście. Ta dziew­czy­na to praw­dzi­wy skarb, Ma­tyl­da wie­lo­krot­nie po­wta­rza­ła w du­chu.

Po kil­ku mie­sią­cach pra­cy pani wójt zży­ła się ze współ­pra­cow­ni­ka­mi. Każ­dy wie­dział, że dzień za­czy­na od wi­zy­ty na cmen­ta­rzu. Od­wie­dza­ła grób męża wcze­snym ran­kiem, gdy jesz­cze nie było tam spa­ce­ru­ją­cych ro­dzin ani tu­ry­stów, któ­rzy lu­bi­li wę­dro­wać po tym peł­nym ci­szy i za­du­my miej­scu.

Po­mnik na­grob­ny zo­stał po­sta­wio­ny przez za­kład ka­mie­niar­ski za­le­d­wie przed dwo­ma ty­go­dnia­mi. Po­pro­si­ła o nie­wiel­ką drew­nia­ną ła­wecz­kę, na któ­rej te­raz przy­sia­dy­wa­ła i roz­ma­wia­ła z Wła­dy­sła­wem. Tego ran­ka opo­wia­da­ła mu o pro­jek­cie no­we­go bo­iska w Nie­cho­rzu, o bu­do­wa­nej wła­śnie su­szar­ni od­pa­dów w Po­bie­ro­wie, ale naj­waż­niej­szym punk­tem mo­no­lo­gu był przy­jazd dzie­ci z Wro­cła­wia.

– Ju­tro przyj­dę do cie­bie z Amel­ką – opo­wia­da­ła, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. Była pew­na, że Wła­dy­sław ro­bił w tej chwi­li to samo. Uwiel­biał wnucz­kę! Na wspo­mnie­nie jego za­chwy­tu nad tą małą istot­ką po twa­rzy Ma­tyl­dy sto­czy­ły się dwie łzy. Szko­da, że nie bę­dzie wi­dział, jak dziew­czyn­ka ro­śnie i się roz­wi­ja. Mia­ła rok i osiem mie­się­cy. Nie ro­zu­mia­ła, że dzia­dek nie żyje. Całe szczę­ście, że mały Wła­dzio bez­piecz­nie rósł w brzusz­ku Do­ro­ty.

Kil­ka dni temu przy­szli ro­dzi­ce po­zna­li płeć ma­ją­ce­go uro­dzić się je­sie­nią dziec­ka. Po­twier­dzi­ły się ich przy­pusz­cze­nia, że tym ra­zem to bę­dzie syn. Imie­niem po dziad­ku chcie­li uczcić pa­mięć o tym nie­zwy­kle cie­płym i ko­cha­ją­cym czło­wie­ku.

– Do­ro­ta i Amel­ka zo­sta­ną przez cały li­piec – kon­ty­nu­owa­ła opo­wia­da­nie Ma­tyl­da. – Piotr przy­wie­zie je, ale po kil­ku dniach musi wró­cić do Wro­cła­wia. Chce przy­go­to­wać po­ko­ik dla ma­leń­stwa. Do­stał też do­brze płat­ne zle­ce­nie se­sji fo­to­gra­ficz­nej. Te­raz każ­dy grosz im się przy­da. Ra­zem z nimi przy­je­dzie Al­do­na z małą Ewą. Pa­mię­tasz, jak dwa lata temu po­zna­li się w na­szym pen­sjo­na­cie? Nie są­dzi­łam, że na­ro­dzi się mię­dzy nimi aż taka przy­jaźń. Ja też ogrom­nie po­lu­bi­łam tę ka­le­ką dziew­czy­nę. Szko­da, że nie wy­szło jej z oj­cem Ewu­ni, Mi­cha­łem. Wy­da­wał się po­rząd­nym męż­czy­zną. Pew­nie taki jest, tyl­ko nie na­da­je się do ży­cia w ro­dzi­nie. Po­dob­no po­ma­gał ska­zań­com w wię­zie­niach i na­ma­wiał ich, by wró­ci­li na do­brą dro­gę. Taki cy­wil­ny ksiądz. Aha! Al­do­na po­pro­si­ła mnie o po­moc w zna­le­zie­niu noc­le­gu dla gru­py wy­cho­wan­ków z domu dziec­ka z Wro­cła­wia. Zna­la­złam wol­ne po­ko­je w schro­ni­sku mło­dzie­żo­wym. Na­szym. Po­bie­row­skim. Niech te dzie­ci za­zna­ją cze­goś mi­łe­go w nie­szczę­śli­wym dzie­ciń­stwie. Na­le­ży się im chwi­la ra­do­ści. Jak my­ślisz, czy gmi­na może im za­fun­do­wać ja­kieś atrak­cje? Dy­rek­tor pla­ców­ki opo­wie­dział mi o trud­no­ściach w zdo­by­ciu pie­nię­dzy na przy­jazd nad mo­rze. Mu­szę za­dzwo­nić do za­rząd­cy ko­lej­ki wą­sko­to­ro­wej. Są­dzę, że dał­by radę prze­wieźć te dzie­ci za dar­mo. – Ma­tyl­da za­mknę­ła oczy i wy­obra­zi­ła so­bie, jak Wła­dy­sław ski­nął apro­bu­ją­co. – Za­dzwo­nię też do Par­ku Wie­lo­ry­ba w Re­wa­lu, żeby wpu­ści­li tam dzie­ci bez­płat­nie. Po­my­ślę, co jesz­cze moż­na zro­bić.

Wsta­ła z ław­ki i ro­zej­rza­ła się po cmen­ta­rzu. Tra­wa była kró­ciut­ka, do­pie­ro co sko­szo­na. W rogu pod od­ma­lo­wa­nym pło­tem stał śmiet­nik.

– Ten nowy ksiądz, któ­ry na­stał po pro­bosz­czu Zyg­mun­cie, dba o to miej­sce. A taka by­łam mu nie­przy­chyl­na! – Ma­tyl­da zno­wu za­czę­ła zwie­rzać się zmar­łe­mu mę­żo­wi. – Co też pod­ku­si­ło sta­re­go ka­pła­na, aby zimą wy­bie­rać się na nar­ty! Za­chcia­ło mu się zjeż­dżać po bia­łym pu­chu. No i zła­mał nogę w kil­ku miej­scach. Od lu­te­go nie może wyjść ze szpi­ta­la. My­śla­łam, że na jego miej­sce przy­ślą ja­kie­goś ma­je­sta­tycz­ne­go ka­pła­na, a tra­fił się nam przy­stoj­ny trzy­dzie­sto­la­tek. By­łam pew­na, że star­sze pa­ra­fian­ki za­pro­te­stu­ją, ale gdzie tam! Tak im przy­padł do gu­stu, że jesz­cze chęt­niej cho­dzą do ko­ścio­ła – za­chi­cho­ta­ła. – I mło­dzież przy­cią­ga do Boga. Kil­ka zbłą­ka­nych za­twar­dzia­łych dusz za­czę­ło zno­wu od­wie­dzać świą­ty­nię. – Nie do­da­ła, że cho­dzi o ko­bie­ce za­twar­dzia­łe du­sze. Nie wspo­mnia­ła też, że ma wąt­pli­wo­ści co do tego, czy to wia­ra i od­zy­ska­na mi­łość do Naj­wyż­sze­go spo­wo­do­wa­ły owe na­wró­ce­nia.

Mło­dy za­stęp­ca do­tych­cza­so­we­go pro­bosz­cza – ksiądz Wik­tor – był sym­pa­tycz­nym i nie­zwy­kle przy­stoj­nym męż­czy­zną. Elo­kwent­ny, oczy­ta­ny, z po­czu­ciem hu­mo­ru, szyb­ko zjed­nał so­bie no­wych pa­ra­fian. Ma­tyl­da od­no­si­ła wra­że­nie, że kil­ka pań za­du­rzy­ło się w nim. Na wy­ści­gi przy­no­si­ły na ple­ba­nię do­mo­we wy­pie­ki, obiad­ki i ogród­ko­we spe­cja­ły. Ksiądz każ­dej wy­lew­nie dzię­ko­wał, a sma­ko­ły­ki w więk­szo­ści prze­ka­zy­wał ubo­gim miesz­kań­com. Ma­tyl­da pa­mię­ta­ła wła­sne za­sko­cze­nie pierw­szą z jego próśb, któ­rą do niej skie­ro­wał za­raz po prze­nie­sie­niu go do Po­bie­ro­wa. Otóż dys­kret­nie po­pro­sił ją o spis naj­bied­niej­szych ro­dzin. Nie do­py­ty­wa­ła. Gdy wi­zy­to­wa­ła miej­sco­wy ośro­dek po­mo­cy, usły­sza­ła roz­mo­wę dwóch pe­ten­tek. Wy­chwa­la­ły mło­de­go księ­dza, opo­wia­da­jąc o rze­czach, ja­kie im przy­wo­ził. Wkrót­ce pa­ra­fia­nie za­czę­li na­zy­wać go swo­im pro­bosz­czem.

– Tak wspa­nia­łe­go cia­sta tru­skaw­ko­we­go i kon­fi­tur daw­no nie ja­dłam! – mó­wi­ła jed­na. – Przez dwa ty­go­dnie będę się ży­wi­ła tymi spe­cja­ła­mi i za­osz­czę­dzę pie­nią­dze na wy­kup le­ków.

– A mnie ksiądz Wik­tor przy­wiózł skrzyn­kę po­mi­do­rów i cu­ki­nii. Zro­bi­łam za­pas le­czo na całą zimę!

Kil­ka dni póź­niej Ma­tyl­da za­pro­si­ła pro­bosz­cza do sie­bie. De­li­kat­nie roz­po­czę­ła roz­mo­wę o jego po­mo­cy naj­uboż­szym.

– Pani wójt – uśmiech­nął się mło­dy męż­czy­zna – nic nie po­ra­dzę na to, że pa­ra­fian­ki chęt­nie ob­da­ro­wu­ją mnie sma­ko­ły­ka­mi. W każ­dym pro­bo­stwie tak mia­łem. Tłu­ma­cze­nia, że nie ma ta­kiej po­trze­by, mi­ja­ją się z ce­lem. Dla­te­go po­sta­no­wi­łem wy­ko­rzy­stać to w do­brej spra­wie. Otrzy­ma­ne je­dze­nie prze­ka­zu­ję ubo­gim. Nic się nie mar­nu­je. I wilk syty, i owca cała. – Fi­lu­ter­nie mru­gnął okiem, więc Ma­tyl­da nie mo­gła się nie ro­ze­śmiać. – Je­stem księ­dzem i to jest po­słu­ga mo­je­go ży­cia – do­dał już cał­kiem po­waż­nie. – W tym wy­pad­ku uro­da nie po­ma­ga. Wiem, że wie­lu pa­niom się po­do­bam. Na swo­ją obro­nę do­dam, że nie daję im żad­nych pod­staw, aby ocze­ki­wa­ły ode mnie cze­goś wię­cej nad ka­płań­stwo.

Wie­dzia­ła, że to praw­da. Zdą­ży­ła po­znać mło­de­go księ­dza.

Już ści­ska­ła mu rękę na po­że­gna­nie, gdy coś so­bie przy­po­mnia­ła.

– W Po­bie­ro­wie nie­ba­wem ma się otwo­rzyć ga­bi­net gi­ne­ko­lo­gicz­ny – po­wie­dzia­ła. – Jesz­cze nie po­zna­łam le­ka­rza, któ­ry jest tym za­in­te­re­so­wa­ny, ale nosi ta­kie samo na­zwi­sko jak ksiądz. Na­zy­wa się Alek­san­der Ster­nau. Może je­ste­ście ro­dzi­ną? Nie jest to po­pu­lar­ne na­zwi­sko… – urwa­ła, gdyż za­uwa­ży­ła, że pro­boszcz wy­glą­da na za­sko­czo­ne­go.

– Alek­san­der Ster­nau to mój brat – po­wie­dział, nie pa­trząc jej w oczy. – Rze­czy­wi­ście jest gi­ne­ko­lo­giem.

– Do­brze, że otwie­ra ga­bi­net w Po­bie­ro­wie – rze­kła Ma­tyl­da. Była pew­na, że dużą rolę w wy­bo­rze tej aku­rat miej­sco­wo­ści ode­grał jego krew­ny. – Jest nam po­trzeb­ny le­karz tej spe­cja­li­za­cji.

Nie do­strze­gła gry­ma­su, jaki po­ja­wił się wów­czas na twa­rzy księ­dza Wik­to­ra. Nad gro­bem Wła­dy­sła­wa po­ja­wił się ten ob­raz, gdy wró­ci­ła do mo­men­tu tam­tej roz­mo­wy.

– Cie­szę się, że la­tem bę­dzie tu­taj gi­ne­ko­log – po­wie­dzia­ła gło­śno do zmar­łe­go męża. – Szcze­gól­nie te­raz, kie­dy Do­rot­ka ma tu spę­dzić wa­ka­cje. Bę­dzie mia­ła opie­kę na miej­scu. Wnet za­czy­na siód­my mie­siąc cią­ży. Sama je­stem cie­ka­wa, jaki ma brzu­szek! Z Amel­ką był ogrom­ny, ale po­dob­no gdy nosi się chłop­ca, to ko­bie­ta po­sze­rza się w bio­drach. Zresz­tą, sama za­py­tam o to le­ka­rza. Dzi­siaj ma od­wie­dzić mnie w urzę­dzie. Cie­ka­we czy jest tak samo przy­stoj­ny jak jego brat.

Po­pra­wi­ła znicz przy ta­bli­cy i wy­rwa­ła nie­wiel­kie ziel­sko pró­bu­ją­ce wy­ro­snąć obok gro­bu. Po­ca­ło­wa­ła zdję­cie Wła­dy­sła­wa umiesz­czo­ne w pra­wym gór­nym rogu ka­mien­nej pły­ty i po­wo­li ru­szy­ła w stro­nę domu. Przed wy­jaz­dem do pra­cy mu­sia­ła jesz­cze zjeść śnia­da­nie i zro­bić lek­ki ma­ki­jaż. Przy­po­mnia­ła so­bie, by zo­sta­wić dys­po­zy­cje dziew­czy­nie, któ­ra po­ma­ga jej sprzą­tać. Od mo­men­tu gdy zo­sta­ła wój­tem, jej doba nie­mi­ło­sier­nie się skur­czy­ła.

* * *

Ry­szard roz­cze­sał An­nie wło­sy. Uplótł z nich war­kocz. Zro­bił to nie­po­rad­nie, bo lek­ko drża­ły mu ręce. Zde­ner­wo­wa­ła go po­ran­na roz­mo­wa z dy­rek­tor­ką domu opie­ki. Czwar­ty raz w tym roku od­wie­dzał pen­sjo­na­riusz­kę. Do tej pory wi­zy­ty od­by­wa­ły się bez­pro­ble­mo­wo. Dzi­siaj, nim wszedł do po­ko­ju Anny, zo­stał we­zwa­ny do ga­bi­ne­tu.

– Wspo­mi­nał pan, że jest krew­nym pani Ka­wec­kiej. – Sie­dzą­ca za biur­kiem ko­bie­ta wpa­try­wa­ła się w do­ku­men­ty. – Jaki sto­pień po­kre­wień­stwa was łą­czy?

Ry­szard chrząk­nął ner­wo­wo, nie wie­dząc, co od­po­wie­dzieć.

– Wła­ści­wie to bar­dzo da­le­ki. Pra­wie ża­den – wy­szep­tał.

– Ro­zu­miem – prze­cią­gnę­ła dru­gą sy­la­bę, od­no­to­wu­jąc coś w do­ku­men­tach le­żą­cych na bla­cie. – Bo wie pan… My nic nie wie­my o An­nie. Na­wet datę uro­dze­nia wpi­sa­li­śmy przy­pad­ko­wą. Zro­bi­li­śmy tak, by uzy­skać środ­ki na jej po­byt u nas. Po­da­li­śmy, że ma pięć­dzie­siąt czte­ry lata, ale wy­da­je mi się, że jest tro­chę star­sza. Nie mógł­by pan od­na­leźć ja­kichś do­ku­men­tów Anny? Może są u ko­goś z ro­dzi­ny?

– Nie są­dzę. Je­stem je­dy­nym jej krew­nym.

– Ro­zu­miem… – po­wtó­rzy­ła, choć ton gło­su wska­zy­wał, że nie ro­zu­mie. – Trud­no. W ta­kim ra­zie w pa­pie­rach musi po­zo­stać tak, jak jest. Nie lu­bię nie­ja­snych sy­tu­acji. Gdy­by jed­nak na­tknął się pan na ja­kieś dane, to będę wdzięcz­na za udo­stęp­nie­nie mi ich. Ostat­nio na sku­tek fał­szy­we­go oskar­że­nia ro­dzi­ny jed­ne­go z pen­sjo­na­riu­szy mamy tu urzę­do­we na­lo­ty kon­tro­l­ne na zmia­nę z wi­zy­ta­mi dzien­ni­ka­rzy wie­trzą­cych sen­sa­cję. W ze­szłym ty­go­dniu przy­ję­łam dwóch. Opro­wa­dzi­łam ich po ośrod­ku, po­ka­za­łam po­ko­je i wszyst­ko wy­ja­śni­łam. Na ko­niec fo­to­graf zro­bił wspól­ne zdję­cie za­do­wo­lo­nych pod­opiecz­nych. Wie pan, ile trze­ba wal­czyć, aby za­cho­wać do­bre imię na­sze­go domu opie­ki? Plot­ka roz­prze­strze­nia się szyb­ko, a spro­sto­wań nikt nie czy­ta.

– Co to były za oskar­że­nia? – Ry­szard wy­ko­rzy­stał mo­ment, aby od­wró­cić uwa­gę dy­rek­tor­ki od sie­bie.

– Bli­scy pen­sjo­na­riu­sza, któ­ry mię­dzy in­ny­mi cier­pi na pa­dacz­kę, uwa­ża­ją, że po­da­je­my mu zbyt małe daw­ki le­ków. Rze­ko­mo przez to czę­ściej ma ata­ki, upa­da i robi so­bie krzyw­dę. – Ry­szard po­ki­wał gło­wą. Był świad­kiem dwóch ta­kich zda­rzeń. – My jed­nak sa­mo­wol­nie nie mo­że­my zwięk­szyć daw­ki me­dy­ka­men­tów. Za­bra­nia tego nasz le­karz. Ro­dzi­na pen­sjo­na­riu­sza chcia­ła spro­wa­dzić in­ne­go le­ka­rza, ale się na to nie zgo­dzi­łam. Do cze­go to do­cho­dzi? Po­wstał­by kom­plet­ny cha­os, gdy­by każ­dy wpro­wa­dzał wła­sne po­rząd­ki! Z ze­msty za­czę­li słać pi­sma do mo­ich prze­ło­żo­nych i do urzę­dów. Te­raz mam kon­tro­le. Wo­la­ła­bym wy­ja­śnić wszel­kie wąt­pli­wo­ści i mieć ja­sność w pa­pie­rach. Gdy­by gdzieś zna­la­zły się ja­kie­kol­wiek do­ku­men­ty pani Ka­wec­kiej, to pro­szę o przy­wie­zie­nie ich – po­no­wi­ła proś­bę.

Ry­szard mruk­nął coś w od­po­wie­dzi i szyb­ciut­ko wy­co­fał się z ga­bi­ne­tu. Ode­tchnął do­pie­ro w po­ko­ju Anny.

– Dzień do­bry – rzu­cił w głąb ciem­ne­go po­miesz­cze­nia. Nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi. Był sło­necz­ny dzień, a pen­sjo­na­riusz­ka sie­dzia­ła przy szczel­nie za­su­nię­tych za­sło­nach. Po­dob­no wio­sną i la­tem de­pre­sja ma lżej­szy prze­bieg, przy­po­mniał so­bie.

– Mogę wpu­ścić tro­chę słoń­ca? – spy­tał.

Ci­sza. Po­wo­li prze­su­wał cięż­ki ma­te­riał za­słon. Po­kój wy­peł­nił się świa­tłem. Uchy­lił okno, dzię­ki cze­mu do środ­ka wpa­dło świe­że po­wie­trze. Za­uwa­żył, że Anna ode­tchnę­ła głę­biej. Może wąt­pli­wo­ści ro­dzi­ny pen­sjo­na­riu­sza nie były wy­ssa­ne z pal­ca? Wy­glą­da­ło na to, że ko­bie­ta nie była na ze­wnątrz od kil­ku dni. Mia­ła bla­de po­licz­ki i pod­krą­żo­ne oczy. Na sto­li­ku le­ża­ła nie­do­je­dzo­na ka­nap­ka, a zim­na her­ba­ta wy­da­wa­ła się nie­tknię­ta. Anna wy­glą­da­ła szczu­plej niż kil­ka ty­go­dni temu. Te­raz mru­ży­ła oczy od słoń­ca, ale nie pro­te­sto­wa­ła. Wła­ści­wie ni­g­dy tego nie ro­bi­ła. Wi­zy­ty Ry­szar­da zby­wa­ła mil­cze­niem. Cza­sa­mi tyl­ko od­po­wia­da­ła krót­ki­mi zda­nia­mi, czę­sto nie­zwią­za­ny­mi z te­ma­tem, któ­ry po­ru­szał.

– Uczesz mnie. – Usły­szał nie­ocze­ki­wa­ną proś­bę.

Anna po­wo­li wsta­ła i po­de­szła do znisz­czo­nej ko­mo­dy. Otwo­rzy­ła gór­ną szu­fla­dę i wy­ję­ła z niej grze­bień, gum­kę i spin­kę. Ak­ce­so­ria wy­glą­da­ły na bar­dzo sta­re. Szcze­gól­nie spin­ka zda­wa­ła się za­byt­ko­wa. Cięż­ka, me­ta­lo­wa z kwie­ci­stym wzo­rem.

Mi­ster­na ro­bo­ta, po­my­ślał, trzy­ma­jąc ją w dło­ni i przy­glą­da­jąc się jej. Od lat nie wy­ko­nu­je się rze­czy w taki spo­sób.

Dło­nie mu za­drża­ły, gdy chwy­cił grze­bień. W pa­mię­ci miał roz­mo­wę z dy­rek­tor­ką wy­py­tu­ją­cą go dzi­siaj szcze­gó­ło­wiej niż zwy­kle. Naj­le­piej by­ło­by za­prze­stać wi­zyt w Ja­ro­mi­nie, aby nie na­ro­bić so­bie kło­po­tów. Ale co z Anną? Wie­dział, że ona cze­ka na jego od­wie­dzi­ny. Wie­dział też, że nie może jej za­wieść.

Do tej pory nie po­wie­dział ni­cze­go Zoi. Wio­sną sam od­wie­dzał do­mek w Go­sty­niu. Jeź­dził tam bez uko­cha­nej, więc nie wie­dzia­ła o jego wi­zy­tach w Ja­ro­mi­nie. Zresz­tą wpa­dał tu za­le­d­wie na go­dzi­nę. Ukła­dał jabł­ka w szaf­ce Anny. Za­wsze je dla niej przy­wo­ził. Po­ka­za­ła mu kie­dyś, że ma cho­wać je za ubra­nia­mi w bie­liź­niar­ce. Ukry­wa­ła tam rów­nież krów­ki. Bała się, że ktoś od­bie­rze jej wy­cze­ki­wa­ny pre­zent. Jego od­wie­dzi­ny wy­glą­da­ły po­dob­nie. Ry­szard wie­trzył po­kój, pro­wa­dził mo­no­log, a Anna od cza­su do cza­su wtrą­ca­ła coś kom­plet­nie nie­zwią­za­ne­go z te­ma­tem. Był pe­wien, że nie do­cie­ra do niej nic z tego, co opo­wia­da.

War­kocz nie wy­glą­dał ide­al­nie, ale zwią­zał go gum­ką i roz­cze­sał po­zo­sta­wio­ny ogo­nek. Po­my­ślał, że mu­sia­ła mieć kie­dyś pięk­ne czar­ne wło­sy. Te­raz były po­kry­te si­wi­zną, choć gdzie­nie­gdzie wi­dać było jesz­cze czar­ne pa­secz­ki. W prze­szło­ści mu­sia­ły też lek­ko się krę­cić. Obec­nie mięk­ko opa­da­ły do po­ło­wy ple­ców. Rzę­sy i brwi Anny rów­nież no­si­ły śla­dy daw­nej kru­czo­czar­nej uro­dy.

Ry­szard przyj­rzał się uważ­nie ucze­sa­nej ko­bie­cie. Na pew­no była pięk­no­ścią. Na jej ła­god­nej twa­rzy wy­róż­niał się lek­ko zgar­bio­ny nos. Taki ży­dow­ski, po­my­ślał. Nie! Bar­dziej przy­po­mi­na grec­ki po­sąg. Po­dob­ny ma pio­sen­kar­ka Ele­ni. Rze­czy­wi­ście pro­fil Anny był ra­czej grec­ki.

– Jesz­cze to. – W otwar­tą dłoń wło­ży­ła mu me­ta­lo­wą spin­kę. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy ma nią pod­piąć war­kocz, czy ujarz­mić ko­smyk nad uchem.

– Tu. – Wska­za­ła pal­cem na czo­ło.

De­li­kat­nie wpiął spin­kę we wło­sy z le­wej stro­ny. Po raz pierw­szy wi­dział, jak Anna nie­znacz­nie się uśmiech­nę­ła. A może tyl­ko mu się wy­da­wa­ło, gdy w rze­czy­wi­sto­ści to był zwy­kły gry­mas? Nie miał cza­su na za­sta­na­wia­nie się, bo w drzwiach sta­nę­ła pra­cow­ni­ca so­cjal­na.

– Jak ty ład­nie wy­glą­dasz! – rzu­ci­ła do Ka­wec­kiej. – Taka pięk­na ko­bie­ta z cie­bie! Mnie nie po­zwa­lasz się cze­sać.

Opie­kun­ka nie zo­sta­ła za­szczy­co­na na­wet jed­nym spoj­rze­niem.

– Kie­dy była na ze­wnątrz? – spy­tał Ry­szard, wska­zu­jąc na pen­sjo­na­riusz­kę.

– Nie mia­ła ocho­ty. – Sto­ją­ca przed nim dziew­czy­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Pró­bo­wa­łam ją wy­pro­wa­dzić, ale nie chcia­ła. Krzy­cza­ła i wy­ry­wa­ła się. Na­wet ten fo­to­graf od dzien­ni­ka­rzy ro­bił jej zdję­cie w po­ko­ju.

Męż­czy­zna przy­po­mniał so­bie roz­mo­wę z dy­rek­tor­ką.

– Po­zwo­li­ła się sfo­to­gra­fo­wać? – za­py­tał.

– Tak. Ale nie dała się ucze­sać. Wpię­ła tyl­ko z przo­du tę spin­kę, któ­rą ma dzi­siaj. Wy­glą­da­ła dziw­nie, ale cóż… Chy­ba ża­den z na­szych pen­sjo­na­riu­szy nie wy­glą­da nor­mal­nie. – Dziew­czy­na się ro­ze­śmia­ła, uwa­ża­jąc swo­je sło­wa za do­bry żart.

Szyb­ko umil­kła, bo Ry­szard nie wy­glą­dał na uba­wio­ne­go.

– Dłu­go pan tu jesz­cze bę­dzie? – spy­ta­ła z iry­ta­cją. – Chcia­ła­bym po­sprzą­tać po­kój.

– Po­że­gnam się i za­raz wyj­dę – po­wie­dział ta­kim to­nem, że opie­kun­ka mu­sia­ła opu­ścić po­miesz­cze­nie.

Po chwi­li po­chy­lał się nad Anną.

– Jabł­ka masz na pół­ce za spodnia­mi – szep­nął jej do ucha. – Krów­ki scho­wa­łem tam, gdzie leżą skar­pet­ki. Przy­ja­dę do cie­bie za ja­kiś czas. Do wi­dze­nia.

Nie od­po­wie­dzia­ła. Nie pa­trzy­ła na nie­go.

Jesz­cze raz ogar­nął wzro­kiem po­kój, wy­jąt­ko­wo nie ma­jąc ocho­ty go opusz­czać. Mi­nu­tę póź­niej szedł ko­ry­ta­rzem. Miał na­dzie­ję, że gdy opu­ści bu­dy­nek, znik­nie dziw­ne wra­że­nie oba­wy, któ­re na­gle go ogar­nę­ło. Nie znik­nę­ło. Spo­tę­go­wa­ło się jesz­cze, gdy – sto­jąc obok sa­mo­cho­du na par­kin­gu – do­strzegł w oknie Annę pa­trzą­cą w jego stro­nę. Jak­by nie chcia­ła, żeby od­jeż­dżał. Ni­g­dy tak go nie że­gna­ła.

* * *

Zi­ry­to­wa­ny An­to­ni Woź­ni­ca odło­żył ga­ze­tę. Te­le­fon dzwo­nił i dzwo­nił bez prze­rwy, a Bar­ba­ra nie za­mie­rza­ła go ode­brać. Wie­dział do­sko­na­le, że jest w domu, bo jesz­cze przed chwi­lą sły­szał, jak krzą­ta się po kuch­ni i przy­go­to­wu­je je­dze­nie dla kot­ki Me­la­nii. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy żona przy­rzą­dzi ja­kiś obiad dla nich. Ale gdzie tam! Zno­wu bę­dzie mu­siał pójść do sto­łów­ki obok szko­ły. Do­brze, że była otwar­ta i wy­bór ja­kiś mie­li. Na szczę­ście ofe­ro­wa­li kuch­nię pol­ską, a nie ja­kieś eu­ro­pej­skie żar­cie. Piz­ze­rie były na każ­dej uli­cy Po­bie­ro­wa. Bud­ki z ke­ba­ba­mi prze­pla­ta­ły się z tymi z fryt­ka­mi, a ostat­nio do­strzegł na­wet wó­zek z chińsz­czy­zną. Cho­ciaż nie lu­bił wła­ści­cie­li pro­wa­dzą­cych sto­łów­kę, bo byli ko­mu­ni­stycz­ny­mi spad­ko­bier­ca­mi, to wraz z żoną cho­dził tam co­dzien­nie o trzy­na­stej.

Te­le­fon nie prze­sta­wał dzwo­nić. An­to­ni w koń­cu pod­niósł słu­chaw­kę.

– Halo! – rzu­cił groź­nie, ma­jąc na­dzie­ję, że to nie przed­sta­wi­ciel fir­my te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­nej wy­dzwa­nia­ją­cy do nich raz po raz.

– Wresz­cie, tato! – Usły­szał głos syna. W tle do­le­ciał go wy­jąt­ko­wo iry­tu­ją­cy śmiech Hie­ro­ni­ma. Na­dal nie mógł my­śleć o nim jako o part­ne­rze ży­cio­wym swo­je­go dziec­ka. – Już my­śla­łem, że może na pla­żę was wy­wia­ło.

– Nie lu­bię le­żeć na pia­sku – przy­po­mniał oj­ciec. – Gdy­by pla­że były pry­wat­ne, to może bym się zde­cy­do­wał. Jed­nak gdy mam le­żeć po­mię­dzy fo­ka­mi i wie­lo­ry­ba­mi, to ode­chcie­wa mi się.

– Tato, ależ to są tu­ry­ści. Mają pra­wo wy­po­czy­wać tak, jak chcą.

– Nie lu­bię tu­ry­stów! Jako nie­licz­ni tu­taj nie ży­je­my z wy­naj­mu po­ko­jów!

– Wiem. Ja wła­śnie w tej spra­wie…

– Ja­kiej?

– Tłu­ma­czy­łem wam, że ra­zem z Hie­ro­ni­mem po­dró­żu­je­my po Pol­sce. Nie chce­my przy­jeż­dżać do Po­bie­ro­wa. Zwie­dza­my po­łu­dnie kra­ju. Może wy­sko­czy­my do Czech i na Sło­wa­cję. Jesz­cze nie wie­my.

– To bę­dzie eks­cy­tu­ją­cy spon­tan! – W słu­chaw­ce dał się sły­szeć głos Hie­ro­ni­ma. An­to­ni aż od­su­nął ją od ucha. Z tru­dem po­wstrzy­mał prze­kleń­stwo, któ­re ci­snę­ło mu się na usta.

– Tato, ju­tro przy­je­dzie do was Kin­ga. To na­sza przy­ja­ciół­ka ze stu­diów. Do­sta­ła po­sa­dę bar­man­ki w Po­bie­ro­wie, ale nie ma gdzie się za­trzy­mać. Szko­da, żeby wy­da­wa­ła pie­nią­dze na ja­kąś kwa­te­rę. W koń­cu chce za­ro­bić, a nie wy­da­wać. Po­my­śla­łem, że mo­gła­by za­jąć mój po­kój.

– Nie zga­dzam się na przyj­mo­wa­nie pod dach ko­goś ob­ce­go! – rzu­cił Woź­ni­ca. Już miał przy­kład przy­ja­ciół syna. Hie­ro­nim wy­star­czał za wszyst­kich.

– Do­bra. Za­dzwo­nię w ta­kim ra­zie do mamy. – Lech się roz­łą­czył.

Za­nim An­to­ni odło­żył słu­chaw­kę, usły­szał w ogro­dzie skocz­ną me­lo­dyj­kę z baj­ki o psz­czół­ce Mai wy­gry­wa­ną przez apa­rat Bar­ba­ry. Po chwi­li mu­zy­ka umil­kła, co ozna­cza­ło, że żona pro­wa­dzi roz­mo­wę z sy­nem. Woź­ni­ca pod­szedł do okna, aby pod­słu­chać.

– Halo, Hie­ro­nim­ku! – Usły­szał.

Co za prze­bie­gła be­stia! Pod­stęp­ny łotr, po­msto­wał. Bar­ba­ra uwiel­bia­ła part­ne­ra ich syna, choć An­to­ni kom­plet­nie nie ro­zu­miał z ja­kie­go po­wo­du. Niech już na­wet Lech bę­dzie so­bie ho­mo­sek­su­ali­stą, ale niech nie ob­no­si się z tym. Na do­da­tek za­ko­chał się w ta­kim… ta­kim czymś! Nie ma nic gor­sze­go niż znie­wie­ścia­ły gej! Te­raz syn wy­ko­rzy­stu­je go, aby prze­ko­nał mat­kę do przy­ję­cia pod dach ja­kiejś dzie­wu­chy. Bar­ba­ra aż uśmie­cha­ła się do słu­chaw­ki.

– Na­tu­ral­nie! Jej wi­zy­ta nie bę­dzie dla nas naj­mniej­szym pro­ble­mem. Niech so­bie za­ro­bi ta Kin­ga. Lu­bię ta­kie ob­rot­ne i sa­mo­dziel­ne mło­de oso­by, zu­peł­nie jak wy. Hie­ro­nim­ku, a ty pa­mię­tasz, żeby nie opa­lać się zbyt moc­no? Masz taką de­li­kat­ną skó­rę…

Woź­ni­ca nie był w sta­nie dłu­żej tego słu­chać. Za­ci­snął pię­ści. W tym domu jego zda­nie nie było bra­ne pod uwa­gę.

Z roz­ma­chem usiadł w fo­te­lu, na nowo chwy­ta­jąc ga­ze­tę. Od­kąd wy­bo­ry do par­la­men­tu wy­gra­ła jego ulu­bio­na par­tia, czy­ta­nie wia­do­mo­ści było re­lak­sem i ogrom­ną przy­jem­no­ścią. Nie prze­sta­wił się jesz­cze na śle­dze­nie in­for­ma­cji na por­ta­lach in­ter­ne­to­wych. Kom­pu­te­ra uży­wał do pi­sa­nia do­no­sów i żą­dań. Uwiel­biał chwy­tać w ręce sze­lesz­czą­cą i pach­ną­cą dru­kar­ską far­bą ga­ze­tę „Wola Ludu”. W rogu było zdję­cie pre­mie­ra pa­trzą­ce­go czy­tel­ni­ko­wi pro­sto w oczy. Ja­kiż ma­je­stat ma­lo­wał się na tym ob­li­czu! Mą­drość, in­te­li­gen­cja i wła­śnie ma­je­stat.

– Ty wiesz, że on ma kota?! – Woź­ni­ca aż drgnął, wy­stra­szo­ny. Tak był po­chło­nię­ty my­śla­mi, że nie usły­szał kro­ków żony, któ­ra sta­nę­ła tuż za nim. W ra­mio­nach trzy­ma­ła Me­la­nię. Zwie­rzak bło­go mru­żył oczy i mru­czał, tu­lo­ny przez wła­ści­ciel­kę.

– Wiem. I co z tego, że ma?

– Po­wi­nie­neś brać przy­kład. Czwo­ro­no­gi są w domu po­trzeb­ne, a ty nie do koń­ca ak­cep­tu­jesz na­sze­go skar­buś­ka. – Pra­wie po­ca­ło­wa­ła kot­kę w czu­bek nosa. – Po­patrz, ten wy­raz twa­rzy bie­rze się z ob­co­wa­nia ze zwie­rzę­ta­mi. Ten spo­kój i ra­dość ży­cia!

An­to­ni po­pa­trzył na żonę uważ­nie. Nie był pe­wien, czy mówi po­waż­nie.

– My­ślisz, że gdy będę ob­no­sił się z… Me­la­nią – imię kot­ki le­d­wo prze­szło mu przez gar­dło – to lu­dzie będą mnie sza­no­wać?

– Może na­wet soł­ty­sem zo­sta­niesz! – Żona wznio­sła oczy ku gó­rze. – Prze­gra­łeś z kre­te­sem wy­bo­ry na wój­ta. Po­ko­na­ła cię ko­bie­ta! Na jej miej­sce w Po­bie­ro­wie wsko­czył ja­kiś mło­dzie­niec, ale na szczę­ście za­chcia­ło mu się emi­gra­cji. W lip­cu od­bę­dą się ko­lej­ne wy­bo­ry na soł­ty­sa. Masz ostat­nią szan­sę, aby być kimś w tej miej­sco­wo­ści!

Kimś… Cięż­ko było po­go­dzić się z tą my­ślą, ale los w ostat­nich mie­sią­cach zgo­to­wał An­to­nie­mu wy­łącz­nie same po­raż­ki. Gdy­by jed­nak wy­star­to­wał na wło­da­rza wsi, to bu­do­wał­by swo­je im­pe­rium od nowa. Zo­sta­ło nie­wie­le cza­su, aby prze­ko­nać do sie­bie za­pra­co­wa­nych la­tem miesz­kań­ców Po­bie­ro­wa.

– Masz ra­cję! – Ze­rwał się z fo­te­la. – Soł­tys to wy­ma­rzo­ne sta­no­wi­sko dla mnie. Soł­tys jest prze­cież waż­niej­szą oso­bą niż wójt, bo sku­pia się do­głęb­nie na jed­nej miej­sco­wo­ści, a nie po­bież­nie na kil­ku.

– Wła­śnie!

– I waż­niej­szą niż pre­mier! – Rzu­cił okiem w stro­nę roz­po­star­tej na sto­le ga­ze­ty, z któ­rej pa­trzył zna­ny po­li­tyk. – Pre­mier za­rzą­dza ty­lo­ma ludź­mi i pro­jek­ta­mi, że nie jest w sta­nie za­pa­mię­tać choć­by ułam­ka z nich. To soł­tys jest naj­waż­niej­szy! – Ocza­mi wy­obraź­ni wi­dział czer­wo­ną ta­blicz­kę na ścia­nie swo­je­go domu. Była bar­dziej po­żą­da­nym łu­pem niż lau­ro­wy wie­niec w sta­ro­żyt­no­ści. – By­ła­byś soł­ty­so­wą! – za­pa­lił się. Pod­szedł do żony. Miał ocho­tę ją po­ca­ło­wać, ale w porę się od­su­nę­ła.

– Naj­pierw zo­stań soł­ty­sem, a po­tem bę­dzie­my my­śleć o mnie – żach­nę­ła się. – I prze­stań po­zo­wać na mło­dzi­ka! Masz sześć­dzie­siąt lat, a za­cho­wu­jesz się jak lo­we­las. Do trum­ny co­raz bli­żej, a temu głu­po­ty w gło­wie!

Po­szła do kuch­ni, zo­sta­wia­jąc osłu­pia­łe­go An­to­nie­go. Pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć, kie­dy za­znał bli­sko­ści z żoną. To było, za­nim w domu na­sta­ła Me­la­nia! Tak, ona cał­ko­wi­cie zli­kwi­do­wa­ła ich in­tym­ność, wkra­cza­jąc całą sobą w za­re­zer­wo­wa­ną wy­łącz­nie dla nich sy­pial­nia­ną prze­strzeń. Ni­g­dy za wie­le się w niej nie dzia­ło, jed­nak na­wet i to się skoń­czy­ło. Woź­ni­ca nie mógł so­bie przy­po­mnieć, kie­dy ostat­ni raz ko­chał się z żoną. A każ­da pró­ba po­ca­ło­wa­nia jej koń­czy­ła się fu­ka­niem i Bar­ba­ry, i kot­ki. Je­dy­nie do Me­la­nii żona od­no­si­ła się z czu­ło­ścią i de­li­kat­no­ścią. Niech tyl­ko wy­gra te wy­bo­ry na soł­ty­sa! W Po­bie­ro­wie na­sta­ną jego po­rząd­ki. W domu też bę­dzie wia­do­mo, kto nosi spodnie.

– An­to­ni! – Wrzask żony prze­rwał roz­my­śla­nia o zwy­cię­stwie. – Idzie­my na ten obiad? Bo Me­la­nia się nie­cier­pli­wi.

Bły­ska­wicz­nie zja­wił się przy roz­złosz­czo­nej żo­nie.

– Idzie z nami? – spy­tał za­sko­czo­ny.

– Prze­cież mie­li­śmy ocie­plać twój wi­ze­ru­nek! Gdy miesz­kań­cy zo­ba­czą nas przy sto­le z kot­ką, a ty bę­dziesz trak­to­wał ją jak dziec­ko, to od razu za­punk­tu­jesz.

Wes­tchnął. Bar­ba­ra mia­ła ra­cję. War­to spró­bo­wać i tej me­to­dy.

– Ja zjem tyl­ko zupę, ale ty zo­sta­niesz z Me­la­nią i po­cze­ka­cie na dru­gie da­nie. Wi­dzia­łam na ta­bli­cy in­for­ma­cyj­nej, że dzi­siaj bę­dzie ryba, któ­rą ona uwiel­bia. Tyl­ko pa­mię­taj, by dzie­lić ją na ka­wał­ki i spraw­dzać, czy nie ma ości. Wiesz, że na­wet w fi­le­tach się tra­fia­ją.

– A ty? Co bę­dziesz ro­bić? – spy­tał nie­co prze­stra­szo­ny.

– Wró­cę do domu. Mu­szę przy­go­to­wać po­kój Lesz­ka pod tę lo­ka­tor­kę. Ju­tro rano ma przy­je­chać, bo po po­łu­dniu za­czy­na już pra­cę.

– Je­steś pew­na, że to do­bry po­mysł? Przyj­mu­je­my pod dach obcą oso­bę.

– W Po­bie­ro­wie wszy­scy tak ro­bią i nikt nie na­rze­ka. W koń­cu to przy­ja­ciół­ka na­szych dzie­ci!

An­to­ni wzdry­gnął się na to okre­śle­nie.

* * *

– Za­pa­ko­wa­ły­ście wszyst­ko? – Piotr wkła­dał do busa tor­bę za tor­bą. Zmie­nił sa­mo­chód dwa mie­sią­ce temu. Zna­lazł atrak­cyj­ną ofer­tę, a nowe więk­sze auto bę­dzie im wnet po­trzeb­ne. To mia­ło sie­dem miejsc i spo­ro prze­strze­ni ba­ga­żo­wej.

– Mamy wszyst­ko. – Do­ro­ta się uśmiech­nę­ła, ca­łu­jąc męża w po­li­czek.

Sta­li przed blo­kiem, w któ­rym miesz­ka­ła Al­do­na. Wó­zek, łó­żecz­ko tu­ry­stycz­ne, za­pas pie­luch dla Ewy. To wszyst­ko za­ję­ło tył sa­mo­cho­du. Pod sie­dze­nia­mi mie­li pla­sti­ko­we po­jem­ni­ki wy­peł­nio­ne uszy­ty­mi przez Al­do­nę za­baw­ka­mi.

– Może to błąd za­bie­rać je do Po­bie­ro­wa? – Do­pa­dły ją wąt­pli­wo­ści.

– Chy­ba żar­tu­jesz! Masz oka­zję za­ro­bić pod­czas tar­gów rę­ko­dzie­ła. Je­stem pew­na, że wszyst­kie two­je plu­sza­ki ro­zej­dą się na­tych­miast. – Do­ro­ta ob­ję­ła przy­ja­ciół­kę.

– W ra­zie cze­go wró­ci­my z nimi do Wro­cła­wia. Sa­mo­chód mamy duży. – Piotr z na­masz­cze­niem po­gła­skał ma­skę ele­ganc­kie­go busa.

– Ale z cie­bie po­cie­szy­ciel! – Zo­stał szyb­ko ofuk­nię­ty przez żonę.

– Prze­cież wie­cie, że nie mia­łem nic złe­go na my­śli – pró­bo­wał się tłu­ma­czyć, ale nie słu­cha­ły go. Były za­ję­te oma­wia­niem ko­lej­ne­go ba­ga­żu. Ob­cho­dził więc sa­mo­chód do­oko­ła, roz­my­śla­jąc, czy na pew­no wszyst­ko ma. Płyn do spry­ski­wa­czy! Przy­po­mniał so­bie, że miał go uzu­peł­nić przed dłu­gą po­dró­żą. – Je­że­li to wszyst­ko, to wsia­daj­cie. Pod­je­dzie­my jesz­cze do nas. Mu­szę do­lać pły­nu. Za­po­mnia­łem o tym – rzu­cił prze­pra­sza­ją­cym to­nem.

– Zno­wu bę­dzie­my mu­sie­li stać w kor­kach? – spy­ta­ła Do­ro­ta z prze­ra­że­niem. – Może do­le­je­my na ja­kiejś sta­cji ben­zy­no­wej? Stąd mamy bli­sko do au­to­stra­dy. Amel­ka już się nie­cier­pli­wi, a za­raz roz­bu­dzi się Ewu­nia.

– Tuż za ro­giem jest warsz­tat sa­mo­cho­do­wy – po­wie­dzia­ła Al­do­na. – Może będą mie­li?

– Spraw­dzę. – Piotr nie cze­kał na re­ak­cję ko­biet i skrę­cił za róg domu. Usły­szał ruch i po­spiesz­ne kro­ki, jak­by ko­goś prze­pło­szył swo­im na­głym po­ja­wie­niem się. Tuż przed nim po­ja­wił się idą­cy żwa­wym kro­kiem męż­czy­zna w czar­nej blu­zie z kap­tu­rem na­cią­gnię­tym na gło­wę. Piotr dał­by so­bie rękę uciąć, że ko­goś mu przy­po­mi­nał. Mi­chał lu­bił się no­sić w blu­zach z kap­tu­rem i spor­to­wych spodniach jak wiecz­ny na­sto­la­tek. To na pew­no nie on, tyl­ko ktoś bar­dzo go przy­po­mi­na­ją­cy. Mi­chał prze­by­wał za gra­ni­cą. Zo­stał za­trud­nio­ny przez ja­kąś ko­ściel­ną or­ga­ni­za­cję po­ma­ga­ją­cą na­wra­cać więź­niów. Szko­da, że nie miał cza­su na wła­sną ro­dzi­nę! Piotr aż za­trząsł się z obu­rze­nia, gdy przy­po­mniał so­bie, jak męż­czy­zna zo­sta­wił Al­do­nę krót­ko przed po­ro­dem. Dla ta­kich nie po­win­no się mieć za grosz sza­cun­ku! Za to te­raz speł­nia się, tłu­ma­cząc więź­niom, jak to do­brze wró­cić na dro­gę do­bra i mi­ło­ści.

Nie miał cza­su na dal­sze roz­trzą­sa­nie tego te­ma­tu. Po chwi­li stał w warsz­ta­cie i ku­po­wał płyn do spry­ski­wa­czy. Dzie­sięć mi­nut póź­niej już je­cha­li w kie­run­ku Po­bie­ro­wa.

* * *

Za­pa­ko­wał do czer­wo­nej wa­liz­ki dwa ele­ganc­kie gar­ni­tu­ry oraz nie­wiel­ką skó­rza­ną tor­bę ze sprzę­tem. Wy­da­wa­ło się, że wszyst­ko ma. Na wierz­chu uło­żył kil­ka­na­ście par nie­ska­zi­tel­nie bia­łych rę­ka­wi­czek, aby po chwi­li za­sta­no­wie­nia do­ło­żyć jesz­cze kil­ka. Nie chciał­by, aby aku­rat w Po­bie­ro­wie mu ich za­bra­kło. Są nie­zbęd­ne do pra­cy, któ­rą wy­ko­nu­je. Czło­wiek nie zo­sta­wia w nich naj­mniej­szych śla­dów.

Za­mknął miesz­ka­nie, prze­krę­ca­jąc klucz dwa razy. Po­mię­dzy drzwi a fra­mu­gę z tru­dem wci­snął ka­wa­łek za­pał­ki. Gdy wró­ci, bę­dzie mógł spraw­dzić, czy ktoś nie­po­wo­ła­ny chciał do­stać się do jego en­kla­wy. Za każ­dym ra­zem za­bez­pie­czał się w ten spo­sób.

Wcze­śnie rano opróż­nił skrzyn­kę pocz­to­wą, ale na­wet nie zaj­rzał do ko­pert. Na pew­no były to tyl­ko urzę­do­we do­ku­men­ty oraz ra­chun­ki. Wszyst­kim zaj­mie się po po­wro­cie.

Prze­mknę­ło mu przez myśl, by za­dzwo­nić do mat­ki i po­in­for­mo­wać ją, że wy­jeż­dża. Do­szedł jed­nak do wnio­sku, że na­ma­wia­ła­by go do po­zo­sta­nia, a to było ostat­nie, cze­go chciał.

Mu­siał wy­je­chać. Na­tych­miast! Ko­niecz­nie do Po­bie­ro­wa!

* * *

Au­re­lia Men­zel z za­do­wo­le­niem wy­pro­sto­wa­ła nogi na le­ża­ku. Wy­sta­wia­ła je do słoń­ca de­li­kat­nie ła­sko­czą­ce­go skó­rę i ob­le­wa­ją­ce­go ją przy­jem­nym cie­płem. To był je­den z tych dni, kie­dy nie mu­sia­ła ro­bić kom­plet­nie nic. A jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu była pew­na, że pro­wa­dze­nie pen­sjo­na­tu po­chło­nie całą ich uwa­gę. Po­cząt­ko­wo, wdra­ża­jąc się w nowe obo­wiąz­ki, rze­czy­wi­ście mie­li dużo pra­cy. Jed­nak z cza­sem, gdy za­trud­ni­li dwie oso­by do sprzą­ta­nia i zna­leź­li so­lid­ną księ­go­wą, któ­rej do­star­cza­li do­ku­men­ty, ode­tchnę­li. Au­re­lia zaj­mo­wa­ła się ogro­dem i roz­dzie­la­ła za­da­nia pra­cow­ni­kom, na­to­miast Chri­stian sku­pił się na re­kla­mo­wa­niu Luk­so­ru. Miał wie­lu zna­jo­mych w Ber­li­nie, więc wia­do­mość, że stał się wła­ści­cie­lem eks­klu­zyw­ne­go pen­sjo­na­tu w Po­bie­ro­wie, ro­ze­szła się bły­ska­wicz­nie. W czerw­cu i lip­cu mie­li re­zer­wa­cje na wszyst­kie po­ko­je. Mał­żeń­stwo sia­dy­wa­ło wie­czo­ra­mi na ta­ra­sie i przy lamp­ce wina snu­ło pla­ny na ko­lej­ne mie­sią­ce. Po­my­słów mie­li dużo, więc obo­je byli do­brej my­śli. Po po­przed­nich wła­ści­cie­lach „odzie­dzi­czy­li” kil­ko­ro sta­łych klien­tów z se­zo­nu je­sien­no-zi­mo­we­go, któ­rzy już zdą­ży­li za­bu­ko­wać miej­sca.

Au­re­lia po­cząt­ko­wo była scep­tycz­na wo­bec po­my­słu kup­na Luk­so­ru. Ko­cha­ła Po­bie­ro­wo, ale nie była prze­ko­na­na co do tego, by in­we­sto­wać tu­taj do­ro­bek ca­łe­go ży­cia i za­jąć się kom­plet­nie nie­zna­nym biz­ne­sem. Jed­nak gdy wi­dzia­ła za­pał Chri­stia­na, wszel­kie wąt­pli­wo­ści się ulat­nia­ły. Jej mąż od­żył. Sie­dze­nie za biur­kiem za­mie­nił na co­dzien­ny ruch. Skoń­czy­ło się wie­czor­ne prze­sia­dy­wa­nie z pi­wem i oglą­da­nie te­le­wi­zji. W Po­bie­ro­wie by­wał tak wy­koń­czo­ny ak­tyw­no­ścią na świe­żym po­wie­trzu, że pa­dał na łóż­ko oko­ło dwu­dzie­stej dru­giej. Rano wsta­wał rześ­ki i wy­po­czę­ty, a dzień za­czy­nał od spa­ce­ru po pla­ży. Od po­cząt­ku kwiet­nia do koń­ca czerw­ca zgu­bił dzie­sięć ki­lo­gra­mów i za­czy­nał przy­po­mi­nać Chri­stia­na, któ­re­go po­ko­cha­ła przed laty. Wy­róż­niał się na tle in­nych Niem­ców tak­że za­cho­wa­niem. Pa­mię­ta­ła, jak to­por­nie prze­bie­ga­ła na­uka za­sadsa­vo­ir-vi­vre’u, któ­re po­sta­no­wi­ła wpro­wa­dzić po pierw­szych wspól­nych wa­ka­cjach.

– Nie mo­żesz no­sić skar­pe­tek do san­da­łów! – syk­nę­ła, gdy po raz pierw­szy zszedł na wspól­ne śnia­da­nie w ho­te­lu w Ka­irze.

– Dla­cze­go? – Był szcze­rze za­sko­czo­ny.

– Nie wy­glą­da to ład­nie.

– Jest prak­tycz­ne. Pa­ski san­da­łów nie ob­cie­ra­ją stóp i nie mu­szę ob­ci­nać pa­znok­ci.

Au­re­lia le­d­wo do­trwa­ła do koń­ca śnia­da­nia. Po po­wro­cie do po­ko­ju za­mó­wi­ła pe­di­cu­rzyst­kę. W cią­gu go­dzi­ny mło­da dziew­czy­na upo­ra­ła się ze sto­pa­mi Chri­stia­na.

– Te­raz już mo­żesz cho­dzić bez skar­pe­tek – po­wie­dzia­ła, gdy ko­sme­tycz­ka opu­ści­ła po­kój. – I nie waż się ni­g­dy wię­cej za­kła­dać ich do san­da­łów!

Pod­czas tego sa­me­go urlo­pu wy­ple­nia­ła wię­cej nie­ele­ganc­kich za­cho­wań. Tłu­ma­czy­ła mę­żo­wi, dla­cze­go nie wy­pa­da brać drin­ków na za­pas, że nie­sto­sow­ne jest scho­dze­nie z le­ża­ka pla­żo­we­go bez na­rzu­ce­nia cze­goś na sie­bie. Była upar­ta. Nie prze­ko­ny­wa­ło jej tłu­ma­cze­nie, że wstał tyl­ko po to, by pójść po piwo. Ostro skar­ci­ła wyj­ście do re­stau­ra­cji w krót­kich spoden­kach lub ber­mu­dach. Te­raz, gdy przyj­mo­wa­ła nie­miec­kich tu­ry­stów w swo­im pen­sjo­na­cie, była z sie­bie dum­na. Za­cho­wa­nie go­ści utwier­dza­ło ją w prze­ko­na­niu, że wy­ko­na­ła ka­wał do­brej ro­bo­ty nad mę­żem!

Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Wnet po­wi­nien wró­cić z pla­ży. Co­dzien­nie przed po­łu­dniem spę­dzał tam dwie go­dzi­ny. Na­bie­rał ko­lo­rów i gu­bił ko­lej­ne ki­lo­gra­my pod­czas dłu­gich spa­ce­rów. Ona naj­czę­ściej wy­cho­dzi­ła na wie­czor­ne wy­pra­wy. Sta­ra­li się nie zo­sta­wiać pen­sjo­na­tu bez opie­ki. Obie za­trud­nio­ne dziew­czy­ny zna­ły ję­zyk nie­miec­ki, ale za­le­d­wie w stop­niu ko­mu­ni­ka­tyw­nym. Nie mo­gła tego zro­zu­mieć. W Po­bie­ro­wie, miej­sco­wo­ści tak lu­bia­nej przez Niem­ców, mało kto po­ro­zu­mie­wał się w ich ję­zy­ku! Wie­dzia­ła, że wie­le in­te­re­sów tu­taj kwi­tło­by oka­za­lej, gdy­by wła­ści­cie­le i pra­cow­ni­cy zna­li nie­miec­ki. Wo­la­ła być na miej­scu w ra­zie nie­spo­dzie­wa­ne­go te­le­fo­nu lub py­tań osób wy­po­czy­wa­ją­cych w pen­sjo­na­cie.

Ko­bie­ta stwier­dzi­ła, że tak pięk­ny dzień war­to wy­ko­rzy­stać na kon­kret­ną pra­cę. We­szła do bu­dyn­ku, by spraw­dzić, jak się spra­wy mają.

– Ilu go­ści jesz­cze śpi? – spy­ta­ła mło­dą pra­cow­ni­cę.

– Nie ma ni­ko­go. Po­go­da wspa­nia­ła, więc wszy­scy po­szli na pla­żę.

– We­zmę się za ko­sze­nie traw­ni­ka – zde­cy­do­wa­ła w jed­nej chwi­li. – Gdy­by ktoś dzwo­nił, pro­szę prze­kie­ro­wać roz­mo­wę na mój te­le­fon.

Wy­cią­gnę­ła ko­siar­kę z al­tan­ki, przy­go­to­wa­ła tacz­kę i już po chwi­li roz­legł się war­kot ma­szy­ny. Tra­wa nie była wy­so­ka, bo ko­si­ła ją re­gu­lar­nie, dla­te­go i tym ra­zem pra­ca szła szyb­ko. Po­win­na skoń­czyć, nim wcza­so­wi­cze wró­cą na po­po­łu­dnio­wy wy­po­czy­nek.

Zo­sta­ła jej ostat­nia część po­se­sji. Ta, któ­rej naj­bar­dziej nie lu­bi­ła. Była to gra­ni­ca z dział­ką, na któ­rej sta­ła sta­ra przy­cze­pa kem­pin­go­wa. Po­przed­ni wła­ści­cie­le pen­sjo­na­tu za­pew­nia­li, że wła­ści­ciel na pew­no chęt­nie od­sprze­da te­ren. W ma­rze­niach Au­re­lii mia­ła tam sta­nąć ślicz­na fon­tan­na i par­king dla go­ści. Nic z tego. Ko­bie­ta mimo usil­nych prób nie mo­gła się skon­tak­to­wać z wła­ści­cie­lem są­sied­nie­go te­re­nu. Jak­by za­padł się pod zie­mię! Nie wi­dzia­ła, aby kto­kol­wiek od­wie­dzał to miej­sce, po­rząd­ko­wał je, wy­cią­gał li­sty z roz­wa­la­ją­cej się skrzyn­ki. Dział­ka wid­mo stra­szy­ła swo­im wi­do­kiem. A mia­ła być jej! I do tego pięk­nie urzą­dzo­na! Ile­kroć wcho­dzi­ła na ostat­nie pię­tro pen­sjo­na­tu i pa­trzy­ła na wszyst­ko z góry, ty­le­kroć iry­to­wał ją wi­dok za ogro­dze­niem. Dane są­sia­da otrzy­ma­ła od po­przed­nich wła­ści­cie­li. Nie­ste­ty wy­sy­ła­ne przez nią pi­sma i proś­by o kon­takt były od­sy­ła­ne z po­wo­du błęd­ne­go ad­re­su od­bior­cy. Nu­mer te­le­fo­nu, któ­ry do­sta­ła od Ma­tyl­dy, oka­zał się nie­ak­tu­al­ny. Dom­ku kem­pin­go­we­go też nikt nie od­wie­dzał. Za­sta­na­wia­ła się, czy wła­ści­ciel w ogó­le żyje.

Pod­je­cha­ła ko­siar­ką pod płot, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć na te­ren po dru­giej stro­nie. Po co ma się de­ner­wo­wać? Cena, któ­rą za­pła­ci­li za pen­sjo­nat, po­win­na ob­jąć rów­nież ten nie­uży­tek. Że też nie wy­da­ła się im po­dej­rza­na pew­ność, z jaką po­przed­ni wła­ści­cie­le mó­wi­li o wy­ku­pie tego te­re­nu!

Wes­tchnę­ła i od­je­cha­ła ko­siar­ką spod pło­tu. Nie za­uwa­ży­ła, że w dom­ku kem­pin­go­wym po­ru­szy­ła się ob­dar­ta fi­ran­ka.

* * *

– Na­dal nie mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go to ro­bisz. – Ksiądz Wik­tor wpa­try­wał się w bra­ta, któ­ry był jego ko­pią uro­dzo­ną za­le­d­wie trzy mi­nu­ty póź­niej. Łą­czy­ło ich fi­zycz­ne po­do­bień­stwo, na­to­miast cha­rak­te­ro­lo­gicz­nie byli zu­peł­nie róż­ni.

Wik­tor od dziec­ka był wy­jąt­ko­wo spo­koj­ny i ci­chy. Od­kąd na­uczył się skła­dać li­ter­ki, za­szy­wał się w świe­cie ksią­żek. W wie­ku czter­na­stu lat uko­je­nie zna­lazł w re­li­gii. Jego bliź­niak był du­szą to­wa­rzy­stwa, nie usie­dział ani se­kun­dy w jed­nym miej­scu. Cią­gnę­ło go do wszel­kich zmian. Wciąż cze­goś szu­kał – hob­by w dzie­ciń­stwie, przy­ja­ciół w na­sto­let­nim wie­ku, a w koń­cu dziew­czyn i ko­biet. Obaj po­do­ba­li się płci prze­ciw­nej. Jed­nak Wik­tor ni­g­dy nie dał po so­bie po­znać, że in­te­re­su­ją go ko­bie­ty. Co in­ne­go Alek­san­der! Roz­ko­chał w so­bie po­ło­wę uczen­nic li­ceum, ale z żad­ną się nie zwią­zał. By­wa­ło, że dziew­czy­ny kłó­ci­ły się o nie­go, a nie­rzad­ko do­cho­dzi­ło mię­dzy nimi do rę­ko­czy­nów i wy­ry­wa­nia wło­sów. Ta­kie za­cho­wa­nie jesz­cze bar­dziej łech­ta­ło i tak wy­bu­ja­łe ego Olka. Wik­tor nie mógł po­jąć, jak moż­na w taki spo­sób ba­wić się uczu­cia­mi.

– Prze­cież mu­szę być pe­wien, któ­ra jest tą je­dy­ną. To wy­ma­ga spraw­dza­nia i te­sto­wa­nia – śmiał się Alek­san­der. – Ale co ty mo­żesz o tym wie­dzieć… – Z kpi­ną w oczach pa­trzył na pur­pu­ro­wą twarz bliź­nia­ka.

Z bie­giem lat ich dro­gi się roz­dzie­la­ły. Wik­tor cał­ko­wi­cie po­świę­cił się Bogu, Alek­san­der na­to­miast po­szedł na stu­dia me­dycz­ne i zo­stał gi­ne­ko­lo­giem. Spo­ty­ka­li się kil­ka razy do roku, za­zwy­czaj u ro­dzi­ców, jed­nak już pod­czas pierw­sze­go wspól­ne­go wie­czo­ru do­cho­dzi­ło do mniej­szych lub więk­szych spięć. Nie roz­ma­wia­li o po­waż­nych, ży­cio­wych spra­wach. Ogra­ni­cza­li się do bła­hych po­ga­du­szek.

Tym ra­zem jed­nak mu­sia­ła się od­być po­waż­na roz­mo­wa. Ksiądz Wik­tor wpa­try­wał się w bra­ta uważ­nie. Nie wi­dzie­li się od kil­ku mie­się­cy.

– Dla­cze­go po­sta­no­wi­łeś otwo­rzyć ga­bi­net wła­śnie tu­taj?

– Mój dro­gi, mamy wol­ny ry­nek. Mogę jeź­dzić, do­kąd chcę, i otwie­rać ga­bi­ne­ty, gdzie po­pad­nie.

– Wła­śnie. Ty wy­bra­łeś jed­nak Po­bie­ro­wo. Wie­dzia­łeś, że tu je­stem.

– To praw­da – przy­znał Olek. – Gdy tyl­ko usły­sza­łem od mamy, że bę­dziesz zaj­mo­wał się owiecz­ka­mi w tym ku­ror­cie, za­in­te­re­so­wa­łem się Po­bie­ro­wem.

– Mo­głeś każ­dą inną miej­sco­wo­ścią!

– Ale po co? – Tam­ten wzru­szył ra­mio­na­mi. – Przej­rza­łem spis ga­bi­ne­tów. Jest tu dwóch sto­ma­to­lo­gów i le­karz ro­dzin­ny, ale gi­ne­ko­lo­ga nie ma. Wiesz, ile mogę za­ro­bić, pro­wa­dząc ga­bi­net w po­pu­lar­nej nad­mor­skiej miej­sco­wo­ści? W wol­nej chwi­li po­le­żę na pla­ży, po­spa­ce­ru­ję przy za­cho­dzie słoń­ca, wy­bio­rę się do klu­bu noc­ne­go. Po­łą­czę przy­jem­ne z po­ży­tecz­nym. Ty ro­bisz tak samo!

– Co niby ro­bię? – Wik­tor po­pa­trzył na nie­go za­sko­czo­ny.

– Nie wie­rzę, że nie by­łeś jesz­cze na pla­ży – ro­ze­śmiał się brat. – A tam peł­no na­gich po­kus. Sko­ro nie mo­żesz ich za­kosz­to­wać, to cho­ciaż so­bie po­pa­trzysz. To chy­ba nie grzech?

– Głu­po­ty opo­wia­dasz! – żach­nął się ksiądz. Od­wró­cił gło­wę, aby Alek­san­der nie za­uwa­żył wy­peł­za­ją­ce­go ru­mień­ca.

Ow­szem był na pla­ży, ale tyl­ko raz. Po­sta­no­wił, że wię­cej tam nie pój­dzie. Nie cho­dzi­ło o ku­sze­nie losu, bo był pe­wien, że żad­na ko­bie­ta ni­g­dy nie wy­gra z jego mi­ło­ścią do Boga. Cho­dzi­ło o coś in­ne­go. Po pro­stu czuł się nie­swo­jo, pa­ra­du­jąc obok roz­ne­gli­żo­wa­nych ciał. Wie­dział, że nie ma w tym nic złe­go, ale on w ko­lo­rat­ce – bo prze­cież su­tan­ny nie za­ło­żył­by na spa­cer przy trzy­dzie­stu stop­niach i bez­chmur­nym nie­bie – przy­cią­gał znacz­nie wię­cej spoj­rzeń niż za­zwy­czaj. Jak za­ka­za­ny owoc, któ­ry na­gle po­ja­wił się i kusi swo­im wi­do­kiem. Do­sko­na­le wi­dział spod ciem­nych oku­la­rów, jak nie­któ­re mło­de dziew­czy­ny ce­lo­wo wy­pi­na­ją biu­sty, aby za­wie­sił na nich wzrok. Nie chciał da­wać sa­tys­fak­cji pro­wo­ka­cyj­nym ge­stom. W ogó­le nie chciał być pro­wo­ka­to­rem. Ni­g­dy wię­cej nie zej­dzie na pla­żę, gdy będą na niej ta­kie tłu­my. Co in­ne­go spa­ce­ro­wać póź­nym wie­czo­rem czy poza se­zo­nem. Nie prze­wi­dy­wał jed­nak, że zo­sta­nie tu dłu­żej niż do koń­ca sierp­nia. Ksiądz Zyg­munt czuł się co­raz le­piej, więc za kil­ka ty­go­dni wró­ci na swo­je wło­ści.

– Po­bie­ro­wo jest wy­star­cza­ją­co duże dla nas obu – po­wie­dział Alek­san­der. – A na­wet… Wiesz, to może być do­bre! Cie­ka­we, któ­ry z bra­ci przy­cią­gnie do sie­bie wię­cej owie­czek! Ty dusz, a ja… pa­cjen­tek do ga­bi­ne­tu!

– Prze­stań kpić!

– Jak zwy­kle… nie znasz się na żar­tach – skwi­to­wał Olek z uśmie­chem. – Umów­my się, że ja to­bie nie będę wcho­dził w pa­ra­dę, a ty nie bę­dziesz mnie po­uczał i mo­ra­li­zo­wał. Do­brze? Nie mo­głem po­zwo­lić so­bie na wa­ka­cyj­ny wy­jazd w tym roku. Mam kil­ka dłu­gów do spła­ce­nia.

– Gdy­byś nie zmie­niał sa­mo­cho­dów co chwi­lę i nie był roz­rzut­ny, to może… – za­czął ksiądz Wik­tor.

– Mia­łeś nie mo­ra­li­zo­wać! – prze­rwał mu brat, po­waż­nie­jąc. – To moja spra­wa, na co wy­da­ję pie­nią­dze! Ja cię z tacy nie roz­li­czam! Ale wra­ca­jąc do te­ma­tu, sko­ro nie mo­głem po­zwo­lić so­bie na wy­jazd, to cho­ciaż w ten spo­sób po­łą­czę obo­wiąz­ki z przy­jem­no­ścia­mi. I nie ży­czę so­bie, aby kto­kol­wiek mnie po­uczał! Kil­ka dni temu od­wie­dzi­łem pa­nią wójt i wy­da­wa­ła się za­chwy­co­na, że w Po­bie­ro­wie przez lato bę­dzie funk­cjo­no­wać ga­bi­net gi­ne­ko­lo­gicz­ny. A jaką ślicz­ną se­kre­tar­kę ma! Tę chęt­nie przy­jął­bym jako pierw­szą! – Alek­san­der ro­ze­śmiał się, po raz ko­lej­ny ob­ser­wu­jąc ru­mie­niec na twa­rzy bliź­nia­ka.

– Mam na­dzie­ję, że z po­wo­du two­jej obec­no­ści tu­taj nie wy­nik­ną nie­przy­jem­ne kon­se­kwen­cje dla mnie. – Wik­tor pod­niósł się i ru­szył w stro­nę drzwi.

– Bez obaw. Każ­dy z nas zaj­mu­je się in­nym ka­wał­kiem ludz­kie­go cia­ła.

Ksiądz po­krę­cił tyl­ko gło­wą.

– Z Bo­giem, bra­cie – rzu­cił na po­że­gna­nie.

* * *

Ma­tyl­da za­mknę­ła furt­kę cmen­ta­rza. Szła za całą gro­mad­ką swo­ich go­ści. Kil­ka kro­ków przed nią Al­do­na pro­wa­dzi­ła wó­zek ze śpią­cą có­recz­ką. Przed wóz­kiem drep­ta­ły Do­ro­ta i Amel­ka, a ko­ro­wód za­my­kał Piotr. Po­cze­kał, aż mat­ka do nie­go po­dej­dzie.

– Da­jesz so­bie radę ze wszyst­kim? – spy­tał, gdy ko­bie­ty z dzieć­mi się od­da­li­ły.

– Mu­szę. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Do­brze, że mam pra­cę w urzę­dzie. Bez niej bym zwa­rio­wa­ła. My­ślę o Wład­ku do­pie­ro wie­czo­ra­mi.

Nie przy­zna­ła się, że pod­czas bez­sen­nych nocy spę­dza czas na roz­my­śla­niu o mi­nio­nych la­tach. Nie było im dane dłu­go być ra­zem, ale na pew­no ko­cha­ła Wła­dy­sła­wa moc­niej niż pierw­sze­go męża, ojca Pio­tra.

– Może to błąd, że zo­sta­wiam dziew­czy­ny na cały li­piec? – zwąt­pił. – Może chcia­ła­byś po­być w sa­mot­no­ści?

– Nie! Niech ten dom na nowo wy­peł­ni się ży­ciem – za­pro­te­sto­wa­ła. – Wi­dzisz, że nie przy­ję­łam tu­ry­stów na ten se­zon, bo nie je­stem w sta­nie za­jąć się nimi. Niech cho­ciaż ro­dzi­na ko­rzy­sta z pu­stych po­koi oraz swo­bo­dy. Zresz­tą, Do­rot­ce przy­da się wy­po­czy­nek przed ko­lej­ny­mi trud­ny­mi mie­sią­ca­mi. Al­do­na też wy­glą­da na prze­mę­czo­ną.

– Od­kąd roz­sta­ła się z Mi­cha­łem, sama musi dbać o do­mo­we fi­nan­se. Szy­je plu­szo­we za­baw­ki na za­mó­wie­nie. Jest skrę­po­wa­na two­ją pro­po­zy­cją dar­mo­we­go wy­po­czyn­ku. Chcia­ła­by ja­koś się od­wdzię­czyć.

– Nie musi.

– Po­zwól jej. Wiem, że bę­dzie chcia­ła zo­sta­wić ci coś ze swo­je­go rę­ko­dzie­ła.

– Ta­kie po­dzię­ko­wa­nie bar­dzo chęt­nie przyj­mę. – Ma­tyl­da się uśmiech­nę­ła. – W przy­szłym ty­go­dniu od­by­wa się w Po­bie­ro­wie co­rocz­ny targ rę­ko­dzie­ła. Niech nie oba­wia się za­pre­zen­to­wać tam swo­ich prac! Każę przy­go­to­wać dla niej sto­lik, krze­sło i pa­ra­sol. Ewą na pew­no zaj­mie się Do­rot­ka. Mamy wie­lu nie­miec­kich tu­ry­stów, a ci na pew­no za­ku­pią spo­ro rze­czy.

– Ucie­szy się. – Piotr uści­snął mat­kę. – Dzię­ku­ję.

– Nie ma za co. Szko­da, że ty nie mo­żesz zo­stać.

– Wiesz, że…

– Może wy