Na brzegu życia - Dorota Schrammek - ebook + audiobook

Na brzegu życia ebook i audiobook

Dorota Schrammek

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Minęło kilka miesięcy… Matylda i Władysław są szczęśliwym małżeństwem. Cieszą się też z wnuczki. Ta pozorna stabilizacja zostaje zakłócona przez nowego mieszkańca Pobierowa, który doprowadza do częstych konfliktów, a po pewnym czasie - do tragedii. Czy można było uniknąć złego losu?
Z kolei Zoja i Ryszard kupują domek na obrzeżach Gostynia. Ta sielska okolica kryje jednak pewną tajemnicę, której początek sięga czasów drugiej wojny światowej. Ryszard nawet się nie spodziewa, jak bardzo zaangażuje się w tę sprawę. Czy uda mu się uporać ze zdobytymi informacjami i rozwikłać narastające problemy?
Na brzegu życia to kontynuacja powieści Horyzonty uczuć, w której Autorka z właściwą sobie przenikliwością pokazuje barwną i zróżnicowaną panoramę postaci nadmorskiego kurortu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 321

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 10 min

Lektor: Joanna Gajór

Oceny
4,7 (24 oceny)
19
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Anna Da­ma­sie­wicz

Redakcja

Ju­sty­na No­sal-Bart­ni­czuk

Zdję­cia na okładce

© Mat­thias Schram­mek

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bo­że­na Si­gi­smund

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2016

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2016

ISBN 978-83-64312-93-9

Prolog

Po­bie­ro­wo było pięk­ne o każ­dej po­rze roku. La­tem tęt­ni­ło ży­ciem ze wszyst­ki­mi jego uro­ka­mi, aby wraz z pierw­szy­mi opa­da­ją­cy­mi li­ść­mi za­mie­niać się po­wo­li w sen­ną miej­sco­wość za­pa­da­ją­cą w zi­mo­wy spo­kój. Przy­zwy­cza­je­ni do tego miesz­kań­cy ku­ror­tu nie spo­dzie­wa­li się, że tym ra­zem bę­dzie zu­peł­nie ina­czej.

* * *

Ma­tyl­da wło­ży­ła swe­ter i wy­szła przed dom. Była do­pie­ro po­ło­wa wrze­śnia, ale ran­kiem tem­pe­ra­tu­ra nie prze­kra­cza­ła pię­ciu stop­ni. Po wy­jąt­ko­wo upal­nym le­cie na­de­szła zim­na je­sień. Po­ran­ki to­nę­ły we mgłach, któ­re z tru­dem opa­da­ły do­pie­ro koło po­łu­dnia. Ko­bie­ta od­no­si­ła wra­że­nie, jak­by ro­bi­ły to ce­lo­wo, aby trzy­mać miesz­kań­ców w nie­pew­no­ści.

We­szła do nie­wiel­kiej al­tan­ki i wy­cią­gnę­ła gra­bie. Kil­ka brzóz ro­sną­cych na dział­ce in­ten­syw­nie gu­bi­ło li­ście. Naj­le­piej sprzą­ta­ło się, gdy były na­siąk­nię­te po­ran­ną wil­go­cią. For­mo­wa­ła nie­wiel­kie kop­czy­ki, a po­tem wrzu­ca­ła je na tacz­kę. Gdy przy­je­dzie Wła­dek, wy­wie­zie li­ście do po­bli­skie­go lasu, gdzie wraz z tra­wą i igła­mi utwo­rzą mięk­ki dy­wan.

Po go­dzi­nie zro­bi­ła prze­rwę. Wy­pro­sto­wa­ła ple­cy i prze­cią­gnę­ła się tro­chę. Wcią­gnę­ła za­pach wil­got­nej, roz­gra­bio­nej zie­mi. Gdzie­nie­gdzie bie­la­ły za­rod­ki grzy­bów. By­wa­ły już ta­kie lata, że pod brzo­za­mi znaj­do­wa­ła pod­grzyb­ki, któ­re ro­sły tu do póź­nej je­sie­ni. Może i te­raz po­ukry­wa­ły się wśród tra­wy? Wła­dek ucie­szył­by się, gdy­by za­ser­wo­wa­ła mu ja­jecz­ni­cę z grzy­ba­mi. Roz­glą­da­ła się, roz­my­śla­jąc. Są! Dwa małe, brą­zo­we łeb­ki wy­sta­wa­ły po­nad tra­wą. Po­chy­li­ła się nad nimi. Do­ty­ka­jąc mo­krych ka­pe­lu­szy, stwier­dzi­ła, że ukry­ła się tu cała pod­grzyb­ko­wa ro­dzin­ka. Obiad za­po­wia­dał się wspa­nia­le. Le­d­wo zmie­ści­ła je w obu dło­niach. Do­nio­sła do domu i roz­ło­ży­ła na ku­chen­nym sto­le. Gdy trosz­kę prze­schną, oczy­ści je, a po po­łu­dniu przy­go­tu­je po­si­łek. Nie mia­ła ocho­ty iść już do ogro­du. Dzi­siej­sza mgła nie za­mie­rza­ła opaść. Za­po­wia­da­ło się więc po­nu­re po­po­łu­dnie, a ta­kie naj­le­piej spę­dzić w domu.

Za­pa­rzy­ła wła­śnie her­ba­tę, gdy roz­legł się dzwo­nek do furt­ki. Wyj­rza­ła przez okno. Li­sto­nosz.

– Po­le­co­ny do pani!

Po chwi­li pod­pi­sy­wa­ła od­biór, zer­ka­jąc na nadaw­cę. Do­ro­ta i Piotr, Wro­cław! Jesz­cze przy furt­ce nie­cier­pli­wie roz­dar­ła dużą ko­per­tę. Wy­cią­gnę­ła plik zdjęć, z któ­rych spo­glą­da­ła na nią re­zo­lut­na rocz­na pięk­ność. Amel­ka!

– Moja ślicz­na wnu­sia… – Po­gła­dzi­ła zdję­cie, cie­sząc się, że syn nie wi­dzi tego ge­stu. Piotr za­raz by ją zbesz­tał, mó­wiąc, że na fo­to­gra­fiach mogą po­zo­stać śla­dy.

Po­bież­nie przej­rza­ła zdję­cia. Do­kład­nych oglę­dzin do­ko­na w domu. Wła­ści­wie nie oglę­dzin… Bę­dzie de­lek­to­wać się wi­do­kiem Amel­ki, wspo­mi­nać jej uśmiech i ra­do­sne pi­ski, ja­kie to­wa­rzy­szy­ły let­nim od­wie­dzi­nom.

Gdy stra­ci­ła na­dzie­ję na to, że kie­dy­kol­wiek zo­sta­nie bab­cią, na­de­szła wspa­nia­ła wia­do­mość od syna i jego żony. A gdy po raz pierw­szy zo­ba­czy­ła ma­leń­stwo, wzru­sze­nie chwy­ci­ło za gar­dło. W oczach po­ja­wi­ły się łzy. Ży­cie po­tra­fi być ta­kie pięk­ne! Jego do­peł­nie­niem są dwie ma­leń­kie pią­stecz­ki, nie­kształt­na głów­ka i po­marsz­czo­na twa­rzycz­ka. Cho­ciaż od tego mo­men­tu mi­nę­ło dwa­na­ście mie­się­cy, dla Ma­tyl­dy na­ro­dzi­ny wnucz­ki na­dal były nie­zro­zu­mia­łym cu­dem. Dwa lata temu, pod­czas wa­ka­cyj­nej wi­zy­ty, wy­da­wa­ło się, że z ja­kie­goś po­wo­du mał­żeń­stwo Do­ro­ty i Pio­tra chy­li się ku upad­ko­wi. Pa­mię­ta­ła swo­je oba­wy i wstrze­mięź­li­wość słów, aby nie oka­zać się na­chal­ną te­ścio­wą, wcho­dzą­cą na grunt nie­prze­zna­czo­ny dla niej. Póź­niej jed­nak, jak za spra­wą cza­ro­dziej­skiej różdż­ki, mło­dzi mał­żon­ko­wie zno­wu sta­li się tacy, jak daw­niej. Gdy na świe­cie po­ja­wił się mały Cud, Ma­tyl­da była pew­na, że wszyst­ko wró­ci­ło do nor­my.

Cho­ciaż Amel­ka sta­ła się oczkiem w gło­wie ca­łej ro­dzi­ny, to jed­nak na jej punk­cie szcze­gól­nie osza­lał Wła­dy­sław. Nie zna­ła go od tej stro­ny. Pod­czas od­wie­dzin w szpi­ta­lu we Wro­cła­wiu, gdy po raz pierw­szy pa­trzył na małe za­wi­niąt­ko, łzy le­cia­ły mu jak gro­chy.

– Zo­sta­łem dziad­kiem! Zo­sta­łem dziad­kiem! – po­wta­rzał co chwi­lę.

Gdy nie­śmia­ło wspo­mnia­ła, że ona jest bab­cią, zbesz­tał ją:

– Bab­cią to ty bę­dziesz, gdy Do­rot­ka uro­dzi syn­ka. A na ra­zie praw­dzi­wym dziad­kiem je­stem ja. Zresz­tą, sama wi­dzisz, że ten cud­ny no­sek ma po mnie.

Jak­by na za­wo­ła­nie ma­leń­stwo otwo­rzy­ło sze­ro­ko bu­zię i roz­dar­ło się nie­wia­ry­god­nie gło­śno.

– Gar­dło też – do­da­ła Ma­tyl­da i wszy­scy się ro­ze­śmie­li.

Pa­trząc te­raz na ko­per­tę trzy­ma­ną w dło­niach, jesz­cze moc­niej za­tę­sk­ni­ła za Amel­ką, jej mesz­kiem na głów­ce i nie­po­wta­rzal­nym za­pa­chem. Po­ło­ży­ła zdję­cia na sto­li­ku w sy­pial­ni, aby wie­czo­rem raz jesz­cze je obej­rzeć. Zer­k­nę­ła do lo­dów­ki. Jak zwy­kle nie mia­ła śmie­ta­ny! Stwier­dzi­ła, że musi wy­brać się do skle­pu. Prze­bra­ła się, wy­sta­wi­ła ro­wer z ga­ra­żu i wło­ży­ła do ko­szy­ka tor­bę z książ­ka­mi, któ­re już ty­dzień temu mia­ła zwró­cić do bi­blio­te­ki. Krót­ka wy­pra­wa prze­cią­gnę­ła się jed­nak do dwóch go­dzin. Ma­tyl­da nie po­tra­fi­ła od­mó­wić bi­blio­te­kar­ce wspól­nie wy­pi­tej kawy i sym­pa­tycz­nej roz­mo­wy.

Po po­wro­cie z we­rwą za­bra­ła się za przy­rzą­dza­nie po­sił­ku. Ob­my­ła grzy­by, ob­go­to­wa­ła je i ob­ra­ła ce­bul­kę. Gdy ta za­czę­ła skwier­czeć na pa­tel­ni, wrzu­ci­ła brą­zo­wą masę, aby po pię­ciu mi­nu­tach wbić na wszyst­ko jaj­ka. Za­nim skrę­ci­ła gaz, usły­sza­ła wjeż­dża­ją­cy na po­dwó­rze sa­mo­chód. Wła­dy­sław zja­wił się w samą porę! Nie mu­sia­ła zer­kać na ze­gar wi­szą­cy na ścia­nie. I bez tego wie­dzia­ła, że jest dwa­dzie­ścia mi­nut po szes­na­stej.

– Wi­taj, ko­cha­nie! – rzu­ci­ła w stro­nę otwie­ra­nych drzwi.

Wła­dy­sław uśmiech­nął się, choć od­nio­sła wra­że­nie, że zro­bił to nie­na­tu­ral­nie. Przyj­rza­ła mu się uważ­nie.

– Źle się czu­jesz? – Za­nie­po­ko­jo­na do­tknę­ła jego czo­ła. Męż­czy­zna był bled­szy niż zwy­kle, go­rącz­ki jed­nak nie wy­czu­ła.

– Chy­ba ła­pie mnie prze­zię­bie­nie – od­parł i od­wró­cił się ple­ca­mi, aby nie wi­dzia­ła na­głe­go spa­zmu bólu ry­su­ją­ce­go się na twa­rzy.

– Umyj ręce, a ja przy­go­tu­ję her­ba­tę z cy­try­ną – za­rzą­dzi­ła i na­dal krzą­ta­ła się przy kuch­ni, na­le­wa­jąc wodę do czaj­ni­ka i wkła­da­jąc dwie sa­szet­ki do dzban­ka. – Taka pora roku, że bak­te­rie roz­no­szą się w za­stra­sza­ją­co szyb­kim tem­pie. Dok­tor Wal­de­mar prze­dłu­żył na­wet po­ran­ne go­dzi­ny przy­jęć, bo zja­wia się tylu cho­rych, że nie da­wał rady prze­ba­dać wszyst­kich w cią­gu trzech go­dzin! Może i ty pój­dziesz ju­tro do nie­go? Obej­rzał­by cię. Choć wo­la­ła­bym, abyś uni­kał sku­pisk lu­dzi, szcze­gól­nie te­raz. Za­raz zer­k­nę do szaf­ki, czy nie zo­sta­ła nam ze­szło­rocz­na na­lew­ka z czar­ne­go bzu. Po­win­na być gdzieś jesz­cze bu­tel­ka za­cho­wa­na na wszel­ki wy­pa­dek.

Wła­dy­sław sły­szał, jak żona prze­sta­wia coś w szaf­ce w po­szu­ki­wa­niu wspo­mnia­nej na­lew­ki i za­mknął drzwi do ła­zien­ki. Do­pie­ro tam głę­biej ode­tchnął. Cie­szył się, że Ma­tyl­da sku­pi­ła się na czymś in­nym i od­wró­ci­ła od nie­go uwa­gę. Mył ręce, gdy fala bólu po­now­nie go za­la­ła, tym ra­zem jesz­cze sil­niej. Mo­krą dło­nią po­lu­zo­wał kra­wat. Dru­gą za­czął ner­wo­wo szu­kać cze­goś w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Jest! Po chwi­li wło­żył ma­leń­ką, bia­łą ta­blet­kę do ust i po­pił ją wodą na­bra­ną w obie dło­nie. Ból ze­lżał, na­pię­cie w kar­ku po­wo­li ustę­po­wa­ło, a od­dech sta­wał się głęb­szy. Jesz­cze chwi­la i bę­dzie go­to­wy do wyj­ścia.

Swo­ją dro­gą, chy­ba po­wi­nien po­słu­chać le­ka­rza. Był dzi­siaj rano u nie­go. Zna­jo­my dok­tor przy­jął go pół go­dzi­ny przed in­ny­mi pa­cjen­ta­mi.

– Nie może pan ukry­wać cho­ro­by przed żoną – tłu­ma­czył me­dyk. – Ner­wi­ca wy­ma­ga le­cze­nia i od­po­wied­niej pro­fi­lak­ty­ki. Wska­za­ne jest uni­ka­nie stre­sów i mniej in­ten­syw­ny tryb ży­cia. Wiem, że nie może pan za­rzu­cić swo­jej pra­cy, ale pew­nie nie­któ­re obo­wiąz­ki wój­ta da­ło­by się sce­do­wać na in­nych?

Wła­dy­sław mach­nął tyl­ko ręką. Naj­wyż­szy czas za­koń­czyć wi­zy­tę, po­my­ślał.

– Przy­po­mi­nam, że od nie­le­czo­nej ner­wi­cy jest tyl­ko mały krok do sta­nu przed­za­wa­ło­we­go, sa­me­go za­wa­łu lub in­nej cho­ro­by zwią­za­nej z krą­że­niem. – Dok­tor Wal­de­mar pod­niósł się, aby po­że­gnać pa­cjen­ta. – Nie przy­pusz­cza­łem, że za­rzą­dza­nie gmi­ną jest ta­kie stre­su­ją­ce. Prze­cież od­kąd pan jest wój­tem, za­dłu­że­nie zma­la­ło, są nowe in­we­sty­cje i dro­gi… Sło­wem, same suk­ce­sy.

– To moja ostat­nia ka­den­cja – obie­cał Wła­dy­sław. – Po­tem pój­dę na za­słu­żo­ny od­po­czy­nek. Dwa lata jesz­cze ja­koś wy­trzy­mam.

– Po­pie­ram eme­ry­tu­rę, choć gmi­na chy­ba ni­g­dy się nie do­cze­ka god­ne­go na­stęp­cy. – Le­karz z sza­cun­kiem uści­snął dłoń wój­ta. – Jed­nak od kil­ku mie­się­cy ob­ser­wu­ję, że chy­ba ktoś ma chrap­kę na pana sta­no­wi­sko…

Wła­dy­sław mru­gnął ner­wo­wo, za­sko­czo­ny kie­run­kiem roz­mo­wy.

– Na szczę­ście nie jest to sta­no­wi­sko, na któ­re moż­na co kwar­tał prze­pro­wa­dzać kon­kurs ofert – od­parł i szyb­ko się po­że­gnał.

Do­pie­ro po opusz­cze­niu ga­bi­ne­tu zmarsz­czył brwi. Miał przed sobą jesz­cze dwa lata urzę­do­wa­nia. Do tej pory po­wie­rzo­na funk­cja przy­no­si­ła mu ogrom­ną sa­tys­fak­cję. Jed­nak od cza­su po­ja­wie­nia się An­to­nie­go Woź­ni­cy, jeź­dził do urzę­du jak za karę. Tego dnia było po­dob­nie.

Le­d­wo prze­kro­czył próg wła­sne­go ga­bi­ne­tu, gdy bez­sze­lest­nie zja­wi­ła się jego se­kre­tar­ka.

– Dzień do­bry, pa­nie wój­cie. – Mi­le­na Tu­row­ska sta­wia­ła na biur­ku za­pa­rzo­ną przed chwi­lą her­ba­tę. Wła­dy­sław uwiel­biał roz­po­czy­nać dzień w biu­rze od fi­li­żan­ki zło­ci­ste­go na­pa­ru. – Mam przy­nieść pocz­tę?

– Dużo ko­re­spon­den­cji?

Nie od­po­wie­dzia­ła, po­ki­wa­ła tyl­ko gło­wą.

– Zno­wu od nie­go?

– Wszyst­ko od nie­go.

Po chwi­li przy­nio­sła plik ko­pert. Wła­dy­sław zer­k­nął na pierw­szą kart­kę, aby z obrzy­dze­niem prze­su­nąć ją na brzeg biur­ka. Po­dob­nie zro­bił z ko­lej­ny­mi. Nie znał An­to­nie­go Woź­ni­cy. Kil­ka­krot­nie wi­dział go na ze­bra­niach wiej­skich lub w ko­ście­le, ale ni­g­dy nie miał oka­zji do roz­mo­wy z nim. Nie miał po­ję­cia, dla­cze­go ten czło­wiek robi wszyst­ko, aby uprzy­krzyć mu ży­cie. Utrud­niał pra­cę nie tyl­ko wój­to­wi, ale więk­szo­ści pra­cow­ni­ków urzę­du.

* * *

– Ko­cha­nie, chodź, ja­jecz­ni­ca sty­gnie! – Głos żony wy­rwał Wła­dy­sła­wa z na­wa­łu złych my­śli.

Do­brze, że przy­naj­mniej w domu miał spo­kój. Jesz­cze raz prze­je­chał mo­kry­mi dłoń­mi po twa­rzy. Ból ustał pra­wie cał­ko­wi­cie.

– Idę już! – od­krzyk­nął i po chwi­li otwo­rzył drzwi ła­zien­ki.

Od­dy­chał już nor­mal­nie.

* * *

– De­ner­wu­jesz się. – Ry­szard ra­czej stwier­dził, niż za­py­tał.

Zoja po­ki­wa­ła gło­wą i nie­pew­nym gło­sem od­par­ła:

– Tak. Nie wiem, w ja­kim celu wzy­wa mnie ten ad­wo­kat. Nie lu­bię nie­spo­dzia­nek.

– Może to nic złe­go? – Pró­bo­wał ją uspo­ko­ić.

– Aku­rat – po­wąt­pie­wa­ła. – Praw­ni­cy nie wró­żą ni­cze­go do­bre­go.

– Nie na­sta­wiaj się ne­ga­tyw­nie.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Nie chcia­ła dzie­lić się swo­imi oba­wa­mi, ale po­dej­rze­wa­ła, że to we­zwa­nie jest spraw­ką Ka­czo­row­skie­go. Zu­peł­nie jak rok temu. Zoja wio­dła szczę­śli­we i spo­koj­ne ży­cie u boku Ry­szar­da. Ta­de­usz jed­nak nie był­by sobą, gdy­by od­pu­ścił. Nie mógł znieść, że byle po­moc ap­tecz­na – jak okre­ślił ko­bie­tę w praw­ni­czym po­zwie – nad­szarp­nę­ła mu re­pu­ta­cję i spla­mi­ła na­zwi­sko, na któ­re pra­co­wał la­ta­mi. „Swo­im za­cho­wa­niem przy­czy­ni­ła się do mo­jej twór­czej nie­mo­cy, przez co zo­sta­łem po­zba­wio­ny moż­li­wo­ści za­rob­ko­wa­nia” – grzmiał w do­ku­men­cie. Po­zew był tak ab­sur­dal­ny, że sę­dzia le­d­wo po­wstrzy­my­wa­ła śmiech, od­da­la­jąc wszel­kie po­wódz­two.

Zoja jed­nak po­zo­sta­ła nie­uf­na. Gdy parę dni wcze­śniej zna­la­zła w skrzyn­ce za­pro­sze­nie do sta­wie­nia się w jed­nej z naj­po­pu­lar­niej­szych szcze­ciń­skich kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kich, od razu ob­le­ciał ją bla­dy strach.

– Je­śli się bo­isz, to za­dzwoń tam. Do­wie­my się wszyst­kie­go wcze­śniej – do­ra­dzał Ry­szard.

Miesz­ka­li ze sobą od kil­ku mie­się­cy. To, co na­ro­dzi­ło się mię­dzy nimi od mo­men­tu pa­mięt­ne­go po­by­tu w Po­bie­ro­wie, nie było eks­plo­zją wy­jąt­ko­wych uczuć. Nie było gwał­tow­nym po­ry­wem serc ani mo­tyl­ka­mi w brzu­chach. Nie pło­nę­ło ża­rem. Było zaś sta­bil­ne i pew­ne. Zoja ni­g­dy by się nie od­wa­ży­ła, by na­zwać je mi­ło­ścią. Było jej z Ry­szar­dem do­brze – tak po pro­stu. Lu­bi­ła bu­dzić się przy nim, a wcze­śniej przez całą noc trzy­mać męż­czyź­nie dłoń na ple­cach. Nie z oba­wy, że ten spo­kój szyb­ko się skoń­czy, ale z chę­ci od­czu­wa­nia jego obec­no­ści i cie­pła. Wie­dzia­ła, że rano za­sią­dą do wspól­ne­go śnia­da­nia, a po­tem ona pój­dzie do ap­te­ki.

Ry­szard nie opie­ko­wał się już An­to­siem tak dłu­go, jak kie­dyś. Zaj­mo­wał się nim po­po­łu­dnia­mi. Od­bie­rał chłop­ca ze szkol­nej świe­tli­cy i czas do po­wro­tu jego mamy spę­dza­li ra­zem. Zoja ni­g­dy nie za­pro­po­no­wa­ła­by, aby za­prze­stał tego za­ję­cia. Wie­dzia­ła, jaka więź łą­czy jej part­ne­ra z dziec­kiem. Spo­ty­ka­li się po­now­nie wie­czo­rem, gdy wra­ca­ła z pra­cy, a opie­kę nad An­to­siem przej­mo­wa­ła jego mama. Przy­go­to­wy­wa­li ko­la­cję i każ­de zda­wa­ło re­la­cję z mi­nio­ne­go dnia. Nie były to szcze­gól­nie dłu­gie roz­mo­wy. Po tych kil­ku mie­sią­cach ży­cia pod jed­nym da­chem mie­li wra­że­nie, że zna­ją się jak mał­żeń­stwo z trzy­dzie­sto­let­nim sta­żem. Wi­dać do­świad­cze­nie ży­cio­we i – jak­kol­wiek by było – wspól­na tra­ge­dia zbli­ży­ły ich emo­cjo­nal­nie i du­cho­wo. Bli­skość płcio­wa nie mia­ła naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze, aby mieć ko­goś obok, by móc się ra­zem po­ło­żyć i zbu­dzić rano oraz po­dzie­lić wąt­pli­wo­ścia­mi, zu­peł­nie jak te­raz.

* * *

– Jak dłu­go jesz­cze? – Zoja ner­wo­wo cho­dzi­ła po ko­ry­ta­rzu przed ga­bi­ne­tem ad­wo­ka­ta.

– Za pięć mi­nut nas przyj­mie.

Drzwi otwo­rzy­ły się jed­nak wcze­śniej, uka­zu­jąc sto­ją­cą w nich syl­wet­kę sie­dem­dzie­się­cio­let­nie­go praw­ni­ka. Do­bro­dusz­na twarz męż­czy­zny nie ro­bi­ła na Zoi więk­sze­go wra­że­nia. Sku­li­ła ra­mio­na, jak­by ocze­ki­wa­ła cio­su.

– Nie gry­zę. – Ad­wo­kat się uśmiech­nął do oboj­ga. – Za­pra­szam. Pani Zoja Ro­dzie­wicz i…

– Ry­szard Na­wroc­ki, przy­szły mąż – pa­dło znie­nac­ka.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła za­sko­czo­na. Od razu opu­ści­ło ją pierw­sze zde­ner­wo­wa­nie, aby dać miej­sce dru­giej fali lęku.

– Żar­to­wa­łem. – Ry­szard szep­nął jej do ucha, gdy praw­nik wy­szedł do dru­gie­go po­miesz­cze­nia po za­po­mnia­ne do­ku­men­ty. – Nie bę­dzie miał obaw, aby nam oboj­gu udzie­lić in­for­ma­cji. Co mia­łem po­wie­dzieć? Kon­ku­bent?

Za­nim Zoja otwo­rzy­ła usta, ad­wo­kat wró­cił i usiadł za biur­kiem.

– Sza­now­ni pań­stwo, na­zy­wam się Bar­tło­miej Ja­wor­ski. Zo­sta­łem wy­na­ję­ty do prze­pro­wa­dze­nia pro­ce­du­ry spad­ko­wej po pani Ma­rii Ma­zur, za­miesz­ka­łej w Rze­szo­wie przy uli­cy Ko­ściusz­ki dwa­na­ście. – Po­wiódł wzro­kiem po twa­rzach pe­ten­tów sie­dzą­cych na­prze­ciw nie­go. Obo­je pa­trzy­li, jak­by ni­cze­go nie ro­zu­mie­li. – Wie pani, kim była Ma­ria Ma­zur, praw­da?

– Nie je­stem pew­na – od­par­ła Zoja. – Nosi ta­kie samo na­zwi­sko, jak mój zmar­ły przed wie­lu laty oj­ciec. Nie miał zbyt du­żej ro­dzi­ny. Był je­dy­na­kiem. Po­sia­dał tyl­ko da­le­ką ku­zyn­kę. Jed­nak nie utrzy­my­wał z nią bliż­szych kon­tak­tów. Była dużo star­sza od nie­go.

– To wła­śnie o nią cho­dzi. – Ad­wo­kat zer­k­nął do do­ku­men­tów. – Ma­ria Ma­zur uro­dzi­ła się w ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym pią­tym roku. Żyła dzie­więć­dzie­siąt lat.

– Na­wet na oczy jej nie wi­dzia­łam…

– Ni­g­dy nie za­ło­ży­ła ro­dzi­ny – kon­ty­nu­ował. – Pra­co­wa­ła jako urzęd­nicz­ka pań­stwo­wa, od bli­sko trzy­dzie­stu lat była na eme­ry­tu­rze.

Zoja pa­trzy­ła nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem.

– Pod ko­niec ży­cia za­miesz­ka­ła w domu spo­koj­nej sta­ro­ści. To tam zle­ci­ła wy­ko­na­nie te­sta­men­tu. Jest pani je­dy­ną oso­bą, do któ­rej mo­głem się zwró­cić, pani Zoju.

– Co to zna­czy? – Ko­bie­ta spoj­rza­ła ze stra­chem.

– Prze­pro­wa­dzo­ne urzę­do­we śledz­two wy­ka­za­ło, że jest pani je­dy­ną krew­ną Ma­rii Ma­zur. Dzie­dzi­czy za­tem wszyst­ko, co tam­ta zo­sta­wi­ła.

– Ja?! To ja­kaś po­mył­ka… – Zoja ner­wo­wo za­czę­ła po­cie­rać ra­mię. – Prze­cież na­wet jej nie zna­łam.

– Nie zmie­nia to fak­tu, że była pani je­dy­ną ro­dzi­ną Ma­rii – do­dał ad­wo­kat. – Zo­sta­wi­ła w spad­ku pra­wie sto ty­się­cy zło­tych w go­tów­ce i tro­chę bi­żu­te­rii.

– Słu­cham?!

Męż­czy­zna po­wtó­rzył wszyst­ko raz jesz­cze, ale zdzi­wie­nie Zoi nie ma­la­ło.

– Nie mogę tego przy­jąć – zde­cy­do­wa­ła. – To by­ło­by ka­ry­god­ne. Nie zna­łam ciot­ki i nie chcę ko­rzy­stać na jej śmier­ci.

– W ta­kim wy­pad­ku zy­ska gmi­na, w któ­rej było ostat­nie miej­sce za­mel­do­wa­nia pani Ma­rii. Albo skarb pań­stwa. – Ad­wo­kat od­parł rze­czo­wo. – De­cy­zja jed­nak na­le­ży do pani. Przy­po­mi­nam tak­że, że w za­pi­sie jest mowa o su­mie, od któ­rej na­le­ży od­pro­wa­dzić po­da­tek do­cho­do­wy. Ma­ria nie zo­sta­wi­ła żad­nych zo­bo­wią­zań dłuż­ni­czych do spła­ce­nia.

Zoja na­dal prze­czą­co krę­ci­ła gło­wą.

– Z do­świad­cze­nia wiem, że war­to ta­kie kwe­stie prze­my­śleć na spo­koj­nie. Umów­my się, że spo­tka­my się w mo­jej kan­ce­la­rii za ty­dzień o sie­dem­na­stej. Je­że­li na­dal bę­dzie pani prze­ko­na­na o słusz­no­ści de­cy­zji, pod­pi­sze­my akt re­zy­gna­cji ze spad­ku.

– To uczci­we roz­wią­za­nie. – Ry­szard ode­zwał się po raz pierw­szy. Nie chciał, aby uko­cha­na dzia­ła­ła pod wpły­wem chwi­li, na­wet je­śli była pew­na, że tak chce po­stą­pić. Jego tak­że za­sko­czy­ły usły­sza­ne przed chwi­lą in­for­ma­cje.

Zoja ode­tchnę­ła do­pie­ro na chod­ni­ku przed wej­ściem do ka­mie­ni­cy.

– Wie­dzia­łam, że praw­ni­cze pi­sma nie ozna­cza­ją ni­cze­go do­bre­go – stwier­dzi­ła po­nu­ro.

– Każ­dy na two­im miej­scu cie­szył­by się. – Męż­czy­zna spoj­rzał uważ­nie. – Ty oba­wiasz się wszyst­kie­go, co zsy­ła ci los, choć­by pod po­sta­cią spad­ku. Uwa­żasz, że nie za­słu­ży­łaś. Tak samo oba­wia­łaś się na­sze­go związ­ku. Przy­po­mnieć ci two­je sło­wa? Mó­wi­łaś, że to nie ma sen­su. Twój mąż był spraw­cą wy­pad­ku, w któ­rym zgi­nął mój syn. Mó­wi­łaś, że nasz zwią­zek nie może się udać. Zoju! Spójrz na mnie… – Ob­ró­cił ją twa­rzą do sie­bie. – Co­dzien­nie za­pew­niam cię, że je­steś war­to­ścio­wą ko­bie­tą, a prze­szłość zo­sta­ła za nami – kon­ty­nu­ował. – Od­no­szę jed­nak wra­że­nie, że to bez­ce­lo­we. Za­ko­do­wa­łaś so­bie w gło­wie, że nie mo­żesz chcieć od ży­cia wię­cej niż ja­kieś cho­ler­ne mi­ni­mum! Od­ma­wiasz so­bie pra­wa do szczę­ścia i zwy­kłych ludz­kich ra­do­ści, jak­byś do koń­ca ży­cia chcia­ła żyć z pięt­nem, któ­re bez­pod­staw­nie sama so­bie wy­zna­czy­łaś! Nie mogę zro­zu­mieć, po jaką cho­le­rę to ro­bisz?! Za­le­ży mi na to­bie ta­kiej, jaka je­steś. Nie chcę cię zmie­niać i nie mam do tego pra­wa. Po­ko­cha­łem cię jako skrom­ną i de­li­kat­ną ko­bie­tę, bo­ją­cą się tego, co może przy­nieść los.

– Ko­chasz mnie? – Zoja spoj­rza­ła na nie­go z za­sko­cze­niem. Ni­g­dy nie sły­sza­ła od nie­go za­pew­nień o mi­ło­ści.

– Wi­dzisz, głup­ta­sku, na­wet w to nie je­steś w sta­nie uwie­rzyć.

– Bo ty ni­g­dy… – za­czę­ła.

– Nie sło­wa świad­czą o mi­ło­ści, lecz czy­ny – prze­rwał jej. – Ale nie­waż­ne. Co po­sta­no­wisz ze spad­kiem, to two­ja spra­wa. Nie po­zwo­lę tyl­ko, abyś ro­bi­ła z sie­bie ofia­rę. Nie je­steś nią! Nie sto­isz ni­żej w ja­kiejś wy­my­ślo­nej hie­rar­chii lu­dzi. I to wszyst­ko, co mam do po­wie­dze­nia na ten te­mat. W domu już nie będę kon­ty­nu­ował. A ty zro­bisz, co ze­chcesz.

Ostat­nim sło­wom Ry­szar­da to­wa­rzy­szył atak kasz­lu. Co­raz czę­ściej od­zy­wa­ły się po­wi­kła­nia po cięż­kim za­pa­le­niu płuc, któ­re prze­szedł ubie­głej zimy. Przez mie­siąc był na sil­nych an­ty­bio­ty­kach, a przez dwa ko­lej­ne brał lżej­sze leki. Pół roku temu na proś­bę Zoi zło­żył wnio­sek o skie­ro­wa­nie do sa­na­to­rium. Do tej pory nie na­de­szła od­po­wiedź. Bę­dzie mu­sia­ła za­dzwo­nić do NFZ-etu w tym ty­go­dniu.

Rze­czy­wi­ście, przez ko­lej­ne dni nie po­ru­sza­li te­ma­tu spad­ku. Zoja po­sta­no­wi­ła, że tym ra­zem sama wy­bie­rze się do ad­wo­ka­ta i po­in­for­mu­je go o od­rzu­ce­niu sche­dy.

Pią­tek był naj­mniej kło­po­tli­wy w ap­te­ce. Ruch nie­du­ży, pra­wie nie two­rzy­ły się ko­lej­ki. Far­ma­ceut­ki spo­koj­nie ob­słu­gi­wa­ły klien­tów. Pod­czas prze­rwy Zoja za­dzwo­ni­ła do Ry­szar­da.

– Była pocz­ta? – Od kil­ku dni tym py­ta­niem za­czy­na­ła roz­mo­wę.

– Tak – wes­tchnął Ry­szard. – Przy­szło pi­smo z ubez­pie­czal­ni w spra­wie sa­na­to­rium.

– I co? Co na­pi­sa­li?!

– Od­rzu­ci­li nasz wnio­sek.

Była tak samo za­wie­dzio­na, jak on. Ogrom­nie li­czy­ła na to, że wy­jazd do uzdro­wi­ska przy­wró­ci siły Ry­szar­do­wi. Te ata­ki kasz­lu były nie­po­ko­ją­ce. Co praw­da le­kar­ka uprze­dza­ła, że mogą trwać jesz­cze dłu­gie mie­sią­ce, ale ona jed­nak za­czy­na­ła się mar­twić.

W kiep­skim na­stro­ju wró­ci­ła do ap­tecz­ne­go okien­ka. Na szczę­ście nie było żad­ne­go klien­ta.

– Co się sta­ło? – spy­ta­ła Ula.

Zna­ły się tyle lat, że żad­na, na­wet naj­mniej­sza zmia­na na­stro­ju któ­rejś z nich, nie mo­gła po­zo­stać nie­zau­wa­żo­na.

– Ry­szard nie po­je­dzie do sa­na­to­rium. Od­rzu­ci­li jego wnio­sek.

– Wiesz do­sko­na­le, co my­ślę o uzdro­wi­skach – po­wie­dzia­ła Ula. – Dla mnie to zwy­kłe na­bi­ja­nie kasy. Co może dać zmia­na kli­ma­tu przez trzy ty­go­dnie w roku? Nic! Czło­wiek zdą­ży się le­piej po­czuć i już musi wra­cać do domu.

– Może masz ra­cję… – wes­tchnę­ła Zoja. Nie wy­da­wa­ła się jed­nak po­cie­szo­na.

– Wam przy­dał­by się mały do­mek nad mo­rzem – kon­ty­nu­owa­ła ko­le­żan­ka. – Mo­gli­by­ście co ty­dzień so­bie tam jeź­dzić, urlop spę­dzać i każ­dy wol­ny dzień.

– Prze­cież to kosz­tu­je ma­ją­tek! Nie stać mnie.

– Bzdu­ry! A taki ho­len­der­ski do­mek? Wiesz, więk­sza przy­cze­pa kem­pin­go­wa, jak ja to okre­ślam. Kil­ka dni temu sy­no­wa po­ka­zy­wa­ła mi ofer­tę sprze­da­ży ta­kie­go dom­ku gdzieś w oko­li­cy Po­bie­ro­wa. – Na samo wspo­mnie­nie tej miej­sco­wo­ści Zoja od­czu­ła bło­gość w ser­cu. – Ju­tro przy­nio­sę ci do­kład­ny opis – cią­gnę­ła Ula. – Wła­ści­ciel chciał go sprze­dać za sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy. To prze­cież jak za dar­mo! Mu­sie­li­by­ście, na­tu­ral­nie, ku­pić jesz­cze ja­kiś sa­mo­chód, aby do­jeż­dżać tam ze Szcze­ci­na.

– Nie mamy pie­nię­dzy – po­wie­dzia­ła Zoja.

W gło­wie szu­mia­ło jej jed­nak mo­rze i po­ra­sta­ją­ce wy­dmy so­sny. Wręcz czu­ła za­pach jodu po sztor­mo­wej nocy. To po­wie­trze by­ło­by naj­lep­sze dla Ry­szar­da. Od razu lżej by od­dy­chał. Może na­wet ata­ki kasz­lu by usta­ły? Płon­ne wi­zje. Wszyst­ko roz­bi­ja się o pro­za­icz­ną rze­czy­wi­stość, czy­li o pie­nią­dze, któ­rych nie mają. Nie mają? Gdzieś tam w gło­wie ode­zwał się dzwo­ne­czek.

– Przy­nieś ju­tro tę ofer­tę – pa­dło znie­nac­ka. Ula spoj­rza­ła za­sko­czo­na na na­gle uśmiech­nię­tą ko­le­żan­kę. – Nie za­szko­dzi zer­k­nąć.

* * *

Au­re­lia Men­zel skrę­ci­ła z głów­nej dro­gi w uli­cę Mic­kie­wi­cza. Je­cha­ła wol­no, z przy­zwy­cza­je­nia. La­tem krą­ży­ły po jezd­ni tłu­my tu­ry­stów nie­mo­gą­cych po­mie­ścić się na chod­ni­kach.

Tu­taj na rogu, obok cu­kier­ni, za­wsze usta­wia­ły się dłu­gie ko­lej­ki po krę­co­ne ame­ry­kań­skie lody. Po­cząt­ko­wo była zdzi­wio­na, że tylu lu­dzi usta­wia się do jed­nej lo­dziar­ni. Jed­nak gdy po­zna­ła smak zim­ne­go de­se­ru, nie ku­po­wa­ła go już w żad­nym in­nym miej­scu. Po­dob­nie jak inni, usta­wia­ła się w dłu­giej ko­lej­ce, nie­rzad­ko wy­cho­dzą­cej aż na chod­nik, i cier­pli­wie cze­ka­ła, aż bę­dzie mo­gła zło­żyć za­mó­wie­nie.

Parę me­trów da­lej, po pra­wej stro­nie, znaj­do­wa­ła się kli­ma­tycz­na her­ba­ciar­nia. Wy­star­czy­ło po­ko­nać kil­ka schod­ków, by zna­leźć się na ta­ra­sie. Uwiel­bia­ła tam prze­sia­dy­wać w let­nie wie­czo­ry. Chri­stian za­ma­wiał piwo, ona de­lek­to­wa­ła się her­ba­tą i w zu­peł­nym mil­cze­niu słu­cha­li kon­cer­tu od­by­wa­ją­ce­go się w lo­ka­lu. Tyl­ko tu­taj na żywo gry­wa­ły ze­spo­ły jaz­zo­we i blu­eso­we, za­miast wszech­obec­ne­go ka­ra­oke. Ka­me­ral­ne miej­sce, o wy­jąt­ko­wym wnę­trzu, przy­cią­ga­ło prze­waż­nie star­sze pary, po­dob­ne do nich. Czu­li się tam zna­ko­mi­cie.

Prze­je­cha­ła głów­ną uli­cą jesz­cze kil­ka me­trów. Par­kin­gi były pu­ste. Na uli­cach, któ­re do tej pory były jed­no­kie­run­ko­we, moż­na było te­raz jeź­dzić w obie stro­ny. Przez chwi­lę za­wa­ha­ła się, a po­tem skrę­ci­ła w lewo. Po­wo­li je­cha­ła dep­ta­kiem, na któ­rym la­tem ro­iło się od sto­li­ków i pa­wi­lo­nów han­dlo­wych. Zo­sta­ły po nich je­dy­nie po­de­sty.

Te­raz, w środ­ku wrze­śnia, tyl­ko gdzie­nie­gdzie prze­my­ka­ły star­sze pary. Niem­cy, po­my­śla­ła. Ja też tak mo­gła­bym spa­ce­ro­wać z Chri­stia­nem, roz­ma­rzy­ła się. Jed­nak już po chwi­li wspo­mnie­nia wy­wo­ła­ły na­wrót zło­ści. Au­re­lia przy­po­mnia­ła so­bie, dla­cze­go przy­je­cha­ła w środ­ku wrze­śnia do Po­bie­ro­wa, w do­dat­ku sama.

Pięć mi­nut póź­niej par­ko­wa­ła przed za­dba­nym nie­bie­skim dom­kiem. W ze­szłym roku ku­pi­li w nim apar­ta­ment na pod­da­szu. Mi­nio­ne lato było pierw­szym, pod­czas któ­re­go co ty­dzień przy­jeż­dża­li do Po­bie­ro­wa z od­le­głe­go o trzy go­dzi­ny dro­gi Ber­li­na. Po­mi­mo czte­rech lat spę­dzo­nych w sto­li­cy Nie­miec, Au­re­lia ni­g­dy nie po­my­śla­ła, że czu­je się tam, jak u sie­bie. Pa­mię­ta mo­ment, gdy po­zna­ła Chri­stia­na. Bo­ga­ty i dużo star­szy, szyb­ko zwró­cił uwa­gę na pięk­ną ja­sno­wło­są Sło­wian­kę. W ba­rze, w któ­rym pra­co­wa­ła, była je­dy­ną Po­lką. Od kil­ku lat była roz­wód­ką i nie mia­ła do­bre­go zda­nia o nie­za­rad­nych ro­da­kach, na któ­rych ostat­nio tra­fia­ła. Chri­stian – to co in­ne­go! Oby­ty w świe­cie, wła­ści­ciel do­brze pro­spe­ru­ją­cej fir­my prze­wo­zo­wej, trzy­krot­nie roz­wie­dzio­ny i bez­dziet­ny. Cud, miód i ma­li­na! Pra­wie… Ów Miód wa­żył sto pięć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów i miał dwa zło­te zęby, do­sko­na­le wi­docz­ne pod­czas szcze­gól­nie gło­śne­go re­cho­tu. Do tego każ­dy wie­czór koń­czył kil­ko­ma bu­tel­ka­mi piwa, co zde­cy­do­wa­nie ne­ga­tyw­nie wpły­wa­ło na mę­skość wie­ko­we­go już Niem­ca. Pod tym wzglę­dem Po­la­cy, choć ży­cio­wo nie­za­rad­ni, byli lep­si.

Au­re­lia wes­tchnę­ła na samo wspo­mnie­nie ru­de­go Jac­ka, któ­re­go po­zna­ła w ba­rze. Ten to był ogier! Gdy­by nie to, że pra­co­wał na bu­do­wie, a za­ro­bio­ne pie­nią­dze słał jako ali­men­ty dla kil­kor­ga dzie­ci po­roz­sie­wa­nych po Pol­sce, mo­gła­by na­wet za­ko­chać się w nim! Do­brze, że tego nie zro­bi­ła. Ma Chri­stia­na i cu­dow­ne ży­cie. Nie musi pra­co­wać. Ma go­to­wać obiad­ki z nie­miec­kiej książ­ki ku­char­skiej i do­brze wy­glą­dać. Broń Boże, aby od­zy­wa­ła się, gdy przyj­dą przy­ja­cie­le męża! Au­re­lia jest od tego, aby po­dać im prze­ką­ski i do­no­sić piwo. Mó­wić nie musi.

Zga­dza­ła się na taki układ z kil­ku po­wo­dów. I tak za­zwy­czaj nie mia­ła nic cie­ka­we­go do po­wie­dze­nia. Poza tym za uśmie­cha­nie się i by­cie za­dba­ną były do­dat­ko­we pro­fi­ty. Ot, jak choć­by ku­pio­ny w ze­szłym roku apar­ta­ment w Po­bie­ro­wie. Nie mu­sia­ła dłu­go na­ma­wiać Chri­stia­na. Ar­gu­men­to­wa­ła, że w do­brym to­nie jest po­sia­da­nie cze­goś wła­sne­go w nad­mor­skiej miej­sco­wo­ści.

– To może Ibi­za? Tam przy­naj­mniej mó­wią po nie­miec­ku. – Mąż prze­glą­dał apar­ta­men­ty na hisz­pań­skiej wy­spie.

– Czu­li­by­śmy się jak w Ber­li­nie – od­par­ła roz­sąd­nie. – Poza tym, tam są win­do­wa­ne ceny.

– To sama cze­goś po­szu­kaj. – Chri­stian zre­zy­gno­wał z prze­glą­da­nia ofert.

Po dwóch ty­go­dniach mia­ła upa­trzo­ny apar­ta­ment. Cen­trum Po­bie­ro­wa, tuż obok wspa­nia­ły ho­tel, po dru­giej stro­nie uli­cy zej­ście na pla­żę. Cze­go chcieć wię­cej? Sama po­je­cha­ła obej­rzeć miej­sce. Wró­ci­ła roz­en­tu­zja­zmo­wa­na. Chri­stian nie wni­kał w szcze­gó­ły, prze­lał tyl­ko od­po­wied­nią kwo­tę na wska­za­ne przez de­we­lo­pe­ra kon­to.

– Sto­imy w kor­ku już go­dzi­nę – zży­mał się, gdy utknę­li kil­ka ki­lo­me­trów za Szcze­ci­nem pod­czas pierw­szej wspól­nej wy­pra­wy.

– Chcia­łeś wy­brać się na week­end – przy­po­mnia­ła Au­re­lia. – Wte­dy nad mo­rze je­dzie spo­ro szcze­ci­nian.

– W cią­gu ty­go­dnia pro­wa­dzę fir­mę, gdy­byś za­po­mnia­ła – od­parł. – Ktoś musi za­ra­biać, aby żona mo­gła mieć wcza­sy nad Bał­ty­kiem. – Po­cią­gnął piwo z bu­tel­ki. Au­re­lia prze­mil­cza­ła uwa­gę.

Gdy wresz­cie do­je­cha­li na miej­sce, rzu­cił się na łóż­ko i od razu za­czął chra­pać. Do­brze, że mia­ła w sa­mo­cho­dzie zgrzew­kę piwa dla męża. W prze­ciw­nym ra­zie po­dróż by­ła­by mę­czą­ca. Wie­dzia­ła, że nie zbu­dzi się do rana. Wsko­czy­ła pod szyb­ki prysz­nic i pół go­dzi­ny póź­niej była na pla­ży. Zdą­ży­ła aku­rat na za­chód słoń­ca.

Na­stęp­ne­go dnia rów­nież szła sama. Chri­stian nie miał naj­mniej­szej ocho­ty opusz­czać apar­ta­men­tu!

– Mam tu kli­ma­ty­za­cję, piwo i te­le­wi­zję – od­parł, gdy de­li­kat­nie na­po­mknę­ła, że może jed­nak pój­dą na spa­cer po pla­ży. – A na pia­sku lu­dzie leżą jak sar­dyn­ki! Za­miast de­lek­to­wać się spa­ce­rem, mu­szę uwa­żać, aby ko­goś nie na­dep­nąć.

Wie­czo­ra­mi był już tak upo­jo­ny pi­wem, że nie miał siły na nic.

– Mo­żesz jeź­dzić do tego swo­je­go Po­bie­ro­wa – po­wie­dział ła­ska­wie, gdy wró­ci­li do Ber­li­na. – Jed­nak w przy­szły week­end beze mnie. Źle się tam czu­łem. Chcę od­po­cząć w domu.

Na­wet ucie­szy­ła ją ta wia­do­mość. Rze­czy­wi­ście, gdy przy­jeż­dża­ła sama, od­ży­wa­ła i na­bie­ra­ła sił na ko­lej­ny ty­dzień. Te­raz tak­że przy­je­cha­ła bez nie­go. I za­mie­rza­ła zo­stać na dłu­żej! Chri­stian bę­dzie jesz­cze prze­pra­szał ją za swo­je za­cho­wa­nie! Jak mo­gła mieć ta­kie klap­ki na oczach? Są mał­żeń­stwem od czte­rech lat, a czar­na stro­na cha­rak­te­ru jej męża uwi­docz­ni­ła się do­pie­ro te­raz! Ko­cha­ją­ce ko­bie­ty są jed­nak śle­pe. A wszyst­ko się za­czę­ło od głu­pie­go te­le­fo­nu.

* * *

– Dzwo­ni­ła moja ku­zyn­ka Anna – re­la­cjo­no­wa­ła Chri­stia­no­wi. – Wiesz, ta z Wro­cła­wia.

– Wro­cław? Wro­cław? – Szu­kał w pa­mię­ci. Na­gle na twa­rzy po­ja­wił się wy­raz zro­zu­mie­nia. – Aaa! Bre­slau!

– Nie Bre­slau, tyl­ko Wro­cław! – wark­nę­ła Au­re­lia. – Ile razy mam ci tłu­ma­czyć, że po woj­nie mia­sta wró­ci­ły do pra­wo­wi­tych nazw? Nie ma już Stet­ti­na, Bre­slau ani Po­be­row! Jest Szcze­cin, Wro­cław i Po­bie­ro­wo!

– Moja słod­ka, ja­sno­wło­sa isto­to… – Nie lu­bi­ła, gdy Chri­stian przy­bie­rał taki ton. – Przy­po­mi­nam, że jesz­cze do nie­daw­na miej­sco­wo­ści, któ­re wy­mie­ni­łaś, znaj­do­wa­ły się w za­się­gu te­ry­to­rial­nym Nie­miec. I tyl­ko na­sza do­bra wola spra­wi­ła, że obec­nie mogą miesz­kać tam Po­la­cy! Po­zwól, że będę uży­wał wła­ści­wych nazw.

Przez chwi­lę nie wie­dzia­ła, co od­po­wie­dzieć. Była kom­plet­nie zszo­ko­wa­na tym, co usły­sza­ła.

– Może ty chciał­byś, aby na­dal były to zie­mie ger­mań­skie? – wy­sy­cza­ła, gdy od­zy­ska­ła głos.

– Nie ukry­wam, że tak. – Mąż bek­nął znad ku­fla piwa.

Nie wi­dzia­ła sen­su pro­wa­dze­nia dal­szej dys­ku­sji. De­mon­stra­cyj­nie za­bra­ła swo­ją po­ściel i spa­ła na ka­na­pie w sa­lo­nie. Na­stęp­ne­go dnia spo­tka­ła się z Kaś­ką i Mag­dą. Obie były żo­na­mi ma­jęt­nych Niem­ców, któ­re od­gry­wa­ły iden­tycz­ną rolę, jak Au­re­lia.

– Nie wie­dzia­łam, ja­kie­go po­two­ra mam w swo­im domu! – za­szlo­cha­ła nad lamp­ką wina.

– Bije cię? – Kaś­ka po­gła­dzi­ła ją współ­czu­ją­co po ra­mie­niu.

– Go­rzej!

– Zmu­sza do sek­su oral­ne­go? – Na samo wspo­mnie­nie wy­glą­du Chri­stia­na cała trój­ka wzdry­gnę­ła się z obrzy­dze­nia.

– Zgłu­pia­łaś? Ni­g­dy bym się nie zgo­dzi­ła! Mam swo­ją god­ność! – Au­re­lia po­cią­gnę­ła no­sem. – On, on…

– Ma inną – do­po­wie­dzia­ła Mag­da. W du­chu uśmiech­nę­ła się trium­fu­ją­co. Ha! Nie tyl­ko ją mąż zdra­dza.

– Coś ty? Któ­ra by go chcia­ła? Jest znacz­nie go­rzej! On jest… Jak to się mówi? Nie na­zi­stą, nie fa­szy­stą… O! On jest na­ro­dow­cem!

Kaś­ka i Mag­da po­pa­trzy­ły na nią z na­boż­ną czcią. Nie roz­róż­nia­ły wy­po­wie­dzia­nych przez Au­re­lię słów.

– Nie­miec­kim na­ro­dow­cem w do­dat­ku! Za­cho­wu­je się tak, jak­by Niem­cy na­dal rzą­dzi­li świa­tem!

– Pej­czu­je cię? – za­in­te­re­so­wa­ła się Mag­da.

– Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło! Go­rzej… Uży­wa daw­nych nazw pol­skich miast. Nie chce po­wie­dzieć Wro­cław, bo we­dług nie­go pra­wi­dło­wa na­zwa to Bre­slau.

– Boże mój… – Kaś­ka z prze­ra­że­niem spoj­rza­ła na Au­re­lię. – Ty na­praw­dę mu­sisz to zno­sić?

– Tak. – Przy­ja­ciół­ka po­ki­wa­ła gło­wą, a łzy po­now­nie za­lśni­ły w jej oczach. – Wiem, że to strasz­ne. Czu­ję się jak pod za­bo­rem pru­skim.

Kaś­ka i Mag­da współ­czu­ją­co się za­my­śli­ły.

– Trze­ba mu przy­po­mnieć, że od cza­sów dru­giej woj­ny świa­to­wej wszyst­ko wy­glą­da nie­co ina­czej – za­czę­ła Kaś­ka. – Słu­chaj! Ile on ma lat? Z sie­dem­dzie­siąt, praw­da?

– No coś ty! Taki sta­ry to on nie jest! Ma do­pie­ro sześć­dzie­siąt sześć! – ob­ru­szy­ła się Au­re­lia.

– Wiesz, to on ma chy­ba pa­mięć zło­tej ryb­ki – do­da­ła z na­my­słem Mag­da. – Zło­te ryb­ki bły­ska­wicz­nie za­po­mi­na­ją.

– Skąd wiesz?

– Czy­ta­łam gdzieś, ale nie pa­mię­tam, gdzie – od­par­ła. – Może twój Chri­stian wie­dział, że było coś ta­kie­go jak dru­ga woj­na świa­to­wa, ale za­po­mniał, jak się za­koń­czy­ła? To by tłu­ma­czy­ło jego za­cho­wa­nie.

– Nic go nie tłu­ma­czy! – Au­re­lia siąk­nę­ła no­sem. – Nie ma Bre­slau. Jest Wro­cław! Ob­ra­zi­łam się na nie­go, ale to za mało, aby zro­zu­miał.

– Może w ra­mach straj­ku za nie­go­dzi­wość wo­bec na­ro­du pol­skie­go prze­sta­niesz mu go­to­wać? – ode­zwa­ła się Kaś­ka, a ko­le­żan­ki po­pa­trzy­ły na nią z uzna­niem. – Albo le­piej… go­tuj mu same pol­skie da­nia! Pie­ro­gi ru­skie i barsz­czyk z bo­twin­ki za­miast sznyc­la i ka­pu­sty czer­wo­nej – wy­mie­nia­ła. – Chri­stian szyb­ko zro­zu­mie swój błąd i przyj­dzie z prze­pro­si­na­mi.

– Mo­żesz do tego do­łą­czyć sek­su­al­ną wstrze­mięź­li­wość – do­da­ła Mag­da.

– Jaką? I tak ko­cha­my się bar­dzo rzad­ko – wes­tchnę­ła Au­re­lia.

– W mo­men­cie szczy­to­wa­nia mo­żesz krzy­czeć „Wro­cław, Wro­cław!”. Na pew­no bę­dzie mu strasz­nie głu­pio!

Po po­wro­cie do domu od razu wdro­ży­ła po­my­sły ko­le­ża­nek. Jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru przy­go­to­wa­ła czter­dzie­ści ru­skich pie­ro­gów. Chri­stian, któ­ry do tej pory nie prze­pa­dał za tą po­tra­wą, tym ra­zem – z bra­ku al­ter­na­ty­wy – po­chła­niał jed­ne­go za dru­gim.

– Już nie mogę… – Sło­wa przy­pie­czę­to­wał gło­śnym bek­nię­ciem.

Au­re­lia po­ły­ka­jąc łzy, we­szła do kuch­ni. Jej mąż zjadł nie­mal wszyst­ko! Pierw­szy po­mysł nie wy­pa­lił. Spró­bu­je z dru­gim.

Przy­go­to­wa­ła się w ła­zien­ce, a po­tem we­szła do sy­pial­ni. Po­cią­gnę­ła no­sem. Co tak śmier­dzi? Chri­stian już spał. Im bar­dziej zbli­ża­ła się do łóż­ka, tym bar­dziej fe­tor przy­bie­rał na sile. Już mia­ła pod­nieść mę­żow­ską koł­drę, aby za­jąć się re­ali­za­cją dru­giej kary, gdy na­gle roz­legł się gło­śny, prze­cią­gły dźwięk, a noz­drza Au­re­lii wy­peł­ni­ła ko­lej­na por­cja smro­du.

– To po ru­skich – po­wie­dzia­ła do sie­bie, za­ty­ka­jąc nos. Dru­gą ręką za­bra­ła swo­ją koł­drę i po­szła spać do sa­lo­nu. Trud­no, da mu na­ucz­kę w inny spo­sób!

Na­stęp­ne­go dnia, gdy Chri­stian jesz­cze spał, zo­sta­wi­ła mu kar­tecz­kę na sto­le w kuch­ni: „Wy­jeż­dżam na kil­ka dni do Po­bie­ro­wa. Wró­cę, gdy prze­sta­niesz siać nie­na­wiść do Po­la­ków”, na­pi­sa­ła.

Uzna­ła, że to naj­lep­sze roz­wią­za­nie. Za­tę­sk­ni za żoną i zmie­ni zda­nie na te­mat na­ro­du pol­skie­go.

* * *

Po­otwie­ra­ła wszyst­kie okna w apar­ta­men­cie. Do środ­ka do­sta­ło się świe­że, mor­skie po­wie­trze. Tę­sk­ni­ła za nim w dusz­nym i smro­dli­wym Ber­li­nie. Dzi­siaj po­ży­wi się tym, co przy­wio­zła ze sobą z Nie­miec, a na­stęp­ne­go dnia kupi pol­skie pro­duk­ty w tu­tej­szym skle­pie. Wzię­ła dłu­gi prysz­nic i pa­dła, zmę­czo­na, na łóż­ko.

Zbu­dzi­ła się po dzie­wią­tej. Zer­k­nę­ła na wy­ci­szo­ną ko­mór­kę. Czte­ry nie­ode­bra­ne po­łą­cze­nia od Chri­stia­na i je­den ese­mes. „Dla­cze­go nie zo­sta­wi­łaś mi obia­du?”, od­czy­ta­ła. Cho­ler­ny na­ro­do­wiec!

Myła zęby, gdy usły­sza­ła dzwo­ny. No tak, dzi­siaj nie­dzie­la, sie­dem­na­sty wrze­śnia. Po­sta­no­wi­ła, że naj­pierw wy­bie­rze się do ko­ścio­ła. Od lat nie była na mszy. Nie czu­ła ta­kiej po­trze­by. Ale te­raz coś ści­snę­ło ją w ser­cu. Wszak Po­lak to Bóg, ho­nor i oj­czy­zna!

Świą­ty­nia znaj­do­wa­ła się na nie­wiel­kim wzgór­ku. Moż­na było do­stać się do niej z trzech stron. Po­mi­mo że Po­bie­ro­wo po se­zo­nie wy­lud­nia­ło się, ko­ściół pę­kał w szwach. Au­re­lia z tru­dem zdo­by­ła sie­dzą­ce miej­sce. Przy­szła w ostat­niej chwi­li. Tuż po jej wej­ściu roz­legł się dzwon roz­po­czy­na­ją­cy mszę.

Go­dzi­nę póź­niej czu­ła się pod­nie­sio­na na du­chu. Mo­dli­twa po pol­sku robi jed­nak swo­je! Po koń­co­wym bło­go­sła­wień­stwie chcia­ła opu­ścić ko­ściół, gdy na­gle z oko­lic am­bo­ny do­biegł wier­nych zdu­szo­ny szept pro­bosz­cza, do­sko­na­le sły­szal­ny dzię­ki włą­czo­ne­mu mi­kro­fo­no­wi.

– Ko­ściół to nie miej­sce na wiec wy­bor­czy – mó­wił ksiądz.

– Ta rocz­ni­ca wy­ma­ga upa­mięt­nie­nia. Tak­że w świą­ty­ni! – huk­nął ktoś.

Au­re­lia sta­nę­ła na pal­cach, aby le­piej wi­dzieć. Przy oł­ta­rzu stał bro­da­ty, na oko sześć­dzie­się­cio­let­ni męż­czy­zna, ubra­ny w ga­lo­wy mun­dur ko­men­dan­ta stra­ży po­żar­nej. Moc­no wy­sta­ją­cy brzuch nie po­zwo­lił na do­pię­cie ma­ry­nar­ki. Po­mi­mo ob­szer­nej po­stu­ry bły­ska­wicz­nie sta­nął na am­bo­nie.

– Dro­dzy miesz­kań­cy Po­bie­ro­wa! – za­czął. – Jak za­pew­ne każ­dy z was wie, dzi­siaj przy­pa­da ko­lej­na rocz­ni­ca na­pa­du So­wie­tów na Pol­skę. W taki dzień fla­gi po­win­ny być opusz­czo­ne na masz­tach do po­ło­wy na znak ża­ło­by na­ro­do­wej. Nie­ste­ty, nasz kraj, rzą­dzo­ny przez sprze­daw­czy­ków i zło­dziei, sta­ra się wy­przeć z pa­mię­ci datę sie­dem­na­ste­go wrze­śnia. Nie po­zwól­my na to! Na­sze dzie­ci i wnu­ki mu­szą po­znać tra­dy­cję i na­uczyć się praw­dzi­wej hi­sto­rii, a nie tej za­kła­ma­nej, któ­rą sta­ra­ją się nam wmó­wić ci, któ­rzy mają w tym swój nie­cny cel!

Au­re­lia ką­tem oka za­uwa­ży­ła, że ko­ściół opu­ści­ła wła­śnie pew­na para. Ko­bie­tę zna­ła z wi­dze­nia. Była tu­tej­szą soł­ty­ską.

– Ani hi­sto­rii, ani pa­mię­ci przod­ków zmie­nić nie moż­na! Ale mo­że­my dać wy­raz sprze­ci­wu ko­le­sio­stwu i zło­dziej­stwu! W paź­dzier­ni­ku mamy wy­bo­ry do Sej­mu i Se­na­tu Rzecz­po­spo­li­tej! Pa­mię­taj­cie, aby od­dać głos na praw­dzi­wych Po­la­ków!

Słu­cha­ła jak urze­czo­na. Po­lak! Pa­trio­ta! Bo­ha­ter!

– Mia­ło nie być po­li­tycz­nie. – Dał się sły­szeć szept księ­dza.

– Już koń­czę! – Męż­czy­zna w ga­lo­wym stro­ju stra­żac­kim na­wet nie za­szczy­cił pro­bosz­cza spoj­rze­niem. – Ro­da­cy! Dla upa­mięt­nie­nia dzi­siej­szej smut­nej rocz­ni­cy od­śpie­waj­my Rotę! – Od­chrząk­nął, a po chwi­li za­in­to­no­wał: – Nie rzu­cim zie­mi, skąd nasz ród, nie damy po­grześć mowy…

Za­sko­cze­ni pa­ra­fia­nie do­łą­czy­li, two­rząc oso­bli­wy chór i po chwi­li pod ko­pu­łę wznio­sła się grom­ka pieśń. Au­re­lia słu­cha­ła za­uro­czo­na. Szcze­gól­ne wzru­sze­nie ogar­nę­ło ją przy sło­wach „Nie bę­dzie Nie­miec pluł nam w twarz. Ni dzie­ci nam ger­ma­nił”.

Praw­dzi­wy Po­lak! Ko­niecz­nie musi go po­znać. Ko­niecz­nie!

* * *

– Me­la­nio, chodź do kuch­ni! Ko­cha­nie, szu­kam cię wszę­dzie! – usły­szał An­to­ni Woź­ni­ca, gdy prze­kro­czył próg domu. Żona pew­nie przy­go­to­wu­je obiad, po­my­ślał.

Roz­luź­nił kra­wat i z wes­tchnie­niem ulgi roz­piął gu­zik w spodniach. Jesz­cze rok temu wcho­dził w nie bez pro­ble­mu. Te­raz le­d­wo się do­pi­na­ły. Czas po­my­śleć o zgu­bie­niu kil­ku ki­lo­gra­mów.

An­to­ni Woź­ni­ca za­wsze był męż­czy­zną z nad­wa­gą. Lu­bił do­brze zjeść, choć ostat­nio był ska­za­ny na sa­mo­dziel­ne go­to­wa­nie. Do­dat­ko­wy cię­żar nie prze­szka­dzał mu w wie­lo­let­nim pia­sto­wa­niu funk­cji ko­men­dan­ta stra­ży po­żar­nej w Zdbi­cach na Po­mo­rzu Za­chod­nim. W Po­bie­ro­wie miesz­kał od dwóch lat. Gdy tyl­ko prze­szedł na eme­ry­tu­rę, za od­kła­da­ne przez dłu­gie lata pie­nią­dze, ku­pił nie­wiel­ki do­mek. Wraz z żoną za­mie­nił je­zio­ra na Bał­tyk. Po­bie­ro­wo wy­da­wa­ło się fan­ta­stycz­ną miej­sco­wo­ścią do spo­koj­ne­go ży­cia. Tak było do­pó­ty, do­pó­ki nie od­krył, kto tu stoi na cze­le. Wójt Wła­dy­sław Ma­tu­szew­ski! Nie­zrze­szo­ny i bez­par­tyj­ny. To prze­cież naj­gor­sza rzecz z moż­li­wych! Ta­kie nie wia­do­mo co. Pro­szę, jak usta­wił się w Po­bie­ro­wie! Oże­nił się z tu­tej­szą soł­ty­ską! Taka para dzia­ła jak mie­szan­ka wy­bu­cho­wa. Może po­dwój­nie kraść i oszu­ki­wać. On, An­to­ni Woź­ni­ca, praw­dzi­wy Po­lak z dzia­da pra­dzia­da i wier­ny pa­trio­ta, nie mógł po­zwo­lić na dal­sze roz­kra­da­nie na­ro­do­we­go mie­nia! A że tak się dzie­je, nie miał naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści!

Już w pierw­szym ty­go­dniu po prze­pro­wadz­ce od­krył w cmen­tar­nym ogro­dze­niu nie­za­ła­ta­ną dziu­rę. Na­pi­sał ogrom­ny ela­bo­rat o nie­od­po­wie­dzial­no­ści gmin­nych urzęd­ni­ków z wój­tem na cze­le, o moż­li­wo­ści bez­kar­ne­go wstę­pu zło­dziei na te­ren cmen­ta­rza, do­da­jąc, że za­pew­ne ma­te­riał z bra­ków w ogro­dze­niu moż­na zna­leźć na po­se­sji pani soł­tys.

La­ko­nicz­nych od­po­wie­dzi od wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych – bo poza urzę­dem gmi­ny, po­wia­do­mił tak­że pro­bo­stwo, pro­ku­ra­tu­rę i ku­rię – do­cze­kał się po mie­sią­cu od wy­sła­nia pi­sma. „Od­po­wied­nie służ­by zaj­mą się spra­wą”, prze­czy­tał. Ani „dzię­ku­ję” za zgło­sze­nie pro­ble­mu, ani po­chwa­ły za po­sta­wę oby­wa­tel­ską! Co to za dzicz? Gdzie on tra­fił?!

Za­czął słać pi­sma od­no­śnie do każ­dej nie­ści­sło­ści, jaką na­po­tkał na dro­dze. Do­słow­nie i w prze­no­śni. Zo­ba­czył dziu­rę w chod­ni­ku czy uszko­dzo­ną krat­kę ście­ko­wą, od razu pi­sał. Śmie­ci wo­kół ko­sza, to samo. Brak ża­rów­ki w la­tar­ni, lek­ko prze­krę­co­ny przez wiatr szyld z na­zwą uli­cy, nie­wła­ści­wie za­par­ko­wa­ny sa­mo­chód – każ­dy pre­tekst był do­bry, aby po­in­for­mo­wać o nim urzęd­ni­ków z wój­tem na cze­le. Do­szło do tego, że na biur­ko wło­da­rza gmi­ny tra­fia­ło ty­go­dnio­wo oko­ło dzie­się­ciu zgło­szeń wy­sła­nych przez An­to­nie­go Woź­ni­cę.

W za­sa­dzie nie ocze­ki­wał od­po­wie­dzi. Pod­nie­ca­ło go samo wy­sy­ła­nie pism. Da­wał w nich upust swo­im sym­pa­tiom po­li­tycz­nym, do­kła­dał par­tii prze­ciw­nej, oskar­żał o zło­dziej­stwo i spi­sek an­ty­pol­ski. Za­sia­dał nad kart­ką zły i sfru­stro­wa­ny, aby po za­pi­sa­niu jej ca­łej czuć się lek­ko i bło­go. Tak, nie ma nic lep­sze­go od wy­ko­na­nia pa­trio­tycz­ne­go obo­wiąz­ku.

An­to­ni Woź­ni­ca czuł się praw­dzi­wym Po­la­kiem. Całe ży­cie słu­żył oj­czyź­nie. Jako dziec­ko za­sy­piał przy na­ro­do­wych pie­śniach śpie­wa­nych przez mat­kę. Do tej pory na samo wspo­mnie­nie krę­ci mu się łza w oku. Hi­sto­rii uczył go oj­ciec. Za­wód też on mu wy­brał.

– Pra­ca w stra­ży to służ­ba oby­wa­te­lom, Po­la­kom – ma­wiał. – Za­wsze bę­dziesz im po­trzeb­ny. A jaki sza­cu­nek zy­skasz!

Był ogrom­nie dum­ny, gdy An­to­ni do­szedł do sta­no­wi­ska ko­men­dan­ta. Co praw­da w nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści, ale po­zy­cja waż­na. Gdy na świe­cie po­ja­wił się Lech, syn Woź­ni­cy, po­sta­no­wił wy­cho­wy­wać go w ta­kim sa­mym du­chu, w ja­kim i jego cho­wa­no. Nie­ste­ty, po­to­mek – bun­tow­ni­czy typ – od roz­mów po­li­tycz­nych pro­wa­dzo­nych w domu wo­lał to­wa­rzy­stwo ko­le­gów.

– Tato, daj mi spo­kój! – Ma­chał ręką, jak­by oga­niał się od na­tręt­nej mu­chy. – Hi­sto­rii na­uczę się w szko­le. Jak będę chciał wie­dzieć, co w kra­ju się dzie­je, to te­le­wi­zję lub in­ter­net włą­czę.

– Tam cię nie na­uczą, co to praw­dzi­wa Pol­ska! – grzmiał An­to­ni, ale bez­sku­tecz­nie. – Nie po­zwa­laj swo­im ko­le­gom mó­wić do sie­bie Le­szek! Na chrzcie Lech do­sta­łeś! Na cześć za­ło­ży­cie­la rodu Po­lan! – Za­nim koń­czył zda­nie, syn wy­cho­dził z domu. Nic so­bie nie ro­bił ze słów ojca. Nie brał jego rad pod uwa­gę tak­że wte­dy, gdy wy­bie­rał szko­łę śred­nią. – Li­ceum hu­ma­ni­stycz­ne? – An­to­ni po­gar­dli­wie wy­dął usta. – Kim ty mo­żesz zo­stać po tej szko­le? Na­uczy­cie­lem pol­skie­go?

– Co masz prze­ciw­ko bel­from? – od­pa­ro­wy­wał Lech. – Mama prze­cież uczy.

– Jest ko­bie­tą, więc może mieć ta­kie fa­na­be­rie! Praw­dzi­wy męż­czy­zna musi umieć utrzy­mać dom! Jak ja! Co zro­bisz z na­uczy­ciel­ską że­bra­czą pen­sją? Ro­dzi­nę utrzy­masz?

– Może wca­le nie będę jej miał! – Syn pod­no­sił głos na ta­kie gde­ra­nie. – Może chcę żyć sam?

– Jak od­mie­niec ja­kiś! – Woź­ni­ca pa­trzył na swo­je je­dy­ne dziec­ko z jaw­ną po­gar­dą. – Po­cho­dzisz z ro­dzi­ny z tra­dy­cja­mi i masz je kon­ty­nu­ować! Je­śli już chcesz zo­stać na­uczy­cie­lem, to cho­ciaż hi­sto­rię stu­diuj!

Nie po­mógł ukłon w stro­nę kom­pro­mi­su. Lech po ukoń­cze­niu li­ceum na złość ojcu cał­kiem po­zmie­niał pla­ny i uparł się zda­wać na de­sign. Na­ukę roz­po­czął na po­znań­skiej uczel­ni.

– Co ty bę­dziesz ro­bił po ukoń­cze­niu tego kie­run­ku? – py­tał An­to­ni.

– Będę pro­jek­to­wał wnę­trza – od­parł syn z dumą.

Pierw­sze zle­ce­nie do­stał tuż po obro­nie dy­plo­mu. Gdy Woź­ni­ca usły­szał gdzie, zła­pał się za ser­ce.

– Toż to dom pu­blicz­ny!

– I co z tego? Klient to klient. Do­brze mi za­pła­ci. – Po­to­mek wzru­szył ra­mio­na­mi.

Od tego mo­men­tu An­to­ni wy­cho­dził z domu jak­by za karę. Od­no­sił wra­że­nie, że miej­sco­wi śmie­ją się i żar­tu­ją za jego ple­ca­mi. Taki syn mu się tra­fił! Nie mógł tego znieść.

– Co tak gęba ci się szcze­rzy? – zwró­cił się do pi­jacz­ka w skle­pie. Pew­nie już dzi­siaj roz­ma­wiał o nie­uda­nym po­tom­ku ko­men­dan­ta. Z pi­jacz­ka prze­niósł wzrok na sprze­daw­czy­nię. – Pani też plot­ko­wa­ła o mnie? Cze­go ocze­ki­wać po ko­bie­cie z le­d­wo skoń­czo­ną za­wo­dów­ką!

Po kil­ku ty­go­dniach był skon­flik­to­wa­ny ze wszyst­ki­mi. Część miesz­kań­ców nie od­zy­wa­ła się do Woź­ni­cy, część go uni­ka­ła. Do­szło do ku­rio­zal­nej sy­tu­acji – w mo­men­cie ofi­cjal­ne­go po­dzię­ko­wa­nia An­to­nie­mu za wie­lo­let­nią służ­bę w stra­ży, na uro­czy­sto­ści nie zja­wił się nikt ze Zdbic. Każ­dy był albo ob­ra­żo­ny na Woź­ni­cę, albo do­pie­ro za­mie­rzał być.

An­to­ni szyb­ko pod­jął de­cy­zję o wy­pro­wadz­ce. Żona Bar­ba­ra od za­wsze ma­rzy­ła o dom­ku nad Bał­ty­kiem. Jed­nak gdy usły­sza­ła pro­po­zy­cję męża…

– Tu mam swo­je miej­sce. Na tu­tej­szym cmen­ta­rzu leżą nasi ro­dzi­ce. Lech też ma bli­sko z Po­zna­nia – ar­gu­men­to­wa­ła. – W Po­bie­ro­wie będę sama.

– Kota ci ku­pię – obie­cał. – Ta­kie­go, jak chcia­łaś.

– Ro­do­wo­do­we­go? – za­in­te­re­so­wa­ła się.

– Pew­nie!

Zgo­dzi­ła się. Przez za­cho­wa­nie An­to­nie­go i ona nie mia­ła z kim roz­ma­wiać w Zdbi­cach. Kup­nem domu i wszel­ki­mi for­mal­no­ścia­mi miał za­jąć się mąż. Ona szu­ka­ła od­po­wied­nie­go dla sie­bie kota. Co chwi­lę zmie­nia­ła kry­te­ria wy­bo­ru, do­pro­wa­dza­jąc Woź­ni­cę do co­raz więk­szej iry­ta­cji.

Onie­miał, gdy zo­ba­czył no­we­go do­mow­ni­ka. Krót­ko po prze­pro­wadz­ce do Po­bie­ro­wa w ich pro­gi tra­fi­ła Me­la­nia. Bar­ba­ra od po­cząt­ku za­ko­cha­ła się w niej, An­to­ni na­to­miast nie mógł pa­trzeć na łyse zwie­rzę, cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ne fu­ter­ka. Wy­da­wa­ło się ja­kimś zwie­rzę­cym mon­strum z więk­szy­mi niż nor­mal­nie usza­mi i fał­da­mi skó­ry na­kła­da­ją­cy­mi się jed­ne na dru­gie.

– To ludz­ki mu­tant, a nie kot! Nie mo­głaś wy­brać nor­mal­ne­go sier­ściu­cha? – za­py­tał żonę. – Per­sa jesz­cze bym prze­żył, ale to coś, co krą­ży po domu, to ja­kieś dzi­wa­dło!