W kręgu upiorów i wilkołaków. Demonologia słowiańska - Bohdan Baranowski - ebook

W kręgu upiorów i wilkołaków. Demonologia słowiańska ebook

Bohdan Baranowski

3,9

Opis

Jedna z najważniejszych książek na temat słowiańskiej demonologii!

Strzygonie, zmory, południce, latawce, kikimory, leśne duchy, wąpierze, przypadki polowań na czarownice w kraju nad Wisłą – zostały tu opisane szczegółowo, okiem prawdziwego znawcy tematu.

Autor w sposób rzetelny i przejrzysty poddaje analizie demoniczne istoty, występujące w mitologii słowiańskiej, a także opisuje wierzenia, które przywędrowały do miast za sprawą zabobonnych mieszkańców wsi.

Ta książka to wyjątkowe i kompletne źródło wiedzy na temat słowiańskich wierzeń i podań, stanowiące inspiracje zarówno dla badaczy tematu, jak i twórców gier, filmów czy fanów fantastyki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (57 ocen)
15
25
13
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ponitka

Dobrze spędzony czas

Bać się czy nie, przeczytać warto.
10
Nikolej100

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawe jednak muszę sprawdzić ile wynika ze źródeł a ile z interpretacji aurora
00
siwulka19

Całkiem niezła

2.75
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Bohdan Baranowski

 

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta

Aleksandra Wąsikowska

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

 

Fotografie eksponatów ze zbiorów

Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi

Władysław Pohorecki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie I w tej edycji

 

 

Wydanie elektroniczne 2019

 

eISBN 978-83-66481-06-0

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

tel./faks 061 868 25 37

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

BOGOWIE SCHODZĄ DO PODZIEMI

 

 

 

 

 

Jednym z najbardziej niejasnych zagadnień naszej przeszłości są przedchrześcijańskie wierzenia religijne. A przecież przez kilka stuleci sprawa ta wydawała się tak prosta i oczywista. Znakomity polski historyk z XV w. Jan Długosz opisał bardzo dokładny schemat „pogańskiej” religii dawnych mieszkańców ziem polskich. Wyliczył też dość długą listę bóstw słowiańskich. Olbrzymi autorytet Długosza zadecydował o tym, że informacje jego przez blisko cztery stulecia przyjmowane były jako najzupełniej pewne.

Dopiero w XIX w. poczęły się budzić wątpliwości co do tych tak pozornie autorytatywnych danych tyczących wierzeń przedchrześcijańskich dawnych Polan. W czasach, w których Długosz pisał swą historię, niewiele już było można odnaleźć w tradycji ludowej z dawnej religijnej przeszłości. Pięć wieków panowania chrześcijaństwa na naszych ziemiach zrobiło swoje. W niepamięć odeszły podstawowe kanony wierzeń przedchrześcijańskich. A jeśli nawet gdzieś po wsiach tliły się jeszcze wówczas wątłe i bardzo już zniekształcone relikty dawnych kultów, to światły humanista, historyk chętnie sięgający do uczonych ksiąg, ale niemający zainteresowań, jakbyśmy dziś powiedzieli, badaniami terenowymi, nie zajmował się nimi zbytnio. Natomiast, zgodnie z rozpowszechnionymi wówczas konwencjami, zebrane gdzieniegdzie informacje o religii dawnych Słowian przepuścił przez filtr zwany dziś interpretatio antiqua, a więc interpretowanie dawnych wierzeń podług znanych mu schematów religii starogreckiej i rzymskiej. Dość ostra krytyka długoszowskich przekazów dotyczących religii dawnych Słowian wykazała, że być może autentyczne nazwy bóstw włączył on do zupełnie błędnego schematu wierzeń grecko-rzymskich.

Dopiero w XIX w. rozpoczęły się krytyczne badanianad religią dawnych Słowian. Zwrócono uwagę na pozornie mniej ważne inne pisane przekazy źródłowe. Z pełnym zainteresowaniem rozpoczęto badać relikty dawnych wierzeń, jakie przechowywały się w ludowej tradycji. Na nieszczęście badania te prowadzone były przeważnie przez amatorów nieposiadających naukowej precyzji, którzy nie bardzo zdawali sobie sprawę z tego, co może być ważne, a co stanowiło późniejsze nieciekawe nawarstwienia. Informacje ich nie zawsze zresztą były zbyt ścisłe, niekiedy ubarwiane fantazją ludoznawców amatorów, którzy w dobrej z pewnością wierze fałszowali zapisywane teksty. A wreszcie, nie orientowali się oni zbytnio, jakiego typu dane mogą mieć istotne znaczenie dla badań nad dawną religią ludów słowiańskich. Stąd też dwudziestowieczny, znakomity badacz kultury ludowej Słowian, Kazimierz Moszyński, twierdził, że za jedną modlitwę chłopskiego ofiarnika można by bez szkody oddać setkę pieśni, które z takim zapałem notowali ludoznawcy tamtych czasów.

Bardzo poważnie rozwinęły się badania nad wierzeniami religijnymi dawnych Słowian w początkach bieżącego stulecia. Przyniosły one kilka bardzo znaczących prób syntezy. Ze strony rosyjskiej dał je Jewgienij Wasiljewicz Aniczkow, ze strony czeskiej – Lubor Niederle, ze strony polskiej – Aleksander Brückner. Dziś, w kilkadziesiąt lat po tych wielkich syntezach, ze smutkiem trzeba stwierdzić, że trud znakomitych zresztą uczonych, w znacznej części był zmarnowany. „Historia badań nad religią Słowian jest historią rozczarowań” – tak oto przed kilku laty pisał doskonały znawca przedmiotu Stanisław Urbańczyk. Liczne badania przyczynkowe nad religią Słowian obaliły cały szereg pozornie ustalonych pewników, podawanych w znakomitych zdawało się syntezach wielkich badaczy tych zagadnień z początków bieżącego stulecia. O ile też dziś cytuje się prace Aniczkowa, Niderlego i Brücknera, to tylko jako dawniej bardzo istotne, a dziś już przestarzałe pozycje w dziejach badań z zakresu historii i religioznawstwa. Natomiast już bardzo rzadko współcześni autorzy powołują się na poglądy tych badaczy. Znakomite ongiś dzieła dziś już prawie zupełnie straciły na znaczeniu.

Otóż przytoczyć tu mogę żartobliwą uwagę wypowiedziana przez pewnego specjalistę z zakresu badań nad religią Słowian w nieoficjalnych rozmowach, po jednej z naukowych konferencji. Stwierdził on, że w miarę rozwoju badań nad religią Słowian, wiemy o niej coraz to mniej. Bezsprzecznie, w tym paradoksie tkwi dużo prawdy. W ostatnich latach badania nad tymi problemami przyniosły sporo nowego materiału, jednocześnie jednak obaliły wiele dawnych poglądów, uważanych poprzednio niemal za niezbite.

Dziś zdajemy sobie sprawę, że o religii Słowian dużo nie wiemy, znalezienie nowych przekazów pisanych do tych zagadnień jest już mało prawdopodobne. Ze względu na olbrzymie zmiany gospodarcze, społeczne i kulturalne zachodzące na wsi we wszystkich krajach słowiańskich, nie można już liczyć na pozyskanie nowych źródeł etnograficznych, które by swymi korzeniami sięgały do przedchrześcijańskich wierzeń. Natomiast można jeszcze liczyć na nowe źródła archeologiczne. Z pewnością odsłonią one jeszcze niejedno miejsce kultu, oraz rozszerzą nasze informacje o drobnych przedmiotach związanych z wierzeniami magicznymi. Trudno jednak przypuszczać, aby na ich podstawie można się było pokusić o jakąś bardziej syntetyczną rekonstrukcję religii Słowian. Stąd też wypływa pewien, dość zresztą umiarkowany, pesymizm wielu uczonych co do dalszych możliwości badawczych w tym zakresie.

Mówiąc o religii dawnych Słowian, pamiętać trzeba, że nigdy nie została ona zweryfikowana. Prawdopodobnie istniały bardzo duże różnice w wierzeniach, nie tylko pomiędzy poszczególnymi większymi kompleksami ziem słowiańskich, ale nawet i między terenami zamieszkiwanymi przez poszczególne plemiona, a niekiedy być może nawet pomiędzy poszczególnymi osadami.

Zapewne znacznie bogatszy był świat kultów ludów południowosłowiańskich, które w trakcie swych dalekich wędrówek wchłonęły wiele wierzeń typowych dla innych kultur i religii niż np. panteon bóstw i istot demonicznych zachodnich Słowian, na których tak silnie nie oddziaływały obce wpływy.

Dla poruszanej jednak w tej książce tematyki nie tylko znaczenie ma sprawa najważniejszych bóstw, w jakie wierzyli dawni Słowianie, ale problemem dość istotnym jest sprawa prastarych wierzeń w istoty demoniczne.

We wszystkich częściach kuli ziemskiej ludzie w ciągu długich stuleci ukształtowali, mniej lub bardziej bogaty, nadzmysłowy świat wierzeń religijnych i demonicznych. Prawie zawsze linia przedziału między religią a demonologią była bardzo zatarta, niewyraźna i trudna do przeprowadzenia. Natomiast zasada nakazująca o religiach pisać z należytym szacunkiem powodowała, że badacze zajmujący się tymi zagadnieniami w sztuczny nieraz sposób starali się tworzyć granice między tymi dwoma tak bliskimi i zachodzącymi na siebie dziedzinami. Doprowadzić to musiało do bardzo licznych niekonsekwencji. Tak więc np. diabeł z rozważań teologicznych to była domena religii, natomiast diabeł z wierzeń ludowych należał do demonologii ludowej. W rzeczywistości przecież różnice między tymi zakresami były nieistotne, a polską demonologię ludową XIX i pierwszej połowy XX w. traktować można jako część składową katolicyzmu ludowego tamtychczasów.

W wielu religiach, zarówno prymitywnych, jak i dośćpoważnie już rozwiniętych, obok wiary w bóstwa wyższego rzędu, istniała również wiara w bóstwa niższego rzędu, odgrywające role negatywne, zw. demonami (od greckiego słowa „dajmon”). Demony występowały w przedchrześcijańskich religiach Słowian. Demony znane były światu chrześcijańskiemu. Negatywne znaczenie słowa „demon” spowodowało, że teologia katolicka dość wyraźnie wydzieliła duże dziedziny wiedzy, a więc angelologię, naukę o aniołach oraz demonologię, naukę o diabłach i ich wspólniczkach – czarownicach. Dla wielu natomiast religioznawców są tylko dwa działy jednej dziedziny wiedzy religijnej. Skłonni są też oni dzielić demonologię na demonologię pozytywną, a więc o demonach pozytywnie ustosunkowanych do człowieka, oraz demonologię negatywną, a więc o demonach negatywnie ustosunkowanych do człowieka.

Możliwości prowadzenia szerszych badań nad dawną demonologią słowiańską ocenić należy za znikome. Materiały źródłowe do tego zagadnienia są bowiem nadzwyczaj skąpe. Drobne informacje, jak np. o wierzeniach w wilkołactwo znaleźć można w Dziejach Herodotaz Halikarnasu z V w. p.n.e., dotyczą one ludów zamieszkujących wówczas dorzecze Dniepru, o których zresztą trudno nawet powiedzieć, czy były słowiańskie. Trochę niezbyt ścisłych informacji dotyczących demonologii ludów, które można by uważać za słowiańskie, podawał w swej Historii wojen Prokop z Cezarei (VI w. n.e.). Ułamkowe informacje na ten temat podawali różni pisarze z X-XIII w., a więc arabscy, jak np. Abu-Hamidal Andaluzi, al-Qazwini, kronikarze duńscy i niemieccy, jak np. Sakso Gramatyk, Helmold, Adam Bremeński, Thietmar, ruski latopisiec Nestor. Pod znakiem zapytania pozostaje sprawa wartości dla badań nad tymi zagadnieniami poradnika dla spowiedników, brata Rudolfa z Bud Raciborskich na Śląsku z XIII w. A wreszcie pewne znaczenie dla tego zagadnienia mogą mieć staroruskie byliny lub Słowo o pułku Igora.

Naturalnie wartość tych przekazów źródłowych była bardzo różna. W znacznym stopniu pisali je ludzie nieznający zbyt dobrze Słowiańszczyzny, którzy powtarzali jedynie zasłyszane plotki.

Również i późniejsze informacje o wierzeniach demonicznych chrześcijańskiej, średniowiecznej Słowiańszczyzny rzadko przynoszą ciekawsze informacje. Może jedynie niektóre zapiski średniowiecznych kronikarzy dotyczących pojawiania się diabła czy kar, które on wymierzał znanym grzesznikom, dają nam pewne informacje o istniejących wówczas wierzeniach z zakresu demonologii.

Na podstawie różnego typu źródeł, pochodzących zresztą z różnych okresów, można sobie wyrobić pogląd, że w religii dawnych Słowian, obok licznego panteonu bóstw ustosunkowanych pozytywnie do ludzi, być może nawet odrębnych dla poszczególnych plemion słowiańskich, szeroko rozpowszechnione były wierzenia o demonach. Znajdowane w czasie poszukiwań archeologicznych czaszki przebite żelaznymi gwoździami lub drewnianymi klinami czy szkielety z przebitymi piersiami, prawdopodobnie wskazują na rozpowszechnienie wierzeń w upiorystrzygonie. Pewne, pozornie błahe i niezbyt konkretne informacje obcych podróżników lub kronikarzy mogą świadczyć o tym, że w przedchrześcijańskiej demonologii słowiańskiej dość istotną rolę odgrywały wierzenia w wilkołaki, jędze itp. Z pewnością wiele było w niej elementów, które przetrwały niemal do naszych czasów. Nie wolno jednak pozwalać sobie na bardzo daleko idące uproszczenia, które występują nawet w niektórych pracach naukowych lub popularnonaukowych, że np. wierzenia w upiory strzygonie lub wilkołaki były w czasach przedchrześcijańskich niemal takie same, jak np. w XIX lub w pierwszych latach XX w. Pewne elementy z pewnością mogły w nich przetrwać przez długie stulecia, inne natomiast uległyolbrzymim zmianom.

Z drugiej jednak strony pamiętać trzeba o dość istotnym zjawisku, a mianowicie o degradacji bóstw dawnej religii do roli wcieleń szatana lub też istot demonicznych. Już w drugiej połowie XII w. Helmold w swojej Kronice Słowian opisując wierzenia Pomorzan w przededniu zaprowadzenia tam chrystianizmu, mówiąc o tzw. „złym bogu” zwanym „Czernebok”, nazywa go diabłem („Diabeł”). Z kolei dość powszechna stała się tzw. interpretatio christiana, która nakazywała duchownym chrześcijańskim widzieć w dawnych bóstwach wcielenia sił piekielnych.

Nowa religia nie przyjmowała się w sposób prosty i łatwy. Przywiązani do dawnych wierzeń ludzie patrzyli z przerażeniem na niszczenie dawnych miejsc kultu. Oto jak np. jeden z autorów Żywota św. Ottona z Bramberguopowiadał o ich likwidacji: „A zaiste przyjemnie było patrzeć, jak posągi nadzwyczajnej wielkości i rzeźby wykonane z niewiarygodną sztuką, które kilka par wołów zaledwie poruszyć zdołało, z obciętymi rękami i nogami, wydłubanymi oczami, odbitymi nosami, wleczono przez most do ognia, a przy tym stali czciciele bałwanów i z wielkim jękiem wołali, aby dopomóc bogom i pod mostem utopić niecnych burzycieli ojczyzny”.

Zwolennicy dawnej religii próbowali niekiedy ukrywać posążki dawnych bóstw. Autor Żywota św. Ottona opowiada o tym, że po zniszczeniu w Wolinie świątyń i posągów bóstw, dawni kapłani wykradli złoty posążek Trzygłowa, który w dość odległych stronach umieścili w wydrążonym pniu drzewa pod opieką pewnej wieśniaczki.Biskup jednak dowiedziawszy się o tym, wysłał w te okolice swego człowieka, który pozyskawszy zaufanie owej kobiety, dotarł do pnia drzewa, w którym przechowywany był posążek.

Dawni pogańscy bogowie schodzili więc do podziemia. Kulty przybierały niekiedy charakter tajnych. Trzeba było uważać, aby wiadomości o nich nie doszły do władz państwowych lub kościelnych, które nadzwyczaj surowo karały wyznawców dawnej religii. Jednak czciciele zdegradowanych bóstw wciąż mieli nadzieję, że znienawidzone chrześcijaństwo upadnie i powrócą dawne, dobre czasy. Znana jest sprawa tzw. reakcji pogańskiej, która miała miejsce na wielu terenach Polski w drugim ćwierćwieczu XI stulecia. Domyślać się można, że po stłumieniu tego ruchu prześladowanie wyznawców dawnej religii przybrało jeszcze na sile. A wszelkiego rodzaju czynności kultowe przyjmowały jeszcze bardziej tajnycharakter.

Przez długi czas zapewne działały obok siebie dwie antagonistyczne religie: oficjalna chrześcijańska i pogańska, zepchnięta do podziemi. Nawet z terenu Śląska, gdzie chrześcijaństwo najmocniej zapuściło korzenie, znane są fakty utrzymywania się jeszcze przez kilka stuleci reliktów wierzeń pogańskich.

W trudnej walce z bóstwami przedchrześcijańskimi, kler katolicki używał bardzo często argumentów mających zdyskwalifikować konkurentów jako czcicieli szatana. Coraz silniej utrwalał się pogląd, że dawni bogowie czy nawet pomniejsze bóstwa z czasów pogańskich, to nikt inny tylko mieszkańcy piekieł. Nie jest zresztą kwestią przypadku, że najbardziej typowe postacie diabłów polskich, których imiona znane były jeszcze w XIX w., Boruta i Rokita, jak można sądzić z etymologii ich imion to prawdopodobnie dawne przedchrześcijańskie bóstwa czy też demony leśne lub łąkowo-bagienne (pochodzenie słowa „Boruta” od boru, a „Rokita” od rokiciny). Nie bez znaczenia jest wreszcie i to, że w szesnastowiecznym druku pt. Postępek prawa czartowskiego przeciwko narodowi ludzkiemu w zamieszczonej bogatej liście diabłów spotykamy zarówno nazwy znanych z późniejszego okresu czasu istot demonicznych, jak np. Wilkołak, Latawiec, Odmieniec, Jędza, jak również i nazwy znane z dawnej mitologii słowiańskiej, jak np. Dziewanna, Marzana czy też nawet z dawnych legend, jak np. Wenda (Wanda?). Warto również wspomnieć, że wśród wymienionych tam nazw diabłów spotykamy również Beruta, którego być może należałoby identyfikować jako późniejszego Borutę. Naturalnie tłumaczyć to można tym, że niektóre z tych nazw zaczerpnięte zostały z pseudouczonych wywodów o dawnej religii przedchrześcijańskiej Jana Długosza (np. Dziewanna, Marzana). Raczej jednak można przypuszczać, że nazwy te wywodziły się z dawnych ludowych wierzeń, będących reliktami religii pogańskiej.

Polskie wierzenia demonologiczne wywodzące się ze średniowiecza kształtowały się następnie w różny sposób. Z jednej strony kontynuowana była przedchrześcijańska wiara w upiory strzygonie, wilkołaki i inne bliżej nam nieznane istoty demoniczne. Z drugiej zaś strony do kręgów demonologii negatywnej zepchnięte zostały niektóre pomniejsze postacie ze świata słowiańskich wierzeń przedchrześcijańskich, a więc różne bóstwa opiekuńcze, czy nawet może postacie pierwszoplanowych ongiś słowiańskich bogów. A wreszcie nie można lekceważyć wpływów chrześcijaństwa. Rozpowszechniło ono na naszym terenie zapożyczone z innych terenów postacie diabłów i ich wspólniczek – czarownic. Być może już w średniowieczu do polskiej demonologii ludowej weszły pewne postacie zapożyczone z obszarów niemieckich, a więc postacie krasnoludków (skrzatów, chobardów i in.). Na nieszczęście o polskich średniowiecznych wierzeniach wiemy bardzo mało. I w znacznym stopniu opierać się tu musimy na niemożliwych już do sprawdzenia przypuszczeniach.

Nie bez znaczenia może być wreszcie nazwa „ubożę, ubożęta”, którą nadawano opiekuńczym demonom domowym. Według niektórych językoznawców (Stanisław Rospond) przedrostek u- jest w pewnym stopniu odpowiednikiem nie-, i oznacza negację. A więc ubożę to mniej więcej do samo co niebożę, biedne, biedactwo. Nasuwa się więc przypuszczenie, że nazwa ta powstała już po zaprowadzeniu chrześcijaństwa, kiedy to dawne opiekuńcze demony domowe, być może duchy przodków, zepchnięte zostały do kręgów zakazanego kultu i uznane za biedactwa, które jednak tym, którzy im pomagali i wystawiali w kącie izby lub sieni miseczki z jadłem, przysporzyć mogły dostaku i bogactwa.

Odnośnie średniowiecznych wierzeń demonologicznych przeważnie operować można jedynie przypuszczeniami. Natomiast rzeczywista wiedza z tego zakresu jest nikła.

 

 

 

 

 

 

PIEKIELNE IMPORTY Z ZACHODU

 

 

 

 

 

Dla polskiej demonologii ludowej przełomowe znaczenie miało rozpowszechnienie się na tym terenie chrześcijańskiej wiary w diabły, a następnie również w ich wspólniczki – czarownice. Z pewnością w pierwszych wiekach rozpowszechniania się na naszych ziemiach religii chrześcijańskiej lęk przed groźnymi szatanami nie przybrał jeszcze tak bardzo na sile. Wysuwane są nawet przypuszczenia, że w średniowieczu diabeł traktowany był nieraz jako pewnego rodzaju rekwizyt kościelny, wywołujący mniejszy lęk niż różne istoty demoniczne miejscowego, słowiańskiego pochodzenia. Powoli jednak obydwa nurty zespalały się dość ściśle w jeden kompleks wierzeń.

Typowym zjawiskiem dla wszystkich ludów stojących na niskim stopniu rozwoju kulturowego jest prymitywna wiara w skuteczność różnego rodzaju zabiegów magicznych. Średniowieczna wieś również tkwiła głęboko w tego rodzaju zabobonach, które początkowo w małym stopniu wiązały się z osobą diabła i czarownicy. Można przypuszczać, że polskie gusła średniowieczne miały jeszcze niewiele wspólnego z tym zachodnioeuropejskim schematem. Również czary, o których mówią akta sądów kościelnych z XV wieku, wskazują na małą jeszcze popularność wśród ludu postaci reprezentujących świat piekielny.

Znaczne zmiany nastąpiły dopiero w XVI wieku. Czasy Odrodzenia były w Polsce, podobnie jak w wielu krajach Europy Zachodniej, okresem wielkiego rozkwitu wszelkich nauk tajemnych, wiary w siły nadprzyrodzone itp. Najwybitniejsze umysły tej epoki przepojone były wiarą w zabobony i gusła, a magia cieszyła się olbrzymim powodzeniem. Nawet królowie, jak np. Zygmunt August i Stefan Batory, chętnie korzystali z pomocy astrologów i różnych przedstawicieli nauk tajemnych. Nauki te niewiele miały wspólnego z zabobonami, jakim oddawały się warstwy niższe, ale podtrzymywały specyficzną atmosferę lęku przed siłami nadprzyrodzonymi. Gdy w dużych miastach najwybitniejsze umysły pracowały nad wynalezieniem formuł na fabrykowanie złota lub eliksiru wiecznej młodości, w małych miasteczkach, wsiach i dworkach szlacheckich tym samym powodzeniem cieszył się uczony astrolog krakowski, co i zwykła „wieszcza baba”.W 1600 r. okradziony został ratusz w Bieczu, a ojcowie miasta postanowili wykryć sprawcę włamania przy pomocy czarów i zwrócili się do krakowskiego astrologa, uczonego doktora Fontana oraz do astrologa amatora spod Jarosławia, a także do pewnej ludowej wróżki czy też wróżbity.

Pozornie daleka była droga od nauk tajemnych i nieszkodliwych czarów do ponurych procesów domniemanych sojuszniczek diabła. Powoli jednak zagęszczała się typowa dla tych procesów atmosfera. Otóż powszechnie znanym zjawiskiem niemal u wszystkich ludów na różnych kontynentach była, a niekiedy jest jeszcze dziś, wiara w możliwość wyrządzania zła przy użyciu czarów. W zależności od stopnia rozwoju kultury, religii, tradycji, zwyczajów, a także specyfiki geograficznej, gospodarczej i społecznej, wierzenia te przybierają odmienny charakter.

Od dawna powszechna była zasada, że osoby szkodzące innym czarami należy karać. Za to, że swymi czarami działali no szkodę jednostki czy też całego społeczeństwa, karani byli surowo ludzie w krajach starożytnego Wschodu, jak również w Grecji i Rzymie. Pierwsi chrześcijanie, którym stawiano zarzut uprawiania czarów, padali z tego powodu ofiarą krwawych prześladowań. A później, gdy nowa religia stała się dominująca, dawne przepisy prawne, dające przedtem podstawę do prześladowania chrześcijan, posłużyły teraz do poskramiania ich przeciwników. Wyznawców kultów pogańskich, jako domniemanych czarowników, karano mękami i śmiercią. Germanowie, którzy przyjęli chrystianizm, połączyli w swych wierzeniach rodzime wątki z różnymi zabobonami rzymskimi czy nawet tajemnymi praktykami pochodzenia wschodniego, i stworzyli pojęcie wspólniczki szatana – czarownicy.

Na terenie frankońskiego państwa Merowingów rozpoczęły się procesy czarownic, którym zarzucano stosunki z największym wrogiem świata chrześcijańskiego – szatanem. W tym też czasie (VI-VIII wiek) ustalił się, tak bardzo później rozpowszechniony, typ procesów czarownic. Procesy o czary rozpowszechniły się szczególnie w XV-XVIIwieku na terenie Niemiec, a także na obszarach politycznie lub kulturalnie z nimi związanych. Groźny zabobon krzewił się zarówno wśród ludności katolickiej, jak i protestanckiej. Wspólniczki szatana palono na stosach także na terenie Francji i w innych krajach Zachodniej Europy, a nawet w posiadłościach kolonialnych (np. w Ameryce). Jednak zjawisko to nie występowało tam z taką siłą, jak na terenie Niemiec i obszarów sąsiednich. Stosunkowo rzadko dochodziło do procesów o czary w krajach prawosławnych, które ze względu na pewną izolację kulturalną uniknęły atmosfery procesów domniemanychczarownic.

Jeszcze w XV wieku, gdy w zachodniej Europie płonęły stosy z nieszczęśliwymi ofiarami zabobonu, w Polsce było o tym cicho. Wprawdzie ustawodawstwo kościelne już od dawna występowało przeciwko czarownicom, ale nie traktowało ono czarów jako przestępstwa, za które należało karać śmiercią. W XV i w początkach XVI wieku czary najczęściej nie miały jeszcze nic wspólnego z diabłem. Mimo to zajmowanie się czarami ścigane było przez władze kościelne – traktowane jako przestępstwo przeciwko wierze. W większości wypadków oskarżenie okazywało się nieuzasadnione i obwinioną uwalniano, nakazując tylko złożenie przysięgi, że czarami się nie zajmowała i nie będzie się zajmować. Gdy uważano, że oskarżonej udowodnione zostało zajmowanie się czarami, domagano się od niej publicznego odwołania błędów i złożenia uroczystej przysięgi, że nie będzie się zajmować niedozwolonymi praktykami. Niekiedy stosowano jeszcze pokutę kościelną, najczęściej niezbyt surową. Wypadki grożenia oskarżonym karą śmierci były nieliczne.

Już jednak na przełomie XVI i XVII wieku pojawił się w Polsce nowy rodzaj procesu o czary, ściśle według niemieckich wzorów. Procesy związane z osobą diabla odbywały się już nie przed sądami kościelnymi, lecz świeckimi, najczęściej miejskimi. Prawdo podobnie pierwszy wyrok kary śmierci za czary miał miejsce w 1511 r. w Waliszewie koło Poznania.

W pierwszej połowie XVI wieku procesy o czary przed sądami miejskimi należały do rzadkości. Powoli jednak przedostawać się poczęła z Zachodu atmosfera polowań na czarownice. Procesy o czary rozpowszechniły się najpierw w tych rejonach Polski, gdzie istniały większe skupiska ludności niemieckiej lub w poważniejszym stopniu występowały wpływy kultury niemieckiej, szczególnie zaś na zachodnich ziemiach polskich, które nie wchodziły w skład dawnej Rzeczypospolitej, a więc na Śląsku, Ziemi Lubuskiej i Pomorzu Zachodnim.

Na początku XVII wieku procesy czarownic rozprzestrzeniły się w całej Wielkopolsce i w Prusach Królewskich. Atmosferę panującą w Wielkopolsce doskonale odzwierciedlają słowa współczesnego anonimowego autora: „a iż tymi czasy nasza Wielkopolska nie zwyczajnie zagęściła się na kształt pożarów czarownicami, lubo prawdziwymi, lubo mniemanymi, tak iż na posiedzeniu i schadzkach zwyczajnych o żadnej materyjej nie usłyszysz jako o czarownicach”. Również jednak i na innych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej coraz częściej płonęły stosy.

Groźny zabobon coraz to bardziej rozszerzający się na ziemiach polskich w znacznym stopniu zawdzięczał swój rozkwit ówczesnym specyficznym warunkom gospodarczym, społecznym i kulturowym. Zawieruchy wojenne z drugiej połowy XVII wieku doprowadziły kraj do ruiny gospodarczej i zarazem stworzyły warunki sprzyjające upowszechnieniu zabobonów. Zabiedzeni, głodni ludzie o wiele łatwiej poddawali się złudzeniom, że wszystkie klęski, jakie na nich spadły, należy przypisać złym siłom.Atmosfera podniecenia wywołanego walką z czartem doszła do punktu kulminacyjnego w pierwszym ćwierćwieczu XVIII stulecia. Był to zresztą okres największego upadku gospodarczego i kulturalnego naszego kraju.

Co prawda w drugim ćwierćwieczu XVIII stulecia procesy czarownic są jeszcze nadal częste, ale widać już pewne symptomy zachodzących zmian. Szczególnie większe miasta przestają palić czarownice na stosach, a sędziowie o wiele krytyczniej podchodzą do spraw tego rodzaju. Natomiast w małych miasteczkach i wsiach stosy płonęływ dalszym ciągu, choć już nie tak często, jak w latach poprzednich. Zmniejszenie ilości procesów o czary było następstwem pewnych przeobrażeń kulturowych zachodzących na terytorium Rzeczpospolitej. Coraz częstsza krytyka groźnego zabobonu, wychodząca z różnych kół postępowych, musiała dać pewne wyniki. W trzecim ćwierćwieczu XVIII stulecia groźny przesąd powoli wygasał. Dość istotne zmiany gospodarcze i kulturowe wywarły zbawienny wpływ. Akcja sfer oświeconych poczęła dawać rezultaty. Sądy większych miast z zasady odmawiały rozpatrywania spraw o czary. A również sędziowie w małych miasteczkach wykazywali na tym polu znacznie większą powściągliwość.

Na terenie Polski przyczyny procesów o czary były dość różne. Prawie zawsze zaczynało się od prywatnych oskarżeń osób poszkodowanych, które jakoby na skutek czarów straciły zdrowie, poniosły straty w dobytku itp. Bardzo często procesy o czary brały początek z antagonizmów, jakie istniały wewnątrz społeczności wsi czy małego miasteczka. Niekiedy wiązały się one ze sporami między gospodarzem a jego komornikami. I wreszcie wzajemna nienawiść skłóconych ze sobą sąsiadek mogła być przyczyną wysłania jednej z nich na stos.

Dość często procesy czarownic spowodowane były lękiem, jaki przedstawiciele szlachty żywili przed swymi uciskanymi poddanymi, którzy nie mogąc się zemścić w inny sposób, mogli chwytać siętakiej broni. Spora ilość procesów wiązała się z obawą, że wyzyskiwani chłopi mogą mścić się przy pomocy czarów. Otóż w walce między dworem a wsią czary stanowiły powszechny oręż.Niewygodnego poddanego łatwo było pozbyć się, oskarżając go o czary. Także w pewnych wypadkach ślepo wierzący w ich skuteczność chłopi, nie widząc innych możliwości walki z okrutnym dziedzicem, uciekali się do pomocy „sił nieczystych”. Oto na przykład wioskowa znachorka radziła im zakopać koło dworu tzw. „paskudztwa”, a więc wysuszoną żabę, końską czaszkę itp., co spowodować miało jakoby pewną zgubę złego pana. W niektórych wypadkach torturowani chłopi przyznawali się do tego rodzaju „straszliwych uczynków”, a wizja lokalna kończyła się znalezieniem tych „okropności”. Cóż z tego, że szlachcic oddawał winnych tego „przestępstwa” katu na spalenie, na pewno nic już nie mogło mu przywrócić spokoju. Czasami taki znienawidzony szlachcic wpadał w istną manię prześladowczą, żył w ustawicznym strachu, że ci pozornie bezbronni poddani walczą z nim przy pomocy czarów, i we własnej jakoby obronie wysyłał na stos dziesiątki niewinnych ludzi jako domniemanychwspólników diabła.

Niekiedy znów do procesów czarownic dochodziło na tle niesnasek rodzinnych, a nawet prób pozbycia się przez męża „niewygodnej” żony. Zdarzały się wypadki, że przyczyną procesu stawały się niewinne czary miłosne, mające na celu zachowanie uczuć niewiernego kochanka. Najczęściej jednak wiązały się one z zawodową działalnością znachorek, które szczególnie łatwo mogły być posądzone o konszachty z piekłem.

W XVII i XVIII w. zgodnie z panującymi wówczas prawami tylko kobiety z ludu, a więc chłopki, a takżemieszczanki, mogły być posądzone o czary. Szlachcianki przez swoje urodzenie wolne były od tego rodzaju podejrzeń. Inna rzecz, że niekiedy próbowano wplątać w sprawę o czary biedną szlachciankę, ale zasadniczo było to sprzeczne z obowiązującymi przepisami.

Zarzuty, z jakimi spotykamy się w polskich procesach o czary, wyglądają dziś po prostu humorystycznie, wtedy jednak święcie wierzono w tego rodzaju „zbrodnie”. Tak więc najczęściej zarzucano czarownicy, że przy pomocy diabla odebrała mleko krowom sąsiadki, przyczyniła się do choroby linwentarza, wywołała burzę lub grad czy też niecnymi praktykami spowodowała długotrwałą suszę. Dość często powodem oskarżeń o czary były różne zjawiska fermentacyjne, które zachodziły często niezależnie od woli właścicieli niezbyt czystych naczyń. Kwaśnienie i psucie się piwa lub mleka czy też zły wzrost chleba tłumaczono sobie jako sprawki czarownicy. Wreszcie różnego rodzaju choroby lub „oziębłości” seksualne uważano za skutki „zadania diabła”.

W podobnych wypadkach poszkodowany szukał sprawczyni swych nieszczęść. Znaleźć ją nie było trudno. Opinia publiczna dość łatwo wynajdowała domniemaną czarownicę. Raz wypowiedziane oskarżenie z nadzwyczajną wprost szybkością obiegało całą wieś lub miasteczko i kończyło się najczęściej samosądem lubprocesem.

Sprawy o czary rozpatrywały sądy miejskie. Zasiadający w nich wójtowie i ławnicy opierali się na obowiązujących w polskim prawie miejskim przepisach, które przewidywały dla czarownicy karę śmierci przez spalenie na stosie. Nie każdy sąd miejski czuł się kompetentny do rozpatrywania tego typu spraw, były to bowiem procesy trudne i wymagające od sędziów znajomości przedmiotu, aby nie dali się zwieść różnym sztuczkom czarownicy i jej sojusznika – szatana.

Dlatego gdy proces odbywał się w miasteczku, w którym sędziowie nie posiadali żadnego rozeznania w takich sprawach i nie czuli się na siłach, by przystąpić do walki z mocami piekielnymi, sprowadzano ekspertów z sąsiedniego miasta, którzy mieli doświadczenie w badaniu diabelskich wspólniczek. Niekiedy z większego miasta sprowadzano cały zespół sędziowski, który wraz z katem przystępował do przesłuchania, a następnie osądzenia czarownicy. Najczęściej jednak wystarczył tylko jeden lub dwóch obcych ławników, którzy wespół z miejscowymi sędziami prowadzili całąsprawę.

I oto gdy w spokojnej i cichej Łodzi, której mieszkańcy, choć szczycący się miejskimi prawami, wiedli prawie wiejski żywot i stosunkowo mało stykali się z działalnością „księcia piekieł”, przyszło w 1652 r. sądzić czarownicę, powstała poważna konsternacja. Przedstawiciele miejskiego samorządu nie mieli w tej dziedzinie żadnego doświadczenia. Postanowiono więc poprosić sąsiadów z pobliskiego Rzgowa. Tamtejsze władze skierowały dwóch przedstawicieli, którzy z pewnością na swym terenie owocnie prowadzili walkę z czartem, wysyłając na stos jego wspólniczki. Rzgowscy eksperci dziarsko wzięli się do dzieła i z pewnością wraz ze swymi łódzkimi kolegami skazaliby na spalenie miejscową czarownicę Zofię Strasibótkę, gdyby nie przykry dla nich fakt, że na skutek tortur umarła ona w trakcie śledztwa. Naturalnie wytłumaczyć to można było perfidią czarta, który udusił lub pomógł się udusić swej kobiecie, aby zdołała uniknąć spaleniana stosie.

Również mieszkańcy miasta Koźminka nie mieli zbytniego zaufania do własnego sądu miejskiego i w sprawach o czary zwracali się do sędziów z Warty, cieszących się sławą ekspertów. W roku 1728 sąd wójtowski z Warty rozpatrywał kilka spraw dotyczących czarów w Koźminku. Wypadki sprowadzania ławników z obcych miast dla osądzenia spraw o czary zdarzały się jednak dość rzadko. Musimy bowiem pamiętać, że pomiędzy poszczególnymi miasteczkami od wieków toczyła się rywalizacja i istniały różne spory i zaognienia, nie wypadało więc przyznawać się publicznie do ignorancji w tak ważnym dzialesądownictwa.

Zdarzały się również wypadki, że sąd miejski dokooptowywał do swego grona na okres trwania jednej tylko sprawy jakiegoś miejscowego obywatela, który uczestniczył już poprzednio w procesach o czary lub też z jakichkolwiek innych przyczyn cieszył się opinią fachowca w sprawach diabelskich. Takie powoływanie miejscowego specjalisty nie naruszało powagi i godności sądu miejskiego i dlatego przedkładano to nad sprowadzenie kogoś z zewnątrz.

W XVII i XVIII w. w praktyce sądów miejskich spotykamy dwojakiego rodzaju procesy dotyczące czarów. Jeden to właściwie procesy czarownic, drugi – to o wiele częstsze sprawy o niesłuszny zarzut uprawiania czarów. Obawa przed posądzeniem była tak wielka, że każdy, kogo dotknął najlżejszy choćby zarzut tego rodzaju, wolał od razu zabezpieczyć się przed następstwami i sam oskarżał oszczercę. Przy posądzeniu o czary chodziło najczęściej o jakieś nieopatrznie wypowiedziane słowa czy obrzucenie kogoś wyzwiskami, czasami jednak były to oskarżenia wielkiego kalibru: spowodowanie śmierci lub choroby przez czary, „zadanie diabła” itd. Oszczerca, który wysuwał nie dość umotywowane zarzuty, stawiał się w kłopotliwym położeniu. Czasami próbował się zaprzeć wypowiedzianych słów, najczęściej jednak, nie mogąc przedstawić dowodów, zostawał ukarany.

Kary nakładane na tych, którzy nie zdołali udowodnić swego zarzutu, były nadzwyczaj niskie w porównaniu ze skutkami, jakie mogły za sobą pociągnąć takie nieopatrzne podejrzenia. Pomówienie o czary karano najczęściej grzywną pieniężną na rzecz kościoła i sądu, ewentualnie także na rzecz zamku lub władz miejskich. Do tego często dochodziła jeszcze pokuta kościelna, obowiązek złożenia świec na ołtarzu, publiczne przeproszenie pokrzywdzonego, a nawet „odszczekanie” zarzutu. W Turku pewna mieszczka musiała odszczekać swe oskarżenie na czterech rogach ratusza. W Dobrej jeszcze w 1781 r. pewien młodzian „żonie Jakuba, brata swego, zadał czarostwo, że mu od krowy jego mleko odebrała”. Później jednak „się zreflektował, przyznał sobie, że to ze złości mówił”. Sąd miejski, „ unikając dalszej i większej obrazy i zemsty Pana Boga”, nakazał, aby ów młodzieniec, rzucający niesłuszne zarzuty, „na dalsze pożycie swoje był ostrożniejszym, a nie szarpaczem sławy, honoru tak braterskiego, jak sąsiedzkiego i innych… aby w pół rynku publicznie sławę, honor i dobrą reputacyją odwołał i co wymówił gębą, aby w gębę nazad wziął; na więzienie aby zasiadł na cały tydzień i nie wychodząc z więzienia aby najprzód za takową kalumniją stronę nadgrodził”. W Uniejowie w roku 1758 pewien mieszczanin oskarżył swą sąsiadkę o różne praktyki „czarowskie”: „iż mleko przez gacie męskie cedziła…, że jajca w beczce moczy”, więc „za taką lekkomyślność… aby dał (na) ratusz grzywien 5 i więzienie przez 2 dni aby zasiadł, to jest w przyszły poniedziałek i wtorek, i z niego nie schodził, póki zadość nie uczyni.”

Niekiedy jednak wyroki w tych sprawach były surowsze. Na przykład w Szczercowie za fałszywy zarzut „w słowach zadanych czarostwa, a nie dowiedzionych” oskarżony skazany został na 150 plag pod pręgierzem.

W XVII i XVIII w. powszechnie przyjęta była zasada, że sprawy o czary wnosili do sądów miejskich prywatni oskarżyciele. „Poszkodowany przez czary” skarżył się zwykle, że czarownica zadała diabła lub szkodziła na zdrowiu jemu lub komuś z członków jego rodziny. Niekiedy czary miały na celu zniszczenie materialne oskarżającego lub pozbawienie go majątku. Poszkodowany udawał się wtedy do wójta lub innego dostojnika miejskiego ze skargą. Jeśli oskarżenie wydawało się słuszne, przeważnie od razu, nim się wieść o tym rozeszła po mieście, aresztowano domniemaną czarownicę i osadzano ją w miejscowym więzieniu. Rozpoczęcie dalszych badań zależało od różnych okoliczności.

Sądy miejskie nie zawsze przyjmowały bez zastrzeżeń wszystkie oskarżenia o czary. Niekiedy sąd pobieżnie rozpatrzywszy sprawę, odrzucał oskarżenie, a niefortunnego oskarżyciela skazywał na karę cielesną lub pieniężną. Z pewnością najważniejszą rolę odgrywało tu stanowisko społeczne i opinia oskarżonego. Jeśli oskarżenie wniesione było przez człowieka nieposiadającego wpływów ani odpowiedniego stanowiska społecznego, a skierowane było przeciwko osobie cieszącej się ogólnym szacunkiem, wtedy łatwo było całą sprawę zbagatelizować i przejść nad nią do porządku dziennego. Czasami sąd, chcąc się upewnić o niewinności oskarżonej, a nie mając zamiaru brać jej na tortury, domagał się przedstawienia świadków, którzy by wydali o niej odpowiednią opinię. Oskarżona zjawiała się wtedy w sądzie w asyście sześciu świadków, którzy stwierdzali jej niewinność. Jeśli w mniemaniu sędziów wina oskarżonej nie była zbyt jasna, sąd udzielał jej tylko napomnienia i przestrzegał, że w razie powtórnej skargi oddana zostanie w ręce kata. Miało to miejsce przeważnie w małych miasteczkach, które nie posiadały własnego „mistrza sprawiedliwości”. Musimy bowiem pamiętać, że wypożyczenie kata z drugiego miasta nastręczało nieraz pewne trudności i narażało na znaczne koszta.

W olbrzymiej większości wypadków oskarżenie o czaryznajdowało jednak uznanie u sędziów, a po uwięzieniu domniemanej sojuszniczki diabła sąd mógł przystąpić do dalszych badań. Zgodnie z praktyką prawną przyjętą w zachodniej Europie, pierwszą czynnością związaną z badaniem posądzonych o czary kobiet było przeprowadzenie tzw. prób, które miały wykazać ich niewinność lub słuszność oskarżenia. Próby te wywodziły się ze średniowiecznych sądów bożych. W zachodniej Europie stosowano wiele rodzajów tych prób. W procesach o czary najbardziej rozpowszechnioną była próba wody. Czasami stosowano i inne próby, a więc próbę ognia lub nakłuwania,ważenia, łez i inne.

Próba wody mogła być przeprowadzan w dwojaki sposób: jako pławienie lub rzadziej jako tzw. kąpiel. Ów drugi sposób stosowano najczęściej wobec opętanych przez diabła. Niekiedy brano też do kąpieli kobiety posądzone o spółkę z diabłem. Do tego rodzaju zabiegu używano przeważnie dużej kadzi. Woda powinna być przecedzona przez prześcieradło, które służyło jako swego rodzaju filtr przed diabelskimi siłami. Można zresztą spotkać różne lokalne sposoby przeprowadzenia kąpieli, jak święcenie wody, puszczanie na nią zboża, spróchniałych kości, kamyków. Niekiedy poświęconą wodę przepuszczano przez prześcieradło i na tym filtrze badano, co pozostało po kąpieli. Zabieg taki posiadał podwójne znaczenie: mógł służyć jako dowód stosunków z szatanem, bądź stosowano go w tym celu, aby przedstawiciel piekieł opuścił ciało oskarżonej i nie udzielał jej żadnej pomocy.

W polskich procesach czarownic bardzo szeroko rozpowszechniona była próba pławienia, chociaż niekiedy była ona kwestionowana przez niektórych pisarzy z zakresu teologii lub prawa. W mniemaniu ludzi tamtych czasów przy pomocy pławienia można było wykryć domniemane wspólniczki szatana. Oto np. dziedzic, chcąc wykryć czarownicę, nakazywał pławić po kolei wszystkie kobiety ze swojej wsi. Najczęściej jednak pławiono kobiety już podejrzane o czary. Związane sznurami spuszczano na wodę – jeśli szły na dno, były niewinne, jeśli utrzymywały się na powierzchni, było to dowodem, że woda nie chce przyjąć diabelskich wspólniczek. Powszechnie zresztą uważano, że czarownice po ślubie z szatanem stają się bardzo lekkie i na skutek tego nie mogą tonąć. Podczas pławienia większość delikwentek szła na dno. Na skutek jednak specjalnego układu związanego ciała, wełnianych spódnic i fartuchów, niektóre kobiety utrzymywały się przez pewien czas na powierzchni. Stanowić to mogło dość istotny argument dla poddania oskarżonej torturom, czyli tzw. wówczas „badaniom corporalnym”.

Do rozpoczęcia właściwych badań oskarżona osadzona była w tzw. kłodzie (dybach) lub w specjalnej beczce w wyjątkowo niewygodnej pozycji. Kilkudniowy pobyt w kłodzie lub beczce mógł złamać najsilniejszy organizm. Nic więc dziwnego, że oskarżoną wyjmowano półprzytomną. Zgodnie z wierzeniami przyjętymi z zachodniej Europy, czarownice osadzone w kłodzie lub beczce nie miały kontaktu z ziemią, która mogła być źródłem ich siły. Od chwili uwięzienia, aż do wykonania wyroku nie powinny one dotykać ziemi. Kłody lub beczki pokrapiane były wodą święconą, a niekiedy przytwierdzano do nich kartki z pobożnymi wezwaniami, aby odstraszyć złe moce.

Tortury stosowane w tamtych czasach potrafiły rozwiązać język najbardziej wytrzymałego na ból człowieka. W procesach o czary spotyka się najczęściej tzw. rozciąganie na drabinie, bloku lub ławie. Rozciągniętym kobietom przypalano świecą, rozpaloną blachą, siarką lub w inny sposób boki lub pachy. Niekiedy stosowano tzw. buty hiszpańskie, żelazne formy z wystającymi do środka ostrymi zębami. Zasadniczo każdorazowo tortury nie powinny były trwać dłużej niż godzinę, ale sądy zbytnio tego nie przestrzegały. Nikt nie korzystał z zegarka, a pojęcie tzw. „dobrej godziny” mogło w rzeczywistości dotyczyć znacznie dłuższego czasu.

Jeśli podczas tortur oskarżona przyznała się do wszystkich zarzucanych jej zbrodni, po spuszczeniu z bloku musiała jeszcze potwierdzić swoje zeznania. Nazywało się to „dobrowolnymi” zeznaniami. W olbrzymiej większości wypadków oskarżone potwierdzały wszystkie samooskarżenia, jakie na siebie rzucały w czasie tortur. Można przypuszczać, że strach przed dalszymi torturami był większy niż przed śmiercią na stosie. Jeśli jednak oskarżona nie przyznała się do stawianych jej zarzutów, sędziowie zarządzali następne tortury. Niekiedy wreszcie oskarżona, która do wszystkiego przyznała się już na pierwszych torturach, wysyłana była na drugie, sędziowie mieli bowiem nadzieję, że się dowiedzą o jeszcze innych jej „zbrodniach”. Zgodnie z obowiązującym w sądach miejskich zwyczajem, tortury można było powtarzać trzykrotnie. Przeważnie wystarczały tortury dwukrotne. W niektórych jednak wypadkach sądy w małych miasteczkach nakazywały nawet czterokrotne stosowanie badań.

W świetle ówczesnej praktyki sądowej jedno badanie przy pomocy tortur powinno było być oddzielone od drugiego całodniową przerwą, bardzo często jednak sędziowie nie przestrzegali tego, szczególnie wtedy, gdy proces odbywał się na wsi. Starali się oni wówczas skomasować wszystkie badania w ciągu jednego dnia lub najwyżej przeciągnąć je na dwa dni. Jeśli proces toczył się w mieście, badania przy pomocy tortur, czyli tak zwane „corporalne”, odbywały się nieraz w odstępach znaczniedłuższych.

W tamtych jednak czasach lęk przed torturami był tak silny, że zdarzało się często, iż oskarżona wytrzymawszy kilkakrotne nawet tortury, w pewnym momencie załamywała się i już „dobrowolnie” przyznawała się do wszystkich stawianych jej zarzutów.

Podczas badań starano się wydobyć od oskarżonych wiadomości o ich wspólniczkach, które wraz z nimi bywały na czartowskich bankietach na Łysej Górze. Bardzo często się to udawało. Znając skuteczność takich badań, nie można się dziwić, że torturowana kobieta wymieniała podpowiadane jej imię domniemanej wspólniczki. A może i sama chciała oskarżyć którąś ze znienawidzonych sąsiadek, aby cierpiała tak jak ona? Nazywało się to „powołaniem”. W następstwie takiego „powołania” można byłorozpocząć proces kolejnej domniemanej wspólniczki szatana. Nieraz taka „powołana czarownica” w czasie tortur „powoływała” dalsze jeszcze wspólniczki, a tamte znów jeszcze inne. A tragiczny łańcuszek pociągał za sobą męki i śmierć na stosie wielu najzupełniej niewinnych kobiet.

Wyroki w procesach o czary prawie zawsze nakazywały spalenie oskarżonej na stosie. Niekiedy łagodzono wyrok w ten sposób, że ścięta miała ona być przez kata, a dopiero ciało spalone na stosie. Zdarzały się jednak również wypadki obostrzenia kary, na przykład gdy czarownica przyznała się do świętokradztwa. Wówczas skazywano ją najpierw na upalenie ręki lub obydwóch rąk, którymi się miała dopuścić świętokradztwa, a następnie dopiero spalona miała być na stosie. Często córki lub siostry skazanych kobiet zostawały przez kata skazane na chłostęi wypędzone ze wsi, a powrót zabroniony był pod groźbą stosu. Obawiano się bowiem, że mogły nauczyć się sztuki czarowania od swych matek lub sióstr.

Rzadko zdarzały się wypadki, że sąd uniewinniał oskarżone. Przeważnie miało to miejsce, gdy domniemana czarownica postawiona została przed sąd na skutek „powołania” lub dość słabo umotywowanego w mniemaniu sędziów oskarżenia. Jeśli taka kobieta na pierwszych torturach nie przyznała się do niczego, sąd rezygnował niekiedy z dalszego badania, a oskarżonej nakazywano złożenie przysięgi, że nie zajmowała się nigdy czarami, które miałyby szkodzić ludziom. Niekiedy w uwolnieniu oskarżonej głos decydujący miał pan wsi, który początkowo może będąc pewny o winie oskarżonej, zgodził się na oddanie sprawy w ręce sądu, później jednak nabrał przekonania, że oskarżenie było niesłuszne. Wreszcie opinia i poręczenie gromady mogły spowodować uwolnienie. Oto na przykład w 1693 r. przed sądem miasta Uniejowa toczyła się sprawa o czary Katarzyny Kurdyszanki. Sąd miejski zwrócił się w tej sprawie do dzierżawcy klucza uniejowskiego Wojciecha Żdziarskiego.Dzierżawca wzywał po kolei chłopów z tej wsi, z której pochodziła dziewczyna, aby wydali o niej odpowiednią opinię. „Wszyscy zeznali od starszych aż do młodszych, że żadnej noty ani nijakich poswarków nie słyszeli przez te czasy”. Wypytywano się również o rodzinę dziewczyny.„Którą to dziewczynę, nie rozumiejąc ani nie wiedząc nic na nią złego, coby miało szkodzić, wzięli na porękę swoją, co jeżeliby na potym miała komu szkodzić, tedy obiecują ją na każde prawo, kiedy tego będzie potrzeba, stawić”. Poręka gromady uwolniła więc Katarzynę od tortur i śmierci.

Wykonanie wyroku odbywało się publicznie, przeważnie następnego dnia po jego wydaniu. Tak jak i w innych krajach, stanowiło to prawdziwe widowisko dla całej okolicy. Przy tego rodzaju egzekucji bywało po kilka tysięcy widzów. Chcąc wywołać większe wrażenie wśród gapiów, niekiedy stos układano nad wykopanym dołem i w pewnej chwili zapadał się on jakby pod ziemię, co miało wywołać wrażenie, że piekło pochłonęło wspólniczkęszatana.

Odrębny problem stanowi sprawa samosądów. Z pewnością zdarzały się one często, na ogół jednak bardzorzadko zachowały się w źródłach wiadomości o tego rodzaju sprawach. W mniemaniu ludzi tamtych czasów samosąd uważany był za pewnego rodzaju bezprawie. Przypuszczać jednak można, że nikt wówczas nie pociągał do odpowiedzialności uczestników samosądów, którzy utopili, zabili kijami lub nawet samorzutnie spalili na stosie oskarżoną o czary kobietę.

Już od pierwszej połowy XVII w. zaczyna występować w literaturze polskiej nurt walki z rzucającymi się w oczy nadużyciami, do jakich prowadziły procesy o czary. Autorzy początkowo dość nieśmiało negując powszechnie przyjętą wiarę w diabły i czarownice, występowali jednak przeciwko tym nadużyciom,

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej