W 80 lat dookoła Polski - Daniel Passent - ebook + książka

W 80 lat dookoła Polski ebook

Daniel Passent

4,3

Opis

Autorski wybór tekstów Daniela Passenta, które ukazywały się w POLITYCE w latach 1965-2018. Zapraszamy do spaceru przez kilkadziesiąt lat polskiej historii z klasykiem felietonu.

„Był Passent, przez wszystkie lata uprawiania swego ironicznego i złośliwego pisarstwa, krytykowany, pomawiany, atakowany z każdej politycznej i ideologicznej strony. Z tego zbioru da się odczytać dlaczego : otóż Daniel Passent jest radykalnym – jak byśmy dziś powiedzieli – symetrystą, poszukiwaczem złotego środka, zasadniczo zdystansowanym wobec każdej historycznej epoki , jakby wciąż zdziwionym, że można tak brzydko i źle się różnić. (…). Co prawda, mam wrażenie, że Jego symetryzm ostatnio słabnie , ale to może być kwestia optyki: po prostu żyjemy w bardzo pokrzywionych czasach, jakby świat zaczął stawać na głowie, tracił kierunki i stałe punkty oparcia. Robi się nieswojo i niedobrze. W tych okolicznościach warto utrzymywać kontakt wzrokowy z Passentem. Regularne przyjmowanie jego felietonów ułatwia powrót do równowagi , a dawka książkowa może nawet działać jak szczepionka”.
Jerzy Baczyński, redaktor naczelny POLITYKI

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BIBLIOTEKA POLITYKI
Tytuł: W 80 lat dookoła Polski
Autor: Daniel Passent
© Copyright by Daniel Passent, 2018
© Copyright by POLITYKA Spółka z o.o. SKA, 2018
Zdjęcie na I okładce: Leszek Zych/POLITYKA
Redakcja: Jacek Kowalczyk
Redaktor prowadzący: Anita Brzostowska
Projekt okładki: Andrzej Barecki
Opracowanie graficzne i layout: Janusz Fajto
Korekta: Krystyna Jaworska, Zofia Kozik
Warszawa 2018
ISBN 978-83-64076-54-1
Wydawca: POLITYKA Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością SKA
ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
polityka.pl, sklep.polityka.pl
Konwersja:eLitera s.c.

PROSTY INTELIGENT W POKRZYWIONYCH CZASACH

Zbiór felietonów Daniela Passenta powinien mieć co najmniej 30 tomów – takich jak ten, który Państwo mają przed sobą – bo przez 60 lat pracy w „Polityce” Daniel opublikował (będzie to trzeba kiedyś dokładnie policzyć) coś między półtora a dwoma tysiącami felietonów. Każdy wydawca miałby ogromny problem, aby z tych 60 lat Passentowej twórczości wybrać ledwie 60 tekstów (przeciętnie jeden na rok), również dlatego, że są one niesłychanie różne formalnie, nastrojowo, tematycznie, osadzone w bardzo różnych czasach i kontekstach. Dlatego to jest wybór Autora. Namówiliśmy Daniela, żeby z okazji obchodzonego w tym roku podwójnego jubileuszu (80-lecia urodzin i 60-lecia pracy w „Polityce”) zrobił nam – i wiernym czytelnikom – prezent, antologię własnych felietonów, wybranych według najbardziej osobistych kryteriów, o które nawet nie będziemy pytać. I to jest pierwsza przygoda z tą książką: pytanie, dlaczego znalazły się tutaj akurat te teksty?

To na pewno nie jest wybór reprezentatywny, nawet w sensie chronologicznym – od razu widać nieregularności, nieobecność całych kilkuleci i zagęszczenie w innych. Wynika to nie tylko z podróży Autora (pobyt w Stanach, kilkuletnie ambasadorowanie w Chile), okresowo luźniejszych związków z pismem, ale także – zapewne – własnych emocji i wspomnień, jakiegoś szczególnego stosunku do niektórych tekstów. Mamy więc serię przezabawnych, satyrycznych „bywalców” z lat 60. i 70., które wyniosły Passenta na szczyty popularności i ustawiły w gronie najwybitniejszych polskich felietonistów XX w. Ale już na przykład lata 80. otwierają w tym zbiorze gorzkie, zupełnie niefelietonowe rozliczenia ze stanem wojennym. Jest tam próba zrozumienia przyczyn rozpadu ówczesnego zespołu redakcyjnego, uczciwa prezentacja argumentów za likwidacją lub wznowieniem tygodnika, deklaracja wiary w sens pisania – jak długo można i jak długo będą czytelnicy. Widać, że mimo upływu trzydziestu paru lat tamten czas, towarzyszące mu spory i emocje są dla Passenta ważne i żywe. Ja bym widział w tym zbiorze więcej felietonów z lat 90. czy z ostatniej dekady, której Passent jest wnikliwym i sarkastycznym komentatorem, ale, jako się rzekło, nie można mieć całego Passenta naraz.

Zresztą – i to kolejna przygoda z tą książką – przecież te felietony już się kiedyś czytało, już zapomniało i nagle wracają, do ówczesnych kontekstów (przywoływanych w krótkich wstępach Autora) dodając dzisiejsze skojarzenia. Nie sądzę, aby Daniel wybierał teksty do tego zbioru według kryterium ich siły aluzyjnej, ale wiele z nich, i to zwłaszcza te dawniejsze, z epoki Gomułki i Gierka, brzmią jak pisane wczoraj. Nasza czasoprzestrzeń się zakrzywiła i w roku jubileuszu Passenta rzeczywistość dostosowuje się do jego starych felietonów: mamy znów kadrowe szachy (pionka postawimy na Orlen, królowa do roszady, laufra zdejmujemy z planszy), ględźby partyjnych sekretarzy, dęte gale ku czci „Towarzysza Pierwszego”, ogłupiającą i ogłupioną telewizję. Mocną puentą zbioru jest bardzo współczesny i bardzo osobisty tekst odnoszący się do ożywionych znienacka – dokładnie pół wieku od pamiętnego, również dla „Polityki”, marca 1968 roku – antysemickich straszydeł.

Znakomitą, jednocześnie poważną i zabawną, analizę twórczości Passenta znajdą Państwo zaraz na następnych stronach, w eseju wybitnego literaturoznawcy prof. Andrzeja Zieniewicza. Profesor tylko potwierdza, że w przypadku Passenta mamy do czynienia z Klasykiem, bez wątpienia jedną z najbardziej wyrazistych autorskich osobowości w historii polskiej prasy. Był Passent, przez wszystkie lata uprawiania swego ironicznego i złośliwego pisarstwa, krytykowany, pomawiany, atakowany z każdej politycznej i ideologicznej strony. Z tego zbioru da się odczytać dlaczego: otóż Daniel Passent jest radykalnym – jak byśmy dziś powiedzieli – symetrystą, poszukiwaczem złotego środka, zasadniczo zdystansowanym wobec każdej historycznej epoki, jakby wciąż zdziwionym, że można tak brzydko i źle się różnić. Polecam ten spacer z Autorem przez kilkadziesiąt lat polskiej historii, opisywanej przez prostego inteligenta z Żoliborza, z myślą o wszystkich innych nieszczęsnych inteligentach z całego kraju. I przypominam, że Daniel Passent wciąż zamieszcza swoje kolejne teksty w „Polityce”. Co prawda, mam wrażenie, że Jego symetryzm ostatnio słabnie, ale to może być kwestia optyki: po prostu żyjemy w bardzo pokrzywionych czasach, jakby świat zaczął stawać na głowie, tracił kierunki i stałe punkty oparcia. Robi się nieswojo i niedobrze. W tych okolicznościach warto utrzymywać kontakt wzrokowy z Passentem. Regularne przyjmowanie jego felietonów ułatwia powrót do równowagi, a dawka książkowa może nawet działać jak szczepionka.

JERZY BACZYŃSKI

Redaktor naczelny tygodnika „Polityka”.

WSTĘP DO WYBORU OPOWIEŚCI O TYM,JAK BYŁO NAPRAWDĘ

Mawiano, że w słusznie minionej epoce „Polityka” była prorządowa na pierwszych stronach, a opozycyjna na ostatnich. Coś podobnego charakteryzuje felietony Daniela Passenta, zresztą w sensie daleko szerszym niż tylko polityczny, bo ich częsty gest polega na zaczęciu od eleganckiego kompromisu, by zaraz go przekłuć jakąś „złośliwością pod sympatycznym uśmiechem”. Na przykład wobec uczonej książki, tak jednak streszczonej, że spod naukowości wystają z niej, niby wiechcie z butów, oczywiste głupstwa. Albo wobec inicjatywy wspaniałej, tyle że jakoś tandetnej. Albo wobec demonstracji niezłomnych przekonań, polegającej na przejściu z reżimowej redakcji do pisma „Niewidomy Spółdzielca”. Passent napisze: „niewidomi przecierają oczy ze zdumienia”.

Przy czym ten pasaż – od wycieniowanej akceptacji do uśmiechniętej złośliwości – często dokonywany w jednym zdaniu, to wizytówka stylu felietonisty. Coś, co sprawia, że czytając, uśmiechamy się, z rozbudzoną wiarą w lepsze jutro. „Społeczność trabanciaży cementuje zbiorowa miłość do automobilu”. „O czymże pisać na warszawskim bruku, żeby na nim nie wylądować?”. „Jak każdy antysemita na swej drodze spotkał nawet przyzwoitych Żydów”. I nie o to chodzi, że to perełki żoliborskiej inteligencji, ale o jakąś wyrażoną w tych zdaniach wnikliwość myśli, w ogóle niemożliwej bez podejścia półserio, bez miękkiego dotknięcia, bez żartu – który jest i stylem, i narzędziem. I jak z Prusa, i jak z Mrożka.

Na pytanie o miejsce Passenta wśród felietonistów XX i XXI wieku trudno odpowiedzieć, bo jego nie charakteryzuje położenie, powiedzmy, między Toeplitzem a Radgowskim czy między Słonimskim a Kisielewskim, ale właśnie ta technika przedstawiania kwestii w teatrze „oficjalnej” zgody i prywatnych wątpliwości. Może w takim pisaniu wyraża się doświadczenie inteligencji czasów PRL (co nie znaczy: „peerelowskiej”), w którym żadna ze spraw nie wyglądała tak, jak ją odgórnie przedstawiano, ale też bez wstępnego kompromisu („a jaką mamy alternatywę?”) żadna nie dawała się zrozumieć. A może niechęć do moralistycznego trafiania w sedno, gdy ono „takie duże”, jak w piosence Młynarskiego. Albo do rewolucyjnego ferworu, w małe ćwierć wieku po końcu rewolucji. Albo do uczoności, gdy każda wydaje się nieusuwalnie zakwaterowana między pseudo- a post-. I wtedy natężamy ucho, by wreszcie coś autentycznego usłyszeć. Ludzki głos?

Profesor Sandauer zapytany o „Okularników” powiedział, że nie wie, czy to jest poezja, ale na pewno arcydzieło. To świetnie pasuje do felietonów Passenta. O Młynarskim mówiono, że śpiewa felietony. Passent nie śpiewa (i dobrze), ale jego felietony bliskie są właśnie temu, co może nie jest poezją, ale na pewno arcydziełem. Arcydziełem czegoś. Może arcydziełem dotknięcia, jak w „Okularnikach” Agnieszki. Dotknięcia czasu? Materii życia? Teraźniejszości? Emocji nie do rozplątania? Sztucznego miodu? Polityki historycznej? Lojalności wobec PRL, z wiedzą, że ustrój do luftu, ale przecież...? Tego, co trudno schwytać, bo ulotne albo zamotane. I może właśnie dlatego zbiór tych „dotknięć”, małych tekstów Daniela Passenta – prześwietny! – jest taki aktualny. Przypomina bukiet z epoki, owszem, ale wzwyż i stromo związany nitką przekory.

Bo Passent z tygodnia na tydzień przez, bagatela, małe 40 lat, notuje raczej to, co nadaje się na spowiedź, niż to, co na cokół. Z upodobaniem voyeura zagłębia się we wstydliwe zakamarki naszych zachowań posągowych. Zamiast, jak prawdziwie narodowy publicysta, wyciągać ze zdarzeń ich głębszy sens, perspektywiczne uogólnienia albo wręcz moralia, najchętniej spisuje to, co dla zbiorowości (w danym czasie) dwuznaczne, śmieszne, nabolałe, albo nie-do-wypowiedzenia, ponieważ odsłaniające jej uczestnictwo w praktykach zbiorowego samozakłamywania. I niekoniecznie chodzi o grzechy śmiertelne; mogą być powszednie, ale zasada taka, że jeśli wszyscy piszą o dramacie stania w kolejce po mięso, to Passent zajmie się pisarzami chętnie stającymi w kolejce po Nagrodę Nobla. Tak że w jego felietonach nie przeglądają się Rodacy noszący twarze jak cenne rzeźby, ale bohaterowie naszych czasów, zwykle postaci jak z kabaretu pod egidą Witkacego – oto moraliści z ostatniej łapanki, dyplomaci z nowego zaciągu, politycy wczorajszego przełomu, kabareciarze jak kameleony, publicyści natchnieni słusznym gniewem (w słusznym czasie), mistrzowie krótkiej pamięci, nad śnieg bielsi nauczyciele młodzieży, żurnaliści spienieni i autorytety w rozdrapie... – a wszystkich znamy z imienia i nazwiska, i każdy świetnie się ma, i każdy pędzi wytykać innym zaszłości w życiorysie. A Passent przez całe lata spisuje z tego annales, kroniki nadwiślańskie, cienkim piórem i w jedynej w swym rodzaju tonacji – żartu, ale zabarwionego takim, jak to Norwid pisał z kreską, współ-czuciem. Czasem zawstydzonym, czasem zdumionym, czasem przestraszonym (głupotą jak Himalaje). Ale – zauważmy – felietonista nigdy nie pisze o nich. Zawsze o nas.

I teraz najważniejsze. Czytając PassentoweW 80 lat dookoła Polski przecieramy oczy ze zdumienia jak ci niewidomi, ile się tych dotknięć nagromadziło przez parę dziesięcioleci, trzy ustroje, sporo miesięcy (Październik, Marzec, Grudzień), kilka transformacji, jeden stan (wojenny), jeden stół (okrągły), jedną rewolucję (solidarnościową) i jak te dotknięcia teraźniejszości, te żarty, kpiny, persyflaże, parady trafiają w coś aktualnego tak samo 20 lat temu, jak wczoraj. Jak wracają w nowych płaszczach myśli, epitety, donosy, a w ponowoczesności płynnej, jak w socjalizmie betonowym, po staremu, wymyśla się od ciemnogrodzian i agentów, lewaków i czarnej reakcji, od elit (zdrajców ojczyzny klasowej) i komuchów (zdrajców ojczyzny narodowej). Przy czym repertuar tych polskich wyborów i oszołomień, czy będzie to potępienie odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego (w ’49), czy pochwała prawdziwie narodowych komunistów (w ’68), czy apoteoza żołnierzy wyklętych (w ’15) jest dziwnie izomorficzny, jak by rzekli strukturaliści. Niepokojąco podobny w tym, że przedstawiciele opcji jedynie słusznej (bo marksistowskiej, bo narodowej, bo antykomunistycznej) czują się monopolistami dławienia, zakrzykiwania albo oskarżania o zdradę wszystkich, którzy myślą w postawach rozsądkowych, kompromisowych, organicznikowskich. I głos tych ostatnich, cichy, zakompleksiony, bo to wszak zawsze prominenci PRL, obrońcy stanu wojennego, niedolustrowani ubecy, pismacy polskojęzyczni, odbija się jak groch od ściany, od rozdzierania szat albo nawoływania (innych) na barykady.

Passent spisuje tu swoimi felietonami jakąś kronikę tygodniową półwiecza polskiej debaty politycznej, przerywanej oczywiście interwencjami cenzury, co parę lat służb specjalnych, trzykrotnie wojska, często manifestacji ulicznych, dwa razy (o mało co nie) armii zaprzyjaźnionego mocarstwa, i przy tym z blisko-dalekiego felietonowego dystansu (może więcej widać przez okulary felietonu, niż się uważa). Ważniejsze od różnych za każdym razem racji w tym dyskursie wydaje się samo ponawiane i desperackie starcie opcji radykalnej, czyli perspektywy insurekcyjnej, krwawej i beznadziejnej, z opcją umiarkowaną, obiecującą przetrwanie, choć w gorszych warunkach, a nieodmiennie oskarżaną o wszystkie grzechy śmiertelne – z korupcją, agenturalnością i zdradą narodową na czele.

Passent – i to jest chyba klucz do jego felietonów – nigdy nie przestał myśleć w opcji umiarkowanej i nigdy, w najtrudniejszych chwilach, nie tracił w nią wiary. Nawet gdy występuje z pozycji lojalności wobec PRL (niesłusznie!) czy jako obrońca stanu wojennego (słusznie!), czy jako niechętny wychwalaniu NSZ-owskiego podziemia (jak śmie!) albo sceptyk wobec naszej misji chrystianizacji Europy (pachołek Brukseli!), żywi zawsze spokojną, niezachwianą wiarę (choć, jak kiedyś napisał, wierzy tylko w swoją maszynę do pisania), że ciepła woda w kranie jest lepsza od gorącej krwi na ulicach, a rozumny kompromis jest wciąż, stale i na nowo lepszy od charyzmatu misji narodowej. „Mija trzydzieści sześć lat i zaklęty krąg polski dokonał obrotu” – pisała Maria Janion w liście do uczestników Kongresu Kultury w 2016 roku, w 36 lat po tamtym, przerwanym przez stan wojenny Kongresie. „Nieliczni już – a ja do nich należę – mogą zobaczyć siebie stających naprzeciw znamiennego dramatu. (...) Jakże niewydolny i szkodliwy jest dominujący w Polsce wzorzec mesjanistyczny. Powiem wprost – mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo-klerykalna jego wersja, jest przekleństwem, zgubą dla Polski. (...) Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi je sam sobie zadawać. Stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej...”.

Czytając felietony Passenta, mam wrażenie, że on myśli podobnie. Że jego krótkie formy miękko dotykają powierzchni realności polskiej (politycznej, kulturowej, obyczajowej), ale niekiedy bardzo głęboko pod tę powierzchnię sięgają. Nie tak, by docierać do „korzeni” myśli narodowej, w jej martyrologicznym wyścigu do alei zasłużonych, ale by po prostu przedstawiać, w formie trafnej i celnej (tak pisano o realizmie XIX wieku), do jakich szaleństw ta myśl bywa zdolna. Jak upiera się nazywać katastrofę zamachem, zygotę duszą nieśmiertelną, „ten kraj” mocarstwem międzymorza, zamiatanie pod dywan polskim punktem widzenia, a usypianie pamięci – polityką historyczną. A Passent to wszystko notuje w „Polityce”, i nie, że „spisane będą czyny i rozmowy”, ale żebyśmy poczytali sobie, jak przez pół stulecia obraca się polski kalejdoskop przemian, od zebrania trabanciarzy w latach 60. do „Idy”, od kupowania papieru toaletowego na wianki (w głębokim PRL) do Sierpnia ’80 i stanu wojennego, od form sprawiedliwości klasowej do form sprawiedliwości narodowej („Za kłamstwo oświęcimskie – do więzienia. Za kłamstwo jedwabieńskie – do rządu. Za kłamstwo kieleckie – do IPN”), od diamatu do dramatu, od szarego patriotyzmu do szczeropolskiego małpizmu.

Daniel Passent należy do dzieci PRL, bez wątpienia, ale jest też z tych polskich intelektualistów, którzy urodzeni przed wojną pamiętają okupację, początki Polski Ludowej, chodzili do szkoły w epoce stalinizmu, a pierwszych wyborów ideowych dokonywali w czasie odwilży i potem, w latach „spokojnego słońca”, między Październikiem ’56 a Marcem ’68. Otóż ludzie ci zyskali wiedzę szczególną. Widzieli, jak czas pokoju z dnia na dzień przeistacza się w wojnę, jak ich najbliżsi walczą, ukrywają się, kradną, handlują i giną za okupacji brunatnej i za czerwonej, jak przez kraj przebiega linia frontalnych zmagań dwóch potworów, i co wobec nich znaczy patriotyzm małych nacji, i jak później pokój wygrzebuje się z ruin, z przesiedleń, z wojny domowej, jak w nim ruszają fabryki, robi się reforma, startują szkoły TPD, proklamuje się nowy ustrój, dla jednych sprawiedliwy, dla innych na bagnetach przyniesiony, i jak uśmiecha się towarzysz Stalin, i jaki Urząd mieści się w alei Szucha. Zapisano ich do ZMP i zaraz dowiedzieli się, że prawdziwy socjalizm to dopiero będzie, bo na razie mamy odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne. Zanim to zrozumieli, cała soc-ideologia z hukiem zawaliła im się na głowy, ale też rok ’56 okazał się przebłyskiem autentyku. W STS-ie śpiewano o tym, żeby ojczyzna przestała być (nareszcie) ideą, sześciolatką, przymrozkiem i odwilżą, a zaczęła być paczką papierosów i biletem trzeciej klasy do Koluszek. „Piekło nam wychłódło, niebo nam dopiekło – zachowaj nas, ucałuj, reguluj nam ciepło”. Forma kabaretu przeciwstawiała się politycznej (wymuszanej) jednoznaczności lepiej niż uczona rozprawa czy wiec protestu. Zwłaszcza gdy nie o zasadniczy sprzeciw chodziło, tylko o niezgodę na zamordyzm. Także z jego twardymi podziałami na naszych i nienaszych, które ciągną się (ach, oczywiście, że rekonfigurowane) przez następne pół wieku. Od Polaków robotniczo-chłopskiego sortu do Polaków gorszego sortu. Na sześć lat przed Marcem ’68 w STS-ie śpiewali: „Przedłuż nam polską wizę, nie każ pakować walizek”. Passent jest z tych roczników, choć chyba do STS-u nie pisał, ale jego felietony uformowane zostały przez taką właśnie formę doświadczenia. Owszem, kabaretu, jednak dzielącego poglądy nie na prawe i lewe, lecz na zasadnicze i ludzkie. A może widzącego w teraźniejszości zatrute owoce, które Zagłada i stalinizm rodzą do dzisiaj – co zresztą jest sprawą bardziej złożoną.

*

„Weź trzcinę i zmierz nią świątynię i tych, co się w niej znajdują” – cytuje Jerzy Stempowski z Apokalipsy św. Jana w „Eseju berdyczowskim”, aby, jak powiada, dać wewnętrzną, własną miarę rzeczy i zdarzeń. Passent też ma taką; pisze z poczuciem autentyku i wewnętrznej zgody (często zresztą cenzurowanej) na przedstawienie. Jest temu wierny. Nie kłamie, nie chwali się, nie robi krzywdy, myśli, że jest dzieckiem epoki, więc ma (chciał nie chciał) dobry „uchwyt za rzeczywistość”, żartuje chłodno, patrzy ciepło. I ta wewnętrzna miara, ta trzcina, czyli onegdajsza linijka, przykładana do świątyni i modlących się w niej kapłanów, a też celników, faryzeuszy, polityków, dziennikarzy, opozycji demokratycznej, lustratorów i lustrowanych, agentów Moskwy i Brukseli, w felietonach Passenta wyskalowana bywa w trzech jednostkach. W czasie opowiadania, czyli z dnia na dzień. W porządku tego, co się naprawdę dzieje, i tu mówimy: latach. Oraz na planie ładu własnej biografii, czyli wobec historii półwiecza, albo i szerszej.

Pierwszej podziałki felietonista używa, gdy pisze o sobie w środowisku. Gdy przewija przed nami postacie osób ważnych w „Warszawce”, sprawozdaje, jak z Markiem Piwowskim i Januszem Głowackim uczestniczył w kręceniu „Rejsu”, albo pyta Gustawa Holoubka, czy nie złości się, że Kobiela go parodiuje (kto pamięta, jak w programie „Poznajmy się” Kobiela „robił twarz” Holoubka, który był wtedy posłem na Sejm i postacią na cokół, ten nie zapomni tego do końca życia), albo gdy pisze, jak koledzy Gaworski, Drozdowski i Karaś prostują mu kręgosłup ideologiczny, albo o jubileuszu (w 2007 roku) kabaretu Pod Egidą, z którego Jan Pietrzak usunął wszystkich autorów, aktualnie nieprawomyślnych, w tym Passenta, Grońskiego, filary Egidy przecież, albo zastanawia się, dlaczego pani minister Anna Zalewska nie potrafi wykrztusić, kto mordował Żydów w Jedwabnem. I wtedy widzimy, jak świetne są to obrazki z życia Nadwiślan, motywy, scenki rodzajowe, które zostają może nie jako epokowe świadectwa, ale fotki z albumu codzienności polskiej, przypominające, jaki kolor miał realizm jeszcze socjalistyczny, a później mały (1956–68), potem po trochu magiczny w czasach Gierka (zaklęcia nie pomogły), potem drugoobiegowy, i realizm stanu wojennego, i potransformacyjny, a ostatnio prawdziwie narodowy oraz polskiego punktu widzenia. W lusterkach Passentowych felietonów przeglądają się tu „autentyki” polskiej historii, stwarzając przedziwne wrażenie, że są bliskie i prawdziwe tak samo, gdy pochodzą sprzed półwiecza, jak sprzed kilku miesięcy.

Jednak głębszy plan tekstów ramuje druga miara wewnętrzna, związana z praktyką redagowania „Polityki”. Nie wszyscy bowiem wiedzą, że Daniel Passent, oprócz pisywania do niej, współredagował przez prawie 30 lat (!) to „najlepsze pismo od Łaby do Władywostoku”, że był jego sercem, duszą, zastępcą naczelnego i kimś, kto brał wszystkie zakręty burzliwej przecież historii tygodnika. „Polityka” walczyła z nieufnością Gomułki i przełamywała nieufność Gierka – oficjalnie prorządowa, wciąż była na cenzurowanym (dosłownie też), besztano ją, zawieszano, Rakowskiego zdejmowano i przywracano, spotkania redakcyjne, często w mieszkaniu Passenta, odbywały się – latami – w rytm przełomów i przesileń prawdziwej historii PRL (a niekoniecznie tej spisywanej przez IPN), a potem Polski posierpniowej. W stanie wojennym tygodnik omal się nie rozpadł, część ekipy odeszła, jedni poszli w posady rzeczników, inni w drugi obieg, i ten z okienka felietonu i zza biurka redaktora widok wielkiego przesilenia czasu historycznego nad Wisłą, i samego siebie, i przyjaciół w tym przesileniu, pokaże młodszym, a starszym przypomni, jak to było. Było naprawdę, bo redaktor siedzi w środku zdarzeń, a znowu felieton nie kłamie (trochę jak rękopisy, co nie płoną). Może oszukiwać cenzurę i uciekać w aluzje, ale nikt by go nie czytał, gdyby nie ukazywał, jak myśleli, działali, czuli, pisali aktorzy tego przesilenia. Wtedy, teraz. Czym się chwalą, czego nie chcą pamiętać. Wersja prawdziwa (może niespójna lub stronna), ale przeciw wersji zmitologizowanej (wybielonej lub przeczernionej) – taka jest druga miara wewnętrzna opowieści o polskich realiach w felietonach Passenta. I wyłania się z niej obraz, rzec można, kolorowy przeciw nowomowie. Bo ani PRL nie bywa w tych felietonach szaro-czarną dziurą, choć przecie sielanką też nie, ani czas Solidarności nie streszcza się w bohaterskim zrywie narodu przeciw komunie, za to przegląda się w zapisach rzeczywistość kolejnych okresów, w każdym z nich dygocąca od napięć, zawsze na krawędzi walki i groteski, na salonach, na ulicach, wobec partyjnej tępoty i organicznikowskiej troski – no, Polska właśnie.

A trzecia (najtrudniejsza) miara wewnętrzna pisania Passenta ujawnia się, gdy felieton miękko przechodzi w mały esej, a zanotowany drobiazg, plotka, głupstwo, odsłania nagle signum temporis. Coś, co nurtuje głębiej, pod powierzchnią obyczaju, polityki i zdarzeniowej historii. Na okładce swej książki biograficznej „Passa” autor napisał: „spójrzcie na mnie, ja zostałem przez Polaków ocalony, a mój ojciec i matka – zdradzeni. O czym tu więc mówić”. No, właśnie. Trudno. Bo najpierw to są sprawy z pamięci narodowej pracowicie wymazywane, a jak się nie da, to zrzucane na onych. A Passent ich dotyka, a może lepiej, pokazuje, jak one nas wciąż dotykają. A po drugie – nic o tym nie powiemy w kształcie orzeczeń, bo wiedza pochodząca z najgłębszych doświadczeń biograficznych nie układa się w definicje. Prędzej w zapalanie zniczy na cmentarzach, w pamiętanie, w background, w bezsłowne podłoże myśli. Anglicy nazywają to deep experience, a człowiek takim doświadczeniem porażony, czy uformowany przez nie, po prostu wie: – Ano, tak się sprawy mają, a nie mają się inaczej. I nie przekona go żadna propaganda, w którąkolwiek stronę, bo on co roku zapala światełko na grobach nieznanych rodziców (miał rok, gdy ich zamordowano) i na grobie człowieka, który go adoptował, zabrał na placówkę do Berlina (był generałem i wysokim urzędnikiem państwowym), zadbał o wykształcenie, zastąpił ojca...

To bardzo trudno wyrazić w parozdaniowym wstępie, ale za krótkimi formami Passenta wyczuwa się taką właśnie bezsłowną wiedzę. Jak to było z Polakami i Żydami w czasie okupacji i po niej. Jak to było z dostojnikami stalinowskimi początków PRL, a jak miały się sprawy w latach 60. i potem. Jak naprawdę wygląda redagowanie pisma politycznego nad Wisłą, jaka bywa cena kontestacji, a jaka kompromisu, jak ludzi z dnia na dzień dopada „ukąszenie” radykalizmem i głoszą oszołomione tezy, a potem bardzo nie chcą o tym pamiętać, i co robią dla kariery, a co dla idei, a co z poczucia pustki, a co z wyrachowania, a co, bo myślą, że nie widać, a w czym dzisiejsze sprawy podobne są do przeszłych i do zaprzeszłych, i do jeszcze starszych. Taką wiedzę – o piekłach XX wieku oraz o ich cieniach w dzisiejszości – miał Stanisław Jerzy Lec. Nigdy jej nie ujawniał inaczej niż w aforyzmach. „Gdy byłem już na samym dnie, usłyszałem pukanie od spodu”, „Stosy nie rozjaśniają ciemności”.

Czym dla Leca był aforyzm, tym dla Passenta pointa albo dobrze pomyślane zdanie. Na przykład, gdy pisze, że z książki Piotra Glińskiego, będącej „skryptem ideologii Prawa i Sprawiedliwości (...) wynika niedwuznacznie, że profesor postanowił ostatecznie zarzucić działalność naukową, kontynuowanie wielkich tradycji socjologii polskiej – od Floriana Znanieckiego do Stanisława Ossowskiego – i rzucić się w politykę”. Jasne? Jasne. Profesor pewnie nie zdaje sobie sprawy, że stoi na końcu długiego szeregu tych, którzy „zarzucili”, bo ich nawiedziło. Czy olśniła ich ideologia Narodowej Demokracji, czy ortodoksyjny marksizm, socrealizm czy aktualny -izm, nieważne. Czy zobaczyli się w skórzanym płaszczu Feliksa Edmundowicza, czy jako niezastąpiony adiutant Wodza, czy jako tropiciel nieprawomyślnych elit, też nieistotne. Liczy się trzask, z jakim zamknęli biureczko i runęli w wir rewolucji. Passent ma głębokie wyczucie takich zachowań, zna i pamięta cały ich repertuar, rzec można, różnorodny, ale regularny, tak że w jego tekstach gra się wciąż polski teatr (ale i dramat) przełomów. Teatr, a może kabaret zakłamywania czegoś („Ja mam przyjaciół Żydów!”) albo programowego spychania opozycji w podkulturę („Skolonizowana przez rozmaite odmiany postkomuny!”), albo eskalowania propagandy, z wiarą, że zakrzyczy realność, albo atakowania słabszych, gdy nie można silniejszych, albo wykopywania z grobów, by zadokumentować niezłomność, i o tych rolach felietonista umie pisać jedyną w swoim rodzaju passentową (tak jak patentową) miarą zdania, jednocześnie kabaretowo błyskotliwego i najgłębiej odniesionego, na wielu pamiętanych planach, do trudnej, nabolałej historii Nadwiślan. I tą samą miarą szkicuje kapitalne portrety ludzi, których znał i ceni, ministra Rotfelda, Krzysztofa Teodora Toeplitza, profesora Sadowskiego – tak że oprócz tych, co walczą jak lwy o miejsca w parlamencie i na pomnikach, poznajemy i tych, którzy pracują. Tworzą teraźniejszość, myślą nad przyszłością, układają cegły, piszą słowa, splatają, realizują. Zwykle męczennicy opcji umiarkowanej i pracy organicznej, mogący zawsze liczyć na to, że niezależnie, co zrobią, coś im się wygrzebie z przeszłości albo usunie ich nazwisko z nazwy ulicy.

Tak streszczoną książkę Passenta możemy przeczytać jako zbiór znakomitych felietonów. Spędzimy wtedy popołudnie pod urokiem jego inwencji. Kto lubi błyskotliwe zdanie i dowcipy typu: lekarz pierwszego kontaktu (ze wspomnień psychiatry), ten się nie oderwie. Będziemy też oczarowani wycieczką w przeszłą teraźniejszość, a może w teraźniejszą przeszłość, jaką nam Passent zafundował. Zamęczymy domowników, czytając im głośno co wnikliwsze fragmenty. To mamy jak w banku. Zachwyci nas też rozmaitość form. Felietony jako gotowe skecze, jako fikcyjne wywiady, lekcje polskiego (z tematu: narodowa propaganda), quasi-recenzje, niby-reportaże, wyznania, traktaty o cenzurze PRL i późniejszej, sprawozdania z kryzysów redakcyjnych i rządowych, opowiastki o dyplomatycznych wojażach i niezwykłych ludziach. Sam ekstrakt, gotowy do spożycia. Data produkcji na wieczku.

Ale możemy też potraktować W 80 lat dookoła Polski jako zbiór przypisów i źródeł do nienapisanego jeszcze podręcznika współczesnej historii Polski. I wtedy będziemy zawdzięczać Passentowi inną refleksję. Mianowicie, zastanowimy się poważnie, jak trudno będzie kiedyś taki podręcznik napisać.

ANDRZEJ ZIENIEWICZ

Prof. Andrzej Zieniewicz jest kierownikiemZakładu Literatury XX i XXI wiekuWydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

JESTEM JAK NEWTON...

W Warszawie bawił profesor C.N. Parkinson, autor słynnego „prawa Parkinsona”, które mówiło, że im więcej mamy czasu na wykonanie jakiejś czynności, tym więcej czasu ona nam zabiera. Im mniej Wielka Brytania miała kolonii, tym więcej osób pracowało w Ministerstwie Kolonii. Biurokracja rozrasta się sama. Wyłącznie dla czytelników/ek „Polityki” profesor sformułował „prawo tysiąca”: Każda instytucja lub urząd, który zatrudnia ponad tysiąc osób, nie potrzebuje żadnych kontaktów ze światem zewnętrznym.

W Warszawie bawił przez trzy dni historyk angielski prof. Parkinson, autor około 20 książek, z których największy rozgłos zdobyła niewielka, ale fascynująca książeczka pt. „Prawo Parkinsona”. Prof. Parkinson po ukończeniu studiów w Cambridge specjalizował się przez wiele lat w historii marynarki, ze szczególnym uwzględnieniem czasów admirała Nelsona. Jednakże z tamtych zainteresowań pozostał jedynie skromny ślad w postaci dyplomu admirała stanu Nebraska (USA), stanu, który nie ma dostępu do morza... Nasz rozmówca odkrył swoje prawo na wakacjach w 1957 roku. Przypominamy, że w swojej książce prof. Parkinson powiada m.in.: „Im więcej mamy czasu na wykonanie jakiejś czynności, tym więcej czasu ona nam zabiera. (...) Wzrost liczby urzędników nie ma niczego wspólnego z ilością pracy, bo rządzi nim prawo Parkinsona... Dwie są siły napędowe rozwoju biurokracji, (1) urzędnik pragnie mnożyć podwładnych, a nie rywali, oraz (2) urzędnicy przysparzają sobie nawzajem pracy...”. Przypominamy również, że prof. Parkinson wykazał na podstawie danych statystycznych, iż wzrost liczby urzędników w brytyjskim Ministerstwie Kolonii był odwrotnie proporcjonalny do obszaru kolonii, podobnie jak w admiralicji angielskiej w miarę zmniejszania się liczby okrętów i marynarzy rosła liczba urzędników, owa „wspaniała marynarka lądowa”. W rozmowie z Bywalcem prof. Parkinson po raz pierwszy ujawnił owoc swoich badań w ostatnich latach, czyli tzw. formułę tysiąca.

– Panie profesorze – pytam – nazwisko pana i prawo, które pan odkrył, są powszechne znane w Polsce. Jak pan ocenia reakcję publiczności na pańską książkę?

Profesor spojrzał porozumiewawczo na żonę i odparł: – Reakcja była bardzo dobra, a książkę przyjęto życzliwie. Miałem szczęście, że myśli zawarte w mojej pracy okazały się nie tylko trafne w przypadku Anglii, ale okazały się uniwersalne, a moja teoria potwierdziła się we wszystkich krajach. Nie przewidywałem tego, pisząc „Prawo Parkinsona”. Sądziłem, że książka moja odnosić się będzie jedynie do Anglii i jej administracji. Jednakże po ogłoszeniu mojego prawa otrzymałem listy z wielu krajów i wówczas zrozumiałem, że to, co napisałem z myślą o rządzie brytyjskim, odnosi się nie tylko do rządu i nie tylko do Wielkiej Brytanii. Moja teoria okazała się słuszna w odniesieniu do przemysłu, nauki i życia społecznego we wszystkich krajach włącznie z Polską, w której teraz jestem, i Singapurem, w którym odkryłem swoje prawo...

– Czy pańskie prawo i zbudowana wokół niego teoria spotkały się również z krytyką, a jeśli tak, to z czyjej strony?

– Otrzymałem przede wszystkim wyrazy uznania. Czytelnicy zapytywali mnie: „Jak to się stało, że tak świetnie oddał pan stosunki panujące w naszym biurze? Czyżby pan pisał o nas?”. Z listów krytycznych zapamiętałem szczególnie jeden. Pewien uczony niemiecki kwestionował jedno z równań matematycznych zawartych w mojej książce. Muszę w tym miejscu dodać, że autorem wzorów matematycznych w moich pracach jest moja żona. Ilekroć dochodzę do wniosku, że maszynopis jest zbyt gęsto zapisany i potrzebuję jakiegoś przerywnika, zwracam się do żony z prośbą o nowe równanie. Ów niemiecki uczony nie mógł zgodzić się na taką zdobniczą funkcję formuły matematycznej i próbował ją rozwiązać, stąd krytyka zawarta w jego liście...

– Minęło już osiem lat od ogłoszenia prawa Parkinsona. Czy czas potwierdza jego słuszność?

– Jak najbardziej! Tak jak przewidywałem, biurokracja światowa rozrasta się w tempie mniej więcej 5–6 proc. rocznie.

– Czy nie sądzi pan, że automatyzacja i mechanizacja pracy biurowej doprowadza do zmniejszenia liczby urzędników i formularzy, a zatem obala pańskie prawo?

– Wręcz przeciwnie, automatyzacja prac biurowych jeszcze bardziej pogarsza sprawę. Dzięki automatyzacji ludzie w centrali mają lepszą kontrolę nad pracownikami niezliczonych oddziałów terenowych swoich biur, ale ceną, jaką płacą za tę lepszą kontrolę, jest rosnąca ilość papieru. Centrala stale żąda nowych informacji i sprawozdań, które następnie opracowują automaty. Te sprawozdania bez przerwy czyta się i odsyła do poprawek. Im więcej automatyzacji w biurze, tym więcej statystyki, im więcej statystyki – tym więcej papieru. W ten sposób centrala okazuje się zasypana papierem, aż wreszcie kierownictwo przestaje czytać i tylko stara się upchać papiery w szafach i szufladach.

– Czy pańskie prawo odnosi się do jakiegoś kraju lub ustroju?

– Jest to prawo uniwersalne, tak jak prawo ciążenia ziemskiego... Prawo Parkinsona jest prawem natury, ja go nie wymyśliłem, ja je odkryłem. Ja nie jestem wynalazcą, jestem odkrywcą, tak jak Archimedes i Newton... i – niech pan doda – Kopernik.

– Czy przyjechał pan do Polski zapoznać się z działaniem naszych urzędów?

– Jak dotychczas nie zauważyłem niczego szczególnego. Jedynie na lotnisku było okienko z napisem „Health control” (kontrola szczepień itp.), w okienku tym siedziała jakaś osoba, która mnie jednak o nic nie pytała. Uważam to za zgodne z moją nauką, która mówi, że urzędnicy stwarzają sobie dość pracy, żeby nie musieli zajmować się światem zewnętrznym. Czy ta rozmowa ukaże się, gdy będę jeszcze w Polsce?

– Nie...

– To proszę dodać, że czas trwania odprawy celnej potwierdza słuszność mojej teorii.

– Sądzę, że moi czytelnicy byliby panu bardzo wdzięczni, gdyby pan poradził, jak wyeliminować notoryczne picie herbaty z naszych biur i urzędów. Od rana do wieczora na wielu biurkach stoją niedopite szklanki herbaty, słoiki z cukrem, a ich właściciele bardzo nie lubią, gdy im przerywać popijanie...

– Zwyczaj picia herbaty przywieziono do Polski prawdopodobnie z Anglii. Jednakże zrobiono to niekonsekwentnie. W Anglii pije się herbatę przez pół godziny około 16.30. Jest to święta godzina, jednakże o innej porze nikt nie pije. Sądzę, że tak samo należy postąpić w Polsce i zakazać picia o jakiejkolwiek innej porze. Niedawno pewien Holender opowiadał mi, że w czasie wojny żołnierze angielscy przerywali najbardziej zaciętą bitwę o godz. 16.30, parzyli herbatę, pili ją, a około 17 znów zaczynali rozglądać się za Niemcami...

– Czy sądzi pan, że nazwisko Parkinson będzie coś mówiło przyszłym pokoleniom, tak jak np. nam mówi Don Kichot?

– Sądzę, że moje nazwisko będzie znane, ale nie jako tego, który pokonał biurokrację. Wskazałem zło, lecz nie umiałem go zwalczyć...

– Czy sądzi pan, że biurokrację można pokonać?

– Tak, z technicznego punktu widzenia dałoby się to osiągnąć. Trudności są natury politycznej. Nie wszyscy zgodzą się na zwalczanie biurokracji i palenie biurek, a szczególnie foteli.

– Czy pan jest anarchistą?

– Nie, liberałem.

– W pańskiej ojczyźnie rząd Labour Party utworzył dwa nowe ministerstwa – rozbrojenia oraz technologii. Czy sądzi pan, że sprawy rozbrojenia oraz nauki i techniki zyskają na tym?

– Rozmawiałem niedawno z jednym z nowych wiceministrów technologii. Nie miał jeszcze biurka ani urzędników, ale to nieważne, bo zgodnie z prawem Parkinsona organizacja rozrośnie się sama. Warto jednak zwrócić uwagę na ministerstwo rozbrojenia. Gdyby rząd zechciał rozbrojenia, to przede wszystkim powinien dawać mniej pieniędzy ministerstwu obrony. Jednakże dzieje się przeciwnie. Powstaje nowe ministerstwo, któremu trzeba dać pieniądze, a ministerstwo obrony zacznie domagać się zwiększonych dotacji na rzecz walki z ministerstwem rozbrojenia.

– Czy potrzebne jest ministerstwo technologii?

– Ani nauka, ani technika nie potrzebują ministerstwa. Za dużo różnych władz zajmuje się nauką i techniką: uczelnie, przemysł, instytuty, akademie – dodając ministerstwo, jeszcze bardziej zwiększa się bałagan. Po drugie, każda instytucja zajmująca się nauką lub techniką uważa za swój obowiązek wydawanie miesięcznika. Podczas moich badań w USA odkryłem, że ukazuje się tam 80 pism z zakresu stomatologii, a w jednym z uniwersytetów biblioteka otrzymuje 33 tys. pism różnego rodzaju. Dentysta, który czytałby 80 pism, nie mógłby robić niczego poza tym. Wiadomo, że wszystkie te organizacje przeszkadzają jedynie naukowcom w ich pracy. Wybitni uczeni nigdy nie czytali więcej pism niż ich mniej wybitni koledzy. Pisywali tylko do siebie wzajemnie krótkie notatki...

– Czy sądzi pan, jako twórca nauki zwanej komitetologią, że wreszcie przyjdzie dzień, kiedy wszyscy będziemy zasiadać na zebraniach komitetów i to będzie oznaczało koniec świata?

– Aż nazbyt prawdopodobne. Czy przeciętny warszawiak nie jest już członkiem przynajmniej jednego komitetu?

– Czy sądzi pan, że skłonność do zasiadania w komitetach jest cechą wrodzoną czy nabytą?

– Nabytą. Mogę sobie doskonale wyobrazić świat bez komitetów. Istniały cywilizacje, w których groźba komitetów nie istniała. Komitety są owocem demokracji i podziału odpowiedzialności, tak żeby nikt za nic nie odpowiadał. W senacie rzymskim nie było komitetów.

– Z Warszawy jedzie pan do Wiednia z odczytem o biurokracji międzynarodowej. Czy mógłby pan ujawnić naszym czytelnikom fragment swoich badań nad takimi organizacjami, jak ONZ, EWG, NATO, UNESCO etc.?

– Zacznijmy od ONZ. Postawili sobie siedzibę w Nowym Jorku zamiast w Genewie, która służyła kiedyś do tych celów. Architektura budynku jest okropna. Ale warto zwrócić uwagę, jak wielki jest pawilon sekretariatu i jak niska – w porównaniu z tym – jest sala posiedzeń plenarnych. Największy budynek trzeba było wznieść dla urzędników, reszta jest tylko dodatkiem do ich istnienia. Wyłącznie dla czytelników „Polityki” ujawnię panu moją nową formułę tysiąca. Każda instytucja lub urząd, który zatrudnia ponad tysiąc osób, nie potrzebuje żadnych kontaktów ze światem zewnętrznym. Stwarza sobie wzajemnie dość pracy, aby nie potrzebować żadnych Narodów Zjednoczonych ani interesantów. Mają dość kłopotów z wyznaczeniem sobie płac, awansów, urlopów, utrzymaniem budynków, miejscem na parking i wzajemnym zapraszaniem się na party. A kiedy już każdy każdego zaprosi na party i poznają się, wówczas już tyle papieru krąży po instytucji, że świat zewnętrzny nie jest im potrzebny. To jest perpetuum mobile biurokracji.

– Dziękuję panu za ujawnienie po raz pierwszy formuły tysiąca. Nad czym pan teraz pracuje?

– Piszę książkę dla dzieci. Czy u was też pisze się dla dzieci książki o osiołkach? Gdziekolwiek jestem, wszędzie dzieci czytają o osiołkach. Wobec tego postanowiłem napisać książkę dla osiołków o dzieciach...

8 V 1965

PALANT

Życie w „systemie” pełne było absurdów, paradoksów, nonsensów, a nawet momentów komicznych. W latach 60. ubiegłego wieku moją specjalnością stały się felietony i reportażyki pod pseudonimem „Bywalec” z wydarzeń, które się dzisiaj w głowie nie mieszczą, takich jak comiesięczne spotkania właścicieli samochodów mikrus, popołudniowa herbatka wydana przez pewnego męczennika z okazji XV rocznicy złożenia przezeń podania o zainstalowanie telefonu, otwarcie na Nowym Świecie pierwszego w Polsce salonu pielęgnacji psów. Drobne wydarzenia miały świadczyć o dużych sprawach. Szczególne zainteresowanie wzbudziła relacja z obrony pracy doktorskiej we Wrocławiu na temat gry w palanta w Polsce, która poruszyła czytelników. Niektórzy pamiętają ją do dziś.

Na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego odbyła się obrona pracy doktorskiej pt. „Formy gry w palanta na obszarze Polski”. Kilka gazet wykorzystało tę wiadomość ku uciesze czytelników. Ponieważ fakt ten wywołał duże zainteresowanie, postanowiliśmy pojechać do Wrocławia, by sprawdzić rzecz na miejscu. Wszak nie do pomyślenia jest, by uczone grono urządzało sobie wyłącznie kpiny, a czytelnicy gazet byli pierwszymi, którzy zauważyli, że rozprawa naukowa o palancie brzmi śmiesznie.

Tak oto próbujemy nowej formy dziennikarskiej: protokół z obrony pracy doktorskiej. Artykuł składa się z trzech części: recenzje – praca – obrona. Będzie tu wiele rzeczy śmiesznych, ale nie należy się uprzedzać.

Recenzje

Rozpocząłem od lektury recenzji z prostej ciekawości, a także dlatego, że są krótkie i dają ogólne pojęcie o charakterze pracy doktorskiej pani mgr Zofii Dowgird. Obie recenzje są pozytywne. Prof. Józef Burszta pisał m.in., że wybór takiego tytułu pracy wymagał od autorki „pewnej dozy cywilnej odwagi”.

Prof. Burszta podkreśla duży wkład pracy autorki w badanie palanta oraz podsumowuje wnioski, do jakich doszła pani mgr Dowgird w wyniku swoich „mozaikowych” badań. Otóż zasadnicze wnioski pracy doktorskiej, streszczone przez recenzenta, brzmią: „Ojczyzną gry w palanta jest Europa południowo-zachodnia, nosicielem zaś w rozpowszechnianiu była kultura romańska; do Polski przybyła ta gra nie z Niemiec, lecz wprost z krajów romańskich i weszła w polski folklor szkolarski”. Prof. Burszta podkreślił w recenzji, że jest to praca historyczno-genetyczna, która poprzez szczegółową analizę form gry w palanta, poprzez badanie związków palanta z ideologią i kulturą środowisk regionalnych dochodzi do wniosków końcowych, które już przytoczyliśmy.

Drugi recenzent, prof. Ryszard Wroczyński z Warszawy, nie szczędzi pochwał pani Dowgird. Chociaż w pracy dominuje opis form gry w palanta, to jest to jednak badanie z zakresu etnografii i „stanowi istotny wkład do historii kultury fizycznej w Polsce” – dziedziny zaniedbanej przez naszą naukę. Prof. Wroczyński ocenia pracę „bardzo pozytywnie”, proponuje jednak przemyśleć wniosek: „Mam też wątpliwości – pisze recenzent – czy sąd, iż gra w palanta »przyszła z zewnątrz«, że jest »importowana«, nie wymagałby złagodzenia i modyfikacji... Argumentem za możliwością rdzennego prototypu gry w palanta może być »kiczka«, o której pisze autorka, bardzo bliska w swojej istocie palantowi”. Profesor wysuwa hipotezę, że palant mógł powstać równocześnie w wielu krajach, w tym i w Polsce. Czytelnikom „Polityki” wyjaśniamy, że kiczka znana bywa jako klipa i kto wie, czy ta gra nie jest polskim wkładem w światowy dorobek palanta.

Po zapoznaniu się z recenzjami przystąpiłem do lektury pracy.

Praca

Praca pani Dowgird liczy 190 stron maszynopisu. Z tego ok. 100 stron zajmuje drobiazgowy opis różnych form palanta w Polsce, jego ewolucji historycznej oraz zróżnicowania geograficznego.

Praca opiera się na ok. 400 różnych opisach palanta, z których ponad 200 zachowało się w archiwach prof. Piaseckiego, a resztę zebrali studenci WSWF we Wrocławiu oraz autorka, która od wielu lat pracuje w tej szkole.

W pracy czytamy, że palant dzieli się na drużynowy i indywidualny. Palant drużynowy dzieli się na:

– palanta bez podawacza,

– palanta z podawaczem,

– polskiego palanta drużynowego, czyli „zbijanego”, i 

– palanta sportowego.

Natomiast palant indywidualny dzieli się na:

– trójkowego palanta indywidualnego,

– zasadniczego palanta indywidualnego.

Zasadniczy palant indywidualny autorka dzieli na:

1/ palanta „pukanego”,

2/ palanta podbijanego, „który w niniejszej pracy wyodrębnia się jako osobną podgrupę palanta indywidualnego”.

Pani Dowgird informuje o początkach palanta, o wzmiankach u Homera, Seneki młodszego, Łukasza Górnickiego i innych. Autorka bada formy palanta, piłek, kijów, boisk (znaczonych kamieniem albo linią), nazwy, słownictwo i na tej podstawie dochodzi do wniosków o pochodzeniu palanta, wpływie szkolnictwa i Kościoła na formy palanta, odmiany w różnych krajach i w Polsce. Reasumując wyniki typologii formalnej – pisze autorka – „należy stwierdzić, że podstawowymi elementami składowymi gier typu palant są: wybicie piłki i jej chwyt”. W sumie jednak pani Dowgird wymienia „Osiem całostek ruchowych”:

– wybijanie piłki kijem z królestwa,

– zdobywanie uprawnienia do następnego wybijania,

– zdobywanie punktów w królestwie,

– chwytanie piłki na boisku,

– odrzucanie piłki do królestwa,

– zbijanie piłką biegnącego przeciwnika,

– zdobywanie punktów w polu,

– zmiana graczy na boiskach.

Bibliografia pracy mgr Dowgird jest imponująca, obejmuje ok. 150 autorów, m.in. Baumana, Engelsa, Freuda, Lenina, Marksa i Andrzeja Ziemilskiego. Praca posiada podbudowę teoretyczną. Autorka cytuje wielu znawców przedmiotu, jak np. wybitnego uczonego holenderskiego prof. J. Huizingę, który pisze, że wszelka ważna działalność człowieka „pozostawia swój ślad w zabawach”. Autorka opisuje także, w jaki sposób uczeni objaśniają związek gier i zabaw z kulturą jednostki oraz społeczeństwa. Filozof McDougall jest zwolennikiem tłumaczenia gier i innych form działalności ludzkiej przy pomocy siedmiu podstawowych instynktów. Natomiast – pisze autorka – „materializm historyczny przeciwstawiał teorii instynktywistycznej obiektywną prawidłowość teorii rozwoju stosunków produkcji, która odgrywa decydującą rolę na charakter i formę wszelkiej działalności ludzkiej”. Tu następuje odwołanie się do Marksa i Plechanowa.

Z zarysu historycznego wybieramy koronny dowód na to, że już w XV w. grano w Polsce w palanta. Oto notatka z „Albumu Studiosorum” Uniwersytetu Jagiellońskiego: „W r. 1427 zgłosił się do rektora uniwersytetu Jan Brzuszek, rybak z przedmieścia krakowskiego ze skargą, że (...) studenci pobili go kijami tzw. pylathikami... i zadali ranę otwartą w nos”. Prof. Piasecki był przeświadczony, że Brzuszek był raniony w nos kijami palantowymi.

Badania pani Dowgird zawierają element klasowy. Palant – jej zdaniem – odzwierciedla klasowy charakter społeczeństwa, ponieważ drużyna, która znajduje się w „królestwie”, ma większe prawa niż drużyna „w polu”, podczas gdy na ogół w grach sportowych obie drużyny mają równe prawa. „Reasumując, trzeba stwierdzić – pisze pani Dowgird – że gra w palanta ulega zasadniczemu przeistoczeniu. Z gry odzwierciedlającej układ klasowy (...) zmienia się w dwa zespoły coraz bardziej równouprawnione”. Nie tylko ten wniosek zadowala nasze poczucie sprawiedliwości, także i teza, że palant przyszedł do Polski nie z Niemiec, lecz z Południa, podobnie jak chrzest Polski. Nie będzie Niemiec uczył nas palanta.

Obrona

Już na pół godziny przed rozpoczęciem obrony oddawano kwiaty do przechowania w szatni. Na korytarzu przed pokojem 213 zebrała się pokaźna grupa zainteresowanych. Mówiono, że dużo zależy od tego, ilu członków rady wydziału zna pracę, ilu przyjdzie zwolenników promotora, a ilu będzie uczonych mu niechętnych, mówiono o pędzie do doktoratów, które bywają niekiedy celem samym w sobie, ważniejszym od zadań nauki. Mówiono, że nie liczy się temat pracy, ale jej jakość, słyszało się nawet tzw. przecieki z głosowania rady wydziału nad dopuszczeniem pracy do obrony, ale zachowamy je dla siebie, aby nie upowszechniać „przecieków”.

Obrona pracy doktorskiej jest publiczna i jako taka stanowi relikt pewnego rodzaju demokracji. Żeby zostać doktorem, trzeba przejść przykrą procedurę obrony publicznej. Każdą inną pozycję czy funkcją otrzymuje się zaocznie. Inni mianują nas naczelnikami, ministrami, majorami, dyrektorami, kierownikami artystycznymi, wszystko to bez publicznej próby sił, która czeka przyszłego doktora. Dlatego współczujemy pani Dowgird.

Wszystkie miejsca na sali były zajęte, nawet stojące. Za małym stolikiem przy oknie siedział dziekan, wraz z promotorem pracy prof. dr. Józefem Gajką oraz recenzentem prof. Bursztą. Obok, wokół drugiego stołu, miejsca zajęli członkowie rady wydziału, wśród których nie brak znanych nazwisk, a także mgr Dowgird. Pod ścianami siedziała i stała publiczność, obecny był jeden dyrektor departamentu oraz rektor (WSWF).

Dziekan prawdopodobnie gwoli rozładowania atmosfery, otwierając zebranie, zwrócił uwagę, że kobieta broni swojej pracy akurat w Dzień Kobiet, przedstawił panią Dowgird, która następnie wygłosiła autoreferat. To, co mgr Dowgird odczytała zebranym, różniło się trochę od jej pracy doktorskiej. Stosunkowo mniej tu było o palancie jako takim, a więcej o źródłach i etnografii, historii, metodologii i klasowym charakterze gry.

Po czym padły pytania pod adresem doktorantki. Ze wszystkich pytających tylko jedna osoba znała pracę pani Dowgird. Historyk prof. Maleczyński zapytał, dlaczego autorka nie mówi nic na temat przekazów historycznych o palancie w okresie pomiędzy Seneką a XV stuleciem? Co działo się wówczas z palantem? Czy brak jest źródeł? Na czym polegają różnice w palancie grywanym w Małopolsce i Wielkopolsce, o których wspominała doktorantka, oraz czy palant w Polsce jest pochodzenia polskiego czy „importowany”? Doc. Orzechowski prosił o wyjaśnienie, w jaki sposób gra w palanta odzwierciedla stosunki klasowe w społeczeństwie i jaki jest wpływ zmian klasowych na palanta? Pani prof. Słoniowska, psycholog, poprosiła o wyjaśnienie, w jaki sposób można zajmować się grami z punktu widzenia etnografii? (Na to ostatnie pytanie pani Dowgird odpowiedziała m.in., że gry sportowe są takim samym faktem kulturowym, jak wszystkie inne objawy kultury ludowej i dlatego mogą być badane przez etnografa).

Zanim jednak udzielono głosu doktorantce w celu obrony pracy oraz odpowiedzi na pytania i odczytane recenzje, miał miejsce pewien wypadek, który wywarł niejakie wrażenie na zebranych. Otóż zabrała głos dr Gajkowa, która jest etnografem i żoną promotora pracy o palancie prof. Gajki. Pani Gajkowa z ogromną swadą wystąpiła z obroną pracy mgr Dowgird, a mówiła tak szybko i z takim temperamentem, że pióro waszego wysłannika nie nadążyło notować. W każdym razie pani Gajkowa zaczęła od odpowiedzi na pytanie prof. Maleczyńskiego, co działo się z palantem pomiędzy Seneką a średniowieczem, powołała się na pracę wydaną w Heidelbergu w 1926 r., pracę, której p. Dowgird nie uwzględniła, przez co brak jej argumentu. Dr Gajkowa wyciągnęła także swą pomocną dłoń w innej sprawie, a mianowicie: palant jako przejaw dualistycznego poglądu na świat. Pani Gajkowa wyraziła zdziwienie, że mgr Dowgird pisze o tym tak pochopnie, bez żadnego obwarowania się cytatami uczonych mężów. Trzeba było powołać się na Webera i innych – mówiła dr Gajkowa – a wówczas nikt nie podnosiłby wątpliwości. „Ja mam te książki ze sobą” – wołała w uniesieniu, po czym wyjęła z torby kilka grubych tomów i szerokim gestem położyła je na stole przed członkami rady wydziału, aby rozwiać ewentualne wątpliwości co do doktoratu.

W „ostatnim słowie” mgr Dowgird z dużym spokojem i godnością odpowiedziała na pytania i uwagi recenzentów. Zapewniła, że słuszne wskazówki uwzględni, oddając pracę do druku, a także w dalszej działalności naukowej.

Publiczność opuściła salę, by za kilka minut dowiedzieć się, że w tajnym głosowaniu rada przyznała pani Dowgird tytuł doktora nauk humanistycznych za pracę „Formy gry w palanta na obszarze Polski” opracowaną w Katedrze Etnografii Ogólnej i Słowian Uniwersytetu im. Bolesława Bieruta. W szumie oklasków i gratulacji rozeszliśmy się do domów. W pociągu powtarzałem sobie, że jest to praca marginesowa i dlatego nie stanowi wielkiego zmartwienia ani dorobku. Inni bronią czasami rozpraw, których tytuły są niezrozumiałe dla czytelników gazet i dlatego nie alarmują prasy. Ale to jeszcze nic nie znaczy.

Nie zamierzamy przecież atakować hobbystów, ludzi, którzy wiele czasu i namiętności poświęcają sprawom drugorzędnym. Palant indywidualny nie jest szkodliwy, ale zbiorowy może okazać się zbyt kosztowny.

25 III 1967

KAŻDE SŁOWO JEST KŁAMSTWEM

Gustaw Holoubek był nie tylko wielkim aktorem, ale i artystą życia, jedną z najważniejszych postaci ówczesnej inteligencji. Jego opowieści i anegdoty, poczucie humoru i kultura były legendarne. Zapytany, czy aktor na scenie przeżywa, odpowiedział: „Trzeba płakać nie płacząc, ale tak, żeby widownia płakała”. Spotkanie z Holoubkiem to była zawsze uczta.

Co robi Gustaw Holoubek o siódmej wieczorem? O siódmej wieczorem Gustaw Holoubek wchodzi do budynku Zrzeszenia Prawników Polskich przy ul. Brackiej 20 i wspina się tymi samymi schodami, z których korzysta Kazimierz Kąkol. Nie bacząc na to, Holoubek udaje się do sali konferencyjnej, by zagaić posiedzenie na temat: „Sąd jako najstarszy teatr świata”.