Trudne związki - Małgorzata Szcześniak, Wojciech Eichelberger - ebook
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jak powiedział Steven Furtick: Głównym powodem, dla którego wciąż czujemy niepewność, jest to, że porównujemy swoje kulisy z czyjąś sceną. Szczególnie łatwo przychodzi nam to w dobie mediów społecznościowych, na których wszyscy kreujemy nasz wizerunek, często nie do końca prawdziwy.

Tymczasem gdzieś w środku, pomimo z pozoru udanych związków, jesteśmy samotni, a nasze wygłodniałe serca potrzebują troski, uważności i wsparcia.

W książce Trudne związki ceniony psycholog Wojciech Eichelberger w rozmowie z dziennikarką i pisarką Małgorzatą Szcześniak udowadnia, że nie ma łatwych relacji damsko-męskich. Wszyscy mierzymy się z większymi lub mniejszymi trudnościami, wszyscy niczym Księżyc mamy swoją ciemną stronę.

Co wpływa na to, jakiego partnera wybieramy? Jak utrzymać związek w dobrej kondycji? Kiedy warto się rozstać? To pytania, które nasuwają się każdej osobie będącej w relacji.

Oto lektura, która nienachalnie pomoże znaleźć odpowiedzi na te i wiele innych wątpliwości.

Wojciech Eichelberger - psycholog, psychoterapeuta. Twórca i dyrektor Instytut Psychoimmunologii IPSI, którego misją jest humanizowanie biznesu. Jego książki i warsztaty samorozwoju cieszą się od lat wielką popularnością także w wersji online tworzonej przez firmę Positive Life.

Małgorzata Szcześniak - absolwentka kilku humanistycznych kierunków. Laureatka stypendium MKiDN z literatury. Wydała książki: Sukces w rozmiarze XXL, Życie jest fajne, Siedem grzechów przeciwko seksualności. Pracuje jako nauczyciel i dziennikarz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 175

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Psy­cho­te­ra­peuci wie­dzą o tym dobrze, że związki mię­dzy ludźmi są pra­wie zawsze w jakiś spo­sób trudne. Z jed­nego pro­stego powodu: nie ma ludzi ide­al­nych. Wszy­scy jeste­śmy ukształ­to­wani na wiele spo­so­bów przez oko­licz­no­ści naszego dzie­ciń­stwa, przez cechy i pro­blemy naszych rodzi­ców, przez wła­ści­wo­ści naszego sys­temu rodzin­nego, przez pro­ces socja­li­za­cji i edu­ka­cji, a także przez bole­sne zda­rze­nia losowe. W rezul­ta­cie nasze związki z rodzi­cami, z part­ne­rami, z dziećmi, a nawet z dziad­kami i z wnu­kami, nie mówiąc już o przy­sło­wio­wych teściach, są czę­sto trudne. A przy­da­rzają nam się też nie­ła­twe rela­cje z sze­fami, z pod­wład­nymi, ze współ­pra­cow­ni­kami, nawet z przy­ja­ciółmi. Reasu­mu­jąc, w rela­cjach z innymi ludźmi trzeba się liczyć z tym, że rzadko bywa łatwo. Prę­dzej czy póź­niej ujaw­niają się w nich bowiem nasze nie­prze­pra­co­wane nie­do­bory emo­cjo­nalne, dzie­cięce potrzeby i wyni­ka­jące z nich nie­re­ali­styczne ocze­ki­wa­nia kie­ro­wane do part­ne­rów. W rezul­ta­cie nasze począt­kowe nadzieje na odna­le­zie­nie w związku z innym czło­wie­kiem upra­gnio­nego uko­je­nia i szczę­ścia czę­sto owo­cują roz­cza­ro­wa­niem i fru­stra­cją. Tym bar­dziej że nie­świa­do­mie wybie­ramy – a nie­rzadko robimy to wie­lo­krot­nie – trud­nych part­ne­rów. Czyli takich, któ­rych sfor­ma­to­wa­nie i pro­blemy obna­żają nie­ade­kwat­ność naszych nie­prze­pra­co­wa­nych potrzeb i ocze­ki­wań. Ta książka jed­nak nie powstała po to, by ludzi znie­chę­cać do związ­ków. Tego zresztą nie dałoby się zro­bić, bo wcho­dze­nie w związki z innymi ludźmi jest zaszyte w naszym DNA i zapi­sane w naszym ludz­kim losie, dla­tego, poza nie­licz­nymi wyjąt­kami, nic nie jest w sta­nie nas przed nimi powstrzy­mać. Nie­ła­twa do osią­gnię­cia, lecz bez­cenna korzyść, którą możemy z nich czer­pać, bie­rze się stąd, że trud­no­ści w związ­kach prę­dzej czy póź­niej zmu­szą nas do prze­kra­cza­nia naby­tych w dzie­ciń­stwie ogra­ni­czeń – co wal­nie przy­czy­nia się do naszego emo­cjo­nalnego doj­rze­wa­nia.

Inten­cją auto­rów tej książki było stwo­rze­nie prze­wod­nika czy­nią­cego podró­żu­ją­cych przez trudne i zaska­ku­jące kra­jo­brazy rela­cji mię­dzy­ludz­kich bar­dziej świa­do­mymi i mniej nara­żo­nymi na dłu­gie błą­dze­nie po manow­cach. Zawarte w niej opisy i ostrze­że­nia doty­czące ludz­kich cha­rak­te­rów i wyni­ka­ją­cych z nich trud­no­ści tylko z pozoru są skie­ro­wane do kobiet. Rów­nie ważne pozo­stają one dla męż­czyzn poszu­ku­ją­cych dobrego związku. Bo w naszych doro­słych rela­cjach – bez względu na płeć part­ne­rów – nie zda­rzają się posta­cie wolne od swo­ich uwa­run­ko­wań, więc nikt z nas nie jest też wolny od odpo­wie­dzial­no­ści za to, co wnosi do swo­ich związ­ków i jak w nich uczest­ni­czy.

Woj­ciech Eichel­ber­ger

Co spra­wia, że anga­żu­jemy się w trudne związki? Dla­czego nie­któ­rym kobie­tom latami nie udaje się wyjść z rela­cji z tok­sycz­nym męż­czy­zną? Prze­cież jeste­śmy mądre, potra­fimy sta­wiać „zdrowe gra­nice”. A może jed­nak nie? Może na sku­tek wycho­wa­nia jeste­śmy przy­zwy­cza­jone do tego, aby nie ocze­ki­wać zbyt wiele, cie­szyć się namiastką uwagi i rezy­gno­wać z naszych potrzeb na rzecz ocze­ki­wań innych ludzi?

Nasza nie­doj­rza­łość i niskie poczu­cie war­to­ści spra­wiają, że pozwa­lamy się uwieść każ­demu, kto okaże nam tro­chę serca. Zako­chu­jemy się w męż­czy­znach, któ­rych oso­bo­wo­ści są mroczne, i two­rzymy związki według reguły „pro­wa­dził ślepy kula­wego”. Wpa­damy w ramiona nar­cyza, oso­bo­wo­ści bor­der­line czy psy­cho­paty, ponie­waż jeste­śmy nie­świa­dome i głodne miło­ści.

Pamię­tajmy, że tok­syczny męż­czy­zna nie lubi sil­nych kobiet (choć znam kilka sil­nych poważ­nie uwi­kła­nych) – musi mieć pew­ność, że jego obiekt pod­po­rząd­kuje mu się bez­gra­nicz­nie, oto­czy uwiel­bie­niem, ozłoci bez­kry­tyczną miło­ścią. Szuka kobiety, która uwie­rzy, że czu­ło­ścią, dobro­cią i cier­pli­wo­ścią ule­czy jego udrę­czone serce, odcza­ruje zanie­dba­nia jego rodzi­ców z okresu dzie­ciń­stwa i lat dora­sta­nia. Taki męż­czy­zna wnosi w zwią­zek bagaż cier­pie­nia emo­cjo­nal­nego, który go przy­tła­cza i który sam ledwo daje radę udźwi­gnąć. Kobieta ma być jego kołem ratun­ko­wym i czę­sto jest, póki nie wyczer­pią się jej pokłady cier­pli­wo­ści. A wtedy pozo­staje jej już tylko jedno racjo­nalne wyj­ście: pójść na tera­pię – po to, aby nauczyć się postę­po­wać z męż­czy­zną, któ­rego kocha, albo wzmoc­nić się na niej na tyle, aby pod­jąć decy­zję o roz­sta­niu i kon­se­kwent­nie swój plan reali­zo­wać.

W naszej książce Woj­ciech Eichel­ber­ger cie­pło, empa­tycz­nie, z humo­rem odnosi się do róż­nych ludz­kich potknięć i ułom­no­ści. Uświa­da­mia kobie­tom, w jakiej sytu­acji się zna­la­zły, i wspiera je w dal­szych wybo­rach. Poka­zuje, jak zbu­do­wać w sobie prze­ko­na­nie, że jest się wartą miło­ści. To zaska­ku­jące, ale cza­sem trudno jest nam uwie­rzyć, że na nią zasłu­gu­jemy. Lek­tura tej książki może nam w tym pomóc.

Mał­go­rzata Szcze­śniak

Mężczyzna postpatriarchalny

Jeste­śmy jako spo­łe­czeń­stwo w pro­ce­sie ogrom­nej prze­miany. Męż­czy­zna i kobieta zamie­niają się rolami.

Część kobiet (bo nie wszyst­kie) rozu­mie swoją eman­cy­pa­cję jako sta­wa­nie się naj­gor­szą wer­sją ste­reo­ty­po­wego męż­czy­zny. Wyka­zuje agre­sję i pogardę dla dru­giej płci. Nato­miast męż­czyźni, nawet jeżeli są prze­siąk­nięci do szpiku kości dzie­dzic­twem patriar­chatu, to jed­nak zako­chują się w kobie­tach. Ich pod­świa­do­mość, ich dusza dostrzega tę ide­alną, cudowną kobie­cość, któ­rej są tak spra­gnieni. Nato­miast kobiety, które rozu­mieją eman­cy­pa­cję w spo­sób bar­dzo pry­mi­tywny, tak naprawdę się nie eman­cy­pują, tylko upra­wiają coś w rodzaju wen­dety – stają się mści­ciel­kami. One o tym nie wie­dzą – są mści­ciel­kami, które mają czę­sto skraj­nie nega­tywny sto­su­nek do męż­czyzn i wyko­rzy­stują ich na różne spo­soby. Prze­ista­cza się to powoli w znie­kształ­coną wer­sję matriar­chatu. To wszystko odbywa się w sfe­rze pozor­nych uczuć, nar­cy­stycz­nej kre­acji, która w tej chwili jest wszech­obecna i w któ­rej prze­sta­jemy rozu­mieć, co jest, a co nie jest prawdą. Nie wiemy, czego naprawdę potrze­bu­jemy, czego chcemy od sie­bie nawza­jem w rela­cjach mię­dzy płciami. Nasz świat zaczyna wyglą­dać jak kiep­ski teatr, bo role, jakie w nim gramy, są sche­ma­tyczne. Męż­czyźni, któ­rzy odkry­wają w sobie pier­wia­stek kobiecy i zaczyna on się im podo­bać, czują się zagu­bieni. Czę­sto pod zro­zu­mia­łym samo­za­do­wo­le­niem z roz­wo­jo­wej prze­miany, jaką jest inte­gra­cja odkry­tego pier­wiastka kobie­cego, kryje się poczu­cie zawsty­dze­nia i nie­ade­kwat­no­ści, które może się obja­wiać w postaci zaniku libido. Dla upo­ko­rzo­nego męż­czy­zny pozo­sta­ją­cego w rela­cji z domi­nu­jącą, kastru­jącą kobietą, seks jest enklawą, gdzie nie pono­sząc kosz­tów jaw­nej kon­fron­ta­cji, może on cze­goś jej odmó­wić. Bo impo­ten­cja to prze­cież cho­roba. Przy­pusz­czal­nie obecna epi­de­mia męskiej impo­ten­cji może być w jakiejś mie­rze tym spo­wo­do­wana. Gdy part­nerki tych męż­czyzn znaj­dują sobie „praw­dzi­wych sam­ców” (albo gdy oni znaj­dują empa­tyczne i doce­nia­jące ich kochanki), roz­kręca się karu­zela niezrozu­mienia, roz­cza­ro­wa­nia, wza­jem­nych oskar­żeń i roz­pa­czy.

Przy­czyny tego zja­wi­ska są chyba bar­dziej zło­żone?

Drugą przy­czyną jest swo­iste bio­che­miczne zanie­czysz­cze­nie śro­do­wi­ska. Cho­dzi tu o zja­wi­sko, które, popa­da­jąc w nieco alar­mi­styczny ton, okre­ślam hasłem: „świat tonie w pro­ge­ste­ro­nie!”. Jego skutki widzą już od dawna pedia­trzy, położ­nicy, gdy odbie­rają coraz wię­cej chło­pię­cych nie­mow­ląt z nie­wy­kształ­co­nymi, nie­opa­da­ją­cymi jądrami lub z jed­nym jądrem i ze zbyt niskim pozio­mem testo­ste­ronu. Wszech­obecny pro­ge­ste­ron działa destruk­cyj­nie nie tylko na męską gospo­darkę hor­mo­nalną i kształ­to­wa­nie się dru­go­rzęd­nych cech płcio­wych. Szko­dzi też dziew­czyn­kom, które przed­wcze­śnie doj­rze­wają, oraz kobie­tom, które mają coraz czę­ściej pro­blemy z nowo­two­rami narzą­dów rod­nych i piersi. Odkąd poja­wiła się pigułka anty­kon­cep­cyjna, kobiety zaczęły wraz z moczem wyda­lać do śro­do­wi­ska wod­nego aktywny pro­ge­ste­ron. Teraz jest on obecny w wodach grun­to­wych wiel­kich aglo­me­ra­cji i w rze­kach, skąd dostaje się do upraw roślin­nych i wody pit­nej. W kon­se­kwen­cji tra­fia więc do naszych posił­ków. Na domiar złego pre­pa­raty pro­ge­ste­ronowe i ana­bo­liki są powszech­nie sto­so­wane w celu przy­spie­sza­nia przy­ro­stu masy mię­śnio­wej zwie­rząt hodow­la­nych. Kolej­nym źró­dłem pro­ge­ste­ronu jest wszech­obecna w żyw­no­ści prze­twa­rza­nej soja, a także butelki typu PET sto­so­wane jako opa­ko­wa­nia napo­jów. Jed­nym z mie­rzal­nych skut­ków tego zja­wi­ska jest to, że przed rozpowszech­nieniem pigułki anty­kon­cep­cyj­nej męż­czyźni w tak zwa­nych kra­jach roz­wi­nię­tych mieli sześć­dzie­siąt lat temu dwa razy wię­cej plem­ni­ków w nasie­niu niż obec­nie.

Czy to ozna­cza, że powin­ni­śmy zacząć się upo­mi­nać o prawo do wycho­wy­wa­nia dzieci przez kobiety i w domo­wym zaci­szu?

Dziś trudno wyro­ko­wać, dokąd to wszystko zmie­rza. Na szczę­ście część śro­do­wisk femi­ni­stycz­nych dostrzega, że wła­ści­wie (z sza­cun­kiem do dru­giego czło­wieka) rozu­miane femi­nizm i eman­cy­pa­cja kobiet pole­gają na tym, by kobiety miały swo­bodę wyboru swo­jej drogi życio­wej. Wolna kobieta nie może być zobo­wią­zana do tego, żeby wyglą­dać, zacho­wy­wać się i żyć, jakby była komik­sową posta­cią z fil­mów wytwórni Marvel albo jak męż­czy­zna czy osoba bez płci. Wolna kobieta wybiera: jeżeli chce być tylko matką i jest to jej świa­domy, nie­wy­mu­szony wybór, to ma święte prawo tak wybrać. Ma też prawo w ciągu swo­jego życia zmie­nić ten cel życiowy, gdy już odchowa swoje dzieci.

Sytu­acja męż­czyzn jest nie do pozaz­drosz­cze­nia.

Z jed­nej strony jest im bar­dzo ciężko, bo muszą prze­żyć tę bole­sną detro­ni­za­cję patriar­chal­nego uzur­pa­tora, uwa­ża­ją­cego, że jest kimś lep­szym niż kobieta, postrze­ga­ją­cego kobiety jako te, które mają mu słu­żyć i uprzy­jem­niać życie. Z dru­giej strony ta nowa sytu­acja spo­łeczno-oby­cza­jowa uwal­nia męż­czyzn od nad­miaru odpo­wie­dzial­no­ści i otwiera drogę do wewnętrz­nej zmiany, do roz­woju spek­trum ich men­tal­nych i emo­cjo­nal­nych moż­li­wo­ści. To wspa­niale, że po to, by dobrze urzą­dzić się w życiu i „mieć kobietę”, dziś nie wystar­czy już posia­da­nie jąder i penisa.

Trzeba wyjść poza strefę kom­fortu.

Nasza cywi­li­za­cja znaj­duje się na roz­sta­jach jakże traf­nie zilu­stro­wa­nych w wizjo­ner­skim fil­mie Matrix. Nad­szedł czas, gdy musimy zade­cy­do­wać o przy­szło­ści naszego gatunku oraz pla­nety, na któ­rej żyjemy, i posta­no­wić, czy ule­gamy poku­sie trans­hu­ma­ni­zmu, czy wybie­ramy trudną drogę huma­ni­zmu i w kon­se­kwen­cji trans­cen­den­cję. Trans­hu­ma­nizm kusi nie­rób­stwem, leni­stwem, cyfro­wym hedo­ni­zmem, a tym samym – zani­kiem więzi mię­dzy­ludz­kich, regre­sją inte­lek­tu­alną, emo­cjo­nalną, spraw­no­ściową i wydol­no­ściową na nie­wy­obra­żalną skalę. Jako gatu­nek cof­niemy się w roz­woju do sytu­acji dwu-trzy­lat­ków i utra­cimy zdol­ność do auto­no­micz­nego ist­nie­nia we wszyst­kich wymia­rach życia, za któ­rymi stoi to, co nazy­wamy ludzką god­no­ścią i czło­wie­czeń­stwem. Dużo by o tym mówić… W kon­tek­ście naszej roz­mowy wspo­mnę tylko, że trans­hu­ma­ni­styczny nurt w nauce i tech­no­lo­gii zmie­rza obec­nie mię­dzy innymi do tego, by stwo­rzyć sztuczną macicę i „uwol­nić” kobiety od nie­do­god­no­ści ciąży, porodu i połogu. Zaczy­namy więc reali­zo­wać sce­na­riusz innego wizjo­ner­skiego filmu – Sek­smi­sji.

Pod­czas naszej pracy nad książką wie­lo­krot­nie mia­łam sko­ja­rze­nia z Sek­smi­sją: „Samiec twój wróg!” – chcia­łoby się rzec.

Rady­kalne ide­olożki femi­ni­zmu uwa­żają, że eman­cy­pa­cja kobiet winna pole­gać także na tym, by uwol­nić je od nie­spra­wie­dli­wie im prze­zna­czo­nego przez przy­rodę brze­mie­nia kobie­co­ści i macie­rzyń­stwa. Wolę pozo­sta­wić to bez komen­ta­rza. Jed­nak rów­nie dobrze można by postu­lo­wać uwol­nie­nie ludzi od naszych kło­po­tli­wych ciał! Tu znowu Matrix się kła­nia. Póki co zauważmy tylko, że myśle­nie kate­go­riami trans­hu­ma­ni­zmu napę­dzają wła­da­jący nie­zmien­nie świa­tem i tech­no­lo­gią męż­czyźni. Z Sek­smi­sji osta­tecz­nie dowia­du­jemy się, że twórcą i przy­wódcą anty­mę­skiej cywi­li­za­cji jest męż­czy­zna prze­brany za kobietę.

Jak­żeby ina­czej.

Mam nadzieję, że jest to tylko dzie­cięca cho­roba doj­rza­łego femi­ni­zmu, która minie jak przy­kry sen. Mam nadzieję, że eman­cy­pa­cja zarówno męż­czyzn, jak i kobiet będzie zmie­rzać nie do tego, aby oba zwal­cza­jące się ple­miona odre­al­nić i ujed­no­li­cić, lecz do tego, by zarówno kobiety, jak i męż­czyzn obu­dzić z patriar­chal­nych mrzo­nek i ure­al­nić. Drogą do tego jest rezy­gna­cja z przy­pi­sy­wa­nych nam do tej pory ról, uwol­nie­nie się od wszel­kiego prze­pisu i kie­ro­wa­nie się swo­imi natu­ral­nymi moż­li­wo­ściami i potrze­bami. Powin­ni­śmy się też uczyć od sie­bie wza­jem­nie tego, czego druga płeć nie potrafi. Zgod­nie z Jun­gow­skim pomy­słem mamy się uzu­peł­niać: kobieta ma zasy­mi­lo­wać ani­musa, a męż­czyzna zasy­mi­lo­wać swoją animę, czyli kobieta męski aspekt ukryty w sobie, a męż­czyzna ukrytą w nim kobietę. Ale to nie zna­czy, że kobieta ma się pozbyć swo­jej kobie­co­ści i asy­mi­lu­jąc ani­musa, stać się ani­mu­sem. To też nie zna­czy, że męż­czyzna ma się pozbyć męskiej czę­ści i stać się swoją animą. Gdy do mistrza zen przy­szła kobieta z pyta­niem: „Prze­czu­wam, że w pro­ce­sie odkry­wa­nia swo­jej praw­dzi­wej natury powin­nam prze­kro­czyć swoją kobie­cość. Jak to zro­bić?”, mistrz odpo­wie­dział: „Jeżeli chcesz prze­kro­czyć swoją kobie­cość, to stań się w pełni kobietą”.

Gdy sły­szymy takie zda­nie, wydaje nam się, że mamy w pełni reali­zo­wać przy­pi­sy­wane nam role.

A to zupeł­nie nie o to cho­dzi! Rzecz w tym, by porzu­cić wszel­kie prze­pisy i stać się w pełni tą posta­cią, którą się jest. Tą, która uro­dziła się z daną płcią, lecz ma zasy­mi­lo­wane rów­nież aspekty ste­reo­ty­powo czy oby­cza­jowo przy­pi­sy­wane dru­giej płci. Cho­dzi o to, żeby każda płeć zacho­wy­wała się w zgo­dzie z oko­licz­no­ściami, a nie sta­rała się spro­stać prze­pi­som czy wyobra­że­niom. Oczy­wi­ście uzna­jąc przy­ro­dzone ogra­ni­cze­nia, na przy­kład to, że męż­czy­zna ni­gdy nie będzie w ciąży, nie uro­dzi dziecka i nie będzie kar­mił pier­sią. Jed­nak – z wyjąt­kiem macie­rzyń­stwa – męż­czy­zna powi­nien umieć zacho­wać się w każ­dej innej sytu­acji, w któ­rej potrzebne są kom­pe­ten­cje kul­tu­rowo przy­pi­sy­wane kobie­tom. Kobieta zaś powinna ade­kwat­nie zacho­wać się także w sytu­acjach zwy­cza­jowo uzna­wa­nych za miesz­czące się wyłącz­nie w kom­pe­ten­cji męż­czyzn. I to już się dzieje. Kobiety potra­fią dziś chwy­cić za broń i wal­czyć prze­ciwko męż­czyznom, jeśli trzeba.

Jakich cech u kobiet poszu­kują współ­cze­śni męż­czyźni?

Męż­czyźni poszu­kują wciąż tego samego. Napi­sa­łem o tym wier­szyk:

Modli­twa do Arche­ty­po­wej Kobiety

Niech ode­tchnie świat Kobietą,

Wodą żywą, nocą cichą,

Mgłą kojącą i prze­strze­nią,

Niech w Jej chłod­nych dło­niach usną

Lęk, nie­na­wiść, chci­wość, pycha.

Niech Kobietą świat oddy­cha.

Świat jest prze­grzany męską ener­gią, męskimi ambi­cjami, testo­ste­ro­nem, agre­sją i chci­wo­ścią. Pla­neta się gotuje: pod­grzane oce­any odpa­ro­wują, lodowce top­nieją, wysy­chają rzeki, wymie­rają gatunki roślin i zwie­rząt. Wybu­chają nowe wojny, reak­ty­wują się stare kon­flikty. Kobiety są adre­sat­kami męskiej sek­su­al­nej prze­mocy i nad­użyć, które je uprzed­mio­ta­wiają. Tym­cza­sem pla­neta (i wszystko, co na niej żyje) potrze­buje rów­no­wagi i syme­trii pomię­dzy męską ener­gią ognia a kobiecą ener­gią wody. Tego samego potrze­bują nasze prze­grzane orga­ni­zmy, które coraz czę­ściej zapa­dają na auto­agre­sywne cho­roby. Można też zaob­ser­wo­wać pro­cesy zmie­rza­jące do przy­wró­ce­nia tej rów­no­wagi: to postę­pu­jący rene­sans kobie­cej soli­dar­no­ści i kobie­cych rytu­ałów. Do łask wra­cają kobiece kręgi, sza­ma­nizm, cywi­li­zo­wa­nie kobie­cej roz­rod­czej fizjo­lo­gii i uwal­nia­nie kobie­cej sek­su­al­no­ści, a także zwraca się uwagę na rolę kobiet w two­rze­niu dzie­dzic­twa histo­rii, kul­tury i ducho­wo­ści.

Zanim zja­wi­ska te wejdą na stałe do naszego życia, potrze­bu­jemy cze­goś w rodzaju ini­cja­cji – sym­bo­licz­nego przej­ścia od dziecka do doro­słego czło­wieka. Czy to się obec­nie dzieje?

Nie­stety nie. Dla wielu kobiet natu­ralną ini­cja­cją jest poród – uzna­wany słusz­nie za doświad­cze­nie fun­da­men­talne. Poród ma w sobie poten­cjał – może spo­wo­do­wać świa­do­mo­ściowy wgląd w istotę rze­czy­wi­sto­ści, odsło­nić jed­ność sacrum i pro­fa­num.

Można powie­dzieć, że wbrew patriar­chal­nemu prze­ka­zowi to kobiety są bli­żej sacrum.

Bo męż­czy­znom bra­kuje tak moc­nych rytu­ałów. Pew­nie z tego wła­śnie powodu tak wielu z nich obec­nie sza­leje, zieje ogniem, nie­na­wi­ścią i nie­zin­te­gro­waną sek­su­al­no­ścią. Pod­czas porodu kobieta może dotknąć gra­nicy życia i śmierci. Matka umiera z bólu, wyda­jąc na świat nowe życie. Dla męż­czy­zny takim wyzwa­niem jest zmie­rze­nie się z lękiem przed śmier­cią. Bo w arche­ty­pie męż­czy­zny jest zapis, że musi on w razie potrzeby chro­nić życie matki i dziecka, a więc musi być nie­ulęk­nio­nym wojow­ni­kiem. Tra­dy­cyjne rytu­ały męskie wła­śnie temu słu­żyły.

Jak męż­czyźni dziś obcho­dzą się ze swoim lękiem przed śmier­cią?

Brak sen­sow­nych rytu­ałów spra­wia, że męż­czyźni wymy­ślają zastęp­cze rytu­ały. Na przy­kład peł­no­let­niość chłopca świę­tuje się pijań­stwem w gro­nie rodzin­nym, fun­duje się chłopcu, który staje się męż­czy­zną, spo­tka­nie z pro­sty­tutką. Żywe są rytu­ały, które okre­ślił­bym mia­nem otrzę­sin, pole­ga­jące na pod­da­wa­niu chłopca wielu upo­ka­rza­ją­cym i bole­snym pró­bom. Kul­tura rytu­ału, czyli ponie­wie­ra­nia sie­bie: alko­ho­lem, pracą, spor­tem, wysił­kiem ponad miarę, złym try­bem życia, nad­mier­nym ryzy­kiem, nar­ko­ty­kami, sek­sem, czyli róż­nymi for­mami auto­agre­sji i auto­de­struk­cji – jest kon­ty­nu­owana w doro­słym życiu. Męż­czyźni rywa­li­zują ze sobą w kon­ku­ren­cji o nazwie: kto się bar­dziej spo­nie­wie­rał. Rytuał przej­ścia dla mło­dych chłop­ców obecny jest na­dal w nie­któ­rych rdzen­nych kul­tu­rach – gdzie kła­dzie się nacisk na sepa­ra­cję od matki i zmie­rze­nie się z lękiem, bólem i samot­no­ścią.

Czy­ta­łam, że dzi­siejsi mło­dzi męż­czyźni nie potra­fią cho­dzić po górach. Nie kon­tem­plują przy­rody, tylko sta­rają się jak naj­szyb­ciej dotrzeć do wyzna­czo­nego punktu. Trak­tują tę czyn­ność zada­niowo.

Cho­dze­nie po górach nie jest łatwe. Współ­cze­śni mło­dzi męż­czyźni w dzie­ciń­stwie mieli mniej ruchu niż ich starsi kole­dzy, mniej sportu, nauczyli się spę­dzać życie na sie­dząco, skro­lu­jąc przy­naj­mniej przez kilka godzin dzien­nie. Skąd więc mają brać siłę i wytrzy­ma­łość, by iść godzi­nami pod górę?

A może zmie­nią się, gdy założą rodzinę?

Można zało­żyć rodzinę i pozo­stać chłop­cem – znam wiele takich przy­pad­ków. Psy­chicz­nie my męż­czyźni – kobiety zresztą rów­nież – czę­sto wcho­dzimy w doro­słość nie­doj­rzali, z nie­prze­pra­co­wa­nymi defi­cy­tami emo­cjo­nal­nymi z dzie­ciń­stwa. W dodatku obec­nie bar­dzo łatwo można zało­żyć rodzinę. Poma­gają w tym zarówno rodzice mło­dych, jak i pań­stwo. Nowo­żeńcy otrzy­mują wspar­cie z każ­dej strony. Można więc być nie­doj­rza­łym, finan­sowo zależ­nym męż­czy­zną i bez pro­blemu zało­żyć rodzinę. Wystar­czy mieć pie­nią­dze od rodzi­ców czy zamiesz­kać z rodzi­cami, by wejść w zwią­zek z kobietą i mieć kil­koro dzieci. Wielu męż­czyzn, by zaro­bić na przy­zwo­ity stan­dard życia rodziny, wpada póź­niej w pra­co­ho­lizm, a w kon­se­kwen­cji są w rodzi­nie nie­obecni i peł­nią funk­cję ban­ko­matu, nie wcho­dząc w rolę part­nera czy ojca zaan­ga­żo­wa­nego w wycho­wy­wa­nie swo­jego potom­stwa.

W jakim wieku ci męż­czyźni doj­rze­wają?

Męż­czy­zna, ze względu na brak rytu­ałów ini­cja­cyj­nych oraz pew­nego kul­tu­ro­wego kon­tek­stu ini­cja­cyj­nego, doj­rzewa póź­niej. W dodatku mał­żeń­stwo jako insty­tu­cja się dewa­lu­uje. W Pol­sce 30 pro­cent dzieci rodzi się w związ­kach poza­mał­żeń­skich. Upo­rczywe nakła­nia­nie ludzi przez pań­stwo i Kościół do związ­ków sakra­men­tal­nych i cywil­nych jest prze­ciw­sku­teczne. Tym bar­dziej że zarówno pań­stwo, jak i Kościół nie­stety kom­pro­mi­tują się, a prawo, które do tej pory chro­niło kobiety przed sek­su­al­nym i eko­no­micz­nym wyzy­skiem, traci swoją ważną do nie­dawna rolę, co jest wyni­kiem postę­pów w eko­no­micz­nej eman­cy­pa­cji kobiet.

Kie­dyś mówiło się, że aby stać się męż­czy­zną, trzeba zasa­dzić drzewo, wybu­do­wać dom i spło­dzić syna. Dziś mogli­by­śmy dodać do tej triady: i spo­tkać się ze swoim ojcem (uży­wam tu oczy­wi­ście prze­no­śni).

Ojco­wie czę­sto nie spraw­dzają się w swo­jej roli. Wyzwa­niem dla syna jest w takiej sytu­acji nie­ule­ga­nie poku­sie odcię­cia się od ojca. Dla­tego zawsze zachę­cam synów porzu­co­nych przez ojców do ich odna­le­zie­nia, pozna­nia, do roz­mowy, wyjazdu na wspólne waka­cje. Słu­cham póź­niej wzru­sza­ją­cych opo­wie­ści, jak to syno­wie odkry­wali na nowo swo­ich ojców, któ­rych do tej pory widzieli oczami roz­go­ry­czo­nej matki. Współ­cze­śnie, jak widać, napra­wie­nie rela­cji ojciec-syn czę­sto polega nie na tym, by ojciec uznał syna, lecz by to syn uznał ojca.

A może powinni uznać sie­bie nawza­jem?

Oczy­wi­ście! Tak się ten pro­ces zresztą czę­sto koń­czy.

Jestem po lek­tu­rze Pana książki Kobieta bez winy i wstydu. Czy reli­gia kato­licka, do któ­rej się Pan w tej książce odwo­łuje, zakłada, że kobieta i męż­czy­zna są równi przed Bogiem? Czy wręcz prze­ciw­nie?

Z Bogiem mam kło­pot. Wolę go rozu­mieć i doświad­czać jako eks­pre­sję naj­wyż­szej jed­no­czą­cej świa­do­mo­ści. Z tego punktu widze­nia odpo­wiedź jest oczy­wi­sta. Nie ma tu ani lep­szego, ani gor­szego. Naj­le­piej wyraża to man­dala jin-jang, która w isto­cie sta­nowi man­dalę życia. Koło jest wypeł­nione przez dwa kształty przy­po­mi­na­jące ryby. Każda z tych „rybek” zaj­muje w tej man­dali życia taką samą prze­strzeń: życie się rodzi, staje dzięki temu, że te dwie ener­gie: jin (żeń­ska) i jang (męska) współ­dzia­łają rów­no­praw­nie i rów­no­waż­nie. W dodatku każda z tych rybek ma oczko w kolo­rze tej dru­giej, co ozna­cza, że posiada istotny ele­ment ener­gii na pozór prze­ciw­staw­nej. Z punktu widze­nia tego, co można nazwać naj­wyż­szą jed­no­czącą świa­do­mo­ścią, wszystko, co się jawi jako forma, jest tak samo ważne i tak samo nie­ważne. Doty­czy to rów­nież form/istot nie­oży­wio­nych. Jed­nak jeśli jaka­kol­wiek forma ma przez jakiś czas har­mo­nij­nie trwać, to rów­no­waga tych dwóch ener­gii jest nie­zbędna. Podob­nie prze­trwa­nie naszej pla­nety zależy od tego, czy te dwie ener­gie się zrów­no­ważą.

Jest Pan zwo­len­ni­kiem jed­no­ści. Wyczu­wam w tym wiel­kie „nie” dla patriar­chatu. Dzien­ni­ka­rze czę­sto okre­ślają Pana mia­nem femi­ni­sty.

Jestem zwo­len­ni­kiem jed­no­ści w róż­no­rod­no­ści. Takie myśle­nie jest nie­mal nie­obecne w aktu­al­nej eks­pre­sji femi­ni­zmu.

Kim wobec tego jest femi­ni­sta?

Tak zwany femi­ni­sta ma samo­kry­tyczny sto­su­nek do „zaszy­tej w nim” spu­ści­zny patriar­chatu, do patriar­chatu jako takiego, oraz jasną świa­do­mość tego, ile kobiety wycier­piały i ile świat wycier­piał z powodu patriar­chal­nej domi­na­cji. Musi też być pewny tego, że jego poglądy nie są prze­ja­wem hipo­kry­zji ani kon­for­mi­zmu, ani też nie są obec­nie obo­wią­zu­jącą, wyra­cho­waną ide­olo­giczną dekla­ra­cją. Męż­czy­zna femi­ni­sta postu­luje i reali­zuje realne part­ner­stwo i rów­no­wagę pomię­dzy kobie­tami i męż­czy­znami we wszyst­kich obsza­rach i prze­ja­wach spo­łecz­nego życia – z wyjąt­kiem tych zde­ter­mi­no­wa­nych róż­ni­cami bio­lo­gicz­nymi (ciężka praca fizyczna, rodze­nie dzieci i kar­mie­nie pier­sią). Wiem, że taka postawa może być prak­ty­ko­wana jedy­nie przez męż­czyzn doj­rza­łych emo­cjo­nal­nie, psy­chicz­nie sil­nych i auto­no­micz­nych, czyli tych, któ­rzy nie lokują nadziei na bez­pie­czeń­stwo, radość i szczę­ście w kobie­cie.

O femi­ni­stach, męż­czy­znach z roz­wi­nię­tym pier­wiast­kiem kobie­cym, roz­ma­wia­łam z Kata­rzyną Mil­ler w książce Życie jest fajne. Kata­rzyna Mil­ler twier­dzi, że męż­czy­zna zaj­mu­jący się domem zasłu­guje na nasz sza­cu­nek, a tym­cza­sem bywa z tym róż­nie. Kobiety chcia­łyby zyskać nową jakość w życiu, z niczego nie rezy­gnu­jąc.

Jeśli męż­czy­zna nie potrafi nic innego prócz zaj­mo­wa­nia się domem, to jest to praw­do­po­dob­nie męż­czy­zna nie­au­to­no­miczny i życiowo nie­wy­dolny. Zaj­mo­wa­nie się domem nie wynika z jego wyboru, lecz koniecz­no­ści. A jak wia­domo, musimy bar­dzo uwa­żać na to, aby nie czy­nić cnoty z koniecz­no­ści. W takiej sytu­acji nie będzie on miał sza­cunku do sie­bie i nie będzie budził sza­cunku swo­jej part­nerki. Jeśli zaś zaj­mo­wa­nie się domem to jedna z jego kilku moż­li­wo­ści i umie­jęt­no­ści, to wtedy umie­jętne zaj­mo­wa­nie się domem i dziećmi jest w isto­cie cnotą i zasłu­guje na sza­cu­nek.

Co kobieta zyskuje, gdy jest z kimś, kto potrafi zaj­mo­wać się tylko domem?

Trzeba by o to zapy­tać kobiety. To co mnie przy­cho­dzi do głowy, w któ­rej z pew­no­ścią zale­gają patriar­chalne złogi, to poczu­cie prze­wagi, kon­troli i bez­pie­czeń­stwa. Praw­do­po­dob­nie taka kobieta karmi swoje ego ule­gło­ścią tego męż­czy­zny i uza­leż­nie­niem go od sie­bie.

A co z męż­czy­znami, któ­rzy podej­mują się zawo­dów przy­pi­sy­wa­nych do tej pory przede wszyst­kim kobie­tom, zostają nauczy­cie­lami, pie­lę­gnia­rzami, kucha­rzami? Czy zacho­wują auto­ry­tet?

Ze względu na patriar­chalne kul­tu­rowe ste­reo­typy defi­niu­jące pozy­cję spo­łeczną i kon­dy­cję finan­sową męż­czyzn, uwa­żam, że na­dal więk­szość męż­czyzn ma z tym kło­pot. Decy­du­jące mogą być niskie zarobki. Spora część męż­czyzn żywi prze­ko­na­nie, że powinni dobrze zara­biać, ponie­waż tylko wtedy są atrak­cyjni pod wzglę­dem matry­mo­nial­nym – bo tylko wtedy mogą zapew­nić dobry byt swo­jej rodzi­nie. Męż­czy­zna, który osią­gnął wysoki poziom docho­dów, jest powszech­nie uzna­wany za osobę zaradną życiowo. Kobiety mają poczu­cie, że na takim czło­wieku można pole­gać. To ma swoje korze­nie w prze­cho­dzą­cym do histo­rii tra­dy­cyj­nym patriar­cha­cie, kiedy to kobiety cał­ko­wi­cie zale­żały od męż­czyzn. Obec­nie męż­czyźni coraz rza­dziej niosą na sobie cię­żar cał­ko­wi­tej odpo­wie­dzial­no­ści za mate­rialne zabez­pie­cze­nie rodziny.

Mężczyzna na niby

Inter­net daje nam dzi­siaj moż­li­wość misty­fi­ka­cji.

W Inter­ne­cie można być kimś zupeł­nie innym, niż się jest w rze­czy­wi­sto­ści. Można zmie­nić płeć, wiek, można być bojow­ni­kiem albo inte­lek­tu­ali­stą… Za tym pozo­rem mogą się kryć męż­czyźni, któ­rzy po pro­stu boją się kobiet. Nie widzą dla sie­bie szans pod­czas bez­po­śred­niego spo­tka­nia. Nie wie­rzą w swoją war­tość. Wolą upra­wiać rodzaj gry online. Wcie­lają się w boha­tera, który uwo­dzi kobiety i czer­pie z tego satys­fak­cję. Ni­gdy nie mia­łem w tera­pii takiego męż­czy­zny, ale za to poma­ga­łem wielu ich ofia­rom. Tacy męż­czyźni pra­wie ni­gdy nie decy­dują się na bez­po­średni kon­takt i ujaw­nie­nie swo­jej praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści. Uza­leż­niają od sie­bie kobiety, któ­rych czę­sto mają w kolek­cji po kil­ka­na­ście. W ten spo­sób repe­rują swoje biedne, pora­nione męskie ego. Gdyby jed­nak miało dojść do spo­tka­nia z uwie­dzioną kobietą w real­nym życiu, to taki męż­czy­zna znaj­dzie wiele spo­so­bów, żeby tego za wszelką cenę unik­nąć – albo znik­nąć. Nie­raz oka­zuje się osobą posłu­gu­jącą się fał­szy­wym adre­sem i fał­szywą toż­sa­mo­ścią.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Karol Marks, Ręko­pisy eko­no­miczno-filo­zo­ficzne z 1844 r., tłum. K. Jaż­dżew­ski, w: Karol Marks, Fry­de­ryk Engels, Dzieła, tom 1. Książka i Wie­dza 1960, s. 16. [wróć]