Sztejer. Umarły syn - Robert Foryś - ebook

Sztejer. Umarły syn ebook

Robert Foryś

4,4
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To ja, Vincent Sztejer.

W świecie po Zagładzie wartością nie jest dobro czy zło, lecz przetrwanie. Gdy spotkam na swojej drodze człowieka czy mutanta, muszę dobrać odpowiedni rodzaj broni. A ludzie wcale nie są łatwiejszymi przeciwnikami, zwłaszcza jeśli stoją za nimi potężne siły: Ojcowie z Torunium, Szkarłatni Kapłani z Piołunu, Władymir Jednodzierżca, czy Szalony Prorok.

Jeśli więc wchodzi się w świat, w którym można natknąć się na strzygonia, wudrułaka lub Zaprzysiężonego Brata, najlepiej zrobić to ze mną. Że niby zabijam dla srebra? Plotka jak każda inna, choć jest w tym trochę prawdy. Zabijam, żeby przeżyć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 283

Oceny
4,4 (136 ocen)
75
39
19
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
simonsith

Całkiem niezła

,
00
tszewczyk

Nie polecam

Pseudo "Wiedźmin" erotoman wałęsa się po zniszczonym atomową zagładą Bydgoszczium. Raz ma gorączkę a raz nie. Spotyka Profesora Andrieja Sercmana z Krakovium, który kocha swoją najstarszą córkę. "Wiedźmin" erotoman zabija Sercmana i kocha jej młodszą siostrę. Z miłości zostawia jej 100 marek. W Bydgoszczium rządzi terror wprowadzony przez zakon Matki Kimawy Zbłądzącej. Terror nie sięga jednak Varsovium, gdzie panuje smród i wolność. Wolnością cieszą się tylko ci, którzy nie są aktualnie niewolnikami gangów chińskiego lub postradzieckiego. Smród jest gratis. Wolny lud siedzi w karczmach albo podziwia mordobicia na Platformie Swobodnych Osądów. Legimi - czas na ujemne gwiazdki. Tego się nie da odprzeczytać.
00
ursus040666

Nie oderwiesz się od lektury

książka ekstra tylko czemu nikt nie napisał że to Sztejer tom 1
00
Piotrbialy1979

Dobrze spędzony czas

coś o tym co może być naszym udziałem już niedługo.Polecam
00
Sylvie72

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00



Robert Foryś

SztejerI. Umarły syn

 

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2022 Robert Foryś

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Word_Factor

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Hevi

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-66955-19-6

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Umarły syn

Rozdział I

Nazy­wam się Vin­cent Szte­jer i za­bi­jam dla sre­bra. To wszyst­ko, co na ra­zie po­win­ni­ście o mnie wie­dzieć.

Wierz­chem dło­ni ota­rłem pot z czo­ła i zmru­ży­łem oczy, wy­pa­tru­jąc cho­ćby naj­drob­niej­sze­go po­ru­sze­nia wody – śla­du, że w głębi­nie czai się coś du­że­go. Na pró­żno.

Za­cząłem wąt­pić, czy na pew­no tra­fi­łem na le­go­wi­sko. Ta­kich uro­czysk były tu dzie­si­ąt­ki, a te­ren ło­wiec­ki be­stii roz­ci­ągał się zwy­kle na kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów w dół i w górę rze­ki. Z dru­giej stro­ny, prze­czu­cie rzad­ko mnie za­wo­dzi­ło; no i jesz­cze te śla­dy pa­zu­rów, od­ciś­ni­ęte w bło­cie sta­ro­rze­cza. Oczy­wi­ście mo­gło to być coś in­ne­go: le­śna hie­na czy wu­dru­łak, trop po­cho­dził sprzed kil­ku dni.

Zer­k­nąłem na kozę przy­wi­ąza­ną do po­wa­lo­ne­go pnia wierz­by za­le­ga­jące­go na pły­ci­źnie. Ła­cia­te, chu­de by­dlę co ja­kiś czas szar­pa­ło ner­wo­wo po­wróz za­su­pła­ny na ro­gach i spo­gląda­ło z pre­ten­sją na krza­ki, któ­re wy­bra­łem na kry­jów­kę. Ro­zu­mia­łem ją do­sko­na­le, mnie rów­nież lu­dzie często trak­to­wa­li pod­le. Po­sta­no­wi­łem so­bie w du­chu, że po­sta­ram się, aby wy­szła z tej ka­ba­ły w jed­nym ka­wa­łku.

Miesz­ka­ńcy osa­dy z du­ży­mi opo­ra­mi zgo­dzi­li się, bym wzi­ął ze sobą to zwie­rzę – w za­mian pró­bo­wa­li wcis­nąć mi nie­mow­lę. Kozy są zbyt cen­ne, by je mar­no­wać, a wi­ęk­szo­ść mal­ców i tak nie do­ży­wa do siód­me­go roku ży­cia, za­bi­ta przez cho­ro­by, głód lub po­żar­ta przez po­two­ry – cho­ćby ta­kie jak ten, na któ­re­go się tu za­sa­dzi­łem. A tak przy­naj­mniej na coś się przy­da­ją.

Zresz­tą nie­mow­lę tyl­ko sra i pła­cze, gdy zwie­rzę w wi­ęk­szo­ści przy­pad­ków wcze­śniej niż ja wy­czu­je zbli­ża­jące się nie­bez­pie­cze­ństwo. O, cho­ćby jak te­raz – ła­cia­ta wy­da­ła z sie­bie krót­ki, roz­pacz­li­wy bek.

Przyj­rzaw­szy się le­piej wo­dzie, do­strze­głem zmarszcz­kę na zgni­ło­zie­lo­nym ko­bier­cu, tuż przy zwa­lo­nym pniu. Kil­ka od­de­chów pó­źniej toń po­ru­szy­ła się i po­wo­lut­ku wy­ło­nił się z niej pła­ski, bez­wło­sy łeb utop­ca. Do­dat­ko­we po­wie­ki chro­ni­ące oczy w głębi­nie cof­nęły się, od­sła­nia­jąc nie­mal ludz­kie źre­ni­ce. Bez­dusz­ne spoj­rze­nie za­trzy­ma­ło się przez chwi­lę na ko­zie sza­mo­czącej się na po­stron­ku, po czym prze­su­nęło się po po­ro­śni­ętym chasz­cza­mi brze­gu za­tocz­ki.

Z pew­no­ścią nie była to prze­zor­no­ść; utop­ce są na to za głu­pie. Za­pew­ne ten osob­nik był już po ko­la­cji i po­zo­sta­ło cze­kać, aż znów po­czu­je ape­tyt.

I wte­dy się wy­nu­rzył. Prze­mknąłem spoj­rze­niem po bla­dym, ocie­ka­jącym wodą cie­le.

Po­my­łka! To była ona. Ob­wi­słe pier­si o ma­łych bro­daw­kach wska­zy­wa­ły, że nie jest to jej pora go­do­wa. Wci­ąż była po­dob­na do czło­wie­ka, choć ce­chy re­ce­syw­ne po­zwa­la­jące żyć pod wodą wy­bi­ja­ły się na pierw­szy plan. Po­zba­wio­na owło­sie­nia, zie­lon­ka­wa skó­ra, bło­ny mi­ędzy pal­ca­mi rąk i stóp, z któ­rych wy­ra­sta­ły dłu­gie jak szty­le­ty pa­zu­ry, skrze­la po obu stro­nach szyi. Praw­dzi­wa la­lu­nia.

Zbli­ży­ła się do ofia­ry lek­ko zgar­bio­na, ob­na­ża­jąc kły i ry­jąc brzeg pa­zu­ra­mi bło­no­stóp.

Na ten wi­dok ła­cia­ta do­sta­ła cze­goś na kszta­łt ko­ziej apo­plek­sji; nie było na co cze­kać, je­śli nie chcia­łem, by pękło jej ser­ce.

Po­de­rwa­łem się na nogi zza osło­ny krze­wów i przy­cis­nąłem pa­lec do bli­źnia­czych cyn­gli dwu­rur­ki. Z przy­jem­no­ścią do­strze­głem gry­mas za­sko­cze­nia, któ­ry wy­krzy­wił jej pła­ską mor­dę: nie na­pa­wa­łem się dłu­go, wy­star­czy­ło mi kil­ka ude­rzeń ser­ca.

Na­ci­snąłem oba cyn­gle, ce­lu­jąc w kor­pus. Z luf ob­rzy­na plu­nął ogień i fa­sze­ro­wa­ne sie­ka­ńca­mi po­ci­ski tra­fi­ły uto­pi­cę w pie­rś i brzuch.

W paru su­sach przeda­rłem się przez kłąb pro­cho­we­go dymu i za­trzy­ma­łem się na pły­ci­źnie, po któ­rej roz­le­wa­ła się szka­rłat­na pla­ma.

To była jed­nak pro­sta ro­bo­ta, po­my­śla­łem za­do­wo­lo­ny. Odło­ży­łem ob­rzy­na i wy­ci­ągnąłem z po­chwy, za­wie­szo­nej u pasa, nóż. Dłu­gie na ło­kieć ostrze bły­snęło w świe­tle za­cho­dzące­go sło­ńca.

Na­gle koza szarp­nęła się na sznur­ku, jak­by dziab­nął ją giez, i wle­pi­ła śle­pia gdzieś za moje ple­cy.

Trzask ła­ma­nej ga­łęzi nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści – mia­łem wi­dow­nię.

Ob­ró­ci­łem się, tnąc no­żem na ukos, od góry w dół. Ostrze wbi­ło się w chu­dą pie­rś, prze­bi­ja­jąc że­bra, i utkwi­ło w niej aż po ręko­je­ść, nie za­trzy­mu­jąc jed­nak sza­rżu­jącej be­stii. Im­pet ata­ku oba­lił mnie z nóg. Zie­lo­na maź z ba­jo­ra za­la­ła mi oczy i wda­rła się w usta.

Od­ru­cho­wo unio­słem ra­mię, by chro­nić krtań. Spi­cza­ste kły prze­bi­ły skó­rę i mi­ęśnie, za­trzy­mu­jąc się na ko­ści. Jed­no­cze­śnie gru­be pa­zu­ry si­ęgnęły tu­ło­wia.

Wol­ną dło­nią szarp­nąłem za nóż; na pró­żno, ostrze za­kli­no­wa­ło się na do­bre. Po kil­ku pró­bach pu­ści­łem ręko­je­ść i wbi­łem kciuk w jed­no ze śle­pi, tuż przy kąci­ku, tam gdzie bły­skał skra­wek we­wnętrz­nej po­wie­ki. Prze­bi­ta ga­łka pękła z wil­got­nym pla­śni­ęciem.

Ry­bo­jeb za­skom­lał z bólu; wy­ko­rzy­sta­łem oka­zję, by oswo­bo­dzić rękę. Dwa razy wal­nąłem z łok­cia w pła­ski łeb i kop­ni­ęciem ode­pchnąłem utop­ca na brzeg…

Sta­nąłem na no­gach i za­ci­snąłem pi­ęści. Co dziw­ne, stwór nie ucie­kł, choć jed­ną łapę miał bez­wład­ną, po­de­rwał się nie­mal rów­no­cze­śnie ze mną, go­tów do dal­szej wal­ki.

Do­pa­dli­śmy do sie­bie. Be­stia ude­rzy­ła spraw­ną ręką, ce­lu­jąc pa­zu­ra­mi w moją twarz. Zblo­ko­wa­łem cios przed­ra­mie­niem i z ca­łej siły wal­nąłem pi­ęścią w jądra, skry­te w wil­got­nych fa­łdach pa­chwin. Tra­fi­łem bez pu­dła. Ry­bo­jeb skrzek­nął i padł na ko­la­na jak ści­ęty.

Te­raz był już mój, wie­dział o tym. Cios z ko­la­na w ra­chi­tycz­ny nos do­ku­ment­nie roz­płasz­czył lu­do­ja­da na gle­bie.

W wod­ni­stym śle­piu nie do­strze­głem gło­du… tyl­ko czy­stą nie­na­wi­ść, i to mnie za­sko­czy­ło. Nie po­wi­nien tak pa­trzeć, nie tak po ludz­ku. W ogó­le, do chu­ja, nie po­win­no go tu być, to nie był ich se­zon go­do­wy.

Je­śli cze­goś nie ro­zu­miesz, za­bij to – to pro­sta za­sa­da, któ­rą wpa­ja­no nam w klasz­to­rze. Lu­bię pro­ste za­sa­dy.

Z im­pe­tem opu­ści­łem po­de­szwę buta na od­sło­ni­ętą szy­ję. Roz­le­gł się trzask ła­ma­nych kręgów i ośli­zgły łeb opa­dł bez­wład­nie pod nie­na­tu­ral­nym kątem.

Za­ci­ska­jąc pi­ęści, ro­zej­rza­łem się za ko­lej­nym człon­kiem ro­dzin­ki – dziś nic mnie już nie mo­gło zdzi­wić. Chwa­lić Najświ­ęt­szą Pa­nią, te­ren był czy­sty. I do­brze, za kil­ka­na­ście mi­nut na­dej­dzie go­rącz­ka, a po­tem drgaw­ki.

Wpierw mu­sia­łem za­dbać o tro­feum, w ko­ńcu z tego żyję. Ob­jąłem wzro­kiem dwa tru­chła i prze­li­czy­łem zysk. Mia­łem do­stać sto ma­rek za łeb utop­ca, te­raz mam dwa.

Czło­wiek ni­g­dy nie wie, kie­dy przy­tra­fi mu się szczęśli­wy dzień.

***

Koza szła za mną ni­czym wier­ny psiak, co chwi­la zer­ka­jąc ner­wo­wo na boki. Szczęśli­wie do dłu­ban­ki nie mie­li­śmy da­le­ko, ukry­łem ją w po­bli­żu. Siat­ka ma­sku­jąca i gru­be pła­ty mchu spra­wia­ły, że na pierw­szy rzut oka mo­gła ucho­dzić za daw­no po­wa­lo­ny pień.

Zwi­nąłem i za­pa­ko­wa­łem siat­kę ma­sku­jącą, na­stęp­nie ze­pchnąłem łód­kę na wodę. Ła­cia­ta wsko­czy­ła do środ­ka bez po­ga­nia­nia. Mądre by­dlę, trze­ba przy­znać. By­łby z niej do­bry to­wa­rzysz w pod­ró­żach – ale kto wy­naj­mie fa­ce­ta od mo­krej ro­bo­ty ła­żące­go z kozą u boku?

Czu­jąc, że ła­pie mnie go­rącz­ka, chwy­ci­łem za wio­sło o po­je­dyn­czym pió­rze i za­bra­łem się ener­gicz­nie do wio­sło­wa­nia; nie mia­łem wie­le cza­su, nim roz­wi­nie się za­ka­że­nie.

Opu­ści­łem ka­nał sta­ro­rze­cza, wy­pły­nąłem na śro­dek rze­ki i po­zwo­li­łem nie­ść się le­ni­we­mu nur­to­wi. Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, oce­ni­łem ob­ra­że­nia za­da­ne mi przez ry­bo­je­ba. Rany po pa­zu­rach, choć na pierw­szy rzut oka wy­gląda­ły pa­skud­nie, nie sta­no­wi­ły dla mnie żad­ne­go za­gro­że­nia; bar­dziej mar­twi­ło mnie ugry­zie­nie. W miej­scach, gdzie kły prze­bi­ły skó­rę i mi­ęśnie, po­ka­za­ła się opu­chli­zna.

To czy­ni utop­ce tak gro­źny­mi, że inne po­two­ry czy dra­pie­żni­ki uni­ka­ją ich jak ognia. Wy­star­czy jed­no ugry­zie­nie i wi­ęk­szo­ść stwo­rzeń zdy­cha po kil­ku dniach. W klasz­to­rze uczo­no nas, że ma to zwi­ązek z ich śli­ną, w któ­rej żyją nie­wi­docz­ne dla oka ro­bacz­ki. Jaka by nie była tego przy­czy­na, cze­ka­ła mnie pa­skud­na noc.

Po­szu­ka­łem w sa­kwie wo­recz­ka z zio­ła­mi, od­na­laz­łem od­po­wied­ni spe­cy­fik, roz­mo­czy­łem w wo­dzie i na­ło­ży­łem pap­kę na rany.

Nie­uchron­nie zbli­żał się zmrok. Mu­sia­łem szyb­ko zna­le­źć miej­sce na noc­leg, nie chcia­łem, by ciem­no­ści za­sta­ły mnie na wo­dzie. Ni­g­dy nie wia­do­mo, ja­kie za­gro­że­nie czai się w od­mętach.

Sta­ra pusz­cza mi­go­ta­ła nie­zli­czo­ny­mi cie­nia­mi, rzu­ca­ny­mi przez ko­na­ry wie­ko­wych drzew, głów­nie ce­drów, klo­nów, dębów i je­sio­nów. W tej oko­li­cy drzew igla­stych nie­mal się nie spo­ty­ka­ło, naj­bli­ższe ta­kie lasy mo­żna było zna­le­źć nad Mo­rzem Nie­wol­ni­czym w oko­li­cach Piw­nych Miast.

Wie­le drzew, zwłasz­cza tych naj­star­szych, o mon­stru­al­nych kszta­łtach, mia­ło po­dwój­ne lub po­trój­ne pnie i ma­ka­brycz­nie po­wy­kręca­ne ko­na­ry. Po­nu­re świa­dec­two kosz­ma­ru, jaki prze­to­czył się przez te zie­mie pod­czas Za­gła­dy. Strasz­li­wa broń uży­ta w cza­sie walk ska­zi­ła w ja­kiś nie­zro­zu­mia­ły dla mnie spo­sób to, co prze­trwa­ło – ro­śli­ny, zwie­rzęta i lu­dzi.

No­co­wa­nie w tym gąsz­czu nie by­ło­by mądrą de­cy­zją, nie w moim obec­nym sta­nie: z go­rącz­ką i cia­łem trzęsącym się w fe­brze. Chwa­lić Pa­nią, w pó­łm­ro­ku wy­pa­trzy­łem wy­sep­kę: nie­wiel­ki ka­wa­łek ska­ły po­środ­ku rze­ki. Nurt w tym miej­scu był sze­ro­ki na ja­kieś sto me­trów, spo­koj­ny, po­zba­wio­ny wi­rów, kil­ka­na­ście moc­nych po­ci­ągni­ęć wio­słem wy­star­czy­ło, aby dziób dłu­ban­ki ude­rzył o ska­li­ste podło­że.

Wal­cząc z na­ra­sta­jącą sła­bo­ścią, przy­wi­ąza­łem łód­kę sznu­rem do krza­ka. Za­bra­łem der­kę, ob­rzy­na i ja­ga­than. Sła­nia­jąc się na no­gach, ru­szy­łem ku wy­so­kiej ska­le two­rzącej trzon wy­sep­ki. Od­kry­łem tam wnękę, le­d­wie okap za­wie­szo­ny nad gło­wą.

Wie­dzia­łem, że po­wi­nie­nem roz­pa­lić ogień, lecz nie mia­łem już na to sił. Nie­daw­no mi­nęła pora desz­czo­wa i noce były cie­płe, ale i tak trząsłem się, jak­bym stał nago na mro­zie.

Osu­nąłem się na zie­mię, a reszt­ki ener­gii prze­zna­czy­łem na okręce­nie się der­ką.

Nim ze­mdla­łem, uło­ży­łem so­bie broń pod ręką, aby móc na­tych­miast jej użyć, choć wie­dzia­łem, że mam tyle siły, co nie­mow­lę.

Wspo­mnia­łem wam już, że po­two­ry je uwiel­bia­ją?

Po­tem za­pa­dła ciem­no­ść.

***

Obu­dzi­ło mnie gda­ka­nie ja­kie­goś pe­łne­go opty­mi­zmu pta­ka.

Ko­szu­lę mia­łem mo­krą od potu i chy­ba zla­łem się w spodnie. Czu­łem się jed­nak o wie­le le­piej. Go­rącz­ka, dresz­cze i uczu­cie za­mro­cze­nia prze­szły bez śla­du.

Ci­ężko mnie za­bić: to je­den z po­wo­dów, dla któ­rych lu­dzie trak­to­wa­li mnie jak od­mie­ńca – nie on był jed­nak naj­wa­żniej­szy.

Ode­pchnąłem przy­kre wspo­mnie­nia i pod­nio­słem się na rów­ne nogi. Śla­dy po pa­zu­rach za­częły się już zra­stać: dzi­ęki ma­ści i moim zdol­no­ściom re­ge­ne­ra­cyj­nym nie wda­ło się za­ka­że­nie. Je­śli cho­dzi o rękę, też nie było źle: opu­chli­zna ze­szła nie­mal ca­łko­wi­cie i choć po­ru­sza­nie pal­ca­mi wci­ąż spra­wia­ło mi ból, dłoń była spraw­na. Na szczęście dla mnie utop­ce nie gry­zą tak moc­no jak ghu­le – te po­tra­fią zmia­żdżyć zęba­mi kość udo­wą. Nie po­trze­bu­ją tego; zwy­kle do­pa­da­ją ofia­rę w wo­dzie, wci­ąga­ją w toń i cze­ka­ją, aż ta się uto­pi.

Koza przy­wi­ta­ła mnie wdzi­ęcz­nym bek­ni­ęciem. Gdy tyl­ko wy­sze­dłem spod skal­ne­go na­wi­su, za­częła ocie­rać się o moje nogi i spo­glądać na mnie tak ja­koś dziw­nie, nie po ko­zie­mu.

Kto wie, co w tych od­lud­nych stro­nach ro­bią wie­czo­ra­mi kmie­cie?

Po­czu­łem wście­kłe ści­ska­nie w żo­łąd­ku i po­sta­no­wi­łem ro­zej­rzeć się za śnia­da­niem. Naj­pew­niej­szą opcją było zło­wie­nie ryby lub żó­łwia błot­ne­go. Oścień słu­żący do po­ło­wu zo­stał w czó­łnie. Nim tam do­ta­rłem, za­uwa­ży­łem pta­ka sie­dzące­go na skal­nym wy­stępie. Wy­glądał jak po­łącze­nie ko­gu­ta i ba­żan­ta, był ca­łkiem spo­ry i chy­ba nie­zbyt do­brze fru­wał. To on wy­da­wał to obrzy­dli­we, ra­do­sne gda­ka­nie. Ni­g­dy wcze­śniej nie wie­dzia­łem ta­kie­go ga­tun­ku. Choć od Za­gła­dy mi­nęły set­ki lat, wśród ro­ślin, zwie­rząt i lu­dzi wci­ąż po­ja­wia­ły się nowe mu­ta­cje.

Ku­rak pa­trzył na mnie bez stra­chu czar­ny­mi pa­cior­ka­mi oczu i za­cie­ka­wio­ny prze­chy­lał małą głów­kę z czer­wo­nym grze­bie­niem, jak­by po raz pierw­szy wi­dział ta­kie dwu­no­żne dzi­wa­dło.

Ukuc­nąłem po­wo­li, wy­ma­ca­łem od­po­wied­ni ka­mień i ci­snąłem nim w ufne pta­szy­sko.

Za­wsze mia­łem cel­ne oko i parę w ła­pie.

Sie­dząc przy ogni­sku i opie­ka­jąc ku­ra­ka, do­sze­dłem do wnio­sku, że ta mu­ta­cja ga­tun­ków ra­czej się nie przyj­mie. Po­si­łek po­pra­wił mi hu­mor i na­bra­łem chęci na kąpiel. Wpierw jed­nak na­le­ża­ło za­dbać o broń.

Si­ęgnąłem po le­żący przy udzie ja­ga­than. Wy­su­nąłem klin­gę z drew­nia­nej, obi­tej skó­rą po­chwy. Wąskie ostrze za­lśni­ło w po­ran­nym sło­ńcu: do­sko­na­łe do fech­tun­ku jak sza­bla, a jed­no­cze­śnie po­ręcz­ne w pchni­ęciach szty­chem jak miecz.

Na­stęp­nie prze­czy­ści­łem krót­ką dwu­rur­kę z resz­tek czar­ne­go pro­chu osia­dłe­go w lu­fie i ko­mo­rze na­bo­jo­wej. Była to so­lid­na, nie­za­wod­na broń ła­do­wa­na wiel­ko­ka­li­bro­wy­mi po­ci­ska­mi. Głów­ną jej wadę sta­no­wi­ła ni­ska cel­no­ść – mak­sy­mal­nie do czter­dzie­stu kro­ków, jed­nak na­wet po­je­dyn­czy po­cisk za­bi­jał wi­ęk­szo­ść zna­nych mi stwo­rzeń.

Z ju­ków do­by­łem me­ta­lo­we pu­de­łko. We­wnątrz były na­bo­je uło­żo­ne w od­dziel­nych prze­gród­kach.

Po­li­czy­łem na­bo­je, po­zo­sta­ło trzy­na­ście sztuk, w tym tyl­ko pięć w srebr­nych płasz­czach. Tych ostat­nich uży­wa­łem do po­lo­wań na nie­któ­re ga­tun­ki mu­ta­cji. Z nie­zna­nych mi po­wo­dów część stwo­rów była wra­żli­wa na pew­ne sto­py me­ta­li.

Skrzy­wi­łem twarz na myśl o cze­ka­jącej mnie wi­zy­cie w Pio­łu­nie. Jak w ka­żdym z wi­ęk­szych miast i tam znaj­do­wa­ło się Po­sel­stwo To­ru­nium. Wpraw­dzie upły­nęło spo­ro lat od mo­jej de­zer­cji z Czar­nej Gwar­dii, lecz nie wąt­pi­łem, że po­do­bi­zny z moją za­ka­za­ną gębą wy­sła­no do wszyst­kich łow­ców na­gród dzia­ła­jących na ob­sza­rze roz­ci­ąga­jącym się od Mo­rza Nie­wol­ni­cze­go aż po wiel­kie góry na Po­łud­niu – z na­pi­sem „po­szu­ki­wa­ny żywy lub mar­twy”, ze wska­za­niem na to dru­gie.

Nie­ste­ty nie mia­łem wy­jścia, tyl­ko tam mo­głem zdo­być amu­ni­cję i wy­dać ci­ężko za­ro­bio­ne pie­ni­ądze.

Zrzu­ci­łem ubra­nie. Z przy­jem­no­ścią za­nu­rzy­łem się w chłod­nej wo­dzie, dba­jąc, by ja­ga­than i ob­rzyn były na wy­ci­ągni­ęcie ręki. Po kąpie­li wy­pra­łem ubra­nie i jesz­cze mo­kre na­ci­ągnąłem na cia­ło.

Wy­jąłem z wor­ka mapę i ołó­wek, za­zna­czy­łem wy­spę. Mo­gła się jesz­cze kie­dyś przy­dać. Gdy wró­ci­łem do ło­dzi, koza sta­ła już na dzio­bie ni­czym jed­na z tych fi­gur, ja­kie przy­ozda­bia­ją stat­ki Je­grów pły­wa­jące po Mo­rzu Nie­wol­ni­czym.

Przy­wi­ta­ła mnie ra­do­snym be­cze­niem. Chy­ba lu­bi­ła przy­go­dy?

Za­ła­do­wa­łem do dłu­ban­ki skrom­ny ekwi­pu­nek, a po­tem od­bi­łem od wy­sep­ki. W osa­dzie po­wi­nie­nem być przed po­łud­niem.

***

Na miej­sce do­ta­rłem zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi. Nim jesz­cze uj­rza­łem sło­mia­ne da­chy cha­łup, po­wi­tał mnie krzyk dzie­ci ba­wi­ących się nad wodą. Było to oczy­wi­ste igra­nie z lo­sem, ale dzie­cia­ki są wszędzie ta­kie same – my­ślą, że są nie­śmier­tel­ne. Nie­któ­rym ta wada po­zo­sta­je w do­ro­słym ży­ciu.

Do­pły­nąłem do przy­sta­ni, uwi­ąza­łem dłu­ban­kę przy po­mo­ście i wy­sze­dłem na brzeg, za­bie­ra­jąc ze sobą wszel­ką broń, jaką mia­łem, oraz wo­rek, w któ­rym trzy­ma­łem tro­fea.

Po­że­gna­łem kozę piesz­czo­tli­wym klep­ni­ęciem w łeb, po czym uda­łem się w kie­run­ku głów­nej bra­my, umiesz­czo­nej w so­lid­nym ostro­ko­le. Tu­tej­si lu­dzie nie oszczędza­li na bez­pie­cze­ństwie, w dzi­siej­szych cza­sach ró­żni­ca mi­ędzy uczci­wym kup­cem a pi­ra­tem była ra­czej moc­no płyn­na. Z tej też przy­czy­ny po­de­jście pod bra­mę zo­sta­ło tak skon­stru­owa­ne, aby po­ten­cjal­ni na­past­ni­cy mu­sie­li prze­jść kil­ka­dzie­si­ąt kro­ków wzdłuż ob­wa­ro­wań, na­ra­ża­jąc się na ostrzał ob­ro­ńców.

Trzech miej­sco­wych stra­żni­ków od­su­nęło się na bok, jak­bym przy­nió­sł ze sobą za­ra­zę. Ru­szy­łem sze­ro­ką uli­cą wio­dącą na głów­ny plac osa­dy, mi­ja­jąc dłu­gie drew­nia­ne domy za­miesz­ka­łe przez całe rody. W tej dzi­czy ro­dzi­na jest wszyst­kim. Czło­wiek bez wspar­cia rodu miał w za­sa­dzie trzy wy­jścia: ku­rew­stwo, żo­łnier­kę lub wy­jazd do któ­re­goś z wi­ęk­szych miast w po­szu­ki­wa­niu pra­cy i chle­ba, ina­czej zo­sta­wał szyb­ko czy­imś nie­wol­ni­kiem lub tru­pem.

Wkro­czy­łem na ob­sta­wio­ny ga­pia­mi plac i mi­nąłem ob­szer­ną ka­plicz­kę po­świ­ęco­ną Najświ­ęt­szej Pani. Nie­któ­rzy z tych do­brych lu­dzi mie­li w rękach sie­kie­ry, ku­sze, a do­strze­głem na­wet kil­ka pry­mi­tyw­nych sa­mo­pa­łów. Chy­ba nie spo­dzie­wa­li się, że wró­cę, i nie wy­gląda­li z tego po­wo­du na szczęśli­wych. Było mi to obo­jęt­ne – już daw­no prze­sta­łem li­czyć na ludz­ką wdzi­ęcz­no­ść.

Wol­ną ręką od­chy­li­łem połę płasz­cza, po­ka­zu­jąc ga­piom im­po­nu­jący ze­staw tasz­czo­nej prze­ze mnie bro­ni. Prze­to­czy­łem spoj­rze­niem po tłu­mie, za­trzy­mu­jąc uwa­żniej wzrok na twa­rzach uzbro­jo­nych mężczyzn. Ża­den nie spro­stał mi dłu­żej niż kil­ka od­de­chów. Tacy jak ja za­wsze bu­dzi­li strach u pro­stacz­ków.

Ode­graw­szy rolę naj­wi­ęk­sze­go ło­bu­za we wsi, skie­ro­wa­łem się do naj­oka­zal­sze­go bu­dyn­ku w osa­dzie: pi­ętro­we­go, z da­chem kry­tym gon­tem i szy­ba­mi w oknach. Szczyt luk­su­su, zwa­żyw­szy na oko­li­cę.

Do­ta­rłszy do drzwi, wsze­dłem bez pu­ka­nia. Wójt cze­kał na mnie, roz­par­ty na wiel­kim krze­śle. Był to po­staw­ny mężczy­zna o brzu­szy­sku wy­le­wa­jącym się zza sze­ro­kie­go pasa. Po­tężne bary i zwa­li­sta syl­wet­ka ja­sno wska­zy­wa­ły, że nim utu­czył się na urzędzie, był z nie­go sil­ny mężczy­zna.

Czuj­ne oczka wpi­ły się we mnie znad pulch­nych, po­kry­tych sia­tecz­ką ży­łek po­licz­ków.

W wiel­kich dło­niach trzy­mał cy­no­wy kie­lich, jak­by chciał mi po­ka­zać, że nie ma złych za­mia­rów. Za­cząłem wie­rzyć, że tym razem nikogo nie zabiję. Jeśli tak będzie, to jeszcze dziś zapalę świeczkę przed obrazem Najświętszej Pani.

Ro­zej­rza­łem się po ob­szer­nym po­miesz­cze­niu.

Na ścia­nach wi­sia­ły skó­ry, a pod nimi usta­wio­no wiel­kie ku­fry. Dzie­si­ęć kro­ków przed krze­słem sta­ły stół i zy­del, prze­zna­czo­ny dla mnie. Dru­gie drzwi pro­wa­dzące do sy­pial­ni były uchy­lo­ne. Po­czu­łem lek­kie ukłu­cie nie­po­ko­ju.

Pod­sze­dłem do sto­łu, jed­nak nie usia­dłem. Są prze­cież ja­kieś gra­ni­ce za­ufa­nia w in­te­re­sach.

Przez krót­ką chwi­lę mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem, po czym Llaf Mierl­kespojrzał na poplamiony krwią worek.

– A więc uda­ło ci się – rze­kł nie­zbyt lot­nie. – Ci­ężko było?

– By­wa­ło go­rzej – od­pa­rłem zgod­nie z praw­dą.

– Na­pi­jesz się mio­du? – za­pro­po­no­wał po przy­ja­ciel­sku.

– Chęt­nie.

Na te sło­wa drzwi pro­wa­dzące do sy­pial­ni otwo­rzy­ły się sze­rzej i we­szła przez nie mło­da czar­no­wło­sa dziew­czy­na, nio­sąc dzban i kie­lich. Su­kien­ka z lnu ob­ry­so­wy­wa­ła zgrab­ną fi­gu­rę, sty­mu­lu­jąc moją wy­obra­źnię. Na przed­ra­mie­niu no­si­ła pi­ęt­no nie­wol­ni­cy. Po­sta­wi­ła cy­no­wy ku­bek na bla­cie. Gdy po­chy­li­ła się przy na­le­wa­niu zło­ci­ste­go trun­ku, pe­łne pier­si na­pa­rły na cien­ki ma­te­riał.

Pa­trzy­łem jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny: nie mia­łem ko­bie­ty od trzech mie­si­ęcy.

Młód­ka wy­pro­sto­wa­ła ple­cy i uchwy­ci­łem spoj­rze­nie wiel­kich czar­nych oczu. Cza­ił się w nich strach. Nic wi­ęcej nie wy­pa­trzy­łem, gdyż po­spiesz­nie spu­ści­ła wzrok i po­de­szła do swe­go pana.

Od tyłu była rów­nie po­ci­ąga­jąca jak z przo­du.

Na­pe­łniw­szy kie­lich trzy­ma­ny przez wój­ta, nie­wol­ni­ca znik­nęła za drzwia­mi sy­pial­ni. Do­pie­ro wów­czas od­kle­iłem wzrok od kszta­łt­ne­go ty­łecz­ka.

Nie spie­szy­łem się z za­mo­cze­niem ust: nie żeby mnie nie su­szy­ło, ale już kil­ka razy pró­bo­wa­no mnie otruć. To uczy ostro­żno­ści.

– Wa­sze zdro­wie – rze­kłem przy­ja­znym to­nem.

Ob­li­cze go­spo­da­rza roz­ci­ągnął fa­łszy­wy uśmiech. Unió­sł kie­lich i osten­ta­cyj­nie wy­chy­lił jego za­war­to­ść do dna, co udo­wod­nił, po­ka­zu­jąc mi pu­ste na­czy­nie.

Po­sze­dłem w ślad za wój­tem i rów­nież osu­szy­łem ku­bek.

To tyle, je­śli cho­dzi o kur­tu­azję.

Od­sta­wi­łem na­czy­nie i si­ęgnąłem po wo­rek z tro­fe­ami, otwo­rzy­łem go i bez­ce­re­mo­nial­nie wy­sy­pa­łem na blat dwa łby. Ob­li­cze wój­ta wy­dłu­ży­ło się pod wpły­wem za­sko­cze­nia. Trze­ba mu przy­znać, szyb­ko się opa­no­wał, a gdy unió­sł wzrok, na tłu­stą gębę wy­pły­nęła wo­jow­ni­cza za­ci­ęto­ść.

– Umó­wi­li­śmy się tyl­ko na jed­ne­go – po­wie­dział za­pal­czy­wie.

Moje na­dzie­je na spo­koj­ne za­ła­twie­nie spra­wy ule­cia­ły jak po­wie­trze z prze­bi­te­go świ­ńskie­go pęche­rza.

Unio­słem brew, uda­jąc zdzi­wie­nie.

– To była para – wy­ja­śni­łem uprzej­mie. – Gdy­bym za­bił tyl­ko jed­ne­go, wci­ąż mia­łbyś na kar­ku dru­gie­go ry­bo­je­ba, i to po­rząd­nie wku­rzo­ne­go.

Llaf Mierl­kenie wyglądał na przekonanego. Wysunął bojowo szczękę, co przy jego podwójnym podbródku nie wypadło szczególnie imponująco.

– Masz mnie, kur­wa, za przy­głu­pa? – par­sk­nął wście­kle, po­trząsa­jąc przy tym wo­jow­ni­czo pi­ęścią. – O tej po­rze roku utop­ce nie łączą się w pary.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi, nie chcia­ło mi się tłu­ma­czyć tłu­ścio­cho­wi tego, co uj­rza­łem w oczach po­two­ra. W słu­żbie Oj­ców Sy­no­du wpo­jo­no mi, że czy­ny są wa­żniej­sze niż sło­wa. Od nie­chce­nia si­ęgnąłem po ob­rzy­na, spo­czy­wa­jące­go w po­chwie umo­co­wa­nej przy bio­drze, i po­ło­ży­łem go na sto­le, z lu­fa­mi skie­ro­wa­ny­mi w stro­nę roz­mów­cy.

– Wi­docz­nie się ko­cha­li – od­po­wie­dzia­łem chłod­nym to­nem.

Wójt za­sty­gł w bez­ru­chu, świ­dru­jąc mnie gniew­ny­mi oczka­mi.

– Je­śli mnie za­bi­jesz, nie wy­pły­niesz stąd żywy – stwier­dził z prze­ko­na­niem i spoj­rzał wy­mow­nie w okno.

Wie­dzia­łem, co ma na my­śli. W tego ro­dza­ju osa­dach wszy­scy są spo­krew­nie­ni. Wła­ści­wie to je­den klan, po­dzie­lo­ny na kil­ka ro­dów. Gdy­bym za­bił ich przy­wód­cę, w jego wła­snym domu, okry­łbym ha­ńbą całą spo­łecz­no­ść, a nie ma nic gor­sze­go niż pla­ma na ho­no­rze kla­nu.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi z wy­stu­dio­wa­ną obo­jęt­no­ścią.

– Za­pła­cisz albo ci na ze­wnątrz będą mu­sie­li po­szu­kać so­bie no­we­go wój­ta, oczy­wi­ście ci, co prze­ży­ją – do­da­łem z wil­czym uśmie­chem.

Prze­chwa­łka nie­co na wy­rost, gdyż zo­sta­ło mi nie­wie­le na­bo­jów, ale on prze­cież o tym nie wie­dział.

Wójt opu­ścił wzrok na ob­rzy­na i przez chwi­lę wpa­try­wał się w wiel­ko­ka­li­bro­we lufy. Ob­li­zał ko­niusz­kiem języ­ka dol­ną war­gę i zer­k­nął w stro­nę drzwi, za któ­ry­mi znik­nęła nie­wol­ni­ca.

Za­re­ago­wa­łem in­stynk­tow­nie: wy­ko­na­łem prze­wrót przez bark, po­de­rwa­łem się na nogi i do­sko­czy­łem do uchy­lo­nych drzwi. Kop­nąłem je z ca­łej siły, blo­ku­jąc lufę, któ­ra po­ja­wi­ła się na­gle w prze­świ­cie, chwy­ci­łem ją lewą ręką, po­ci­ągnąłem w górę i do sie­bie. Wol­ną dło­nią si­ęgnąłem po ja­ga­than i płyn­nym ru­chem pchnąłem klin­gą w lukę tuż pod lufą. Wy­ra­źnie wy­czu­łem mo­ment, gdy ostrze roz­pła­ta­ło mi­ęk­kie cia­ło. Tego uczu­cia nie da się po­my­lić z żad­nym in­nym.

Ktoś jęk­nął za drzwia­mi. Chwyt na dru­gim ko­ńcu rusz­ni­cy osła­bł, szarp­nąłem i rzu­ci­łem sa­mo­pał na podło­gę. Zła­pa­łem za kra­wędź drzwi i otwo­rzy­łem je na oścież, wy­ci­ąga­jąc jed­no­cze­śnie klin­gę i go­tu­jąc się do za­da­nia ko­lej­ne­go pchni­ęcia.

Bez po­trze­by.

Czas i prze­strzeń wo­kół mnie po­wró­ci­ły na nor­mal­ne try­by. Tyl­ko moje ser­ce wa­li­ło ni­czym mie­chy w ku­źni, a krew pul­so­wa­ła w na­brzmia­łych mi­ęśniach i ży­łach.

Zo­ba­czy­łem, jak nie­for­tun­ny za­ma­cho­wiec pada na ko­la­na i chwy­ta się dło­ńmi za brzuch, usi­łu­jąc za­ta­mo­wać wy­cie­ka­jącą krew.

Na przed­ra­mie­niu miał wy­pa­lo­ne nie­wol­ni­cze pi­ęt­no. Z jego oczu wy­zie­rał szok. Wie­dzia­łem, że za chwi­lę za­cznie wyć. Rany brzu­cha są bar­dzo bo­le­sne, choć czło­wiek może żyć z nimi i kil­ka dni.

On nie miał tyle cza­su.

Ci­ąłem krót­ko, ce­lu­jąc w tęt­ni­cę. Fon­tan­na krwi ude­rzy­ła w podło­gę rwa­ny­mi chlu­śni­ęcia­mi.

Do­pie­ro wów­czas spoj­rza­łem na dziew­czy­nę. Sie­dzia­ła sku­lo­na w rogu wiel­kie­go łoża, wpa­tru­jąc się w umie­ra­jące­go czło­wie­ka. W wiel­kich czar­nych oczach ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie i coś jesz­cze, cze­go nie po­tra­fi­łem od­gad­nąć.

Za­mknąłem drzwi i wró­ci­łem do sto­łu. Wójt przez cały ten czas na­wet nie drgnął, co do­brze świad­czy­ło o jego ro­zu­mie.

– A więc to praw­da, co o was mó­wią – w jego gło­sie brzmiał nie­chęt­ny po­dziw. – Nie my­śla­łem, że mo­żna być tak szyb­kim – do­pre­cy­zo­wał po kil­ku od­de­chach.

Czy­li jed­nak wie­dział, kim je­stem. Po­czu­łem do nie­go coś w ro­dza­ju sym­pa­tii. Mógł do­nie­ść na mnie urzęd­ni­ko­wi z naj­bli­ższej fak­to­rii, a jed­nak spró­bo­wał sam za­ła­twić spra­wę. Rzecz ja­sna, uczy­nił to z czy­ste­go roz­sąd­ku. Na wschod­nim po­gra­ni­czu wła­dza Oj­ców z To­ru­nium wci­ąż była ilu­zo­rycz­na. Stan ten wi­ązał się z kon­kret­ny­mi ko­rzy­ścia­mi dla tu­ziem­ców.

Już za pierw­szym ra­zem, gdy zja­wi­łem się w osa­dzie, zo­rien­to­wa­łem się, że nie mają tu wła­sne­go Ojca Gło­si­cie­la, a za­tem dzie­si­ęć pro­cent wszel­kich dóbr zo­sta­wa­ło w skrzy­niach wój­ta i miesz­ka­ńców. W ta­kich przy­pad­kach zda­rza­ło się, że naj­bli­ższy klasz­tor przy­sy­łał Ojca Gło­si­cie­la w to­wa­rzy­stwie dru­ży­ny Za­przy­si­ężo­nych Bra­ci – eli­tar­ne­go od­dzia­łu wo­jow­ni­ków – by ten za­opie­ko­wał się zbłąka­ny­mi owiecz­ka­mi.

Jako że sam rów­nież nie chcia­łem spo­tkać daw­nych to­wa­rzy­szy bro­ni, wy­ba­czy­łem tłu­ścio­cho­wi nie­for­tun­ny in­cy­dent sprzed chwi­li; osta­tecz­nie dwie­ście ma­rek w sre­brze to po­ka­źna suma. Ka­żdy mógł ulec po­ku­sie.

Na szczęście wójt nie mógł sły­szeć tych my­śli. Pu­co­ło­wa­tą twarz wy­krzy­wiał gorz­ki gry­mas stra­chu. Pod­nió­sł wiel­ki zad z krze­sła i ci­ężkim, po­su­wi­stym kro­kiem pod­sze­dł do jed­ne­go z ku­frów – tego wy­gląda­jące­go naj­so­lid­niej.

Wy­jął klucz z kie­sze­ni, wsa­dził w otwór zam­ka i prze­kręcił.

Nie sądzi­łem, że po­wa­ży się na ja­kieś głup­stwo, ale dla pew­no­ści pod­nio­słem ob­rzy­na z bla­tu i wy­ce­lo­wa­łem w sze­ro­kie ple­cy.

Wójt ob­rzu­cił mnie po­sęp­nym spoj­rze­niem, po czym si­ęgnął do środ­ka, chwi­lę po­szpe­rał i wy­ci­ągnął dwie so­lid­nie na­pcha­ne sa­kwy. Jed­na była wy­ra­źnie mniej­sza od dru­giej.

– Sto ma­rek w sre­brze i jesz­cze pi­ęćdzie­si­ąt – rze­kł z wy­ra­źnym bó­lem w gło­sie.

Po­czu­łem, jak opa­da mi szczęka. Sta­ry ło­buz jesz­cze się tar­go­wał.

– Po sto od łba to ra­zem dwie­ście, chy­ba że w tych stro­nach jest ina­czej? – wark­nąłem.

Tłu­ścioch zer­k­nął w prze­past­ne tu­ne­le luf. O dzi­wo, na jego twarz po­wró­ci­ło uprzed­nie za­ci­ęcie.

– Nie mam tyle sre­bra, to nie Pio­łun, do cho­le­ry – wark­nął. – Chy­ba że chcesz tasz­czyć wor­ki z mie­dzia­ka­mi – do­dał, wska­zu­jąc na po­zo­sta­łe ku­fry – albo skó­ry.

Wy­krzy­wi­łem usta. Nie uśmie­cha­ło mi się wio­sło­wać z do­dat­ko­wym ob­ci­ąże­niem.

– Co mo­żesz dać w za­mian? – za­py­ta­łem, choć obaj zna­li­śmy od­po­wie­dź.

– Nie­wol­ni­cę do łoża na czas, kie­dy tu zo­sta­niesz, kwa­te­ru­nek, wy­ży­wie­nie i co znaj­dziesz u na­szych rze­mie­śl­ni­ków – wy­li­czył.

Za­sta­no­wi­łem się. Pro­po­zy­cja nie była taka zła. Zwłasz­cza pierw­sza jej część.

– Od­pocz­niesz, rany za­le­czysz – za­chęcił wójt i wska­zał na po­pla­mio­ne ju­chą, po­strzępio­ne przez pa­zu­ry ko­szu­lę i płaszcz. – Wo­kół osa­dy jest tro­chę siół. Może kto wy­naj­mie cię do ro­bo­ty, jak mu człek czy po­two­ry za­le­zą za skó­rę.

– Na ile cza­su ta go­ści­na?

Wójt po­ta­rł z na­my­słem po­dwój­ny pod­bró­dek.

– Do ko­lej­ne­go no­wiu.

Pro­po­zy­cja była uczci­wa i przy­pa­dła mi do gu­stu.

– Po­twier­dzi­cie, wój­cie, tę umo­wę pod przy­si­ęgą przed ob­li­czem Pani wraz z wszyst­ki­mi miesz­ka­ńca­mi? – upew­ni­łem się.

– Po­twier­dzę i inni też tak uczy­nią.

Ski­nąłem gło­wą za­do­wo­lo­ny.

– Co do dziew­ki, to chcę tam­tą. – Wska­za­łem ru­chem gło­wy na sy­pial­nię.

Ob­li­cze wój­ta wy­krzy­wił bo­le­sny gry­mas.

– To moja ulu­bio­na – od­pa­rł. – Za­miast niej dam ci dwie inne.

Aż tak to go nie po­lu­bi­łem.

– Chcę tę – stwier­dzi­łem to­nem su­ge­ru­jącym, że ta kwe­stia nie pod­le­ga ne­go­cja­cjom.

Za­ci­snął szczękę, przez co jego po­licz­ki lek­ko się za­trzęsły.

– Zgo­da – wy­ce­dził, ob­rzu­ca­jąc mnie złym wzro­kiem. – Gdzie się za­trzy­masz?

– W go­spo­dzie, przy­ślij ją do mnie jesz­cze przed zmierz­chem.

Nie zwra­ca­jąc uwa­gi na jego po­nu­rą minę, zgar­nąłem sre­bro i ru­szy­łem do wy­jścia, na wszel­ki wy­pa­dek trzy­ma­jąc od­bez­pie­czo­ne­go ob­rzy­na w dło­ni.

Na dwo­rze przy­wi­tał mnie mil­czący tłum. Spoj­rze­nia wszyst­kich ga­piów kie­ro­wa­ły się ku sa­kwom w mo­jej ręce. Wnio­sku­jąc po wy­ra­zie za­sko­cze­nia ma­lu­jącym się na po­nie­któ­rych twa­rzach, chy­ba nie spo­dzie­wa­li się, że pój­dzie mi tak ła­two. Ob­da­rzy­łem tych do­brych lu­dzi moim naj­przy­ja­źniej­szym uśmie­chem. Osta­tecz­nie przez kil­ka naj­bli­ższych nie­dziel mia­łem wy­po­czy­wać tu na ich koszt. ■

Rozdział II

Miej­sco­wa go­spo­da pre­zen­to­wa­ła się nie­źle. Ro­bac­twa było mało, ży­wi­li suto, a i w pi­wie nie pły­wa­ło za wie­le dro­żdży. Do­dat­ko­wo, jako gość ho­no­ro­wy, do­sta­łem izbę z so­lid­nym, nie­trzesz­czącym łó­żkiem.

Czas upły­wał mi mi­ędzy słod­ki­mi piesz­czo­ta­mi z Erwą a pi­ciem, je­dze­niem i grą w ko­ści.

Od bar­dzo daw­na nie czu­łem się tak za­do­wo­lo­ny, co chy­ba nie­zbyt do­brze świad­czy­ło o ży­ciu, ja­kie so­bie wy­bra­łem.

Ode­gna­łem przy­krą myśl, unio­słem wzrok znad pu­ste­go ku­fla i ro­zej­rza­łem się po du­żej sali. O tej po­rze było tu jesz­cze pu­sto: uczci­wi lu­dzie za­jęci byli pra­cą i zja­wia­li się w knaj­pie pod wie­czór.

Dłu­gie sto­ły z ła­wa­mi do sie­dze­nia usta­wio­no w re­gu­lar­nych od­stępach wo­kół pa­le­ni­ska, nad któ­rym wi­siał ko­cio­łek z zupą ryb­ną. Nie­da­le­ko ognia, za gru­bą de­ską usta­wio­ną na ko­złach, tkwił ni­ski czło­wie­czek o twa­rzy i spoj­rze­niu chy­tre­go szczu­ra. Przy­wo­ła­łem go wzro­kiem. Gdy wy­chwy­cił moje spoj­rze­nie, w czar­nych ślep­kach roz­bły­sła czy­sta nie­na­wi­ść.

Czy mo­głem go o to ob­wi­niać? Osta­tecz­nie od po­nad dwóch nie­dziel ja­dłem i pi­łem na jego koszt.

Jak to ma­wia­ją chrze­ści­ja­nie z No­we­go Rzy­mu – ka­żdy dźwi­ga swój krzyż.

Pod­sze­dł do mnie z nie­chęcią, z jaką czło­wiek zbli­ża się do trędo­wa­te­go. Ob­da­rzy­łem go uj­mu­jącym uśmie­chem, po czym wy­po­wie­dzia­łem całą li­ta­nię ży­czeń. Po­cząw­szy od jesz­cze jed­ne­go piwa, przez zupę z ko­cio­łka, pasz­tet z kró­li­ka, a sko­ńczyw­szy na garn­cu naj­lep­sze­go mio­du oraz go­rącej kąpie­li na wie­czór.

Może to ma­ło­dusz­ne i nie­god­ne by­łe­go słu­gi klasz­to­rów, lecz uwiel­bia­łem pa­trzeć, jak ka­żde moje ko­lej­ne za­mó­wie­nie od­ci­ska się na jego szczu­rzym ryju roz­pa­lo­nym pi­ęt­nem.

Niech Pani mi wy­ba­czy. Osta­tecz­nie w tej dziu­rze nie było zbyt wie­le roz­ry­wek.

Do­dat­ko­wo przy­ka­za­łem, aby za­nió­sł to samo Er­wie, któ­ra wi­ęk­szo­ść cza­su spędza­ła w na­szej sy­pial­ni. Dla niej rów­nież był to okres wy­po­czyn­ku. W za­sa­dzie nie mu­sia­ła pra­co­wać, wy­jąw­szy czas po­świ­ęco­ny mo­jej skrom­nej oso­bie. W ten spo­sób od­wdzi­ęcza­łem się jej za szcze­ry en­tu­zjazm, z ja­kim ob­da­rza­ła mnie mi­ło­sny­mi umie­jęt­no­ścia­mi – te zaś były na naj­wy­ższym po­zio­mie.

Co do in­nych form na­szych kon­tak­tów, to roz­ma­wia­li­śmy ra­czej mało. Dziew­ka była nie­pi­śmien­na, po­tra­fi­ła li­czyć do tu­zi­na i nie mia­ła żad­ne­go po­jęcia o świe­cie. Nie­mal całe ży­cie spędzi­ła w tej osa­dzie. Wójt ku­pił ją od jej ojca, gdy ten po­pa­dł w dłu­gi. Jak tyl­ko pod­ro­sła i wy­ład­nia­ła, sta­ry roz­pust­nik przy­spo­so­bił ją do swych łó­żko­wych wy­ma­gań. A te, jak się oka­za­ło, wójt miał wca­le wy­ra­fi­no­wa­ne.

To był jesz­cze je­den po­wód, dla któ­re­go po­lu­bi­łem sta­re­go ło­bu­za.

Szyn­karz wy­słu­chał za­mó­wie­nia do ko­ńca, nie do­sta­jąc przy tym, ku mo­je­mu roz­cza­ro­wa­niu, apo­plek­sji, i od­sze­dł, mru­cząc coś o przy­błędach pa­no­szących się na nie swo­im.

Uśmiech­nąłem się pod no­sem, jed­nak za­raz zrze­dła mi mina. To mia­ła być moja ostat­nia noc spędzo­na w tej osa­dzie. Do no­wiu zo­sta­ło już bo­wiem tyl­ko trzy dni. Wów­czas przy­si­ęga zło­żo­na przez miesz­ka­ńców w ka­pli­cy Najświ­ęt­szej Pani prze­sta­nie obo­wi­ązy­wać. Po tym ter­mi­nie le­piej, żeby mnie tu nie było.

W sa­kwach wci­ąż mia­łem nie­ru­szo­ne sto pi­ęćdzie­si­ąt ma­rek wy­pła­co­ne przez wój­ta i do­dat­ko­we osiem, któ­re za­ro­bi­łem na grze w ko­ści.

Taka suma może skło­nić nie­jed­ne­go roz­sąd­ne­go czło­wie­ka do zgub­nych czy­nów. Za­bi­łem w tej osa­dzie tyl­ko raz i nie chcia­łem ro­bić tego wi­ęcej.

Wie­lu zaś mia­ło tu do mnie żal. Nikt nie lubi, gdy ja­kiś przy­błęda przy­cho­dzi do jego warsz­ta­tu czy stra­ga­nu i bie­rze so­bie to­war za dar­mo, nie pła­cąc.

Na mocy ukła­du z wój­tem za­opa­trzy­łem się w nowe noże do rzu­ca­nia, skó­rza­ny płaszcz i so­lid­ne buty, spodnie, kil­ka ko­szul, ku­szę oraz sze­reg przy­dat­nych dro­bia­zgów. Dla­te­go po­sta­no­wi­łem nie cze­kać do ostat­niej chwi­li i od­pły­nąć z tej go­ścin­nej osa­dy wraz ze świ­tem.

Pod­czas gdy snu­łem pla­ny ewa­ku­acji, nie­wol­ni­ca usłu­gu­jąca przy sto­łach przy­nio­sła za­mó­wio­ny ku­fel piwa i gli­nia­ną mi­skę z zupą.

Była to chu­da, wy­so­ka ko­bie­ta o ko­ńskiej twa­rzy i wiel­kich pier­siach; już nie­mło­da, bo do­cho­dzi­ła trzy­dziest­ki, ale i tak cie­szy­ła się po­wo­dze­niem wśród tu­tej­szych go­ści.

Mo­żna ją było mieć już za parę gro­szy, gar­niec wo­sku lub kil­ka bo­bro­wych skó­rek.

Trze­ba przy­znać, szyn­karz miał łeb do in­te­re­sów.

Sie­dzia­łem so­bie opar­ty o ławę, zwró­co­ny twa­rzą ku we­jściu. Go­dzi­na za go­dzi­ną sączy­łem ko­lej­ne piw­ka i od­da­wa­łem się słod­kie­mu le­ni­stwu. Z bra­ku in­nych za­jęć jak co dzień sku­pi­łem się na ob­ser­wo­wa­niu przy­cho­dzących do go­spo­dy klien­tów. Nie­mal za­wsze były to te same twa­rze.

Cza­sem jed­nak za­glądał tu ktoś spo­za osa­dy: tra­per, bart­nik albo kmieć za­miesz­ku­jący w nie­od­le­głym sio­le. Za­zwy­czaj lu­dzie ci przy­pły­wa­li tu na kil­ka dni, aby sprze­dać swo­je to­wa­ry, uzu­pe­łnić za­pa­sy, no i oczy­wi­ście obo­wi­ąz­ko­wo po­ru­chać.

Lu­bi­łem tych no­wych. W prze­ci­wie­ństwie do miej­sco­wych ćwo­ków nie trak­to­wa­li mnie jak trędo­wa­te­go, po­ga­da­li o tym i owym czy też za­gra­li w ko­ści.

Rzecz ja­sna, były to tyl­ko zwy­kłe, pro­ste gad­ki do­ty­czące co­dzien­nych te­ma­tów, ale gdy ktoś, tak jak ja, całe ty­go­dnie nie ma do kogo gęby otwo­rzyć, szyb­ko uczy się do­ce­niać cho­ćby naj­prost­szą roz­mo­wę z dru­gim czło­wie­kiem.

Tego wie­czo­ra zja­wi­li się sami miej­sco­wi. Wi­dzia­łem, jak przy­sta­wa­li w pro­gu i ob­rzu­ca­li mnie po­chmur­ny­mi spoj­rze­nia­mi, po czym szyb­ko umy­ka­li do swo­ich ku­mo­trów.

Niech idą do dia­bła!

Gwar roz­mów na­ra­stał, w tle miej­sco­wy gra­jek za­czął brzdąkać na ba­ła­łaj­ce i nu­cić bal­la­dę o dziew­czy­nie, co Her­co­ga nie chcia­ła. Tę pie­śń zna­łem na pa­mi­ęć, śpie­wa­no ją wszędzie mi­ędzy mo­rzem a gó­ra­mi. W ka­żdej wer­sji, jaką sły­sza­łem, cho­dzi­ło o to samo: głu­pia młód­ka wo­la­ła swe­go uko­cha­ne­go od cu­dzo­ziem­skie­go ksi­ęcia. W wer­sji śpie­wa­nej na Po­gó­rzu był to szewc, na rów­ni­nach my­śli­wy, a nad mo­rzem ry­bak. Za­wsze jed­nak ja­kiś bie­dak, lecz przy tym mądry, pi­ęk­ny, uczci­wy, mło­dy, dziel­ny i śmia­ły. Jak żyję, ta­kie­go dzi­wu nie spo­tka­łem.

Tak czy ina­czej, podły Her­cog po­rwał dziew­kę i uwió­zł do swe­go ksi­ęstwa na Za­cho­dzie, a za­ko­cha­ny ju­nak prze­mie­rzył pół świa­ta, by ją wy­zwo­lić, oczy­wi­ście na sam ko­niec za­bi­ja­jąc złe­go wo­dza.

Ot, ko­lej­na hi­sto­ria wy­my­ślo­na ku po­krze­pie­niu serc ma­lucz­kich. Jak dla mnie: zwy­kłe le­cze­nie kom­plek­sów. By­łem w her­co­ga­tach Sak­so­nów i wi­dzia­łem, jak lu­dzie żyją, tyl­ko po­zaz­dro­ścić. Mia­stecz­ka lud­ne, bo­ga­te, z ka­mien­ny­mi do­ma­mi, a nie te na­sze kur­ni­ki, dro­gi po­rząd­ne, ubi­te. Wszyst­ko na od­wrót niż po wschod­niej stro­nie Rze­ki Gra­nicz­nej.

W To­ru­nium ga­da­ją, że to wina złe­go losu. Woj­na, ska­że­nie, kwa­śne desz­cze, po­mór, su­sza lub ko­klusz. Za­wsze coś prze­szka­dza. A ja so­bie tak my­ślę, że to taka tra­dy­cja, może na­wet si­ęga­jąca jesz­cze cza­sów sprzed Za­gła­dy. A tra­dy­cja u nas rzecz świ­ęta – usły­szy­cie to od ka­żde­go Ojca Gło­si­cie­la.

Osu­szy­łem ku­fel i za­cząłem roz­wa­żać, czy nie zbie­rać się do Erwy, cze­ka­jącej na mnie w łó­żku. Z za­my­śle­nia wy­rwa­ło mnie po­ja­wie­nie się no­we­go go­ścia. Spoj­rza­łem w stro­nę we­jścia i zo­ba­czy­łem, jak przez otwór mi­ędzy oście­żni­ca­mi prze­py­cha się wiel­kie chło­pi­sko o nie­dźwie­dzich ba­rach i pier­si roz­sa­dza­jącej skó­rza­ną, ob­szy­tą frędz­la­mi kurt­kę. Spod bo­bro­wej cza­py wy­sta­wał za­roś­ni­ęty łeb, po­łączo­ny z tu­ło­wiem nie­mal z po­mi­ni­ęciem szyi. Pod sze­ro­kim czo­łem i ma­syw­ny­mi wa­ła­mi nad­oczo­do­ło­wy­mi błysz­cza­ły czuj­ne oczy.

Fa­cet miał na so­bie dłu­gi płaszcz, spodnie ze skó­ry ło­sia oraz buty o wy­so­kich cho­le­wach. Mon­stru­al­ny tu­łów opa­sy­wał flint­pas pod­trzy­mu­jący strzel­bę prze­wie­szo­ną przez ple­cy. Przy pa­sie na bio­drach no­sił dłu­gi, pro­sty my­śliw­ski miecz w skó­rza­nej po­chwie oraz dwa noże.

Wy­glądał, jak­by miał za sobą na­praw­dę dłu­gą dro­gę. Za­trzy­mał się krok za pro­giem i ro­zej­rzał po sali. Na­raz wszy­scy zgro­ma­dze­ni kmie­cie, do­tych­czas ga­pi­ący się na to dzi­wo­wi­sko, za­częli uda­wać, że wca­le ich tu nie ma.

Kto by chciał dra­żnić ta­kie­go zwie­rza­ka?

Wzrok wiel­ko­lu­da za­trzy­mał się na mo­jej skrom­nej oso­bie.

No, to już chy­ba wie­cie.

Po­pa­trzy­li­śmy so­bie w oczy i to wy­star­czy­ło, by pod moją czasz­ką roz­brzmia­ły dzwo­ny alar­mo­we. Ten fa­cet nie miał w so­bie nic z przy­tępe­go tra­pe­ra, któ­ry mie­si­ąca­mi nie wy­cho­dzi z głu­szy i pier­do­li zła­pa­ne w si­dła sar­ny.

Za­wsze roz­po­znam mor­der­cę, nie py­taj­cie mnie, w jaki spo­sób. Taki ta­lent.

Te­raz ten dar szep­tał mi, że dla tego mężczy­zny za­bi­cie czło­wie­ka było rów­nie ła­twe jak splu­ni­ęcie. Nie że­bym był szcze­gól­nie obu­rzo­ny ta­kim po­de­jściem do ota­cza­jącej rze­czy­wi­sto­ści. Osta­tecz­nie sam też nie by­łem świ­ęty.

Spoj­rze­nie ciem­nych, uwa­żnych oczu prze­śli­zgnęło się po mnie i po­mknęło do szyn­ka­rza tkwi­ące­go za ladą. Ten za­sty­gł nie­ru­cho­mo z miną szczu­ra za­go­nio­ne­go w kąt przez ko­cu­ra.

Pra­wie zro­bi­ło mi się go żal. „Pra­wie” robi w tym wy­pad­ku wiel­ką ró­żni­cę.

Unio­słem ku­fel do ust i znad cy­no­wej kra­wędzi przyj­rza­łem się nie­zna­jo­me­mu do­kład­niej.

Wiel­ko­lud ru­szył oci­ęża­łym kro­kiem w kie­run­ku szynk­wa­su, z po­zor­ną nie­zgrab­no­ścią czło­wie­ka, któ­ry ni­ko­mu nic nie musi udo­wad­niać: sta­wiał ci­ężkie kro­ki, nie­mal nie od­ry­wa­jąc po­de­szew od podło­ża, a buty miał na­praw­dę do­bre, za do­bre. Ten czło­wiek jesz­cze kil­ka ty­go­dni temu od­wie­dzał szew­ca, i to nie pierw­sze­go lep­sze­go par­ta­cza.

Zmie­rza­jąc prze­jściem mi­ędzy ła­wa­mi, przy­po­mi­nał dra­pie­żni­ka, któ­ry wie, że jest na szczy­cie ukła­du po­kar­mo­we­go. I to wła­śnie wzbu­dzi­ło mój nie­po­kój: co taka be­stia w ludz­kiej skó­rze ro­bi­ła na tym za­du­piu?

Czy­żby wójt nie odża­ło­wał stra­ty? Osta­tecz­nie po­su­wa­łem jego ko­bie­tę. Nie­któ­rzy mężczy­źni by­wa­ją w ta­kich przy­pad­kach prze­sad­nie dra­żli­wi.

Wpraw­dzie fa­cet nie wy­glądał na ta­kie­go, co bie­rze ro­bo­tę za kil­ka­dzie­si­ąt ma­rek – wi­ęcej wójt by nie dał, tego by­łem pe­wien. Z dru­giej stro­ny, jak czło­wie­ka przy­ci­śnie bie­da, to przyj­mie ka­żde zle­ce­nie. Wstyd przy­znać, sam bru­dzi­łem ręce za mniej­sze pie­ni­ądze.

Tak, moi dro­dzy, mo­że­cie za­rzu­cić mi pa­ra­no­icz­ną nie­uf­no­ść, lecz już daw­no prze­sta­łem wie­rzyć w zbie­gi oko­licz­no­ści. Zwłasz­cza gdy w sa­kwach mia­łem sto pi­ęćdzie­si­ąt srebr­nych po­wo­dów.

Oczy­wi­ście po­zo­sta­wa­ło jesz­cze jed­no wy­ja­śnie­nie tłu­ma­czące wi­zy­tę wiel­ko­lu­da, lecz było zbyt prze­ra­ża­jące i wo­la­łem je na ra­zie od­rzu­cić. Skląłem się tyl­ko w du­chu, że nie wy­pły­nąłem dzień wcze­śniej.

Nie­zna­jo­my wy­brał miej­sce przy ścia­nie, za­pew­nia­jące wi­dok na salę i drzwi. Trzech sie­dzących tam kmie­ci umknęło ze swych sie­dzisk ni­czym wy­stra­szo­ne kró­li­ki. Wiel­ko­lud na­wet nie zwró­cił na nich uwa­gi, zdjął z ple­ców strzel­bę, opa­rł o ścia­nę, tak by mieć broń na wy­ci­ąg­ni­ęcie ręki. Na­stęp­nie roz­sia­dł się i ści­ągnął z gło­wy cza­pę, uwal­nia­jąc pląta­ni­nę czar­nych kręco­nych wło­sów.

Szyn­karz po­ja­wił się przy nim bły­ska­wicz­nie, aż po­zaz­dro­ści­łem.

Przy­bysz po­dra­pał się po sze­ro­kim no­sie i zło­żył za­mó­wie­nie: miał tu­bal­ny, chra­pli­wy głos, do­sko­na­le sły­szal­ny w ci­szy, jaka za­pa­no­wa­ła w go­spo­dzie.

Szczu­rzy ryj na­wet nie za­jąk­nął się w te­ma­cie za­pła­ty, co wi­ęcej, za­pew­nił, że wszyst­kim zaj­mie się oso­bi­ście.

Nie dzi­wo­ta: fa­cet wy­glądał na ta­kie­go, co to nie lubi, gdy zupa jest za sło­na.

Po­sta­no­wi­łem zmy­wać się do swo­jej izby, at­mos­fe­ra sta­ła się jak dla mnie zde­cy­do­wa­nie za ski­sła. Poza tym by­łem nie­mal bez­bron­ny, ob­rzy­na zo­sta­wi­łem pod opie­ką Erwy i przy so­bie mia­łem tyl­ko nóż. Tro­chę mało jak na wiel­kie­go su­kin­sy­na przy­wo­dzące­go na myśl jed­no­oso­bo­wą ar­mię.

Z hur­go­tem od­su­nąłem ławę i pod­nio­słem się z miej­sca.

Spoj­rze­nia wszyst­kich obec­nych w sali skie­ro­wa­ły się w moją stro­nę, no, pra­wie wszyst­kich, gdyż nie­zna­jo­my na­wet nie drgnął, choć czu­łem, że ob­ser­wu­je mnie z uko­sa.

To był ro­dzaj te­stu. Ktoś tak gro­źny nie musi uda­wać bra­ku za­in­te­re­so­wa­nia.

Lo­do­wa­ta pi­ęść stra­chu wbi­ła się bru­tal­nie w mój do­łek: by­łem już pew­ny, że fa­cet zja­wił się z mego po­wo­du. Sze­reg py­tań roz­bie­gł się w mo­jej gło­wie ni­czym spło­szo­ne opo­sy.

Jak mnie zna­la­zł? Kie­dy po­sta­no­wi mnie za­bić?

Uda­jąc, że mam już moc­no w czu­bie, po­drep­ta­łem w kie­run­ku za­ple­cza, gdzie mie­ści­ła się moja izba. Przez cały czas kątem oka ob­ser­wo­wa­łem, czy nie­zna­jo­my nie wy­ko­nu­je żad­nych gwa­łtow­nych ru­chów, sa­me­mu trzy­ma­jąc dłoń przy ko­ścia­nej ręko­je­ści maj­chra.

Nie chwa­ląc się, po­tra­fię z dwu­dzie­stu kro­ków tra­fić no­żem w cel wiel­ko­ści ludz­kiej gło­wy. To zwy­kle wy­rów­nu­je szan­se.

Ku mo­jej uldze wiel­ko­lud zu­pe­łnie mnie igno­ro­wał, osten­ta­cyj­nie sku­pia­jąc uwa­gę na cyc­kach nie­wol­ni­cy, gdy ta sta­wia­ła przed nim gar­niec z pi­wem.

Do­pie­ro za drzwia­mi kwa­te­ry po­zwo­li­łem so­bie na roz­lu­źnie­nie.

Erwa bra­ła wła­śnie kąpiel. Prze­mknąłem spoj­rze­niem po jej na­gim cie­le, za­trzy­mu­jąc dłu­żej wzrok na ciem­nych bro­daw­kach wy­sta­jących znad wody. Po­pra­wi­ła ko­smyk wil­got­nych wło­sów opa­da­jący na oczy i wy­ci­ągnęła do mnie rękę.

– Cho­dź, nie mo­głam się cie­bie już do­cze­kać – po­wie­dzia­ła to w taki spo­sób, że nie­mal jej uwie­rzy­łem.

– Za chwi­lę.

Za­mknąłem drzwi na sko­bel, na­stęp­nie pod­pa­rłem klam­kę de­ską. Ro­bi­łem tak co wie­czór, na wy­pa­dek gdy­by ja­kiś pod­pi­ty wie­śniak za bar­dzo wzi­ął so­bie do ser­ca bal­la­dę o dziel­nym ju­na­ku i ze­chciał po­de­rżnąć mi gar­dło we śnie.

Oczy­wi­ście dla wiel­ko­lu­da li­chy sko­bel nie był żad­ną prze­szko­dą. Jego mo­gły po­wstrzy­mać je­dy­nie po­ci­ski z ob­rzy­na.

Pod­sze­dłem do łó­żka i wy­ci­ągnąłem dwu­rur­kę spod ma­te­ra­ca. Na­oli­wio­ne lufy lśni­ły w bla­sku lam­py olej­nej sto­jącej na sto­le. Z ju­ków do­by­łem me­ta­lo­we pu­de­łko z amu­ni­cją. Zła­ma­łem ko­mo­rę na­bo­jo­wą i za­ła­do­wa­łem do niej parę oło­wia­nych po­ci­sków o żłob­ko­wa­nych ścian­kach. Gdy na po­wrót za­trza­snąłem ob­rzy­na, od razu po­czu­łem się le­piej.

Przez kil­ka naj­bli­ższych go­dzin by­łem ra­czej bez­piecz­ny. Je­śli wiel­ko­lud przy­był tu, by mnie za­ła­twić, nie­chyb­nie za­cze­ka do nocy. Z wła­sne­go do­świad­cze­nia wie­dzia­łem, że naj­le­piej za­bi­ja się, gdy cel śpi. Może to nie­zbyt uczci­we i zgod­ne z na­uka­mi Najświ­ęt­szej Pani, ale za to do­bre dla wła­sne­go zdro­wia.

Te­raz jed­nak cze­ka­ły mnie przy­jem­niej­sze rze­czy.

Odło­ży­łem ob­rzy­na i pas z no­ża­mi na stół, po czym zrzu­ci­łem z sie­bie ubra­nie. Erwa przez cały czas ob­ser­wo­wa­ła mnie z pa­ru­jącej wody. Wie­dzia­łem, na co pa­trzy. Głębo­kie bli­zny sprzed za­le­d­wie kil­ku ty­go­dni, pa­mi­ąt­ki po pa­zu­rach ry­bo­je­ba, były te­raz le­d­wie do­strze­gal­ne.

Rany go­iły mi się nie­zwy­kle szyb­ko. Dzia­ło się tak, od­kąd si­ęgam pa­mi­ęcią. To ko­lej­ny po­wód, dla któ­re­go lu­dzie trak­to­wa­li mnie jak od­mie­ńca.

Na­gle do mo­je­go umy­słu wśli­zgnęło się nie­chcia­ne wspo­mnie­nie. Naga ko­bie­ta le­żąca bez­wład­nie w za­krwa­wio­nej po­ście­li. Prze­chy­lo­na gło­wa opa­da­ła za kra­wędź łoża, przez co dłu­gie zło­te wło­sy spły­wa­ły w rdza­wą ka­łu­żę na podło­dze – jej wła­sną krew.

Ode­pchnąłem obrzy­dli­wą marę.

Ta była żywa, czy­sta i chcia­ła mnie – no, może nie­zu­pe­łnie z wła­snej woli, ale na tym świe­cie ci­ężko o ide­ał.

Za­nu­rzy­łem się obok Erwy. Dwu­rur­kę opa­rłem o ba­lię kol­bą do góry, tak by w ka­żdej chwi­li móc chwy­cić broń.

Woda już osty­gła, ale za to dziew­czy­na była bar­dziej niż go­rąca. Przy­wa­rła do mnie gład­ką, wil­got­ną skó­rą, a jej dłoń wsu­nęła się pod wodę. Zwin­ne pal­ce oplo­tły sztyw­nie­jące cia­ło, po­ru­sza­jąc się w de­li­kat­nym po­su­wi­stym ryt­mie.

Lewą dło­nią chwy­ci­łem ją za gęste wło­sy, pra­wą za­ci­snąłem na krągłej pier­si. Od­na­la­złem po­ca­łun­kiem mi­ęk­kie war­gi i we­pchnąłem język mi­ędzy ostre ząb­ki. Ca­ło­wa­li­śmy się dłu­go, nie­mal do utra­ty tchu. Gdy się od sie­bie od­kle­ili­śmy, unio­słem ją za bio­dra i na­sa­dzi­łem na sie­bie. Przy­jęła mnie wil­got­nym, ule­głym cie­płem.

W prze­ci­wie­ństwie do wi­ęk­szo­ści zna­nych mi ko­biet za­wsze była go­to­wa, srom roz­su­nął się mi­ęk­ko i zje­cha­ła po wy­gi­ętej krzy­wi­źnie aż po samą na­sa­dę człon­ka, a krągłe po­ślad­ki pod­sko­czy­ły spręży­ście na mo­ich udach.

Po­ru­sza­ła się ryt­micz­nie, za­ta­cza­jąc okrężne ru­chy bio­dra­mi. Tym ra­zem to ona od­szu­ka­ła moje usta. Li­za­li­śmy, szczy­pa­li­śmy i gry­źli­śmy się na­wza­jem w za­pa­mi­ęta­niu. Jej ru­chy sta­ły się gwa­łtow­ne, nie­mal dzi­kie, opa­da­ła na moje pod­brzu­sze z całą siłą szczu­płe­go, spręży­ste­go cia­ła, roz­chla­pu­jąc wodę po kle­pi­sku, aż przy­szła chwi­la, gdy jęk­nęła prze­ci­ągle, a po­tem wy­gi­ęła tu­łów w tył tak, że na­brzmia­łe bro­daw­ki wy­ce­lo­wa­ły w su­fit, zaś jej uda­mi i brzu­chem wstrząsnęły krót­kie spa­zmy.

Do­go­ni­łem ją, po­ru­sza­jąc moc­no bio­dra­mi. Ogni­sty stru­mień roz­ko­szy wy­strze­lił w górę, wle­wa­jąc się do cie­płe­go wnętrza, mie­sza­jąc się z wodą i łu­giem. Drżąc z wy­czer­pa­nia, za­sty­gli­śmy wtu­le­ni w sie­bie.

Z bło­go­sta­nu wy­rwa­ło mnie skrzyp­ni­ęcie de­ski w sie­ni. Bły­ska­wicz­nie si­ęgnąłem po ob­rzy­na i wy­ce­lo­wa­łem w drzwi. Nie spusz­cza­jąc pal­ca ze spu­stów, wy­sze­dłem z ba­lii i sta­nąłem na kle­pi­sku. Pod mo­imi sto­pa­mi szyb­ko ze­bra­ła się ka­łu­ża wody.

Erwa otwo­rzy­ła usta, lecz po­wstrzy­ma­łem ją, przy­kła­da­jąc pa­lec do warg.

Cze­ka­łem tak kil­ka chwil, lecz nie­po­ko­jący dźwi­ęk nie po­wtó­rzył się.

Uśmiech­nąłem się do dziew­czy­ny, po­chy­li­łem nad nią i po­ca­ło­wa­łem czu­le w usta.

Gdy wy­pro­sto­wa­łem ple­cy, ona rów­nież pod­nio­sła się z wody. Z przy­jem­no­ścią wpa­try­wa­łem się w zgrab­ne nogi i ciem­ne runo pod­brzu­sza, dziew­częce bio­dra prze­cho­dzące w szczu­płą ta­lię, pier­si o ciem­nych bro­daw­kach bar­wy doj­rza­łej wi­śni.

W jej oczach do­strze­głem sku­pie­nie.

– O czym my­ślisz? – za­py­ta­łem ra­czej dla pod­trzy­ma­nia roz­mo­wy niż ze szcze­rej cie­ka­wo­ści.

– Za­bierz mnie ze sobą – po­wie­dzia­ła, a po­tem za­cis­nęła usta, jak­by prze­stra­szy­ła się wy­po­wie­dzia­nych słów.

Zdębia­łem. No, ale prze­cież sam się pro­si­łem.

Przez chwi­lę nie wie­dzia­łem, co mam od­po­wie­dzieć. Przez moją gło­wę prze­wi­nął się ko­ro­wód pó­łprawd i zwy­kłych kłamstw. Lu­bi­łem ją i nie chcia­łem zra­nić praw­dą. Ta zaś była bo­le­śnie pro­za­icz­na. Poza do­brym rżni­ęciem nic nas nie łączy­ło. Do­bre dup­cze­nie to zbyt mało, aby ci­ągnąć ze sobą przez pusz­czę do­dat­ko­wy ba­last. Na tej sa­mej za­sa­dzie co wo­rek mie­dzia­ków czy zwie­rzęce skó­ry. Może to i okrut­ne, ale dla mnie była tyl­ko to­wa­rem, za­pła­tą za wy­ko­na­ne zle­ce­nie. Ni­czym wi­ęcej.

Gdy przy­prze mnie chuć, dziw­kę lub nie­wol­ni­cę mogę ku­pić w ka­żdej wi­ęk­szej osa­dzie, może nie tak ład­ną i do­brą w te kloc­ki, ale przy moim try­bie ży­cia nie je­stem prze­sad­nie wy­bred­ny.

Nie­któ­re praw­dy tną jak nóż. Ta była jed­ną z nich. Dla niej mia­łem inną, mniej okrut­ną i ła­twiej­szą do przy­jęcia.

– Nie mogę, zło­ży­łem przy­si­ęgę przed po­sągiem Pani. Wójt jej do­trzy­mu­je, ja też. Nie sprze­nie­wie­rzę się Bo­gi­ni.

Nim wy­mó­wi­łem ostat­nie sło­wo, wi­dzia­łem już, że ta wer­sja jej nie prze­ko­na­ła. Wi­docz­nie nie była re­li­gij­na, rzad­ka ce­cha u pro­stacz­ków.

– Brzy­dzę się nim – wy­zna­ła z nie­na­wi­ścią w gło­sie – jego tłu­stym ciel­skiem, tym, jak sa­pie, poci się, gdy przy­gnia­ta mnie do sien­ni­ka, smro­du, gdy wkła­da mi ku­ta­sa w usta i wpy­cha go po same jaja w gar­dło. Ro­zu­miesz, nie­na­wi­dzę go – nie­mal wy­krzy­cza­ła.

Za­mil­kłem, bo cóż mo­żna po­wie­dzieć na ta­kie sło­wa. Ni­cze­go to jed­nak nie zmie­nia­ło.

– Za trzy dni jest nów – kon­ty­nu­owa­ła, bio­rąc moje mil­cze­nie za przy­zwo­le­nie. – Wte­dy będziesz mógł go za­bić bez ob­ra­ża­nia Najświ­ęt­szej Pani.

– Ży­cie, któ­re pro­wa­dzę, nie jest dla cie­bie. – Spró­bo­wa­łem prze­mó­wić jej do roz­sąd­ku. – Je­stem za­bój­cą, po­lu­ję na po­two­ry, a cza­sem i na lu­dzi, a oni po­lu­ją na mnie. Nie prze­trwa­ła­byś w moim to­wa­rzy­stwie dwóch ty­go­dni.

Ciem­ne oczy zwil­got­nia­ły, ski­nęła gło­wą i opu­ści­ła wzrok.

– Ro­zu­miem – wy­szep­ta­ła, a ja po­czu­łem się jak ostat­nia świ­nia.

Do­tknąłem pal­ca­mi jej po­licz­ka i na­kło­ni­łem, by spoj­rza­ła mi w oczy.

– Tu masz dach nad gło­wą, cie­płą stra­wę, nie mu­sisz ci­ężko pra­co­wać. Zna­łem ko­bie­ty, któ­re od­da­ły­by za mo­żli­wo­ść ta­kie­go ży­cia wła­sne dzie­ci. Wójt ma do cie­bie sła­bo­ść, wy­ko­rzy­staj to.

Wy­gi­ęła usta w pod­ków­kę i ota­rła łzę spły­wa­jącą po po­licz­ku.

– Za­tem mamy jesz­cze dla sie­bie trzy noce.

– Tyl­ko tę – wy­zna­łem praw­dę, choć mia­łem tego nie ro­bić. – Przed świ­tem od­pły­wam.

Ujęła mnie za dłoń.

– Do­brze, za­tem cho­dź do łó­żka. Chcę, że­byś za­pa­mi­ętał na dłu­go ten ostat­ni raz.

***

Za­snęła z gło­wą wtu­lo­ną w moje pod­brzu­sze. Ja, nie­ste­ty, nie mo­głem po­zwo­lić so­bie na po­dob­ny luk­sus. Le­ża­łem zmęczo­ny i oci­ęża­ły, wpa­tru­jąc się w cie­nie rzu­ca­ne przez blask lam­py. Ob­rzy­na trzy­ma­łem w za­si­ęgu ręki, zaś ja­ga­than za­wie­si­łem na po­ręczy u we­zgło­wia.

Mój we­wnętrz­ny ze­gar pod­po­wia­dał mi, że mi­nęła pó­łnoc.

Je­śli nie po­my­li­łem się co do in­ten­cji wiel­ko­lu­da, to ten po­wi­nien nie­dłu­go się zja­wić.

Tro­szecz­kę męczy­ło mnie su­mie­nie, że nie od­pra­wi­łem Erwy na tę noc, przez co na­ra­żam ją na nie­bez­pie­cze­ństwo, ale je­śli mia­łem za­ła­twić wiel­ko­lu­da, wszyst­ko mu­sia­ło od­by­wać się tak jak zwy­kle. Po­nad­to li­czy­łem, że je­śli fa­cet wpad­nie tu i zo­ba­czy na łó­żku nagą, bez­bron­ną dziew­czy­nę, za­wa­ha się na kil­ka se­kund. To po­win­no mi wy­star­czyć, by go za­ła­twić.

Może to podłe, ale wy­bór: moje ży­cie lub jej, to ża­den wy­bór.

Gdzieś po go­dzi­nie usły­sza­łem kro­ki za drzwia­mi. De­li­kat­nie zsu­nąłem z sie­bie gło­wę dziew­czy­ny i po­wo­li wsta­łem z łó­żka. Pod­nio­słem ob­rzy­na i kciu­kiem od­ci­ągnąłem kur­ki, wol­ną dło­nią wy­su­nąłem ja­ga­than z po­chwy.

Za­jąłem po­zy­cję z pra­wej stro­ny fra­mu­gi. Nie za­mie­rza­łem ba­wić się ce­lo­wa­niem w gło­wę. Z tej od­le­gło­ści po­cisk wy­strze­lo­ny z ob­rzy­na za­bi­ja samą siłą tra­fie­nia.

Od­gło­sy kro­ków uci­chły.

Wstrzy­ma­łem od­dech. Czu­łem, że tam jest, wiel­ki, nie­ru­cho­my jak głaz. I wkrót­ce rów­nie mar­twy – po­my­śla­łem se­kun­dę wcze­śniej, nim ci­szę prze­rwa­ło skrzyp­ni­ęcie de­ski to­wa­rzy­szące prze­su­wa­niu po­de­szwy buta i znów roz­le­gły się kro­ki. Nie­zna­jo­my od­cho­dził.

Zmarsz­czy­łem czo­ło, wie­trząc pod­stęp.

Za­pew­ne wy­czuł moją obec­no­ść przez drzwi. Są lu­dzie, któ­rzy mają szó­sty zmy­sł, ostrze­ga­jący ich przed nie­bez­pie­cze­ństwem. Sam po­sia­dam ten dar.

Do­bie­gło mnie skrzy­pie­nie za­wia­sów, su­chy trzask, a po­tem zgrzyt prze­su­wa­nych ry­gli.

Wy­gląda­ło, że wiel­ko­lud i ja zo­sta­li­śmy sąsia­da­mi.

Wes­tchnąłem ci­ężko. To będzie dłu­ga, męczą­ca noc.

Na­raz na­szła mnie ku­sząca myśl, żeby od­wie­dzić nie­zna­jo­me­go w jego po­ko­ju. Czyż atak nie jest naj­lep­szą me­to­dą obro­ny? Pro­blem w tym, że być może wiel­ko­lud chciał spro­wo­ko­wać mnie do ta­kie­go za­cho­wa­nia. Po­sta­no­wi­łem nie zmie­niać pla­nu.

Na­ci­ągnąłem spodnie i po­now­nie uło­ży­łem się przy boku śpi­ącej bez­tro­sko dziew­czy­ny. Czas pły­nął nie­znoś­nie po­wo­li, z tru­dem opie­ra­łem się sen­no­ści.

Wy­rów­na­łem od­dech i za­pa­dłem w ro­dzaj le­tar­gu, choć lep­szym okre­śle­niem by­łby stan me­dy­ta­cji. In­struk­to­rzy z tro­pi­cie­li wie­dźm po­świ­ęci­li wie­le lat, by uwa­run­ko­wać we mnie tę umie­jęt­no­ść.

W tym sta­nie zy­ski­wa­łem ro­dzaj we­wnętrz­ne­go wi­dze­nia. Mój umy­sł i cia­ło od­po­czy­wa­ły, jed­no­cze­śnie re­je­stru­jąc naj­drob­niej­szą zmia­nę za­cho­dzącą w naj­bli­ższym oto­cze­niu.

Sły­sza­łem chro­bot my­szy wra­ca­jącej z sie­ni do nor­ki w izbie, po­hu­ki­wa­nie sowy krążącej nad go­spo­dą, gdzieś zza ścian do­cie­ra­ło do mnie ci­ężkie sa­pa­nie mężczy­zny i jęki uje­żdża­nej przez nie­go ko­bie­ty. Wy­gląda­ło na to, że mój sąsiad zna­la­zł so­bie cie­kaw­sze za­jęcie niż pró­ba wy­sła­nia mnie na tam­ten świat. Być może źle go oce­ni­łem, ale prze­cież noc jesz­cze się nie sko­ńczy­ła.

Na­gle coś się zmie­ni­ło, tuż pod moim bo­kiem. Choć na­wet nie drgnęła, po szyb­szym od­de­chu po­zna­łem, że się prze­bu­dzi­ła. Czu­łem, jak mi się przy­pa­tru­je, prze­ko­na­na o mo­jej nie­świa­do­mo­ści.

Ostro­żnie, tak by mnie nie zbu­dzić, zsu­nęła z sie­bie we­łnia­ny pled i ze­szła z łó­żka. Bose sto­py za­dud­ni­ły ci­cho o podło­gę. Za­trzy­ma­ła się przy sto­le. Przez chwi­lę mój umy­sł nie za­re­je­stro­wał żad­ne­go ru­chu, chy­ba się nad czy­mś za­sta­na­wia­ła.

Na­stęp­ny dźwi­ęk mnie za­sko­czył.

Od­głos to­wa­rzy­szący wy­su­wa­niu ostrza z po­chwy trud­no po­my­lić z czym­kol­wiek in­nym.

Stąpa­jąc na pal­cach, po­wró­ci­ła do łoża, po­chy­li­ła się i przy­ło­ży­ła mi nóż do gar­dła.

Gdy­bym nie cze­kał na wiel­ko­lu­da, by­łbym już mar­twy.

Otwo­rzy­łem oczy, to ją za­sko­czy­ło. Bły­ska­wicz­nym ru­chem chwy­ci­łem jej nad­gar­stek i od­su­nąłem ostrze. Szarp­nęła się, co rzecz ja­sna nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su. Wol­ną dłoń za­ci­snąłem na gar­dle zdraj­czy­ni, dła­wi­ąc ro­dzący się krzyk, i rzu­ci­łem ją na łó­żko.

Ode­bra­nie jej noża było dzie­cin­nie pro­ste. Ob­ró­ci­łem ko­ścia­ną ręko­je­ść w dło­ni i przy­tknąłem sztych do jej twa­rzy. W za­sty­głych ry­sach nie do­strze­ga­łem stra­chu, tyl­ko za­ci­ętą de­ter­mi­na­cję. Czy­żby wo­la­ła mnie za­bić niż po­zwo­lić mi ode­jść bez niej?

Myśl ta po­łech­ta­ła moją męską pró­żno­ść, nie­mniej pró­ba po­de­rżni­ęcia mi gar­dła we śnie mu­sia­ła nie­uchron­nie po­psuć na­szą re­la­cję.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łem szcze­rze cie­kaw od­po­wie­dzi.

W czar­nych oczach bły­snęła po­gar­da. Za­ci­snęła usta w wąską li­nię.

Cóż, nie zde­cy­do­wa­łem jesz­cze, co z nią zro­bię, ale ta­kim za­cho­wa­niem na pew­no so­bie nie po­ma­ga­ła. Wol­ną dłoń po­ło­ży­łem na szorst­kiej bro­daw­ce pier­si i za­ci­snąłem pal­ce na sut­ku. Krzyk­nęła z bólu i na­pręży­ła mi­ęśnie. Za­tka­łem jej usta kan­tem dło­ni, w któ­rej trzy­ma­łem nóż. Drob­ne ząb­ki ukąsi­ły mnie głębo­ko, do krwi. Jed­nak z nas dwoj­ga to ją bar­dziej bo­la­ło. Pu­ści­łem bro­daw­kę i od­cze­ka­łem chwi­lę, czu­jąc, jak ulga roz­pły­wa się po drob­nym cie­le.

– Na­stęp­nym ra­zem, gdy nie uzy­skam od­po­wie­dzi lub wy­czu­ję, że kła­miesz, obe­tnę ci sut­ki, a po­tem we­zmę się za cipę. Będziesz cier­pieć jak ni­g­dy, a gdy z tobą sko­ńczę, na­wet naj­bar­dziej wy­posz­czo­ny tra­per nie ze­chce cię tknąć.

Wy­czu­ła, że mó­wię po­wa­żnie, po­zna­łem to po spa­zma­tycz­nym drże­niu mi­ęśni. Da­łem jej jesz­cze chwi­lę na prze­my­śle­nie mo­ich słów, nim po­wtó­rzy­łem py­ta­nie.

Tym ra­zem nie oci­ąga­ła się z za­spo­ko­je­niem mo­jej cie­ka­wo­ści. Mądra dziew­czyn­ka.

– Czło­wiek, któ­re­go za­bi­łeś, był moim uko­cha­nym – od­po­wie­dzia­ła z na­głą eks­plo­zją nie­na­wi­ści w gło­sie.

Po­czu­łem, jak szczęka opa­da mi ze zdu­mie­nia. Przez kil­ka ty­go­dni do­ga­dza­ła mi na wszyst­kie spo­so­by, nie­mal uwie­rzy­łem, że się za­ko­cha­ła, a tu pro­szę, taka nie­spo­dzian­ka. Jak tu, kur­wa, zro­zu­mieć ko­bie­ty?

– Mo­głaś to zro­bić wcze­śniej. Cze­mu cze­ka­łaś aż do te­raz?

– To był wa­ru­nek po­sta­wio­ny przez pana.

Kil­ka ude­rzeń ser­ca za­jęło mi zro­zu­mie­nie, że mówi o wój­cie.

– Do cza­su obo­wi­ązy­wa­nia przy­si­ęgi mia­łam zdo­być two­je za­ufa­nie, uwie­ść cię, a po­tem na­mó­wić, byś za­brał mnie ze sobą. Wte­dy… – nie mu­sia­ła ko­ńczyć.

Po­ry­wa­jąc wła­sno­ść wój­ta, zła­ma­łbym przy­si­ęgę zło­żo­ną przed ob­li­czem Pani. Wów­czas we­dle zwy­cza­ju i pra­wa ka­żdy czło­wiek w osa­dzie by­łby zo­bo­wi­ąza­ny mnie za­bić. Coś mi mó­wi­ło, że wie­lu by pró­bo­wa­ło. Zro­zu­mia­łem też, że sam przy­spie­szy­łem pró­bę skry­to­bój­stwa, wy­ja­wia­jąc ter­min opusz­cze­nia osa­dy.

Swo­ją dro­gą, mia­łem prze­czu­cie, że tłu­sty wieprz wie­dział o mi­ło­ści nie­wol­ni­ków i wy­sta­wił chło­pa­ka ce­lo­wo. Po­czu­łem nie­chęt­ny po­dziw dla nie­go, chy­trze to so­bie ob­my­ślił. W bia­łych ręka­wicz­kach po­zbył się kon­ku­ren­ta, a przy oka­zji wy­ko­rzy­stał to, by mnie za­ła­twić. Gdy­by nie przy­by­cie do osa­dy ta­jem­ni­cze­go nie­zna­jo­me­go i dar we­wnętrz­ne­go wi­dze­nia, by­łbym już mar­twy. Wy­gląda­ło na to, że Najświ­ęt­sza Pani wci­ąż pa­trzy na mnie ła­ska­wym okiem.

Po­sta­no­wi­łem so­bie, że wy­kosz­tu­ję się i zło­żę ofia­rę z bia­łe­go ja­gni­ęcia. Ale to po­tem. Te­raz mu­sia­łem za­de­cy­do­wać, co zro­bić z dziew­ką. Za­bić czy zo­sta­wić przy ży­ciu – a je­śli tak, to w ja­kim sta­nie. Zwy­kle nie mie­wa­łem skru­pu­łów, za­bi­ja­łem ka­żde­go, kto chciał mnie uśmier­cić: rzad­ko kie­dy w uczci­wej wal­ce. Strze­la­łem z za­sadz­ki, pod­rzy­na­łem gar­dła we śnie czy mo­dli­twie albo kie­dy dup­czy­li. Za­ła­twi­łem też w ży­ciu kil­ka ko­biet, gdy we­szły mi w dro­gę lub utrud­nia­ły wy­ko­na­nie za­da­nia.

Mo­głem też oszpe­cić tę pi­ęk­ną twa­rzycz­kę; kara o wie­le okrut­niej­sza niż śmie­rć i ade­kwat­na do winy. A jed­nak coś po­wstrzy­ma­ło mnie przed uży­ciem ostrza. Ude­rzy­łem ją w skroń, moc­no, lecz nie na tyle, by za­bić. Jęk­nęła ci­cho i zwiot­cza­ła pod moim ci­ęża­rem.

Pod­nio­słem się z łó­żka i jesz­cze przez chwi­lę przy­gląda­łem się Er­wie: pi­ęk­nej, na­giej i wci­ąż ży­wej. Cho­le­ra, na sta­ro­ść ro­bię się mi­ęk­ki.

Ubra­łem się, spa­ko­wa­łem nie­licz­ny do­by­tek, a po­tem wy­mknąłem się przez okno w ciem­ną noc. Prze­mknąłem ni­czym cień mi­ędzy opłot­ka­mi i do­ta­rłem do pa­li­sa­dy. Już wcze­śniej wy­pa­trzy­łem od­po­wied­nie miej­sce z dala od wie­ży ob­ser­wa­cyj­nej, na któ­rej co noc czu­wał stra­żnik.

Wdra­pa­łem się po schod­kach na wąską ram­pę bieg­nącą na ca­łej dłu­go­ści pa­li­sa­dy i za po­mo­cą liny zsu­nąłem się na dru­gą stro­nę.

Moja dłu­ban­ka cu­mo­wa­ła w przy­sta­ni. Za­ła­do­wa­łem się z rze­cza­mi do środ­ka i od­bi­łem od po­mo­stu. Wy­star­czy­ło kil­ka­na­ście sil­nych po­ci­ągni­ęć wio­słem, by po­chwy­cił mnie nurt. Te­raz mu­sia­łem tyl­ko trzy­mać pro­sty kurs i uwa­żać na dry­fu­jące pnie.

Ostat­ni raz spoj­rza­łem na po­grążo­ną w ciem­no­ści osa­dę i po­pły­nąłem w stro­nę ro­dzące­go się na wscho­dzie brza­sku. ■

Rozdział III

Dopa­dli mnie dwa dni pó­źniej. Pły­nęli nie­wiel­ką szku­tą z opusz­czo­nym ża­glem, wio­słu­jąc w trzech, jak­by go­nił ich sam bies. Wy­gląda­li na my­śli­wych, jed­nak w ło­dzi nie do­strze­głem pa­kun­ków ze skó­ra­mi. Zwró­ci­łem na­to­miast uwa­gę na broń: sa­mo­pa­ły, ku­szę i krót­kie mie­cze le­żące na po­kła­dzie. Przez dłu­ższą chwi­lę trzy­ma­łem przy oku lu­ne­tę, ob­ser­wu­jąc bro­da­te, wy­krzy­wio­ne wy­si­łkiem twa­rze. Może cier­pię na prze­rost ego, lecz od razu do­pa­dło mnie nie­przy­jem­ne po­dej­rze­nie, że sku­ba­ńcy wy­si­la­ją się tak dla mnie. Bło­go­sła­wić Pa­nią, nie było z nimi ta­jem­ni­cze­go wiel­ko­lu­da.

Umie­ści­łem lu­ne­tę w drew­nia­nej tu­bie i scho­wa­łem do sa­kwy. By­łem prze­ko­na­ny, że tam­ci nie po­sia­da­ją ta­kie­go udo­god­nie­nia. Po­dob­ne cac­ka były nie­zwy­kle kosz­tow­ne i rzad­ko spo­ty­ka­ne na tym od­lu­dziu.

Zsze­dłem z wa­pien­nej ska­ły i ze­pchnąłem łód­kę na wodę.

Przy mo­jej wy­trzy­ma­ło­ści mo­głem wio­sło­wać w tem­pie wy­star­cza­jącym, aby do zmro­ku za­cho­wać dy­stans od ści­ga­jących mnie mężczyzn. Oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że bez­wietrz­na po­go­da się utrzy­ma. W prze­ciw­nym wy­pad­ku, ma­jąc do dys­po­zy­cji ża­giel, do­pa­dli­by mnie bez tru­du.

Kil­ka go­dzin pó­źniej wie­dzia­łem już, że i tym ra­zem Najświ­ęt­sza Pani mi sprzy­ja. Po­wie­trze wci­ąż za­le­ga­ło w bez­ru­chu nad sza­rą wstęgą rze­ki.

Tuż przed zmro­kiem wy­pa­trzy­łem od­po­wied­nie miej­sce na obo­zo­wi­sko: mar­twe za­ko­le, od­dzie­lo­ne od głów­ne­go nur­tu ła­chą, po­ro­śni­ętą przez ra­chi­tycz­ne krze­wy.

Do­bi­łem do brze­gu i wy­ci­ągnąłem dłu­ban­kę na pia­sek, nie tru­dząc się jej ma­sko­wa­niem.

W pierw­szej ko­lej­no­ści po­sta­no­wi­łem przyj­rzeć się sze­ro­kie­mu roz­le­wi­sku, któ­re od­dzie­la­ło ła­chę od pusz­czy. Tak na­praw­dę to nie przy­pusz­cza­łem, abym na­tknął się w tym miej­scu na utop­ca; te zwy­kle trzy­ma­ły się w sąsiedz­twie ludz­kich osad. Wo­la­łem jed­nak się upew­nić: trzech uzbro­jo­nych fa­ce­tów na kar­ku to wy­star­cza­jący kło­pot, na­wet jak na moje stan­dar­dy. Poza tym w po­bli­żu mo­gły że­ro­wać inne zmu­to­wa­ne stwo­rze­nia lub zwy­kli dra­pie­żcy.

Prze­ba­da­łem do­kład­nie te­ren i nie do­strze­głem żad­nych nie­po­ko­jących śla­dów, przy­naj­mniej na zie­mi. Na­to­miast w przy­brze­żnych wo­dach żyło coś wiel­kie­go; po­zna­łem to po zmarszcz­kach po­ja­wia­jących się na po­wierzch­ni. Za­jęło chwi­lę, nim wy­pa­trzy­łem, z czym mam tu do czy­nie­nia. To były sumy, praw­dzi­we ol­brzy­my wiel­ko­ści rzecz­nych fok.

Tyl­ko że foka nie ze­żre czło­wie­ka, a te by­dla­ki jak naj­bar­dziej.

Za­bra­łem się do ści­na­nia ga­łęzi na opał. Mu­sia­łem się przy tym nie­co na­po­cić, ra­chi­tycz­ne krzacz­ki oka­za­ły się cho­ler­nie od­por­ne na cio­sy ma­cze­tą. Jesz­cze nim za­pa­dł zmrok, roz­pa­li­łem ogni­sko i opra­wi­łem te kil­ka ryb, któ­re zło­wi­ły się w sieć przy­mo­co­wa­ną do bur­ty.

Zja­dłem ko­la­cję, za­sta­na­wia­jąc się, czy już doj­rze­li dym. Na­wet je­śli tak było, wąt­pi­łem, aby pod­pły­nęli tu do mnie po­ga­dać. Ra­czej zja­wią się w nocy z za­mia­rem po­de­rżni­ęcia mi gar­dła. Ja bym tak wła­śnie zro­bił.

Si­ęgnąłem do jed­nej z sakw i wy­ci­ągnąłem uprząż na broń. Lek­ka, wy­god­na, ide­al­na dla skry­to­bój­cy, skła­da­ła się ze skó­rza­nych pa­sów i rze­mie­ni, po­łączo­nych me­ta­lo­wy­mi klam­ra­mi. Za­bra­łem ją ze sobą, jak i kil­ka in­nych dro­bia­zgów z To­ru­niumtej nocy, gdy zrezygnowałem ze służby w tropicielach wiedźm.

Uśmiech­nąłem się na wspo­mnie­nie za­sko­cze­nia w oczach Ojca Syl­kia­na, gdy zło­ży­łem mu wy­po­wie­dze­nie; na od­dech przed tym, nim wy­pe­łnił je ból: łysy su­kin­syn czuł, że umie­ra.

No, ale przy­jem­ne wspo­mnie­nia będę snuł na sta­ro­ść. Naj­pierw trze­ba będzie jej do­żyć.

Spraw­dzi­łem, czy wszyst­kie uchwy­ty i za­pi­ęcia trzy­ma­ją, a po­tem za­bra­łem się do roz­miesz­cza­nia bro­ni.

W sze­ściu po­chwach scho­dzących od pach w dół umie­ści­łem nowe noże do rzu­ca­nia – „pre­zent” od ko­wa­la z osa­dy. U pasa na le­wym bio­drze za­wie­si­łem mój ulu­bio­ny maj­cher o dłu­giej klin­dze, a drew­nia­ną po­chwę z ja­ga­tha­nem przy­mo­co­wa­łem u pra­we­go boku.

Za­do­wo­lo­ny z oględzin wy­pro­sto­wa­łem nogi ze strzyk­ni­ęciem ko­lan – cóż, lat­ka lecą.

Na osta­tek za­ła­do­wa­łem na­bo­je do ob­rzy­na, ko­ron­ny ar­gu­ment w cze­ka­jącej mnie roz­mo­wie. Resz­tę amu­ni­cji po­wty­ka­łem w pas na na­bo­je. Ca­ło­ść przy­kry­łem płasz­czem.

Te­raz wy­star­czy­ło tyl­ko po­cze­kać.

Wraz z za­cho­dem sło­ńca nad rze­ką ze­bra­ły się chma­ry ko­ma­rów i złak­nio­nych krwi mu­szek. Szczęśli­wie dym z ogni­ska dzia­łał od­stra­sza­jąco na in­sek­ty.

Tam­ci nie mie­li ta­kie­go luk­su­su. Za­pew­ne przy­cza­ili się gdzieś przy brze­gu, cze­ka­jąc na zmierzch. Na myśl, że tych trzech dup­ków od­pędza się te­raz od kąsa­jących ich ma­łych krwio­pij­ców, po­czu­łem na­gły przy­pływ do­bre­go hu­mo­ru.

Tuż przed znik­ni­ęciem za ko­ro­na­mi drzew sło­necz­ny dysk przy­brał bar­wę ku­tej mie­dzi. Po spo­koj­nej wo­dzie roz­la­ła się krwa­wa po­świa­ta, zu­pe­łnie jak­by gdzieś w głębi­nach za­bi­to wiel­kie zwie­rzę. Pół go­dzi­ny pó­źniej ciem­no­ść na­rzu­ci­ła na pusz­czę swój płaszcz, a bez­chmur­ne nie­bo za­sy­pa­ły ty­si­ące gwiazd.

Daw­no temu w To­ru­niumprzyjacielprzekonywał mnie, że to takie same słońca jak nasze, tylko tamte są bardzo daleko. Nawet dziś, po latach tułaczki, podczas której widziałem nieprawdopodobne rzeczy, trudno mi jest w to uwierzyć. Z drugiej strony, nie wierzyłem też do końca w te wszystkie opowieści o Wyklętych Miastach: w szczątki stojących tam wież wciąż tak wysokich, że najstarsze drzewa wyglądały przy nich jak zabawki; w kamienne ruiny pokrywające wiele mil czy zamieszkujących je Wyklętych.

Wszyst­ko to oka­za­ło się praw­dą. Na wła­sne oczy wi­dzia­łem prze­klęte stre­fy. Co praw­da, tyl­ko z da­le­ka, przez lu­ne­tę, gdyż je­dy­nie świ­ęto­krad­ca, sza­le­niec lub sa­mo­bój­ca zła­ma­łby najświ­ęt­sze z przy­ka­zań Bo­gi­ni.

Nie by­łem żad­nym z nich.

Co do miesz­ka­ńców Wy­klętych Miast: nie mia­łem oka­zji ich zo­ba­czyć, gdyż oży­wa­ją tyl­ko w nocy. Przy­si­ęgam jed­nak, że sły­sza­łem krwio­żer­cze od­gło­sy to­wa­rzy­szące pro­wa­dzo­nym przez nich, nie­ko­ńczącym się po­lo­wa­niom.

Przy­mus po­że­ra­nia się na­wza­jem był naj­ci­ęższą z klątw, ja­kie rzu­ci­ła w dniach Za­gła­dy Najświ­ęt­sza Pani na ży­jących tam grzesz­ni­ków. Tak przy­naj­mniej gło­si­ły świ­ęte ksi­ęgi.

Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie prze­ni­kli­wy głos pusz­czy­ka. Ktoś lub coś wy­stra­szy­ło noc­ne­go łow­cę. Ob­rzu­ci­łem czuj­nym spoj­rze­niem las po dru­giej stro­nie roz­le­wi­ska. In­stynkt szep­tał mi, że tam są. Ob­ser­wu­ją mnie skry­ci za drze­wa­mi.

Wła­śnie z tej przy­czy­ny wy­bra­łem to miej­sce na obóz. Uży­cie ku­szy czy rusz­ni­cy na taki dy­stans wy­ma­ga nie­złe­go oka, na­wet w dzień. Rów­nież od rze­ki nie mo­gli mnie za­sko­czyć, no chy­ba żeby któ­ryś zde­cy­do­wał się prze­pły­nąć wpław, z no­żem w zębach.

Wąt­pi­łem, że­bym miał aż ta­kie szczęście, za­kła­da­łem, że oni rów­nież za­uwa­ży­li dra­pie­żne sumy.

Ob­ró­ci­łem się do nich ple­ca­mi. Wy­ci­ągnąłem z ogni­ska nie­co sa­dzy i po­czer­ni­łem so­bie twarz. Po­tem uło­ży­łem się na zie­mi, umo­ści­łem pod­głó­wek z sa­kwy na ubra­nia i przy­kry­łem się der­ką.

Tym ra­zem nie pró­bo­wa­łem za­pa­dać w le­targ. Po­mi­ędzy jed­nym a dru­gim sta­nem me­dy­ta­cji po­win­no upły­nąć naj­mniej kil­ka­na­ście dni. Ina­czej mo­żna obu­dzić się z krwo­to­kiem we­wnętrz­nym bądź pa­ra­li­żem.

Czas pły­nął le­ni­wie, sącząc się ni­czym naf­ta ze skal­nej szcze­li­ny – nie prze­szka­dza­ło mi to; im za­pew­ne wręcz prze­ciw­nie. A mimo to nie spie­szy­li się z wi­zy­tą. Zna­la­złem jed­no wy­ja­śnie­nie: do­my­śla­li się, z kim mają do czy­nie­nia. Osta­tecz­nie jak wie­lu lu­dzi po­sia­da taką broń jak ja i po­tra­fi za­bić w po­je­dyn­kę dwa utop­ce? To po­win­no skła­niać do roz­wa­gi, nie­ste­ty w tym przy­pad­ku chci­wo­ść wy­ra­źnie wzi­ęła górę nad ro­zu­mem.

Nie cze­ka­li na­wet, aż ogni­sko ca­łkiem zga­śnie.

Na­de­szli, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi, od na­sa­dy ła­chy. Skra­da­li się ci­cho, jak przy­sta­ło na lu­dzi pusz­czy, nie na tyle jed­nak, bym ich nie usły­szał. Od­nio­słem przy tym wra­że­nie, że wspó­łpra­cu­ją ze sobą od daw­na.

Wy­do­sta­łem się spod der­ki, wsa­dzi­łem pod nią przy­go­to­wa­ne wcze­śniej sa­kwy – od bie­dy wy­gląda­ło to, jak­bym na­dal tam spał. Po­tem usko­czy­łem w mrok, za­nim jesz­cze zbli­ży­li się na tyle, by mnie do­strzec.

Przy­wa­rłem do zim­ne­go pia­sku, trzy­ma­jąc pal­ce na cyn­glach. Od­ci­ągnąłem kciu­kiem igli­cę w ob­rzy­nie. Na­oli­wio­ny za­mek spu­sto­wy pyk­nął ci­chu­te­ńko.

Usły­sza­łem chrzęst pia­sku zgnia­ta­ne­go przez kil­ka par bu­tów. Chwi­lę po­tem do­strze­głem trzy nie­wy­ra­źne cie­nie na tle ciem­no­ści. Sta­nęli w pó­łko­lu, na tyle, na ile po­zwa­la­ła im na to nie­wiel­ka sze­ro­ko­ść ła­chy.

Choć le­ża­łem ja­kieś dwa­na­ście kro­ków od nich, nie zo­ba­czy­li mnie. Całą uwa­gę sku­pi­li na wa­bi­ku. Środ­ko­wy cień po­ru­szył się: brzęk­nęła ci­ęci­wa ku­szy i bełt wbił się w ku­kłę z mi­ęk­kim pla­sk­ni­ęciem.

Nie spraw­dza­łem, czy mają wy­czu­lo­ne ucho. Ce­lu­jąc w nogi, na­ci­snąłem po ko­lei spu­sty.

Lufy plu­nęły ogniem i oło­wiem. Huk wy­strza­łu zlał się w jed­no z bo­le­snym wy­ciem w ciem­no­ści. Odło­ży­łem ob­rzy­na na pia­sek i po­de­rwa­łem się na rów­ne nogi, do­by­wa­jąc jed­no­cze­śnie płyn­nym ru­chem ja­ga­than i dłu­gi nóż.

Szyb­kim spoj­rze­niem oce­ni­łem sy­tu­ację: dwóch łow­ców obe­rwa­ło i wiło się z prze­strze­lo­ny­mi ko­py­ta­mi na zie­mi. Sa­dząc dłu­gie kro­ki, za­ata­ko­wa­łem trze­cie­go, wci­ąż trzy­ma­jące­go się na no­gach.

Był tro­chę wy­ższy ode mnie i nie­co ci­ęższy, w pra­wej ręce trzy­mał krót­ki, sze­ro­ki miecz, a w le­wej nie­wiel­ką tar­czę z me­ta­lo­wym umbem.

Za­sło­nił się tar­czą, od­bi­ja­jąc sztych ja­ga­tha­na, i ude­rzył ostrzem od dołu, ce­lu­jąc w moją pa­chwi­nę. Za­blo­ko­wa­łem cios no­żem, ode­pchnąłem w bok sze­ro­kie ostrze mie­cza i wy­ko­rzy­stu­jąc lukę, ci­ąłem fa­ce­ta w ko­la­no.

Nie tra­fi­łem, ale przy­naj­mniej trosz­kę opu­ścił tar­czę; wy­ko­rzy­stu­jąc to, ude­rzy­łem no­żem po­nad jej kra­wędzią. W ostat­niej chwi­li zblo­ko­wał cios, wy­pro­wa­dził po­dwój­ny atak, chcąc prze­bić mi brzuch mie­czem i jed­no­cze­śnie tra­fić umbem w twarz.

Schy­li­łem gło­wę, uni­ka­jąc roz­łu­pa­nia czasz­ki, choć szorst­ka kra­wędź oku­cia zda­rła mi skó­rę z czo­ła. Zbi­łem ja­ga­tha­nem im­pet krót­kie­go mie­cza, zsu­nąłem klin­gę do pro­ste­go jel­ca i zra­ni­łem go w ra­mię.

Mężczy­zna krzyk­nął z bólu i od­sło­nił się, co bez­li­toś­nie wy­ko­rzy­sta­łem, wbi­ja­jąc mu nóż w pa­chwi­nę. Cof­nąłem się, po­zwa­la­jąc, by opa­dł na ko­la­na. Z ro­ze­rwa­nej aor­ty try­snęła na piach fon­tan­na krwi. Było już po nim.

Spoj­rza­łem na jego to­wa­rzy­szy. W sam czas, gdyż ten po le­wej do­sze­dł już do sie­bie. Opa­rł się na jed­nej no­dze i wy­ko­nał szyb­ki za­mach ręką.

Bez­wied­nie uchy­li­łem się, uni­ka­jąc rzu­co­ne­go we mnie my­śliw­skie­go to­por­ka. Wy­pro­sto­wa­łem się i do­sko­czyw­szy do fa­ce­ta, wbi­łem mu sztych ja­ga­tha­na w szy­ję. Ob­ró­ci­łem się ku trze­cie­mu łow­cy, temu, któ­ry strze­lał z ku­szy. Wy­glądał na nie­przy­tom­ne­go.

Scho­wa­łem miecz do po­chwy i ukuc­nąłem przy nim. Ostro­żnie upew­ni­łem się, że nie uda­je, po­tem za­bra­łem mu broń.

Do­rzu­ci­łem ga­łęzi do tlące­go się ognia. Gdy blask stał się do­sta­tecz­nie in­ten­syw­ny, obej­rza­łem jego rany. Po­wa­żnie obe­rwał w pod­udzie i stra­cił spo­ro krwi. W tej głu­szy rów­na­ło się to wy­ro­ko­wi. To nie był jed­nak mój pro­blem. Chcia­łem tyl­ko, aby do­żył do mo­men­tu, gdy będę mógł go prze­słu­chać.

Wsta­łem z ko­lan i po­wró­ci­łem do jego mar­twych kom­pa­nów. Zda­rłem z nich ubra­nia, po­ci­ąłem ma­te­riał i skó­ry na pa­ski, po czym zro­bi­łem z nich opa­trun­ki i ob­wi­ąza­łem po­ra­nio­ną nogę tra­pe­ra. Dla pew­no­ści, że nie zro­bi nic głu­pie­go po prze­bu­dze­niu, skrępo­wa­łem mu też ręce na ple­cach.

Po­tem, jako że wci­ąż był nie­przy­tom­ny, za­jąłem się jego kum­pla­mi. Po­je­dyn­czo za­ci­ągnąłem zwło­ki do wody i wy­pchnąłem na głębię. Wró­ci­łem do ogni­ska i po­ło­ży­łem się. Wsłu­chu­jąc się w od­gło­sy wal­czących o mi­ęso su­mów, za­pa­dłem w krót­ką drzem­kę.

Ock­nąłem się wraz z brza­skiem i za­cząłem pa­ko­wać rze­czy do sakw. Krząta­ni­na wy­bu­dzi­ła mo­je­go no­we­go przy­ja­cie­la. Jęk­nął bo­le­śnie, po czym spoj­rzał na mnie nie­przy­tom­nym wzro­kiem. Upły­nęła krót­ka chwi­la, nim za­czął ko­ja­rzyć fak­ty.

Szyb­kim spoj­rze­niem po­szu­kał swych wspól­ni­ków, a po­tem zer­k­nął w wodę.

Do­my­śl­ny ło­buz, nie ma co.

Ob­ser­wo­wa­łem, jak jego oczy ro­bią się okrągłe i za­kra­da się w nie strach. Opu­ścił gło­wę i dłu­go pa­trzył na swo­ją nogę. Za­ro­śni­ętą twarz wy­krzy­wił gry­mas. Gdy unió­sł oczy, uj­rza­łem w nich re­zy­gna­cję.

– Cze­go chcesz? – za­py­tał wprost.

– Od­po­wie­dzi na parę py­tań.

Po­ki­wał gło­wą i spoj­rzał na moje sa­kwy.

– Masz wód­kę? Strasz­nie boli.

Otwo­rzy­łem usta, by mu od­po­wie­dzieć, że gów­no mnie to ob­cho­dzi i szko­da mi go­rza­łki na ta­kie­go par­cha, ale coś mnie po­wstrzy­ma­ło. Chy­ba na­praw­dę ro­bię się mi­ęk­ki, a to nie wró­ży dłu­gie­go ży­cia.

– Mam – od­pa­rłem.

Wy­jąłem me­ta­lo­wą me­na­żkę, od­kręci­łem na­kręt­kę i na­po­iłem go. Przy­tknął usta do kra­wędzi z nie­mal na­bo­żnym sza­cun­kiem, sta­ra­jąc się nie roz­lać kro­pli. Czło­wiek w ob­li­czu osta­tecz­ne­go do­strze­ga na­gle zna­cze­nie ma­łych rze­czy.

Od­cze­ka­łem, aż po­ci­ągnie kil­ka so­lid­nych ły­ków, po czym za­bra­łem mu me­na­żkę. Po­trze­bo­wa­łem go przy­tom­ne­go.

– Kto wam ka­zał mnie za­bić?

– Llaf Mierl­ke – od­pa­rł bez oci­ąga­nia. – Ogło­sił po osa­dzie i wszyst­kich sio­łach, że ten, kto przy­nie­sie two­ją gło­wę, za­cho­wa wszyst­ko, co masz przy so­bie, a on do­rzu­ci jesz­cze pi­ęćdzie­si­ąt ma­rek w mie­dzi i dru­gie tyle w to­wa­rze.

Unio­słem brew au­ten­tycz­nie za­sko­czo­ny.

Ni­g­dy bym się nie spo­dzie­wał po tłu­stym knu­rze, że tak bar­dzo ubo­dzie go to, że po­su­wa­łem jego ko­bie­tę. No cóż, ni­g­dy nie wiesz, co sie­dzi w dru­gim czło­wie­ku, do­pó­ki nie wsa­dzi ci on noża w ple­cy.

– Ilu chęt­nych się zna­la­zło?

– Tyl­ko my. Przy­pły­nęli­śmy do osa­dy ze skó­ra­mi na­stęp­ne­go dnia po tym, jak za­bi­łeś tę nie­wol­ni­cę.

Po­czu­łem, jak na pier­si za­ci­ska­ją mi się lo­do­we pa­zu­ry.

– Jaką nie­wol­ni­cę? – za­py­ta­łem nie naj­mądrzej.

Zro­bił zdzi­wio­ną minę.

– No tę, któ­ra na­le­ża­ła do wój­ta, po­noć ru­cha­łeś ją kil­ka ty­go­dni, a po­tem za­rżnąłeś jak świ­nię. Lu­dzie mó­wi­li, że w izbie śmier­dzia­ło jak w rze­źni.

Na­gle za­mil­kł. Coś w mo­ich oczach mu­sia­ło go prze­ra­zić, gdyż spu­ścił wzrok na pia­sek.

– Tak lu­dzie ga­da­li – bąk­nął pod no­sem.

Żal i gniew, uczu­cia, któ­re po­czu­łem na wie­ść o lo­sie Erwy, były za­sko­cze­niem dla mnie sa­me­go. Chy­ba na­praw­dę po­lu­bi­łem tę małą. Pew­ne spra­wy uświa­da­mia­my so­bie zbyt pó­źno.

Otrząsnąłem się ze smut­ku i za­cząłem go­rącz­ko­wo roz­my­ślać. Mia­łem nie­przy­jem­ne po­dej­rze­nie, że wiem, kto za­ba­wił się na moje kon­to w rze­źni­ka.

– Czy w osa­dzie był wiel­ki mężczy­zna: po­nad sie­dem stóp wzro­stu, sze­ro­kie czo­ło, ciem­ne sko­łtu­nio­ne wło­sy, odzia­ny jak my­śli­wy, nosi dłu­gą strzel­bę na ple­cach?

Tra­per zmarsz­czył czo­ło i ski­nął gło­wą.

– Był taki. Wi­dzia­łem go, jak ga­dał z wój­tem, a po­tem dru­gi raz na przy­sta­ni, jak wy­pły­wa­li­śmy.

Na­gle na­szło mnie pa­skud­ne prze­czu­cie. Od­ru­cho­wo prze­mknąłem spoj­rze­niem po nad­brze­żnej pusz­czy, wy­ła­nia­jącej się z sza­rów­ki.

Czy krył się tam gdzieś w gęstwi­nie, ob­ser­wu­jąc, jak za­ła­twiam tych trzech głup­ców?

Po­wie­dzia­łem trzech? No tak – na­de­szła ta chwi­la.

Do­strze­gł de­cy­zję na mo­jej twa­rzy, po­zna­łem to po oczach. Po­sta­no­wi­łem dać mu wy­bór.

– Chcesz zro­bić to sam? – za­py­ta­łem.

Za­prze­czył zde­cy­do­wa­nym ru­chem gło­wy.

– Najświ­ęt­sza Pani po­tępia sa­mo­bój­ców, nie chcę tra­fić do pie­kła.

Chcia­łem już przy­po­mnieć mu, że za­bra­nia rów­nież za­bi­jać lu­dzi. Fa­cet i tak ma prze­sra­ne, po co go do­bi­jać.

– Jak chcesz – od­pa­rłem i wzi­ąłem do ręki nóż.

– Zrób to szyb­ko – po­pro­sił.

Po­słał mi ostat­nie spło­szo­ne spoj­rze­nie i ob­ró­cił się ple­ca­mi.

Nie przedłu­ża­łem. Wbi­łem ostrze w na­sa­dę czasz­ki – do­bra, szyb­ka śmie­rć, na jaką nie za­słu­żył.

Ale co tam, ludz­ki ze mnie typ.

Za­ci­ągnąłem cia­ło do rze­ki. Świe­ża krew szyb­ko zwa­bi­ła sumy i zwło­ki znik­nęły w od­mętach. I to by­ło­by na tyle, je­śli cho­dzi o na­szą krót­ką zna­jo­mo­ść.

Te­raz mu­sia­łem za­sta­no­wić się, co da­lej. Od naj­bli­ższej osa­dy, god­nej tego mia­na, dzie­li­ło mnie kil­ka­dzie­si­ąt wiorst, a i tam nie by­łbym bez­piecz­ny. Wie­ści o na­gro­dzie wy­zna­czo­nej za moją gło­wę szyb­ko ro­zej­dą się w do­rze­czu. Wójt miał u sie­bie go­łębie, za po­mo­cą któ­rych kon­tak­to­wał się z in­ny­mi osa­da­mi i fak­to­ria­mi.

Dla tu­tej­szych lu­dzi kil­ka­dzie­si­ąt ma­rek to wiel­ka po­ku­sa, zbyt wiel­ka, by się oprzeć. Ka­żde­go mo­żna za­bić: w wal­ce, z ukry­cia czy też za po­mo­cą tru­ci­zny. Mu­sia­łbym uwa­żać na ka­żdym kro­ku w dzień, pod­czas snu i po­si­łków, a to na dłu­ższą metę nie jest mo­żli­we.

Zbyt wie­lu uwa­ża za­bi­ja­nie bli­źnich za lep­szy spo­sób na za­pew­nie­nie so­bie do­stat­nie­go ży­cia niż co­dzien­na ha­rów­ka od świ­tu do zmierz­chu. Ale kim je­stem, by oce­niać tych do­brych lu­dzi?

Tak na­praw­dę mar­twił mnie ta­jem­ni­czy ol­brzym. Coś mó­wi­ło mi, że kur­wi­syn ła­two nie zre­zy­gnu­je. Spo­sób, w jaki za­bił Erwę, su­ge­ro­wał, że fa­cet ma do mnie coś oso­bi­ste­go; chce, abym za­czął się bać, po­czuł się jak za­szczu­te zwie­rzę.

Po­now­nie za­cząłem prze­trząsać głębi­ny pa­mi­ęci, szu­ka­jąc ja­kich­kol­wiek sko­ja­rzeń z tym czło­wie­kiem. Po­dob­nie jak za pierw­szym ra­zem nic mi to nie dało. Ni­g­dy go nie spo­tka­łem.

Po na­my­śle po­sta­no­wi­łem zo­sta­wić rze­kę i ru­szyć na pó­łnoc, w kie­run­ku wzgórz. Taka wędrów­ka ni­g­dy nie jest bez­piecz­na, pusz­cza jest do­mem dla wie­lu nie­przy­jem­nych swo­rzeń. Mia­łem jed­nak na­dzie­ję, że w bez­kre­snej głu­szy uda mi się zgu­bić wiel­ko­lu­da czy in­nych sku­szo­nych na­gro­dą łow­ców.

Za­pa­ko­wa­łem rze­czy do sakw, za­ma­sko­wa­łem śla­dy po krwi i ogni­sku, na ko­niec ze­pchnąłem dłu­ban­kę w nurt. Przez chwi­lę pa­trzy­łem, jak po­ry­wa ją prąd. Wes­tchnąłem ci­ężko i świa­dom cze­ka­jące­go mnie wy­si­łku, ru­szy­łem przez na­sa­dę ła­chy ku gęstej li­nii sta­ro­drze­wu.

***

Pierw­sza rzecz, ja­kiej mu­sisz uni­kać w le­sie, to…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej