Gdzie miecze poniosą - Robert Foryś - ebook

Gdzie miecze poniosą ebook

Robert Foryś

4,1
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powroty do domu bywają niełatwe, zwłaszcza gdy twoja twarz widnieje na liście gończym. Żywy bądź martwy, tak jest napisane. Lepiej płacą za żywego, gdyż motłoch uwielbia kaźnie. 

Tańsze to od cyrku czy teatru, a radość przynosi prostemu człowiekowi, gdy widzi jak po deskach szafotu toczy się głowa zdrajcy.
Czary, fałszywe wiedźmy, zaprzysiężeni bracia, srebro i krew. Chciwość, która prowadzi do zbrodni.

Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. 
Zapraszam was w kolejną podróż. 

Drugie wydanie powieści, która wcześniej ukazała się pt. Sztejer 3

 

Cykl Sztejer

Sztejer. Początek
Sztejer. Umarły syn 

Sztejer 2. Wino, kobiety i śmierć
Sztejer 3. Gdzie miecze poniosą

 

Cykl Kroniki Torunium
Sztejer. Kroniki Torunium

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 280

Oceny
4,1 (12 ocen)
5
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Georgalbert

Nie oderwiesz się od lektury

sceny do obrzydliwości drastyczne,ale powieść wspaniała.
00



Robert Foryś

 

Sztejer III. Gdzie miecze poniosą

 

© 2023 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2023 Robert Foryś

 

 

Re­dak­tor se­rii: Sławomir Brudny

 

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Word_Factor

 

eBo­ok: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Pro­jekt okład­ki: Hevi

Ilu­stra­cja na okład­ce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-66955-41-7

 

Wy­daw­ca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.war­bo­ok.pl

Srebro i krew

Noc była cie­pła i spo­koj­na, mimo to od za­pad­ni­ęcia zmro­ku nie od­wa­ży­łem się zmru­żyć oka. No bo kto z was od­wa­ży­łby się na coś ta­kie­go, cze­ka­jąc na śmie­rć?

Le­ża­łem nie­ru­cho­mo na pry­czy, wsłu­chu­jąc się w brzęcze­nie ko­ma­ra, któ­ry do­stał się do wnętrza ma­lu­sie­ńkiej szo­py sto­jącej na ru­fie bar­ki. Było to je­dy­ne miej­sce na po­kła­dzie, gdzie czło­wiek mógł za­znać odro­bi­ny sa­mot­no­ści od za­ło­gi i prze­wo­żo­nych zwie­rząt.

Pa­sa­żer, z któ­rym dzie­li­łem klit­kę, zsze­dł na brzeg w gro­dzie Stężno. Człek ten był han­dla­rzem re­li­kwia­mi, jed­nym z wie­lu prze­mie­rza­jących wzdłuż i wszerz Mi­ędzy­rze­cze, gdzie tego ro­dza­ju to­war miał za­wsze duże wzięcie, nie tylko wśród prostego ludu, ale i kupców, a nawet duchowieństwa.

W nie­wiel­kiej skrzy­necz­ce han­dlarz prze­cho­wy­wał praw­dzi­we skar­by: frag­ment ko­pyt­ka osio­łka Świ­ęte­go Jó­ze­fa, sznu­rek od maj­tek no­szo­nych przez Świ­ęte­go Peca, pa­tro­na kle­ry­ków, czy naj­cen­niej­szą z re­li­kwii: włos z czu­pry­ny Świ­ęte­go Teo­deu­sa.

Już pierw­sze­go dnia pod­ró­ży wędrow­ny kra­marz spró­bo­wał wci­snąć mi ko­pyt­ko. Re­li­kwia, trze­ba przy­znać, pre­zen­to­wa­ła się jak na­le­ży: była sta­ra, za­su­szo­na i cuch­nąca. Fa­cet znał się na swo­jej ro­bo­cie.

Jego pech po­le­gał na tym, że w cza­sach, gdy słu­ży­łem w Czar­nej Gwar­dii, w sa­mym tyl­ko To­ru­nium wi­dzia­łem pięć ta­kich ko­py­tek trzy­ma­nych w ko­ścio­łach, wszyst­kie osa­dzo­ne w zło­cie i bursz­ty­nie. I jak mnie za­pew­nio­no, bez wąt­pie­nia ory­gi­nal­ne.

Gdy za­py­ta­łem Ojca Ru­mian­ka, na­sze­go spo­wied­ni­ka, jak to mo­żli­we, ten po­pa­trzył na mnie szcze­rze zdu­mio­ny, że ośmie­lam się za­dać po­dob­nie nie­do­rzecz­ne py­ta­nie, i od­pa­rł: „To prze­cież oczy­wi­ste, Vin­cent. Cud”.

Tak, moi dro­dzy, o pew­nych spra­wach le­piej nie dys­ku­to­wać na zie­miach wła­da­nych przez Oj­ców Pro­tek­to­rów, gdyż mo­żna zo­stać oska­rżo­nym o brak wia­ry czy he­re­zję, cze­go ni­ko­mu z was szcze­rze nie ży­czę.

Wra­ca­jąc jed­nak do han­dla­rza i jego re­li­kwii, jak za­pew­ne się do­my­śla­cie, nie wy­ka­za­łem za­in­te­re­so­wa­nia, co wi­ęcej, po­ra­dzi­łem mu, aby wsa­dził so­bie ko­pyt­ko w za­dek. Fa­cet skrzy­wił twarz, jak­by już kie­dyś pró­bo­wał to zro­bić, zer­k­nął na mój miecz i od­sze­dł po­spiesz­nie, mru­cząc coś pod no­sem o cho­ler­nych nie­do­wiar­kach.

Co do zwie­rząt, o któ­rych wcze­śniej na­po­mknąłem, to nie było ich na po­kła­dzie, gdy wy­pły­wa­li­śmy z por­tu w Wi­dłach. Wte­dy na bar­ce prze­wo­żo­no głów­nie chmiel. Ten mało kło­po­tli­wy to­war wy­ła­do­wa­no pod­czas po­sto­ju w Stężnie, gdzie wa­rzo­no naj­lep­sze na zie­miach za­kon­nych piwo. Na zwol­nio­ne miej­sce szy­per przy­jął kil­ka­dzie­si­ąt kóz i świń, zbo­że oraz kil­ka wiel­kich be­czek z pi­wem. Jak się do­wie­dzia­łem od ster­ni­ka, bar­czy­ste­go ku­la­sa z drew­nia­ną nogą, szy­per za­mie­rzał sprze­dać be­czący i chrząka­jący in­wen­tarz w jed­nym z miast po­ło­żo­nych w dol­nym bie­gu Wrzącej.

Wła­ści­ciel i szy­per bar­ki w jed­nej oso­bie no­sił imię Mo­ger. O na­zwi­sko, na­wet je­śli ta­ko­we po­sia­dał, nie spy­ta­łem. Był to chu­dy, czar­no­wło­sy mężczy­zna, za­ro­śni­ęty jak drze­wo od pó­łnoc­nej stro­ny. Jego ob­li­cze, szczu­płe i po­ora­ne zmarszcz­ka­mi, rzad­ko roz­po­ga­dzał uśmiech, przy­naj­mniej w mo­jej obec­no­ści. Wy­glądał mi jed­nak na czło­wie­ka, któ­ry za usta­lo­ną cenę, kon­kret­nie trzy srebr­ne mar­ki, do­wie­zie mnie bez­piecz­nie do To­ru­nium. Ów Mo­ger twar­dą ręką do­wo­dził za­ło­gą zło­żo­ną z pi­ęciu fli­sa­ków, mężczyzn rów­nie za­cie­kłych, po­nu­rych i mil­kli­wych jak on sam. To­wa­rzy­stwo ide­al­ne dla oso­by, któ­ra nie chce, by ktoś obcy wsa­dzał no­cha­la w jej spra­wy. Wy­pisz wy­ma­luj ta­kiej jak ja.

Za­raz po wy­pły­ni­ęciu ze Stężna za­py­ta­łem szy­pra, na co mu nie­mal set­ka kóz i świń.

– Na han­del – mruk­nął, chy­ba roz­ba­wio­ny, choć przy ta­kiej mor­dzie ci­ężko było wy­ro­ko­wać.

– Jak to na han­del? – zdu­mia­łem się, nie wi­dząc krzty­ny sen­su w tym in­te­re­sie.

– Ano, pa­nie Wolf – tak ka­za­łem na sie­bie mó­wić – na pó­łno­cy gra­su­je za­ra­za, nie ja­kaś wiel­ka, taka, co ska­cze jak pchła, tu mia­sto ogar­nie, tam wio­skę prze­trze­bi, a po­tem zni­ka, by po­ja­wić się i sto wiorst da­lej. – Szy­per za­mil­kł i po­dra­pał brud­ny­mi pa­zu­ra­mi gęsty za­rost na szczęce. – Trak­ty opu­sto­sza­ły, bo kup­ce lęka­ją się pod­ró­żo­wać, w wie­lu mia­stach za mury ob­cych nie wpusz­cza­ją, więc głód lu­dziom w oczy zaj­rzał i tyl­ko rze­ka jest jesz­cze bez­piecz­na.

Wy­krzy­wił bez­zęb­ne usta i splu­nął za bur­tę gęstą śli­ną. I na tym za­ko­ńczy­li­śmy kon­wer­sa­cję.

Wró­ci­łem do ka­ju­ty dla pa­sa­że­rów, gdzie przez całą pod­róż trzy­ma­łem ob­rzy­na i sre­bro, wy­na­gro­dze­nie za moją po­przed­nią ro­bo­tę, dwa ty­si­ące ma­rek w brzęczącej mo­ne­cie.

Wi­ęk­szą część sre­bra ukry­łem w to­bo­łku pod koją. Z uwa­gi na obec­no­ść w ka­ju­cie wspó­łpa­sa­że­ra na po­kład wy­cho­dzi­łem tyl­ko wte­dy, gdy przy­ci­snęła mnie po­trze­ba, a i wów­czas ro­bi­łem wszyst­ko z nie­zgod­nym z na­tu­rą po­śpie­chem i ner­wo­wo­ścią. Nor­mal­nie srać się ode­chcie­wa­ło.

Zresz­tą nie by­łem sa­mot­ny w tym utra­pie­niu. Han­dlarz re­li­kwia­mi za ka­żdym ra­zem, gdy miał udać się do bur­ty, zer­kał na mnie jak na po­ten­cjal­ne­go zło­dzie­ja, po czym gdy już nie mógł wy­trzy­mać par­cia, za­bie­rał ze sobą szkla­ny po­jem­nik z wło­sem Świ­ęte­go Teo­deu­sa, co było dla mnie naj­lep­szym świa­dec­twem na au­ten­tycz­no­ść te­jże re­li­kwii. Po­wró­ciw­szy zaś do ka­ju­ty, kra­marz spraw­dzał po ko­lei, czy nic nie bra­ku­je w jego ku­fer­kach.

Po dwóch dniach ta­kiej ner­wo­wej szar­pa­ni­ny za­pro­po­no­wa­łem han­dla­rzy­nie, aby­śmy wy­cho­dzi­li na po­kład ra­zem i wy­pró­żnia­li kisz­ki na grun­cie wza­jem­ne­go kon­sen­su­su.

Ta względ­na idyl­la sko­ńczy­ła się wraz z opusz­cze­niem po­kła­du przez kra­ma­rza, gdyż te­raz sam mu­sia­łem mieć ba­cze­nie na za­ło­gę. Fli­sa­cy to zwy­kle lu­dzie nie­bez­piecz­ni, ce­ni­ący nie­za­le­żno­ść, nie­go­dzący się z oko­wa­mi, ja­kie na­rzu­ca ci­ężka ręka Oj­ców Pro­tek­to­rów. Wie­lu z nich to kmie­cie zbie­gli z ma­jąt­ków klasz­tor­nych, a na­wet zwy­kli prze­stęp­cy.

Tu, na Wrzącej, nikt nie pyta o po­cho­dze­nie i prze­szło­ść, li­czą się za to twar­dy cha­rak­ter, siła i od­wa­ga, przy­mio­ty przy­dat­ne, gdy przy­cho­dzi dźwi­gać set­ki pu­dów to­wa­ru, wio­sło­wać całe dnie w górę rze­ki czy bro­nić sie­bie i ła­dun­ku przed zbój­ca­mi i po­two­ra­mi szu­ka­jący­mi zdo­by­czy na rze­ce.

Tych zaś na Wrzącej ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło, szcze­gól­nie na wschod­nim jej brze­gu, gdzie roz­ci­ąga­ły się nie­mal bez­lud­ne pusz­cze, mo­kra­dła i sta­ro­rze­cza. Z tego, co czy­ta­łem o Za­gła­dzie i po­prze­dza­jącej ją woj­nie, to zie­mie le­żące nad Wrzącą szcze­gól­nie ucier­pia­ły pod­czas he­ka­tom­by.

No ale wró­ćmy do mych kło­po­tów. Te za­częły się dzień po na­szym wy­pły­ni­ęciu ze Stężna. Zły los, któ­ry jak mia­łem na­dzie­ję, opu­ścił mnie na do­bre, znów zwęszył mój trop ni­czym my­śliw­ski pies i gdy się tego naj­mniej spo­dzie­wa­łem, ugry­zł mnie w dupę.

Sta­ło się to w po­rze śnia­da­nia. Tam­te­go ran­ka stra­wę przy­nió­sł mi ze­zo­wa­ty gbur o swoj­sko brzmi­ącym imie­niu Ja­śko. Po­si­łek skła­dał się z ryby zła­pa­nej ubie­głej nocy w sie­ci oraz sa­mo­go­nu. Pech chciał, że w chwi­li gdy Ja­śko wręczył mi mi­skę z żar­ciem oraz ku­bek z go­rza­łką, szku­tą szarp­nęło jak dia­bli.

Po­le­cia­łem w tył na koję i nim zdąży­łem wy­ha­mo­wać, kop­nąłem to­bo­łek ze sre­brem, wy­wo­łu­jąc ci­chy, acz szla­chet­ny brzęk mo­net. Zer­k­nąłem kątem oka na Ja­śka. Może i był ze­zo­wa­ty, ale słuch miał wy­bor­ny. Par­szy­wiec bar­dzo sta­rał się uda­wać, że nie pa­trzy na sa­kwę, co w jego przy­pad­ku nie było prze­sad­nie trud­ne. Tyle że mnie nie­ła­two oszu­kać. Wie­dzia­łem, że jesz­cze tej nocy będą chcie­li mnie za­bić.

Na­de­szli po pó­łno­cy, ci­cha­czem, nie­mal bez­gło­śnie, co ka­za­ło mi wy­snuć przy­pusz­cze­nie, że nie pierw­szy to już raz po­zby­wa­ją się z po­kła­du pa­sa­że­ra. Pier­wej jed­nak za­trzy­ma­li się przy drzwiach, na­słu­chu­jąc.

Sap­nąłem, po­wier­ci­łem się tro­chę na skrzy­pi­ącej pry­czy, a na­wet raz pierd­nąłem, jak zda­rza się lu­dziom po­grążo­nym we śnie. To prze­ko­na­ło ich, że są bez­piecz­ni.

Usły­sza­łem ci­chu­te­ńkie skrzy­pie­nie za­wia­sów, gdy otwo­rzy­li drzwi. Wraz z tchnie­niem wia­ter­ku nio­sące­go ze sobą smród świń do wnętrza wsu­nęły się trzy kan­cia­ste syl­wet­ki.

Na­bra­łem pew­no­ści: ro­bi­li to już wcze­śniej. Dwóch mo­gło nie dać so­bie rady z kimś ta­kim jak ja, a czte­rech tyl­ko by so­bie na­wza­jem prze­szka­dza­ło.

Po­ło­ży­łem dłoń na chłod­nej ręko­je­ści ja­ga­tha­na ukry­te­go pod ko­cem, w taki spo­sób, by dłu­ga klin­ga ła­two wy­su­nęła się spod we­łni­ste­go ma­te­ria­łu. W dru­giej dło­ni trzy­ma­łem na­bi­te­go ob­rzy­na, tak na wszel­ki wy­pa­dek.

Ob­ser­wo­wa­łem ich spod przy­mkni­ętych po­wiek, pa­mi­ęta­jąc, by do ko­ńca od­gry­wać rolę czło­wie­ka po­grążo­ne­go we śnie. Jed­na z po­sta­ci, wy­ższa niż po­zo­sta­łe, zbli­ży­ła się do mnie. Gdy cień po­chy­lił się i unió­sł uzbro­jo­ną w ostrze rękę, by za­dać cios, po­czu­łem za­pach czosn­ku i ce­bu­li. Ude­rzy­łem pierw­szy. Ostrze mie­cza wy­su­nęło się spod koca ni­czym ja­do­wi­ty wąż i ukąsi­ło zbi­ra w pa­chwi­nę, zgrzy­ta­jąc krót­ko o kość mied­ni­cy. Fa­cet zło­żył się wpół i wy­da­rł japę, jak­by ob­ci­ęto mu jaja, co było wi­ęcej niż praw­do­po­dob­ne. Nim wy­rżnął gło­wą o pry­czę, sta­łem już na no­gach i wbi­łem stal w twarz mężczy­zny z le­wej. Wrza­snął i za­kręcił się jak bąk, obry­zgu­jąc mnie krwią.

Trze­ci z fli­sów z prze­ra­źli­wym krzy­kiem rzu­cił się ku otwar­tym drzwiom. Przy­gwo­ździ­łem go mie­czem do fra­mu­gi. Gdy prze­stał dy­go­tać, wy­szarp­nąłem stal z drew­na i cia­ła. Zwło­ki osu­nęły się na podło­gę. Prze­kro­czy­łem tru­pa i wy­sze­dłem na po­kład.

Ku­las ster­nik, Ja­śko oraz sto­jący mi­ędzy nimi szy­per spra­wia­li wra­że­nie moc­no za­sko­czo­nych prze­bie­giem zda­rzeń. Nie da­łem im wie­le cza­su na dzi­wie­nie się. Było ich trzech, a ja po­trze­bo­wa­łem tyl­ko jed­ne­go, przy­naj­mniej na ra­zie.

Wy­ce­lo­wa­łem ob­rzy­na i na­ci­snąłem spu­sty, je­den po dru­gim. Mrok prze­szy­ły dwa języ­ki ognia wy­plu­te­go przez lufy i na­gle wo­kół szy­pra zro­bi­ło się mar­two i pu­sto.

Ru­szy­łem w stro­nę ło­tra z ob­na­żo­ną klin­gą i dy­mi­ącym ob­rzy­nem. Mo­ger ro­zej­rzał się w lewo, w pra­wo i na wi­dok losu kom­pa­nów wy­sko­czył za bur­tę, nim zdąży­łem mu prze­szko­dzić.

Do­pa­dłem ni­skie­go re­lin­gu i za­kląłem, wpa­tru­jąc się w pły­nącą wart­ko wodę. W ciem­no­ściach nie spo­sób było wy­pa­trzyć nur­ku­jące­go czło­wie­ka.

Nie było na co cze­kać, wró­ci­łem do szo­py, za­bra­łem sa­kwę ze sre­brem i ubra­nia­mi, po czym za­jąłem miej­sce przy ste­rze. Rzecz ja­sna, nie li­czy­łem, że do­pły­nę gdzie­kol­wiek bez zna­jo­mo­ści rze­ki, jej mie­lizn, wi­rów czy me­an­drów, na ta­kie rze­czy trze­ba pa­trzeć trze­źwo. Mia­łem za to za­miar roz­bić się w kon­tro­lo­wa­ny spo­sób. Jak po­my­śla­łem, tak i uczy­ni­łem. Osa­dze­nie szku­ty na mie­li­źnie oka­za­ło się ła­twiej­sze, niż my­śla­łem. Na­wet za moc­no nie szarp­nęło, gdy dziób bar­ki prze­orał ła­chę pia­sku przy za­chod­nim brze­gu.

Że­gna­ny ner­wo­wym be­cze­niem i chrząka­niem prze­sko­czy­łem przez bur­tę i zna­la­złem się po pas w ciem­nej, nad­spo­dzie­wa­nie chłod­nej wo­dzie. Ru­szy­łem w stro­nę po­ro­śni­ęte­go chasz­cza­mi brze­gu, chro­ni­ąc przed za­mo­cze­niem sa­kwę z ubra­niem i ob­rzy­na. Ocie­ka­jąc wodą, wy­do­sta­łem się na wąską wstęgę pia­sku od­dzie­la­jącą za­ro­śla od pły­ci­zny, na któ­rej osa­dzi­łem szku­tę. Prze­rzu­ci­łem przez ra­mię sze­ro­ki skó­rza­ny pas, wzmoc­nio­ny że­la­zny­mi klam­ra­mi, łączący dwie sa­kwy: jed­ną za­wie­ra­jącą sre­bro, a dru­gą ubra­nie, amu­ni­cję i że­la­zną por­cję pro­wian­tu. Ja­ga­than no­si­łem w uprzęży, przy­tro­czo­nej do ple­ców wzo­rem ma­ho­me­ta­ńskich asa­sy­nów z po­łud­nia kon­ty­nen­tu. Co do ob­rzy­na, to wstrzy­ma­łem się ze scho­wa­niem go do ka­bu­ry na bio­drze, umo­co­wa­nej z po­mo­cą kla­mer i rze­my­ków; tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdy­by ja­kieś pa­skudz­two cza­iło się w gęstwi­nie, cze­ka­jąc na pó­źną ko­la­cję.

Prze­chadz­ka nocą to za­wsze duże ry­zy­ko, zwłasz­cza nad Wrzącą – tam­tej­sze brze­gi wci­ąż są sie­dli­skiem po­two­rów i mu­ta­cji, mimo trzech wie­ków, ja­kie mi­nęły od Za­gła­dy.

Wrząca – dziw­na na­zwa dla rze­ki. Po­wsta­ła w trak­cie jed­nej z wie­lu wo­jen, któ­re to­czy­ły się pod­czas he­ka­tom­by. Wów­czas to wzdłuż rze­ki na dłu­go­ści se­tek wiorst uży­to bro­ni o nie­wy­obra­żal­nej mocy, tak po­tężnej, że spo­wo­do­wa­ła cza­so­we wy­pa­ro­wa­nie wody w ko­ry­cie i częścio­wą zmia­nę jej środ­ko­we­go bie­gu. Skut­ki ska­że­nia, ja­kie wów­czas na­stąpi­ło, po dziś dzień są wi­docz­ne w do­rze­czu Wrzącej. Mo­żna na­po­tkać tam uro­czy­ska, mgli­ste i zło­wiesz­cze, będące wy­lęgar­nią i sie­dli­skiem stwo­rów z ludz­kich kosz­ma­rów, oraz mrocz­ne pusz­cze, po­ro­śni­ęte drze­wa­mi o po­dwój­nych czy po­trój­nych pniach i mon­stru­al­nie po­wy­kręca­nych ko­na­rach, wy­ci­ąga­jący­mi sęka­te ra­mio­na ku nie­bu.

Po­sta­no­wi­łem prze­cze­kać do świ­tu w ko­ro­nie ta­kie­go ol­brzy­ma ro­snące­go ja­kieś dwie­ście kro­ków od rze­ki. Wspi­ąłem się bez wi­ęk­sze­go tru­du na naj­ni­ższy z ko­na­rów, wy­ra­sta­jący z po­tężne­go po­chy­łe­go pnia, a po­tem wędru­jąc po omac­ku z ga­łęzi na ga­łąź, do­sta­łem się w środ­ko­wą część ko­ro­ny. Tam zna­la­złem coś w ro­dza­ju na­tu­ral­nej loży, w miej­scu, gdzie od po­trój­ne­go pnia od­cho­dzi­ły bocz­ne od­ga­łęzie­nia, wszyst­kie tak gru­be, że z po­wo­dze­niem mo­gły ucho­dzić za pnie stu­let­nich drzew.

No­żem oczy­ści­łem miej­sców­kę z na­ro­śli, po czym otu­li­łem się płasz­czem i wci­snąłem ple­cy mi­ędzy sęka­te ko­na­ry w na­dziei na odro­bi­nę snu. Nie­ste­ty tam­tej nocy Mor­fe­usz nie przy­le­ciał, aby roz­ło­żyć nade mną swe skrzy­dła. Tak, moi dro­dzy, li­znęło się nie­co kla­sycz­ne­go wy­kszta­łce­nia… Było to jesz­cze w cza­sach, gdy słu­ży­łem pod sztan­da­rem Sza­lo­ne­go Pro­ro­ka. Po tym, jak zdo­by­li­śmy Teby, tra­fi­ła mi się jako łup pi­ęk­na i bar­dzo uczo­na nie­wol­ni­ca. Mia­ła na imię Aigis i nim od­wie­dzi­li­śmy jej ro­dzin­ne po­lis, była ka­płan­ką i stra­żnicz­ką wiel­kiej Bi­blio­te­ki Te­ba­ńskiej. Nie­ste­ty miej­sce jej pra­cy spło­nęło pod­czas trzech dni or­gii znisz­cze­nia, na któ­rą Sza­lo­ny Pro­rok wy­dał mia­sto swej wy­gło­dzo­nej ar­mii.

Aigis była pi­ęk­ną mło­dą ko­bie­tą, smu­kłą i gi­ęt­ką, o twa­rzy anio­ła i wiel­kich, błysz­czących oczach, a jej język i usta… cóż, do­my­śl­cie się sami. Do tego wszyst­kie­go, jak już wspo­mnia­łem, była mądra i oczy­ta­na.

Spędzi­ła ze mną trzy lata, pod­czas któ­rych tkwi­li­śmy pod mu­ra­mi Sa­lo­nik, pró­bu­jąc zdo­być bez­sku­tecz­nie to prze­klęte mia­sto.

Szcze­rze po­lu­bi­łem Aigis, któ­ra przez ten czas sta­ła się dla mnie na­uczy­ciel­ką grec­kich zwy­cza­jów, języ­ka, hi­sto­rii i mi­ło­ści. Zwró­ci­łem jej wol­no­ść, gdy do­łączy­łem do spi­sku ma­jące­go na celu za­bi­cie Sza­lo­ne­go Pro­ro­ka. Sprzy­si­ęże­nie, co tu kryć, było obar­czo­ne du­żym ry­zy­kiem. Wszyst­kie po­przed­nie za­ma­chy – za cza­sów mej słu­żby w za­ci­ężnej gwar­dii było ich kil­ka­na­ście – nie po­wio­dły się. Spi­skow­cy, ich żony, dzie­ci, ro­dzi­ce, a na­wet ko­chan­ki ko­ńczy­li wbi­ci na pale, któ­re zdo­bi­ły plac Zwy­ci­ęstwa, wi­docz­ny z okien pa­ła­cu Pro­ro­ka. Skur­wiel uwiel­biał ja­dać, po­dzi­wia­jąc ten wi­dok.

Nie chcia­łem, aby w ra­zie nie­po­wo­dze­nia spi­sku za­ostrzo­ny pa­lik zna­la­zł się w kszta­łt­nym ty­łecz­ku Aigis. Zbyt wie­le łączy­ło mnie z nim przy­jem­nych wspo­mnień.

Z tego, co sły­sza­łem, po od­zy­ska­niu wol­no­ści Aigis uda­ła się na za­chód, za cie­śni­nę. Osia­dła w Ca­mo­rze i zo­sta­ła ko­chan­ką sław­ne­go Wiel­kie­go Ksi­ęcia Syl­wio. Wspo­mnie­nia o pi­ęk­nej bi­blio­te­kar­ce po­bu­dzi­ły me soki i drze­wo wzbo­ga­ci­ło się o jesz­cze je­den gru­by, dłu­gi, ster­czący ko­nar.

Po­li­czy­łem i wy­szło mi, że nie mia­łem ko­bie­ty od kil­ku ty­go­dni, czy­li od mo­men­tu, gdy opu­ści­łem Pod­gó­rze. Dla mężczy­zny w sile wie­ku to pro­blem, sami wie­cie.

Po­sta­no­wi­łem so­bie, że roz­wi­ążę go w pierw­szej na­po­tka­nej osa­dzie, któ­rej miesz­kan­ki nie będą zbyt owło­sio­ne i szczer­ba­te. Gna­ny tą na­dzie­ją, tuż po pierw­szej ju­trzen­ce zla­złem z drze­wa i skie­ro­wa­łem się na za­chód. Gdy­by prze­śla­do­wał mnie pech, mo­głem tak ma­sze­ro­wać dzień czy dwa, nie na­po­ty­ka­jąc osa­dy czy cho­ćby sio­ła, gdyż do­pie­ro od nie­daw­na lu­dzie za­częli kar­czo­wać pusz­czę nad środ­ko­wym bie­giem Wrzącej, kie­dy zmu­si­ło ich do tego prze­lud­nie­nie w za­chod­nich i cen­tral­nych re­jo­nach Mi­ędzy­rze­cza.

Tam­te­go dnia Najświ­ęt­sza Pani nie­zwy­kle mi sprzy­ja­ła, bo już koło po­łud­nia na­tknąłem się na nie­wiel­kie wy­rębi­sko. Wpraw­dzie nie za­sta­łem tam drwa­li, za to od­kry­łem dro­gę, sła­bo po­ro­śni­ętą mchem i po­żło­bio­ną przez ko­le­iny po­zo­sta­wio­ne przez wozy, któ­ry­mi za­pew­ne wy­wo­żo­no po­ci­ęte drew­no.

A sko­ro byli drwa­le i wozy, to mu­sia­ła być też wio­ska, a w niej go­spo­da i targ, gdzie za­wsze kręci­ły się pa­nie go­to­we za sre­bro ulżyć w po­trze­bie sa­mot­ne­mu, sprag­nio­ne­mu cie­pła pod­ró­żni­ko­wi. A na­wet je­śli­by ta­kich nie­wiast za­bra­kło, co się zda­rza, gdy ja­kiś szcze­gól­nie gor­li­wy Oj­ciec Gło­si­ciel każe po­to­pić wszyst­kie wy­wło­ki w gno­jów­ce, po­zo­sta­wa­ły jesz­cze ko­bie­ty za­mężne, uczci­we i bo­go­boj­ne. W na­szych ci­ężkich cza­sach i ta­kie nie­wia­sty nie po­tra­fią oprzeć się ma­gii brzęczące­go sre­bra.

Kil­ka wiorst od wy­rębi­ska zwar­ty las sko­ńczył się. Wy­sze­dłem na otwar­te łąki, przez któ­re wiła się wąska dro­ga. Jak to zwy­kle bywa u nas w po­rze su­chej, dzień był go­rący, zaś nie­bo pi­ęk­ne i przej­rzy­ste. Zrzu­ci­łem z sie­bie płaszcz i ka­ftan, zo­sta­jąc w sa­mej ko­szu­li. Po­pi­ja­jąc cie­płą wodę z bu­kła­ka, pod­jąłem wędrów­kę, cier­pli­wie zno­sząc upał i wci­ska­jący się w oczy kurz.

Wkrót­ce uj­rza­łem dymy, wąskie smu­żki wi­jące się le­ni­wie przy po­dmu­chach sła­be­go wia­tru. Zwia­sto­wa­ły wy­głod­nia­łe­mu żo­łąd­ko­wi go­rącą ja­jecz­ni­cę i chru­pi­ący chleb.

Bli­żej osa­dy na­po­tka­łem gęste łany zło­to-sre­brzy­stych zbóż, przy­spie­szy­łem kro­ku i nie­dłu­go do­ta­rłem na skraj za­bu­do­wań, nie­opo­dal któ­rych pły­nęła stru­ga, za­sło­ni­ęta częścio­wo gęstwi­ną krza­ków, ła­cia­tych brzó­zek i roz­ło­ży­stych olch.

Pa­trząc na ten wiej­ski wi­do­czek, po­czu­łem na­gły chłód w ko­ściach. Zwy­kle w ta­kich miej­scach wio­sko­wa dzie­ciar­nia wy­pa­sa by­dło i świ­nie. Tym­cza­sem nie do­strze­głem na­wet jed­ne­go umo­ru­sa­ne­go ło­bu­zia­ka. Brak dzie­ci to za­wsze zły znak, mo­że­cie mi wie­rzyć. Zwy­kle bo­wiem jest ich za dużo, by wszyst­kie wy­ży­wić, dla­te­go tak wie­le umie­ra lub tra­fia w nie­wo­lę.

Prze­sko­czy­łem su­chą nogą przez stru­gę. Po­now­nie spoj­rza­łem nad spa­dzi­ste, kry­te sło­mą da­chy. Smu­żki dymu wzbi­ja­jące się w ja­sne nie­bo już nie za­chęca­ły do od­wie­dze­nia osa­dy.

Pod­ci­ągnąłem o jed­no oczko pas prze­ci­na­jący na ukos pie­rś i nad mój lewy bark wy­su­nęła się smu­kła, okręco­na ple­cion­ką, po­zba­wio­na jel­ca ręko­je­ść ja­ga­tha­na. Ru­szy­łem na prze­łaj przez pu­stą łącz­kę w stro­nę ma­syw­nej, za­mkni­ętej sto­do­ły, obok któ­rej wio­dła dró­żka pro­wa­dząca mi­ędzy za­bu­do­wa­nia. Osa­da skła­da­ła się z trzech dłu­gich do­mów miesz­kal­nych, mo­gących po­mie­ścić po kil­ka wie­lo­dziet­nych ro­dzin, oraz roz­rzu­co­nych lu­źno po obe­jściu bu­dyn­ków go­spo­dar­czych.

Wsze­dłem mi­ędzy wy­ma­rłe opłot­ki. Przy otwar­tym na oścież, ci­chym kur­ni­ku na­tknąłem się na psa, wiel­kie wy­le­nia­łe by­dlę z prze­krwio­ny­mi śle­pia­mi. Zwierz na­pi­ął grzbiet i wark­nął głu­cho, ob­na­ża­jąc żó­łte kły. Przy­pa­trzy­łem mu się uwa­żnie, wy­pa­tru­jąc oznak wście­kli­zny, na szczęście pies wy­da­wał się zdro­wy, choć bez wąt­pie­nia wy­gło­dzo­ny. Si­ęgnąłem po miecz i ru­szy­łem w stro­nę kun­dla, a ten zrej­te­ro­wał z pod­wi­ni­ętym ogo­nem.

Gdy tra­fi­łem na plac w cen­trum osa­dy, przy­wi­tał mnie po­dmuch wia­tru, nio­sący ze sobą po­piół i słod­ki smród spa­lo­nych ciał.

Sto­sy. Na­li­czy­łem ich dwa tu­zi­ny. Wy­gląda­ło na to, że ko­muś ro­bo­ta pa­li­ła się w rękach. I to nie­daw­no.

Już na pierw­szy rzut oka stwier­dzi­łem, że byli tu pro­fe­sjo­na­li­ści. Żad­nej fu­szer­ki. Drew­no uło­żo­no tak, by czło­wiek przy­wi­ąza­ny do pala wy­sta­jące­go z cen­trum sto­su nie za­du­sił się dy­mem, ucie­ka­jąc w szyb­ką śmie­rć przed spra­wie­dli­wo­ścią Oj­ców Pro­tek­to­rów.

Ta­kie­go kunsz­tu uczo­no Za­przy­si­ężo­nych już na pierw­szym roku se­mi­na­rium w To­ru­nium, nie tyl­ko teo­rii, lecz i prak­ty­ki, gdyż na­wet w ser­cu władz­twa Klasz­to­rów nie bra­kło he­re­ty­ków, ka­ce­rzy, cza­row­nic, ma­gów czy po pro­stu lu­dzi, któ­rym wy­msknęło się o jed­no sło­wo za dużo.

Grzech miesz­ka­ńców osa­dy mu­siał być ci­ężki, sko­ro Za­przy­si­ęże­ni Bra­cia nie oszczędzi­li na­wet pi­ęciu ma­łych dziew­czy­nek, któ­re dla oszczęd­no­ści ma­te­ria­łów spa­lo­no na jed­nym sto­sie. Po­zo­sta­li ska­za­ni, ośmiu mężczyzn i je­de­na­ście ko­biet, to były oso­by do­ro­słe, ra­czej w ró­żnym wie­ku, choć stan zwłok nie po­zwa­lał na do­kład­ną iden­ty­fi­ka­cję. Na gło­wach i ra­mio­nach tru­pów sie­dzia­ło kil­ka wron, wy­dłu­bu­jąc co sma­ko­wit­sze kąski z mi­ęk­kich części.

W cen­trum pla­cu wzno­sił się naj­wi­ęk­szy stos. Spa­lo­no na nim dwie ko­bie­ty jed­no­cze­śnie. Obie były mło­de i mia­ły przy­mo­co­wa­ne do głów tia­ry, ja­ki­mi zwy­kle zna­czo­no cza­row­ni­ce.

Co nie­zwy­kłe, pło­mie­nie nie po­czy­ni­ły w ich cia­łach du­żych szkód, pa­ląc nogi i bio­dra, pod­czas gdy gór­ne par­tie po­zo­sta­ły nie­na­ru­szo­ne przez ogień. Wy­star­czy­ło mi spoj­rzeć raz w ob­li­cza wie­dźm, aby zro­zu­mieć, że pa­trzę na bli­źniacz­ki.

Dzi­wił mnie tyl­ko fakt po­zo­sta­wie­nia ciał na miej­scu ka­źni. Za cza­sów mej słu­żby w Czar­nej Gwar­dii prak­ty­ką było grze­ba­nie zwłok, co za­po­bie­ga­ło po­wsta­wa­niu za­ra­zy.

Wie­dzia­łem już, cze­mu w osa­dzie nie za­sta­łem ży­wej du­szy. Dzie­ci, żony, mężo­wie, ro­dzi­ce, a na­wet ku­zy­ni lu­dzi, któ­rzy zo­sta­li spa­le­ni na sto­sach, wszy­scy byli ska­zy­wa­ni na po­byt w obo­zach pra­cy, by po­słu­sze­ństwem i nie­wol­ni­czą ha­rów­ką w klasz­tor­nych fol­war­kach za­do­śću­czy­nić za grze­chy krew­nych. Tak przy­naj­mniej dzia­ło się wcze­śniej, obec­nie, jak sły­sza­łem, Oj­co­wie Sy­no­du zła­god­nie­li wo­bec swych owie­czek, czy to z le­ni­stwa, czy przez zdro­wy roz­sądek. Nie­mniej jak wska­zy­wał los miesz­ka­ńców osa­dy, wśród słu­gu­sów Klasz­to­rów wci­ąż tra­fia­li się nad­gor­liw­cy. Zwłasz­cza na głębo­kiej pro­win­cji czy po­gra­ni­czu, gdzie łac­niej było o sa­mo­wo­lę i nie­sto­so­wa­nie się do dy­rek­tyw spi­sa­nych w To­ru­nium.

Ro­zej­rza­łem się po do­mach ota­cza­jących plac. Pa­trzy­ły na mnie po­wy­bi­ja­ny­mi, zie­jący­mi pust­ką okna­mi i krzy­cza­ły bez­gło­śnie po­zba­wio­ny­mi drzwi we­jścia­mi.

Pra­wo sta­no­wi­ło, że wszel­ki ma­jątek ska­za­nych w trze­ciej części tra­fiał do oso­by, któ­ra zło­ży­ła do­nos, pod­czas gdy resz­ta dóbr prze­cho­dzi­ła na wła­sno­ść Opactw, któ­rym pod­le­ga­li Za­przy­si­ęże­ni Bra­cia. W celu unik­ni­ęcia nad­użyć ze stro­ny gwar­dzi­stów ka­żdy pro­ces prze­pro­wa­dzo­ny przez Za­przy­si­ężo­nych Bra­ci mu­siał być uzna­ny przez Ojca Pro­tek­to­ra wła­da­jące­go die­ce­zją. To on osta­tecz­nie za­twier­dzał lub nie kon­fi­ska­tę i po­twier­dzał swym au­to­ry­te­tem pra­wo­moc­no­ść od­pra­wio­ne­go sądu.

Zwy­kle wy­star­cza­ła po­ło­wa zli­cy­to­wa­ne­go ma­jąt­ku, aby Pro­tek­tor nie pro­te­sto­wał prze­ciw bądź co bądź dra­stycz­nym środ­kom sto­so­wa­nym przez Za­przy­si­ężo­nych wo­bec jego owczar­ni. I tak znów do­bre pra­wo zo­sta­ło wy­pa­czo­ne przez prak­ty­kę.

Dla­te­go nie spa­lo­no za­bu­do­wań. Do­świad­cze­nie mó­wi­ło mi, że jesz­cze przed porą desz­czo­wą do wsi przy­będą nowi osad­ni­cy, by po­mna­żać ma­jątek Klasz­to­rów.

Zaj­rza­łem do kil­ku chat, za­sta­jąc w nich wy­łącz­nie prze­ci­ągi hu­la­jące po ogo­ło­co­nych ze sprzętu izbach i ko­mo­rach. W ka­żdym z wnętrz na­tra­fi­łem na doły wy­ko­pa­ne w podło­gach, świa­dec­two, że czar­ni bra­cia nie ode­szli, póki nie wy­rwa­li zie­mi ka­żdej za­ko­pa­nej w niej mar­ki.

Od­ci­ski ko­pyt, skó­rza­nych po­de­szew i głębo­kie ko­le­iny pro­wa­dzi­ły na za­chód. Jako że nie mia­łem ocho­ty na spo­tka­nie ze słu­gu­sa­mi Klasz­to­rów, po­sta­no­wi­łem nie ku­sić losu i pó­jść na pó­łnoc. Dro­ga wąska i wnio­sku­jąc po tym, jak po­ro­sła tra­wą, rzad­ko uży­wa­na wio­dła przez łąki, dzi­kie i pe­łne ptac­twa gniaz­du­jące­go nad ukry­ty­mi w łęgach stru­mie­nia­mi.

Ko­lej­ne za­bu­do­wa­nia do­strze­głem tuż przed zmierz­chem. Tym ra­zem nie za­mie­rza­łem ry­zy­ko­wać. Wspi­ąłem się na pa­gó­rek wzno­szący się nie­da­le­ko dro­gi i po­ło­ży­łem się na wy­su­szo­nej tra­wie.

Wy­ci­ągnąłem z sa­kwy obi­tą skó­rą tubę, otwo­rzy­łem wie­ko i wy­su­nąłem z fu­te­ra­łu lu­ne­tę. Po roz­ło­że­niu cu­de­ńko mia­ło roz­miar męskie­go ra­mie­nia i za­si­ęg wi­docz­no­ści do dwóch wiorst. Przy­ło­ży­łem oku­lar do oka i na­kie­ro­wa­łem per­spek­ty­wę na wi­docz­ne w od­da­li za­bu­do­wa­nia. Po­ru­sza­jąc mie­dzia­nym pie­rście­niem, na­sta­wi­łem ostro­ść ob­ra­zu.

Za­miast wio­ski uj­rza­łem karcz­mę sto­jącą w oto­cze­niu staj­ni i bu­dyn­ków go­spo­dar­czych. We­jście i okna za­jaz­du spo­gląda­ły na maj­dan ze stud­nią i trakt han­dlo­wy pro­wa­dzący z za­cho­du na pó­łnoc.

Przez dłu­ższy czas ob­ser­wo­wa­łem za­bu­do­wa­nia i po­dwó­rze, po któ­rym kręci­ło się tro­chę dro­biu i trzy świ­nie przy­wi­ąza­ne do pa­li­ka wbi­te­go w zie­mię w sąsiedz­twie po­ideł. Wierz­chow­ców, mu­łów czy wo­zów su­ge­ru­jących obec­no­ść pod­ró­żnych w za­je­ździe nie do­strze­głem. Nie­mniej ktoś mu­siał tam go­ścić, na co wska­zy­wa­ła smu­żka si­we­go dymu wi­ru­jąca nad spa­dzi­stym da­chem karcz­my i obec­no­ść pa­cho­łka tasz­czące­go bele z sia­nem do staj­ni.

Tuż za za­bu­do­wa­nia­mi rósł sad, zaś da­lej po obu stro­nach trak­tu roz­po­ście­ra­ły się pola po­ły­sku­jące owsem i ży­tem.

Pod­jąłem de­cy­zję. Noc za­mie­rza­łem spędzić pod da­chem, w wy­god­nym łó­żku. Zło­ży­łem lu­ne­tę i ukry­łem ją ra­zem z ob­rzy­nem w sa­kwie. Pod wie­czór zro­bi­ło się chłod­niej, za­rzu­ci­łem na sie­bie płaszcz i opu­ści­łem punkt ob­ser­wa­cyj­ny. Gdy do­ta­rłem na po­dwó­rze przed karcz­mą, pierw­sze kro­ki skie­ro­wa­łem do stud­ni. Ob­ser­wu­jąc okna, opu­ści­łem ła­ńcuch z czer­pa­kiem w głąb ocem­bro­wa­nej jamy i chwi­lę pó­źniej ra­czy­łem się chłod­ną wodą.

Tak jak za­kła­da­łem, po­ja­wie­nie się w obe­jściu ob­ce­go zo­sta­ło szyb­ko za­uwa­żo­ne.

W drzwiach karcz­my, nad któ­ry­mi wy­ma­lo­wa­no łeb dzi­ka, uka­zał się wy­so­ki mężczy­zna i wpił we mnie nie­uf­ny wzrok. Na ko­szu­lę i spodnie przy­wdział sza­ry ro­bo­czy far­tuch, za­pla­mio­ny świe­żą krwią, a w dło­ni ści­skał ta­sak do roz­bie­ra­nia pó­łtusz. Wzi­ąłbym go za cze­lad­ni­ka, gdy­by nie do­bre buty, na ja­kie nie było stać byle wy­rob­ni­ka. Do­my­śli­łem się, że mam przed sobą karcz­ma­rza.

– Niech będzie po­chwa­lo­na – przy­wi­ta­łem się we­dle zwy­cza­ju. Odło­ży­łem czer­pak.

Obe­rży­sta spoj­rzał krzy­wo na mój miecz.

– Na wie­ki wie­ków – od­mruk­nął nie­chęt­nie.

Nie mo­głem go wi­nić. Wy­gląda­łem na ta­kie­go, co gro­sza nie przy­nie­sie, a tyl­ko na­ro­bi kło­po­tów.

By roz­pro­szyć jego oba­wy, wy­jąłem z sa­kiew­ki mar­kę.

– To za ko­la­cję i izbę – oznaj­mi­łem, po­ka­zu­jąc mo­ne­tę.

Wi­dok sre­bra po­dzia­łał jak za­klęcie. Nim do­ta­rłem do we­jścia, ta­sak znik­nął, a gębę obe­rży­sty roz­ci­ągnął go­ścin­ny uśmiech, szyb­ko za­stąpio­ny przez gry­mas stra­pie­nia.

– Mam tyl­ko jed­ną osob­ną izbę, ale za­jętą przez kup­ca i jego żonę.

– Trud­no, za­do­wo­lę się sien­ni­kiem i miej­scem przy ogniu – od­pa­rłem roz­cza­ro­wa­ny. – Tyl­ko żeby stra­wa była świe­ża, a piwo za­cne. – Z tym za­strze­że­niem wci­snąłem sre­bro w dużą, moc­ną dłoń obe­rży­sty.

Za­pro­wa­dził mnie do prze­stron­nej sali za­sta­wio­nej dłu­gi­mi, to­por­ny­mi sto­ła­mi z ła­wa­mi do sie­dze­nia. Go­ści było czwo­ro, tro­je za­sia­da­jących przy oknie i ni­ski mężczy­zna w kącie, obło­żo­ny to­bo­łka­mi. Po­my­śla­łem, że to han­dlarz tan­de­tą.

W izbie było ciem­na­wo, ka­gan­ki świe­cące z uchwy­tów w ścia­nach da­wa­ły nie­wie­le świa­tła, to samo naf­to­wa lam­pa usta­wio­na na sto­le, za któ­rym za­sia­da­li ko­bie­ta i mężczy­zna. Po bo­ga­tych stro­jach od­ga­dłem, że to ów ku­piec i jego ma­łżon­ka, o któ­rych wspo­mniał karcz­marz.

Mężczy­zna wy­dał mi się po­staw­ny, choć naj­lep­szą for­mę miał już za sobą. Brzuch opi­ęty przez czer­wo­ny ka­ftan wy­le­wał się znad pasa pod­trzy­mu­jące­go spodnie o dłu­gich no­gaw­kach, któ­re mi­ęk­ko ukła­da­ły się na żó­łtych ci­żmach. Ob­li­cze ele­gan­ta, daw­niej bez wąt­pie­nia przy­stoj­ne, stra­ci­ło ostro­ść roz­my­te przez war­stwę sa­dła, zaś ciem­ne wło­sy opa­da­jące na ra­mio­na cof­nęły się poza li­nię wy­so­kie­go czo­ła.

Za to żon­ce nie bra­ko­wa­ło ni­cze­go. Pi­ęk­no­oka, ciem­no­wło­sa, młod­sza od swe­go mężczy­zny o bez mała dwa­dzie­ścia lat. Nic tyl­ko brać.

Przy kup­cu nie do­strze­głem bro­ni, choć je­go­mo­ść nie był by­naj­mniej bez­bron­ny. Gdy tyl­ko prze­kro­czy­łem próg sali, osza­co­wał mnie wzro­kiem i szep­nął coś do za­sia­da­jące­go przy sąsied­nim sto­le osi­łka, za­pew­ne słu­gi. Roz­mia­ry tego ostat­nie­go, na­wet gdy sie­dział, ro­bi­ły wra­że­nie.

Roz­par­ty swo­bod­nie na ła­wie mo­gącej po­mie­ścić trzech zwy­kłych lu­dzi, za­ja­dał się ka­szą z misy wiel­kiej jak wia­der­ko i ra­czył się ob­fi­cie pi­wem wprost z dzba­na. Oczy wa­li­gó­ry, skry­te pod po­tężny­mi wa­ła­mi nad­czo­ło­wy­mi, osa­dzo­ne wąsko przy sze­ro­kim, spłasz­czo­nym no­sie, zwró­ci­ły się w moją stro­nę.

Igno­ru­jąc na­tar­czy­we spoj­rze­nie ma­łpo­lu­da, za­jąłem miej­sce w rogu sali nie­da­le­ko za­nie­dba­ne­go, wy­ga­szo­ne­go ko­min­ka, nad któ­rym za­tkni­ęto pa­węż. Ta­kich tarcz jesz­cze w cza­sach mej mło­do­ści uży­wa­ły kom­pa­nie pie­cho­ty za­ci­ężnej, nim rusz­ni­ce zmie­ni­ły za­sa­dy obo­wi­ązu­jące na po­lach bi­tew.

Po­my­śla­łem, że ten, kto mu­siał ta­chać to cho­ler­stwo, nie miał lek­ko.

Usia­dłem twa­rzą do drzwi, aby wi­dzieć ka­żde­go, kto wej­dzie do płyt­kiej, otwar­tej na salę sie­ni. Cze­ka­jąc na stra­wę i na­pi­tek, ob­ser­wo­wa­łem ukrad­kiem uzbro­je­nie na­le­żące do wiel­ko­lu­da. Na ła­wie w za­si­ęgu łap­ska wa­li­gó­ry le­żał cze­kan, za­ko­ńczo­ny obu­chem i do­sto­so­wa­ny ga­ba­ry­tem do roz­mia­rów po­sia­da­cza, do­strze­głem rów­nież ku­szę opar­tą o krzy­ża­ki ławy.

Tyle że to nie broń za­bi­ja, tyl­ko lu­dzie, któ­rzy się nią po­słu­gu­ją. Cza­sem, gdy w Mi­ędzy­mo­rzu nie to­czy się żad­na wo­jen­ka, na­jem­ni­cy za­trud­nia­ją się do ochro­ny bo­ga­czy lub ka­ra­wan. Po krót­kich oględzi­nach uzna­łem, że przy­bocz­ny kup­czy­ka to zwy­kły kmiot wy­rwa­ny żyw­cem od szta­chet.

Zresz­tą nie przy­gląda­łem się dłu­go, gdyż wi­dok za­sło­nił mi obe­rży­sta.

– Dziś jest po­mi­do­ro­wa i go­lon­ka – oznaj­mił.

– Tyl­ko to jest? – By­łem tro­chę roz­cza­ro­wa­ny.

– Jak nie chce­cie go­lon­ki, to może być kura, ale trze­ba by cze­kać, bo bie­dacz­ka jesz­cze nie wie o wa­szej chęt­ce i sie­dzi so­bie w kur­ni­ku – od­pa­rł z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy.

Obe­rży­sta żar­tow­niś, nie zno­szę ta­kich. Po­li­czy­łem do trzech i wes­tchnąłem.

– Może być go­lon­ka – zgo­dzi­łem się. Wska­za­łem na pa­węż. – To wa­sza tar­cza?

Karcz­marz wy­pro­sto­wał zgar­bio­ne, lecz wci­ąż po­tężne bar­ki i z wi­docz­ną aten­cją po­pa­trzył na oku­ty ka­wał dębo­we­go drew­na.

– Pa­mi­ąt­ka z woj­ska, nie raz oca­li­ła mi skó­rę – wy­jaś­nił z wy­czu­wal­ną no­stal­gią. – Słu­ży­łem w Pu­łku Li­che­ńskim pod­czas woj­ny z ba­ro­na­mi węglo­wy­mi. Na Wzgó­rzu Świ­ętej Hel­gi do­sta­łem trzy kule. – Po­stu­kał się w bark. – Jed­ną wci­ąż no­szę w oboj­czy­ku.

– Sły­sza­łem, że było tam na­praw­dę pa­skud­nie.

Ob­li­cze obe­rży­sty za­chmu­rzy­ło się.

– Do­brze sły­sza­łeś – burk­nął i od­da­lił się.

Nie zdzi­wi­ła mnie tak nie­przy­ja­zna re­ak­cja na moją cie­ka­wo­ść. Bi­twa o Świ­ęty Trakt i strze­gące go Wzgó­rze Świ­ętej Hel­gi była naj­dłu­ższym i naj­krwaw­szym star­ciem tam­tej kam­pa­nii. Okre­śla­nej po­tem jako pie­kło woj­ny po­zy­cyj­nej.

Już pierw­sze star­cia na po­lach bi­tew udo­wod­ni­ły Oj­com Pro­tek­to­rom, że ich ar­mie, nie­mal w ca­ło­ści skła­da­jące się z po­spo­li­te­go ru­sze­nia, nie są w sta­nie spro­stać za­ci­ężnym od­dzia­łom, za­ci­ągni­ętym przez ba­ro­nie węglo­we w her­co­ga­tach Ba­wa­rów i Sak­so­nów.

Rada wo­jen­na w To­ru­nium za­de­cy­do­wa­ła, że wro­ga na­le­ży bez­względ­nie za­trzy­mać przed mar­szem na Mia­sto Świ­ętej Wie­ży. Upa­dek sank­tu­arium, w któ­rym znaj­do­wał się naj­star­szy i najświ­ęt­szy z wi­ze­run­ków Pani, mó­głby za­chwiać wła­dzą Klasz­to­rów w ca­łym Mi­ędzy­rze­czu. Sy­nod po­sta­no­wił nie do­pu­ścić do tego za wszel­ką cenę.

W zwi­ąz­ku z prze­wa­gą tak­tycz­ną i mi­li­tar­ną wro­ga Oj­ciec ge­ne­rał Sła­woj za­pro­po­no­wał plan zna­ny po­tem jako woj­na na wy­krwa­wie­nie. Kon­cep­cja była dia­bel­nie pro­sta. Sto­sun­ko­wo nie­wiel­ka za­ci­ężna ar­mia ba­ro­nów węglo­wych mia­ła zo­stać za­trzy­ma­na i do­słow­nie „wy­krwa­wio­na” w bi­twie to­czo­nej o wa­żne dla se­pa­ra­ty­stów miej­sce.

Sła­woj wy­ty­po­wał do tego celu Wzgó­rze Świ­ętej Hel­gi wraz ze znaj­du­jącym się na jego szczy­cie ufor­ty­fi­ko­wa­nym opac­twem. U jego pod­nó­ża za­czy­nał się tak zwa­ny Świ­ęty Trakt, sze­ro­ka dro­ga, li­cząca kil­ka­dzie­si­ąt wiorst dłu­go­ści, pro­wa­dząca na Świ­ętą Górę.

Oj­ciec ge­ne­rał za­ło­żył, że do­wo­dzący ar­mią zbun­to­wa­nych ba­ro­nii kon­do­tier Hans Glot­ke nie zde­cy­du­je się na marsz w głąb ziem klasz­tor­nych bez uprzed­niej neu­tra­li­za­cji gniaz­da opo­ru na Świ­ętej Hel­dze, naj­da­lej na za­chód wy­su­ni­ęte­go punk­tu na­szej obro­ny. I nie po­my­lił się. Glot­ke za­ata­ko­wał wła­śnie w tym miej­scu.

Sy­nod w To­ru­nium pod­jął de­cy­zję o wal­ce do ostat­nie­go czło­wie­ka. Wznie­sio­no sztan­dar świ­ętej woj­ny i ogło­szo­no po­wszech­ną mo­bi­li­za­cję. W celu zre­kom­pen­so­wa­nia sła­be­go lub zgo­ła żad­ne­go wy­szko­le­nia bo­jo­we­go re­kru­tów w świ­ąty­niach bu­do­wa­no kult go­to­wo­ści po­świ­ęce­nia ży­cia dla obro­ny wia­ry. Na front skie­ro­wa­no wszyst­kich mężczyzn od szes­na­ste­go do sze­śćdzie­si­ąte­go roku ży­cia oraz set­ki Oj­ców Gło­si­cie­li, któ­rzy mie­li za za­da­nie pod­sy­cać za­pał re­li­gij­ny wśród ode­rwa­nych od zie­mi i pra­cy chło­pów i rze­mie­śl­ni­ków.

Gdy na­jem­ne woj­ska ba­ro­nii do­ta­rły wcze­snym la­tem pod klasz­tor Świ­ętej Hel­gi, za­sta­ły tam już oko­pa­ną ar­mię klasz­tor­ną. Bli­sko czter­dzie­ści ty­si­ęcy lu­dzi, z któ­rych tyl­ko część mia­ła rusz­ni­ce, ku­sze czy mie­cze, resz­ta po­bo­ro­wych mu­sia­ła za­do­wo­lić się ko­sa­mi osa­dzo­ny­mi na sztorc, ce­pa­mi czy sie­kie­ra­mi.

Od­dzia­ły ba­ro­nii: je­de­na­ście ty­si­ęcy kon­do­tie­rów, wzmoc­nio­nych przez od­dzia­ły dwor­skie ba­ro­nów, nie mia­ły kło­po­tów z uzbro­je­niem czy za­opa­trze­niem. Zbroj­ni przy­wie­źli na­wet ze sobą wiel­kie bom­bar­dy do bu­rze­nia mu­rów, na tam­te cza­sy cud tech­ni­ki.

Po stro­nie Klasz­to­rów była prze­wa­ga li­czeb­na, fa­na­tyzm re­li­gij­ny pod­sy­ca­ny przez Oj­ców Gło­si­cie­li, de­spe­ra­cja i po­świ­ęce­nie oraz sta­ra jak świat praw­da mó­wi­ąca, że na­jem­ni­cy będą wal­czyć za pie­ni­ądze, lecz nie będą za nie gi­nąć.

Nasi zaś gi­nęli ty­si­ąca­mi, ata­ku­jąc po­zy­cje wro­ga i bro­ni­ąc wła­snych z ho­san­ną na ustach. To była po­twor­na i, jak dla mnie, bez­sen­sow­na jat­ka. Sze­ść mie­si­ęcy gni­cia żyw­cem w oko­pach, w sło­ńcu, wie­trze i desz­czu. Na wzgó­rzu i pod nim zo­sta­ło na za­wsze dwa­dzie­ścia ty­si­ęcy na­szych, z tego może po­ło­wa po­le­gła w wal­ce, resz­ta zma­rła z gło­du, zim­na, cho­rób i wy­czer­pa­nia.

Stra­ty ba­ro­nii były kil­ka razy mniej­sze, ale wy­star­czy­ły, aby po­wstrzy­mać marsz na­jem­ni­ków w głąb ziem klasz­tor­nych. Glot­ke po po­wro­cie do ba­ro­nii zo­stał pod­stęp­nie aresz­to­wa­ny i oska­rżo­ny o zdra­dę na rzecz To­ru­nium, po czym ści­ęto go na ryn­ku w Ha­lem­bie.

Z roz­my­ślań wy­do­by­ło mnie ude­rze­nie o stół cy­no­we­go pó­łmi­ska z po­mi­do­ro­wą, przy­nie­sio­ne­go przez dziew­kę o oczach sar­ny. Była ni­ska, gdy­bym wstał, si­ęga­ła­by mi do pier­si, ale fi­gu­rę mia­ła bez za­rzu­tu, rów­nież jej twarz oko­lo­na mi­ęk­ki­mi lo­ka­mi pre­zen­to­wa­ła się ni­cze­go so­bie.

Uśmiech­nęła się i po­czu­łem, że bar­dzo chcę, by ta mło­da osób­ka coś dla mnie zro­bi­ła. Mia­łem już na­wet kon­kret­ne pla­ny.

– Jak masz na imię? – Może to i okle­pa­ne, ale ja­koś trze­ba za­cząć.

– Ilo­na, a jak wy?

– Wolf.

– Tak po pro­stu?

– Tak.

– Za­tem ży­czę smacz­ne­go, pa­nie Wolf.

– Z rąk tak ślicz­nej dziew­czy­ny z pew­no­ścią będzie smacz­nie – rzu­ci­łem, za­gląda­jąc głębo­ko w sar­nie oczy. Roz­bły­sło w nich roz­ba­wie­nie. Może to i nie­zbyt wy­szu­ka­ny, ale za to do­bry po­czątek.

Ode­szła, kręcąc ty­łkiem. Gdy znik­nęła na za­ple­czu, wy­ci­ągnąłem z we­wnętrz­nej kie­sze­ni ka­fta­na ły­żkę, po­be­łta­łem pa­ru­jącą stra­wę, gęstą od ka­szy i mi­ęsa, ostro­żnie spró­bo­wa­łem. Po­mi­do­ro­wa oka­za­ła się ca­łkiem smacz­na i już kil­ka chwil pó­źniej szo­ro­wa­łem ły­żką o gli­nia­ne dno mi­ski.

Jak tyl­ko sko­ńczy­łem zupę, sar­nio­oka wró­ci­ła, nio­sąc pa­ru­jącą go­lon­kę, chleb i kwar­tę pie­ni­ste­go piwa. Gdy po­sta­wi­ła ja­dło, za­pu­ści­łem spoj­rze­nie w de­kolt jej suk­ni, gdzie pysz­ni­ły się nie­wiel­kie, lecz jędr­ne pier­si.

– Jak, sma­ku­je? – spy­ta­ła, po­pra­wia­jąc nie­sfor­ny lok opa­da­jący na czo­ło.

– Do­sko­na­łe – po­twier­dzi­łem, czu­jąc, że to jest ten mo­ment, by coś zro­bić. Me­tod pod­ry­wu jest tyle co fa­ce­tów. Przy­stoj­ny ka­wa­ler ocza­ro­wa­łby ją uśmie­chem, po­eta wy­po­wie­dział bły­sko­tli­wy kom­ple­ment, zaś żo­na­ty mężczy­zna spró­bo­wał wzi­ąć na li­to­ść, że to niby sta­ra go nie ro­zu­mie, dzie­ci tyl­ko daj i daj, a tak w ogó­le to od lat nie sy­pia z żoną… ale co tam oj­ców będę dzie­ci uczył ro­bić.

Ja za­ufa­łem sre­bru. Nim dziew­ka wy­pro­sto­wa­ła się, chwy­ci­łem jej nad­gar­stek, wci­snąłem mo­ne­tę w dłoń i za­ci­snąłem pal­ce na cie­płej ko­bie­cej dło­ni.

Dziew­czy­na tro­chę wy­stra­szo­na cof­nęła rękę, zer­ka­jąc na sre­bro. Do­strze­głem, jak roz­sze­rza­ją jej się źre­ni­ce. Po­dzi­ęko­wa­ła z uśmie­chem, po spoj­rze­niu, ja­kie rzu­ci­ła mi na od­chod­nym, po­zna­łem, że jesz­cze będzie­my mie­li oka­zję po­roz­ma­wiać.

Na­gle po­czu­łem, że ktoś jesz­cze ob­ser­wu­je mnie ukrad­kiem. To była pani kup­czy­ko­wa, po­zor­nie za­słu­cha­na w mo­no­log ma­łżon­ka. Tak to już jest z ko­bie­ta­mi, wy­star­czy, że któ­raś wy­ka­że cho­ćby drob­ne za­in­te­re­so­wa­nie mężczy­zną, a już inna za­czy­na za­sta­na­wiać się, czy nie by­ło­by war­to.

Zwy­kle trwa to ulot­ną chwil­kę, nim roz­sa­dek i chłod­na kal­ku­la­cja we­zmą górę. Z pew­no­ścią wie­cie, o czym mó­wię.

I tym ra­zem nie mo­gło być ina­czej. Pani kup­czy­ko­wa ry­chło sku­pi­ła uwa­gę na ma­łżon­ku, obej­mu­jąc dło­ńmi jego ozdo­bio­ną pie­rście­nia­mi rękę, ja zaś za­jąłem się go­lon­ką.

Za­spo­ko­iw­szy głód, po­pi­ja­łem piwo, przy­pa­tru­jąc się, jak Ilo­na zmy­wa na­czy­nia w ce­brzy­ku. Zresz­tą nie tyl­ko ja mia­łem chęć na ten sma­ko­łyk, wiel­ki słu­ga kup­czy­ka rów­nież śli­nił się na wi­dok dziew­ki, co też zo­sta­ło do­strze­żo­ne przez karcz­ma­rza, ja­kem się do­my­ślił, ta­tu­la pan­ni­cy. Tyle że jak to mądrze mó­wią, cór­ki i kota nie upil­nu­jesz. Od­bie­ra­jąc pu­stą mi­skę, dziew­ka szep­nęła mi w ucho:

– Przyj­dź do sto­do­ły, jak oj­ciec za­sną. – Po czym z miną nie­wi­ni­ąt­ka od­da­li­ła się w stro­nę lady, zza któ­rej ta­tu­lo spo­glądał na mnie co­kol­wiek po­dejrz­li­wie.

By­łem go­tów po­sta­wić sre­bro prze­ciw orze­chom, że gdzieś tam pod kon­tu­arem fa­cet trzy­ma ten wiel­gach­ny ta­sak, z któ­rym wi­dzia­łem go na po­dwó­rzu, lecz na roz­sądek było za pó­źno. My­śla­łem już nie tym łbem co trze­ba.

Sączy­łem więc piw­ko, my­śla­mi błądząc przy cze­ka­jącym mnie spo­tka­niu z sar­nio­oką. Po tym jak w lot po­jęła mą in­ten­cję, wy­ra­żo­ną za po­mo­cą sre­bra, do­my­śli­łem się, że już wcze­śniej ob­da­rza­ła względa­mi klien­tów ojca. Nie prze­szka­dza­ło mi to. W na­szych ci­ężkich cza­sach ko­bie­ta musi so­bie ja­koś ra­dzić, gdyż pra­wo i zwy­czaj często sta­wia­ją ją na rów­ni z trzo­dą.

Wie­le w tym winy nauk Oj­ców, któ­rzy ow­szem, gło­szą bo­ską na­tu­rę Najświ­ęt­szej Pani, lecz gdy przy­cho­dzi de­cy­do­wać im o ko­bie­tach z krwi i ko­ści, nie­odmien­nie trak­tu­ją je jako oso­by głup­sze od mężczyzn i pod­le­głe im w ka­żdym względzie.

Rzecz ja­sna, nie wszyst­kie nie­wia­sty zga­dza­ją się na ta­kie trak­to­wa­nie, choć trze­ba nie lada de­ter­mi­na­cji i po­my­sło­wo­ści, by osi­ągnąć wol­no­ść w świe­cie tak bar­dzo zdo­mi­no­wa­nym przez mężczyzn jak nasz.

Zna­łem nie­gdyś mieszcz­kę, któ­ra po­sta­no­wi­ła udo­wod­nić swe­mu panu mężo­wi, że ko­bie­ta rów­nież jest isto­tą ludz­ką, w co ten często otwar­cie po­wąt­pie­wał.

Pew­ne­go wie­czo­ra jak zwy­kle przy­go­to­wa­ła dla nie­go ko­la­cję, lecz tym ra­zem miast mi­ęsi­wa po­da­ła ma­łżon­ko­wi do­pie­ro co zro­bio­ną przez sie­bie kupę.

Mąż onie­mia­ły wpa­try­wał się w gów­no, po czym wzbu­rzo­ny wy­krzyk­nął:

– Co to ma być?

– Wy­gląda mi na kupę – od­pa­rła prze­che­ra, spo­gląda­jąc z miną nie­wi­ni­ąt­ka na za­war­to­ść mężow­skie­go ta­le­rza.

– Ale skąd się to wzi­ęło?

– Pew­nie kot zja­dł mi­ęso i na­ro­bił.

– Kot? Ależ to jest ludz­kie! – wrza­snął mąż.

No i sami wi­dzi­cie, jak ła­two udo­wod­nić.

Ze wspo­mnień wy­do­był mnie od­głos otwie­ra­nych drzwi karcz­my. Prze­ci­ąg za­trze­po­tał pło­mie­nia­mi ka­gan­ków, roz­pro­szył cie­nie na ścia­nach i roz­nió­sł mi­ędzy sto­ła­mi za­pach gno­ju z po­dwó­rza.

Spoj­rza­łem w stro­nę we­jścia i zo­ba­czy­łem trzech mężczyzn, któ­rzy wkro­czy­li do sali. Po­chy­li­łem gło­wę, gar­bi­ąc się nad ku­flem, tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdy­by któ­ryś z nich oka­zał się mym sta­rym zna­jo­mym.

Jako pierw­szy prze­kro­czył próg szczu­pły mło­dzian o twa­rzy gład­kiej, in­te­li­gent­nej, oko­lo­nej ja­sny­mi, lek­ko kręco­ny­mi wło­sa­mi. Oczy miał duże, ja­sne, chy­ba błękit­ne. No­sił czar­ny płaszcz pod­ró­żny z sze­ro­kim ko­łnie­rzem, uszy­ty z naj­lep­sze­go płót­na. Pod spód wło­żył smo­li­stą ka­mi­zel­kę, na któ­rej po­ły­ski­wał ła­ńcuch ze srebr­no-bursz­ty­no­wą od­zna­ką Za­przy­si­ężo­ne­go Bra­ta. To­pór i miecz skrzy­żo­wa­ne w szu­bie­nicz­nej pętli.

Tuż za ple­ca­mi mło­dzie­ńca cza­iło się dwóch pó­łbra­ci. Ten po le­wej był ciem­no­wło­sy, bro­da­ty i bar­czy­sty, prze­wy­ższał gwar­dzi­stę o gło­wę. W dło­niach trzy­mał spo­ry, so­lid­nie wy­ko­na­ny ku­fe­rek słu­żący do prze­wo­zu wa­żnych do­ku­men­tów. Jego sze­ro­kie, po­ry­te bli­zna­mi ob­li­cze wręcz ra­zi­ło brzy­do­tą i tępo­tą, a jed­nak star­czy­ło mi zer­k­nąć w małe, wąsko osa­dzo­ne oczka, by po­jąć, że fa­cet nie jest wca­le tak głu­pi i oci­ęża­ły, na ja­kie­go chce wy­glądać.

Dru­gi z pó­łbra­ci, krót­ko ostrzy­żo­ny blon­dyn, po­sia­dał fi­gu­rę cyr­ko­we­go li­no­skocz­ka. Jego twarz była twa­rzą okrut­ni­ka, a wra­że­nie to po­głębia­ły wąskie usta, przy­wo­dzące na myśl za­go­jo­ną bli­znę, po któ­rych błąkał się par­szy­wy uśmie­szek. Sło­wem, ka­na­lia.

Zdzi­wi­łbym się, gdy­by było ina­czej. Ka­żdy z Za­przy­si­ężo­nych Bra­ci trzy­mał przy so­bie ło­trów, aby ci od­wa­la­li na roz­kaz czar­ną ro­bo­tę. Tacy też są po­trzeb­ni, od za­ra­nia świa­ta. Za­wsze ko­goś trze­ba obić, tru­ci­znę po­dać czy zwy­czaj­nie po ci­chu dźgnąć pod że­bra.

Za­przy­si­ężo­nych jest bo­wiem nie­wie­lu w sto­sun­ku do licz­by wier­nych, tak jak mniej jest psów pa­ster­skich niż owiec. Na jed­ną die­ce­zję przy­pa­da góra kil­ku­na­stu bra­ci, pod­czas gdy wi­ęk­szo­ść gwar­dzi­stów – za mych cza­sów było to kil­ka se­tek mie­czy – na sta­łe sta­cjo­nu­je w To­ru­nium i wi­ęk­szych mia­stach, gdzie znaj­du­ją się ufor­ty­fi­ko­wa­ne opac­twa.

Kil­ku­set… Po­wie­cie, że nie­wie­le, ale to tyl­ko sami Za­przy­si­ęże­ni. Do­daj­cie do tego pó­łbra­ci, słu­żeb­nych, cze­la­dź i na­jem­ni­ków, a zro­zu­mie­cie, cze­mu su­ro­wa po oj­cow­sku wła­dza Klasz­to­rów cie­szy się w mej oj­czy­źnie nie­zmien­ną, trwa­łą mi­ło­ścią pod­da­nych.

Spoj­rze­nie ja­sno­okie­go mło­dzia­na do­tknęło prze­lot­nie mej oso­by, by osta­tecz­nie po­mknąć w stro­nę ma­łżon­ków. Kup­czyk po­ru­szył się nie­spo­koj­nie. Po­ło­żył dłoń na udzie ślub­nej, jak­by w ten spo­sób chciał po­twier­dzić re­zer­wa­cję.

Obe­rży­sta w te pędy po­truch­tał w stro­nę nowo przy­by­łych, kła­nia­jąc się uni­że­nie.

– Co za za­szczyt, wiel­ki za­szczyt go­ścić wiel­mo­żne­go mi­strza w mych skrom­nych pro­gach – za­piał nie­szcze­rze.

Za­przy­si­ężo­ny Brat ro­zej­rzał się po izbie.

– Nie szko­dzi, do­bry czło­wie­ku, my, pro­ści słu­dzy Najświ­ęt­szej Pani, nie szu­ka­my w na­szej słu­żbie grzesz­nych wy­gód – od­pa­rł skrom­nie. – Ja i moi lu­dzie za­do­wo­li­my się ofia­rą, któ­rą nam zło­żysz.

– Mam tyl­ko jed­ną izbę od­po­wied­nią dla wa­szej wiel­mo­żno­ści, lecz… – karcz­marz za­wie­sił bez­rad­nie głos – już wy­na­jąłem ją tym tam do­stoj­nym pa­ństwu.

Gwar­dzi­sta spoj­rzał jesz­cze raz na kup­czy­ka, któ­ry stra­cił całą swą wy­nio­sło­ść i przy­wo­dził na myśl ka­ra­lu­cha chcące­go skryć się w szpa­rze przed opa­da­jącą po­de­szwą buta.

Mło­dzian, uśmiech­nąw­szy się ła­god­nie, ru­szył…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej