Szczur. Farang znaczy białas - Michał Pauli - ebook

Szczur. Farang znaczy białas ebook

Michał Pauli

5,0
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po sukcesie książki „12 x śmierć” Michał Pauli postanowił opisać swoje wcześniejsze podróże i późniejsze losy. Sam jest „niepokornym duchem”, a na swej życiowej drodze wielokrotnie spotykał jeszcze bardziej „niepokornych”. „Szczur” jest książką prawdziwą. O prawdziwych ludziach i ich prawdziwych losach. Pokazuje, że życie pisze najciekawsze scenariusze. Poznamy w niej między innymi: łódzkich prokuratorów, śliczne Tajki: Jaidee, Loy i Pukhi, K.A.S.Ę na początku kariery i K.A.S.Ę w roli francuskiego terrorysty, ukraińskich studentów i krymskich Tatarów, tajskiego wróżbitę Aku, Mohammada Rezę – uciekiniera z irańskiego więzienia, Kubę, Wojtka i Andrzeja – aktywistów Wolnych Konopii, Bielasa i innych łódzkich artystów, Orła – świetnego filmowca, który źle skończył, Kaia, Lyma i Wonga - tajsko-chińskich pokerowych oszustów, mistycznego Julka, Wikę córkę Autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 251

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki, skład: Dorota Polewczak

Ilustracja na okładce, zdjęcia i obrazy: Michał Pauli

Redakcja: Karolina Szczepanik

Korekta: Karolina Szczepanik, Małgorzata Detka

Copyright © by Agencja Reklamy TEST Sp. z o.o.

Wydawca:

Agencja Reklamy TEST Sp. z o.o.

25-335 Kielce, ul. Źródłowa 17A

Tel. 41 344 49 29, fax 41 368 23 22

e-mail: [email protected]

www.artest.pl

www.nastronie.eu

Wydanie I

ISBN 978-83-63264-10-9

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

Społeczeństwo, w którym jedynie nieliczni wydają decyzje, stanowią prawa i czerpią profity, jest niczym innym jak tylko bardziej zamaskowaną formą niewolnictwa. Podzielone granicami narody żyją w ogromnych obozach pracy zarządzanych przez banki i korporacje, zupełnie tego nie zauważając.

Ja również, jak zahipnotyzowany, dawałem się zagarnąć przez ten system. Dopiero sześć lat spędzonych na dnie tajskiego piekła pozwoliło mi przejrzeć na oczy. Musiałem zejść aż tak nisko, by przekonać się, że słowo Thai wcale nie oznacza „wolny”, jak to głoszą oficjalne strony ambasad. Skazańcy w Bang Kwang[1] nie mieli co do tego złudzeń. Prawdę znali również „wolni” Tajowie zamieszkujący królestwo Syjamu. I tylko turystom-obcokrajowcom powtarzano wciąż bajkę o mitycznej Krainie Uśmiechu.

Był jednak czas, gdy zgodziłbym się z tymi wymyślonymi na potrzeby propagandy sloganami. Czas ten ciągle żył w mojej głowie i nikt nie mógł mi go odebrać.

[1] Bang Kwang – męskie więzienie w Tajlandii, niedaleko Bangkoku.

Przesłuchanie

Łódź, 2010

– Zacznijmy od początku. Jak znalazł się pan z powrotem w Polsce?

Średniej budowy funkcjonariusz, ubrany w nienaganny ciemny garnitur, uniósł głowę znad komputerowej klawiatury. W zwężonych szczelinach oczu prokuratora dostrzegłem tryumfalny błysk, przenikający mnie teraz jak promienie rentgena. Skierował wzrok w dół, na blat biurka, gdzie leżała nadgryziona zębem czasu teczka – jeden z atrybutów jego pracy i pasji. Minuty przelatywały jedna po drugiej w idealnej ciszy. Na ustach prokuratora rysował się szyderczy uśmiech. Sprawiedliwość znów miała zwyciężyć. Oczywiście dzięki jego zasłudze.

– Uciekłeś? – wycedził przez zęby.

Milczałem, zastanawiając się, czy ten człowiek naprawdę nie wie, jak udało mi się wrócić. A może to był blef. Jedna ze sztuczek wyuczonych na zajęciach z psychotechnik. Jak mógł nie wiedzieć? Rozejrzałem się po niewielkim pomieszczeniu, nie reagując na jego pytania. Na ścianie w kolorze słabo wysmażonej jajecznicy wisiało dumnie polskie godło. Wyjrzałem przez okno, za którym nieprzerwanie i mozolnie rozgrywał się uliczny spektakl. Pomiędzy odrapanymi murami przez ulicę Kilińskiego w Łodzi przejeżdżał, łomocząc rytmicznie, stary cyklop – tramwaj o jednym reflektorze, wytrzeszczonym jak oko mitycznego giganta. Nie był to zachwycający widok, lecz bardziej znośny od tego, co otaczało mnie w pokoju.

Głos prokuratora znów przerwał ciszę, sprowadzając na ziemię moje błądzące wśród miejskich dachów myśli.

– Będziesz odpowiadał?! – warknął urzędnik.

Jego słowa, jak magiczne zaklęcie, uruchomiły lawinę zatartych wspomnień. Przypomniałem sobie tajskich gliniarzy z Narcotics Suppression Unit – ich smagłe twarze o lekko skośnych oczach i drwiące uśmiechy – prześcigających się w oskarżeniach i pogróżkach. Rzucali je w moją stronę w niezrozumiałym dla mnie dialekcie przeplatanym łamaną angielszczyzną, równie niezrozumiałą, gdy wydobywała się z azjatyckich krtani. Mimo wszystko nawet wtedy podświadomie czułem, o co chodzi. Jak zwierzę, które idzie na rzeź i zaczyna pojmować, co się z nim dzieje.

Z trudem wyrwałem się osaczającym wspomnieniom, czując, jak strach zaczyna powoli mnie paraliżować.

– Tylko spokojnie. Przecież to już przeszłość. Masz to za sobą! – uspokajałem szamoczący się w panice mózg.

– Nie masz żadnego meldunku! Wiesz, co to oznacza? – zapytał ponownie, lecz i tym razem nie odpowiedziałem. – Zgodnie z przepisami mogę cię aresztować. Istnieje prawdopodobieństwo, że będziesz się ukrywał przed organami ścigania. Jeśli więc chcesz wyjść stąd dzisiaj, lepiej zacznij odpowiadać na moje pytania!

Przekręt

Bangkok, 2545[2]

Krung Thep – Miasto Aniołów – to pierwsze z długiej listy określeń sławiących to miejsce. Obcokrajowcy nazywają je Bangkok. Kiedyś pokryte siecią wodnych kanałów zamiast ulic, zbudowane na mokradłach u ujścia rzeki Chao Phraya. Położone tak blisko zatoki, że dawniej tropikalny skwar ochładzały wiatry wiejące znad morza. Te czasy minęły bezpowrotnie, gdy postęp zamienił drewniane, stojące często na palach domy w wysokie budowle z betonu i szkła. Ot, ogromne miasto, jak większość azjatyckich stolic. Wypalone słońcem, zgrzybiałe od monsunowych deszczy, pełne spieszących się dokądś ludzi.

Siedziałem w jednym z wracających z prowincji autobusów, patrząc, jak ponad szklano-stalowymi symbolami luksusu rozgrywa się spektakl odgrywany tu co wieczór. W ciężkim fiolecie zanurza się czerwona tarcza spracowanego kolosa, który kończy swą dzienną służbę, opadając powoli na zatłoczone ulice. Mówią, że ten niespotykany odcień nieba jest wynikiem rozciągającego się nad Krung Thep smogu. Wystarczy spojrzeć na turkoczącą, mechaniczną rzekę samochodów, by uwierzyć w tę teorię.

Wysiadłem na Ekkamai, dworcu autobusowym w południowej części miasta, jako ostatni. Kierowca jeszcze dłubał coś przy pulpicie swojego dalekobieżnego statku. Wreszcie wyłączył mrożącą jak zamrażarka klimatyzację i podreptał za mną, by pomóc nieogarniętemu farangowi[3] w wygrzebaniu znajdującego się w luku pod autobusem bagażu.

– Chok-dee[4] – rzucił na pożegnanie. Zgarnąłem swój plecak i ruszyłem w kierunku hałaśliwej ulicy. Nad szeroką aleją Sukhumvit Road piętrzyły się betonowe konstrukcje Skytrain – naziemnego metra, symbolu rozwoju z czasów, gdy Bangkok przeżywał bum gospodarczy i był nazywany jednym z „azjatyckich tygrysów”.

Stromymi schodami wyszedłem na jedną z platform. Po chwili siedziałem już w nowoczesnym wagonie, mknącym ponad zatłoczoną ulicą. Kilka przystanków dalej zatrzymaliśmy się na Asok, stacji, do której zmierzałem. Drzwi wagoniku otworzyły się, cicho sycząc. W moje nozdrza znów wdarł się słodko-kwaśny zapach gęstego powietrza. Mimo późnej pory tropikalny klimat wciąż nie pozwalał swobodnie oddychać.

Wyszedłem na platformę. Z wysokości zawieszonej ponad ulicami betonowej płyty mogłem zobaczyć, jak na horyzoncie toną ostatnie promienie fioletu, ustępując miejsca rozświetlonej neonami czerni. Wysokie gmachy zajaśniały bladym światłem.

Ludzki tłum jak rzeczny prąd porwał mnie schodami w dół. Na chodniku nie było lepiej. Z trudem przepychałem się przez zatłoczoną straganami ulicę, przeklinając pomysł, na który wpadłem kilka godzin wcześniej. Pomysł, by właśnie tutaj szukać guesthouse’u[5] na dzisiejszą noc.

– Mogłeś jechać na Samsen Road i już byś leżał pod wirującym wiatrakiem, pijąc zimne piwo. Ale pożałowałeś dwustu bahtów[6] na taksówkę! – mamrotałem sam do siebie zmęczony.

Byłem wykończony długą podróżą, aż spod granicy z Kambodżą. Marzyłem tylko, by zasnąć w jakimś chłodnym kącie. Słyszałem, że w tej dzielnicy jest sporo tanich hotelików. Postanowiłem to sprawdzić, bo tu mogłem dostać się najtaniej i najszybciej. Nie przewidziałem jednak, że było to jedno z tych miejsc Bangkoku, gdzie szczyt zaczyna się po zachodzie słońca.

Po ponad godzinie poszukiwań miałem dość. Chciałem już tylko gdzieś usiąść i napić się zimnego płynu. Moją uwagę przyciągnęły czarne oczy anioła.

Siedziała z dwiema koleżankami przy jednym z plastikowych stolików, upchanych gęsto po obu stronach chodnika. Patrzyła na mnie, słodko się uśmiechając. W jednej chwili zapomniałem o zmęczeniu. Podszedłem bliżej, przyglądając się uważnie trzem ładnym dziewczynom.

Znałem już trochę Bangkok. Naciągaczy obu płci tu nie brakowało. Niełatwo jest później pozbyć się towarzystwa takich nowych znajomych. Zwłaszcza gdy okazuje się, że... nie do końca są kobietami. Dziewczyny z penisem w tym kraju to częste zjawisko. Powiedziałbym nawet – zbyt częste. Tajowie nazywają je kathoey lub po angielsku – ladyboy. To naród bardzo tolerancyjny w stosunku do „trzeciej płci”. Wierzą, że część ludzi przychodzi na świat jako faceci, choć czują się kobietami. Twierdzi się tutaj, że w poprzednich życiach musieli oni strasznie nabroić i teraz pokutują za swoje grzechy. Współczuje się im, toleruje, a nawet hołubi w wielu wypadkach. Pewna znajoma Tajka powiedziała mi, że bycie ladyboyem jest wręcz modne. Nawet tajskie linie lotnicze mają w swych szeregach transseksualne stewardesy, a Bangkok to miasto posiadające największy na świecie procent chirurgów plastycznych zmieniających płeć. Kathoey często potrafią wyglądać wyjątkowo atrakcyjnie. Zazwyczaj jednak zachowują „podwójną” naturę, a ciągła burza hormonów, którymi szprycują się na potęgę, powoduje, że bywają agresywni i nieobliczalni, zwłaszcza gdy poczują się odrzuceni. Jedynym znanym mi sposobem na odróżnienie ich od kobiet jest „jabłko Adama”. Ten drobny szczegół trudno przerobić, choć słyszałem, że tutejsi magicy i z tym dają już sobie radę.

Oliwkowe ciała trzech dziewczyn zakryte były białymi koszulkami i krótkimi spódniczkami w kolorze ciemnogranatowym. Strój urzędniczo-studencki. Wydało mi się niemożliwe, by w tak mało atrakcyjnych ciuchach czaiły się jakieś naciągaczki lub prostytutki. Poza tym dziewczyny lekkich obyczajów przychodzą tutaj dopiero wtedy, gdy zamkną się bary go-go, czyli mniej więcej po drugiej w nocy.

Uśmiechy Tajek ośmieliły mnie do zrobienia kroku dalej. Podszedłem do ich stolika i, składając rece jak do modlitwy, wykrztusiłem:

– Sawatdee krap[7]. – Odpowiedziały tym samym, składając ręce podobnie jak ja w geście, który po tajsku nazywa się „łaj”.

– Oh, farang phuut Thai? – dodała jedna z dziewczyn, pytając w ten sposób, czy mówię po tajsku.

– No... English only – odpowiedziałem. Niestety, powitanie było jednym z nielicznych tajskich sformułowań, które znałem. Ze smutkiem pomyślałem, że na tym się pewnie skończy nasza rozmowa, gdy dziewczyny łamanym angielskim zaprosiły mnie, bym się przysiadł.

Mały plastikowy stolik w niebieskim kolorze stał prawie na jezdni. Tajki piły heinekena, korporacyjne siki, które można kupić chyba wszędzie na świecie, tak samo jak coca-colę i produkty McDonalda. Postawiłem swój plecak przy stoliku i, czując spore pragnienie, podszedłem do barku. Był to wózeczek, za którym krzątał się starszy człowiek. W szklanej gablocie można było znaleźć sporo dziwnych trunków: tajskie whisky, wyjątkowo paskudne wino ryżowe i kilka innych, których nazw nie byłem w stanie wymówić. Parę z nich poznałem już wcześniej. Doskonale pamiętałem, jak nieomal wypaliły mi flaki. Ku uciesze moich nowo poznanych koleżanek dogadałem się na migi z małym człowieczkiem za „barem”, wybierając jedno z miejscowych piw o dźwięcznej nazwie Singha. Dla mnie to właśnie była egzotyczna marka. Do piwa dostałem kufelek pełen skruszonego lodu. Barman odłupywał go ostrym tasakiem z dużej bryły w kształcie cegły. W Tajlandii produkcją tego cennego surowca zajmują się specjalne fabryki. Wolałem jednak nie wiedzieć, jakiej jakości jest woda, którą się w nich wykorzystuje. Ponad piętnastomilionowe miasto zbudowane na mokradłach, poza setką kanałów nazywanych po tajsku khlawang, które spełniają też funkcję odprowadzania ścieków, nie posiada żadnej oczyszczalni wody. Nietrudno się więc domyślić, co dzieje się z nieczystościami. A o instytucjach nadzorujących higienę, jak nasz sanepid, raczej nikt tu nie słyszał. Z jakością bywa zatem różnie i to nie tylko w ulicznych knajpkach.

Nie wyobrażam sobie jednak w tym upale picia ciepłego piwa. Zapomniałem więc o tym, skąd wziął się lód. Słońce już dawno zaszło, a mimo to temperatura zdecydowanie przekraczała trzydzieści stopni. Duża wilgotność powietrza w tym klimacie powoduje, że skóra ciągle pokryta jest lepkim potem. Z czasem człowiek się do tego przyzwyczaja.

Wróciłem do stolika. Dziewczyny przedstawiły się jako Loy, Noi i Jaidee. Te obco brzmiące sylaby były tak naprawdę tylko skrótami ich wyjątkowo długich imion. Właśnie długość tajskich imion powoduje, że nikt ich w praktyce nie używa. Ludzie posługują się skrótami. Gubiłem się jeszcze w tym wszystkim. Zwłaszcza że czasem pseudonim był skrótem od prawdziwego imienia, a czasem nazwą wziętą zupełnie z zewnątrz, tak jak w wypadku Jaidee.

Mnie natychmiast przechrzczono z Michała na Michaela, do czego też już zacząłem się tutaj przyzwyczajać. Nie było sensu spierać się o takie szczegóły. Większość Tajów, których spotkałem w swoim życiu, i tak była przekonana, że angielski to jedyny używany w Europie język. Moje nowe koleżanki spróbowały też kilka razy wymówić słowo „Polska”, choć bez większych sucesów. Na tym zakończyliśmy oficjalne zapoznanie.

Dziewczyna, której oczy przyciągnęły mnie do stolika, miała na imię Jaidee. Ona też okazała się najbardziej biegła w angielskim. Wytłumaczyła mi, że opijają właśnie jej przyjęcie do nowej pracy na stanowisko asystentki w miejscowym banku. To tłumaczyło ich nietypowy, jak na tę porę dnia, strój.

Sączyłem złocistą ciecz, w której pobrzękiwały szybko znikające kostki lodu, próbując usłyszeć zagłuszane przez warkot tuk-tuków[8] słowa.

– Do you like Thailand, Michael? Why did you come here? – Z ust ciekawskich dziewczyn wypływał potok pytań.

– Like it, like it... – odpowiadałem zgodnie z prawdą.

Moja fascynacja Tajlandią trwała już ładnych parę lat. Od czasu, gdy zjawiłem się tu po raz pierwszy i wyszedłem z klimatyzowanego lotniska, by łyknąć pierwsze hausty śmierdzącej brei, którą nazywają tu powietrzem. Temperatura plus duża wilgotność sprawiały, że człowiek czuł się jak w saunie, a każdy oddech wymuszał ostrą pracę płuc. Na koniec i tak miało się wrażenie, że co prawda nałykało się czegoś, ale na pewno nie był to tlen. Na wszystko jest jednak sposób. Tak jak w Tokio można kupić powietrze w puszkach, tak w Bangkoku panuje moda na małe miętowe inhalatorki w sztyfcie. Ich silny zapach pozwala zabić otaczający smród.

– Bangkok to ohydne miejsce – powiedział mi kiedyś na pokładzie samolotu siedzący obok mnie Brytyjczyk. – Ale tutejsze wyspy to prawdziwy raj! – dodał po chwili.

Teraz, gdy poznałem już trochę okolicę, w pełni zgadzam się z jego opinią. Choć za każdym razem, gdy wracam do Polski, tęsknię tak samo za rajskimi wyspami, jak za smrodem i chaosem tego tonącego w smogu miasta.

– Farang khi-nohk – wyrwały mnie z zamyślenia słowa powtarzane przez roześmiane koleżanki. Spytałem co to znaczy. A Jaidee bez ogródek wyjaśniła.

– Farang bird shit.

Takiej odpowiedzi się nie spodziewałem. Zapragnąłem bez słów opuścić towarzystwo, które wyzywało mnie od ptasiego gówna. Jaidee, śmiejąc się jeszcze bardziej z mojej reakcji, wyjaśniła mi o co chodzi.

– To nic złego. To takie określenie na Faranga, który lubi tajskie życie i potrafi się w nie wkomponować.

Postanowiłem nie dochodzić pokrętności tego określenia.

Dziewczyny zyskały w moich oczach, gdy przy kolejnym piwie nie zasugerowały mi w żaden sposób, bym to ja za wszystko płacił. Sączyły kolejne heinekeny, czując się w ten sposób bliżej Zachodu, który je fascynował. Pewnie równie mocno jak mnie Wschód.

– Przynajmniej nie chcą mnie naciągnąć – pomyślałem.

Po kolejnym piwie straciłem rachubę czasu. Zmęczenie rozpłynęło się we wzrastających promilach. Mój umysł był jednak na tyle przytomny, by przypomnieć mi o tym, co planowałem zorganizować, przyjeżdżając tutaj. Nocleg! Miałem przecież znaleźć jakiś kąt dla siebie w tej okolicy.

Było jasne, że wznowienie poszukiwań i odejście od stolika będzie oznaczało koniec tej miłej znajomości. W tak wielkim mieście nie jest łatwo spotkać się przypadkiem. Mógłbym wziąć od nich telefon i zadzwonić później – przemknęło mi przez głowę...

– Pon la mai, pon la mai[9]! – wykrzykiwał chrypliwy głos tuż obok.

To sprzedawca owoców stanął za moimi plecami, przynosząc ze sobą zapach kładący na łopatki wszelki smród. Dziewczyny natychmiast zaczęły przebierać w kolorowych kształtach. Na wózku leżały różne dziwactwa: przypominające duże maliny liczi, bulwy o płomiennych liściach znane mi jako dragon fruit[10] oraz to, co wydawało najbardziej powalającą woń, czyli podobne do zielonego jeża duriany. Wnętrze tych ostatnich, z wyglądu zbliżone do nieupieczonego ciasta, strasznie cuchnęło. Po chwili stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Na naszym stole wylądowało kilka sztuk durianów.

– Raawy, raawy[11] – powtarzały moje towarzyszki, próbując wcisnąć we mnie trochę śmierdzącego miąższu. Są koneserzy, którzy potrafią się delektować niepowtarzalnym smakiem tych owoców, przypominającym ciasto, w którym ktoś zostawił przez przypadek fermentujące drożdże. Ja nigdy do nich nie należałem.

– Muszę już wracać do hotelu – oznajmiłem. Mimo iż unoszący się smród duriana dawał poważne powody, by się zmyć, robiłem to niechętnie.

– Gdzie się zatrzymałeś? – spytała Jaidee, nieco zawiedziona brakiem mojego zainteresowania tutejszym kulinarnym specjałem.

– Prawdę mówiąc, dopiero dziś przyjechałem do Bangkoku. Jeszcze nie znalazłem konkretnego miejsca. Na okolicznych soi[12] jest chyba sporo hotelików?

– Tak, nasoi 23 jest kilka.

– Wobec tego na mnie już czas – oznajmiłem. – Miło było was poznać.

– Daj spokój, chodź z nami. Loy i ja wynajmujemy mieszkanie niedaleko On Nut. Możesz zostać u nas! – zaproponowała Jaidee, spoglądając na mnie hipnotyzującym wzrokiem. Jej kruczoczarna grzywka i gruba linia rzęs dodatkowo podkreślały urodę. Wydatne usta poruszały się wolno, czekając na moją odpowiedź. Spojrzałem na jej ciało. Była szczupła. Spod mundurka ledwie rzucał się w oczy zarys piersi.

– Przynajmniej wiadomo, że chirurg plastyczny przy nich nie grzebał – pomyślałem.

Niespodziewana propozycja obudziła łańcuszek podejrzeń. Może to jednak ladyboye, a może po prostu dziewczyny chcą mnie okraść. Spojrzałem jeszcze raz na Loy, która wyglądała równie filigranowo i przeciętnie, zgodnie z tutejszym typem urody. Co miałem do stracenia, w końcu ostatecznie zawsze mogłem zrezygnować z zaproszenia, wsiąść w taksówkę i poszukać płatnego noclegu w tym mieście, które nigdy nie zasypia.

– To gdzie chcecie iść? – spytałem.

W tym momencie widok Jaidee zasłoniła mi postać ubrana w śmieszną kolorową czapkę wykończoną metalowymi dzwoneczkami. Koścista, pomarszczona dłoń podsuwała mi pod nos różnego rodzaju bransoletki. Tajki zaczęły ją delikatnie przeganiać. Starsza kobieta nie poddawała się jednak. Wywiązała się dyskusja w niezrozumiałym dla mnie języku.

– Co ona mówi? – wtrąciłem, przekrzykując trajkoczące dziewczyny.

– Ach, nic istotnego. To Akha[13]. Chce ci sprzedać kilka bransoletek dla nas.

– Tyle sam rozumiem. Tak długo rozmawiacie tylko o tym?

– Nie, mówiła też o swojej rodzinnej wsi na północy. Rząd zabrał ich ziemię i teraz jedyne, co mogą robić, to sprzedawać turystom biżuterię. To przecież nie moja wina, że zabrano im dobytek. Niech idzie nagabywać innych. Chodźcie – zakończyła stanowczo Jaidee.

– Naprawdę zabrano im ziemię? – dopytywałem.

– Nie wiem. W każdym razie ona tak twierdzi. Chodźmy już – dodała zniecierpliwiona.

Zostawiliśmy za sobą postać przypominającą przedziwnie ozdobionego krasnoludka i zanurkowaliśmy w uliczny tłum. Przez chwilę czułem lekki posmak skurwysyństwa, spowodowany wyrzutami, jakie może mieć bogacz niedający jałmużny. Choć, prawdę mówiąc, do statusu bogacza było mi cholernie daleko. Możliwe nawet, że miałem przy sobie mniej gotówki niż ta stara. Pogrążony w myślach, wpadłem na polową garkuchnię sprzedawcy smażonej tajszczyzny, który rozłożył się z nie do końca zrozumiałych powodów dokładnie na środku przejścia. Jaidee chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą.

– Powiesz mi, dokąd idziemy? – spytałem ponownie.

Skręciliśmy w jedną z soi. W powietrzu czuć było słodkawy zapach kadzideł, który wydobywał się ze stojącego w wąskiej uliczce ołtarzyka. Pod pięknie zdobionym dachem, na piedestale stał złoty Budda. U jego stóp, wśród masy jedzenia i darów, paliły się małe kadzidełka.

Jaidee pociągnęła mnie mocniej. Ciasna soi nie należała do zbyt ruchliwych, lecz nawet tutaj rozstawili się różni sprzedawcy. Przy ścianach zalegało paru żebraków. Kilka metrów dalej spała bezdomna kobieta, a wraz z nią małe, prawdopodobnie niedawno narodzone dziecko. Wrzuciłem do stojącej obok niej plastikowej miski małą pięciobahtową monetę. To pozwoliło mi uwolnić się od przytłaczających myśli o losie jej i dziecka. Jedna z moich nowych koleżanek również wrzuciła kilka bahtów do naczynia. Poszliśmy dalej, zapominając o temacie.

Ołtarz Buddy

W Azji nie spotyka się instytucji zajmujących się opieką społeczną, a jeśli już jakieś powstają, są to organizacje przeniesione na ten grunt z Europy i prowadzone w większości przez obcokrajowców. Kiedy byłem w Hongkongu, widziałem starca, który w dość jawny sposób próbował ukraść coś z dużego sklepu. Został natychmiast złapany przez ochronę, a po chwili pojawiła się policja, która zabrała go ze sobą. Jak wytłumaczono mi później, starzec był bezdomny i zrobił to specjalnie, by pójść do więzienia, co gwarantowało mu ciepłą strawę i łóżko. Rządy krajów Azji Południowo-Wschodniej nie prowadzą prospołecznej polityki. To kultura i wierzenia mieszkających tu ludzi w dużej mierze rozwiązują problem. Danie jałmużny biedakowi według buddyzmu pomaga w polepszeniu własnej karmy, zaś opieka nad starszymi jest bardzo silnie zakorzeniona w tradycji – dzieci oddają rodzicom część swojego dochodu. Tak wygląda system emerytalny w wydaniu tajskim.

Tymczasem, tracąc powoli nadzieję, że dowiem się wreszcie do jakiego klubu ciągną mnie moje towarzyszki, zacząłem z innej beczki:

– Jaidee, jak długo mieszkasz w Bangkoku? – Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się tak, że w rozproszonym tylko lekkim światłem latarni półmroku mogłem zobaczyć biel jej szerokich zębów.

– Ooo, już prawie pięć lat – powiedziała ze swoim zabawnym, przeciągłym akcentem.

– A wcześniej?

– Jestem z Isan. Mój papa i mama mieszkają w Surin. Loy i Noi są stąd, z Bangkoku – dodała.

Zatrzymaliśmy się przy gęstym zwoju drutów frakcji elektrycznej. Ta czarna plątanina mogłaby wywołać zawał u niejednego europejskiego elektryka, tu natomiast była czymś normalnym. Jaidee wskazała palcem na odrapany budynek z dużą szklaną witryną. Świecący mocno spłowiałą czerwienią neon, wiszący nad wejściem, z napisami w dwóch językach, ostrzegał: „Top Secret”.

– Jesteśmy na miejscu – powiedziała wyraźnie zadowolona z dokonanego wyboru. – Pracuje tu nasza koleżanka, zrobimy jej niespodziankę.

Wchodząc do środka, nie dało się nie zauważyć dużego graficznego symbolu tego lokalu. Czerwone usta z przyłożonym do nich wskazującym palcem. Byliśmy w mieście tysiąca burdeli, nic więc dziwnego, że natychmiast zacząłem się zastanawiać, czy nie jest to przypadkiem jeden z nich. Byłoby to jednak dość zastanawiające, zwłaszcza że przyprowadziły mnie tu dziewczyny. Po chwili przypomniałem sobie, że tajskie burdele działają pod przykrywką jako thai massage, podobnie jak polskie występują pod eufemistyczną nazwą „agencja towarzyska”. Kolejnym punktem wspólnym pomiędzy naszymi krajami jest fakt, że w dużym procencie współwłaścicielami tych przybytków rozkoszy są funkcjonariusze policji. Tak to już jest, kiedy prawo buduje się na fasadach hipokryzji. W zasadzie odróżnia nas jedynie to, że tu pornobiznes przypomina Disneyland, a w Polsce kojarzy się z mafią.

Na seksturystyce zarabia się w Tajlandi miliony, między innymi dzięki przyjezdnym – białym i tym z krajów muzułmańskich. Prawdziwy bum tego biznesu zaczął się w latach sześćdziesiątych, gdy kraj ten stał się bazą przerzutową dla amerykańskich żołnierzy walczących w Wietnamie. Obcokrajowcy stanowią jednak obecnie tylko drobny procent klientów. Najliczniejszą grupą korzystającą z tych przybytków są sami Tajowie. Tak było od zawsze. Pomijając północ kraju, gdzie praktykuje się poligamię, wszędzie można spotkać instytucję „małej żony”. Większość cór Koryntu pochodzi z biednych prowincji. Często sami rodzice skłaniają córki, by zajęły się prostytucją. Czasem nawet sprzedają je do burdeli. Te z nich, którym uda się przetrwać, wracają do swoich wsi i zapewniają byt rodzinie. Tak wygląda tutejsza rzeczywistość.

Wewnątrz nabrałem pewności, że jest to jedynie niewielki bar karaoke. Niestety, jak większość tutejszych klubów, dość zatłoczony i duszny. W drugiej sali, nieco głębiej, jakiś Taj z mikrofonem fałszował, aż więdły uszy, tajski przebój zespołu Job 2 Do.

– Do do do... Ta tam... – rozlegało się piskliwe wycie.

Moje towarzyszki zaczęły obłędnie piszczeć. Jednak to nie domorosły wokalista był przyczyną tego entuzjazmu, ale widok ich koleżanki stojącej za barem. Po chwili znaleźliśmy się w towarzystwie kolejnych znajomych Jaidee.

Przez następne pół godziny poznałem chyba z pół tuzina długowłosych, wysuszonych chłopaków obciętych na japońską modłę i tyle samo równie chudych, uśmiechniętych skośnookich dziewczyn. Tom, Kay, Lim... imiona myliły mi się dokumentnie, zwłaszcza że brzmiały podobnie w wypadku obu płci i sam już nie wiedziałem, czy Tom to imię dziewczyny siedzącej naprzeciwko, czy nalewającego mi whisky chłopaka.

Jaidee traktowała mnie trochę jak swoje trofeum, przytulając się co pewien czas ostentacyjnie. Wcale mi to zresztą nie przeszkadzało.

Impreza zaczęła się rozkręcać. Jednak nawet duża ilość wypitego alkoholu nie pozwoliła mi zapomnieć o długim, męczącym dniu. Wielogodzinna podróż wyssała ze mnie całą energię.

– Jesteś zmęczony? – spytała, krzycząc prosto do mojego ucha, Jaidee.

– Ogromnie. Od kilku dni jestem wciąż w drodze – odpowiedziałem, przekrzykując kolejnego utalentowanego piosenkarza.

– To gdzie się tak tułałeś?

– Byłem w Siem Reap, a w drodze powrotnej zatrzymałem się na Ko Chang.

– W Siem Reap? To daleko. Leciałeś samolotem?

– Nie, podróżowałem busem, autobusem, a czasem nawet na pace terenówki.

– Jak to terenówki? Myślałam, że farangowie wolą samoloty?

– Na samoloty mnie nie stać... Poza tym wolę poruszać się po ziemi.

– Ale w Kambodży jest niebezpiecznie. Byłam kiedyś z kuzynem w Poipet. Jest tam mnóstwo kasyn.

– Zgadza się. Podczas dalszej podróży można spotkać już tylko pola minowe pozostawione przez wojsko Pol Pota[14].

– To po co właściwie tam pojechałeś?

– Chciałem zobaczyć Angkor Wat[15]... – Rozmowę przerwała Noi. Żegnała się z nami, „łajając” i piszcząc coś po tajsku do swoich koleżanek. Odprowadziłem ją spragnionym wypoczynku wzrokiem.

Jaidee musiała wziąć sobie do serca moje zmęczenie, bo po kilku minutach rozmowy ze znajomymi oznajmiła, że możemy się przenieść do jej domu. Czy się zgodziłem? Oczywiście, nie zamierzałem się bronić przed tą propozycją. Na miejsce miał nas podrzucić jeden z kolegów Jaidee. Wgramoliłem się wraz z resztą ekipy na stojącego w wąskiej uliczce pick-upa. Własność niejakiego Noi, nie mylić z dziewczyną, która właśnie sobie poszła. To cała Tajlandia – wieczne „who is who”. Gdy ruszyliśmy przepełnionym o jakieś dziesięć nadwyżkowych osób autem, okazało się, że po drodze zahaczymy jeszcze o Khlong Toei, portową dzielnicę słynącą nie z przeładunkowego doku, lecz znajdujących się dookoła slumsów. Jaidee tłumaczyła mi, że jej znajomi chcą tam obejrzeć walki kogutów.

Gorące powietrze miło smagało twarz i właściwie, jak długo miałem w zasięgu ręki Loy i Jaidee, reszta była mi zupełnie obojętna. Ktoś podał mi płaską butelkę z ciemnobrązowym płynem. Wychyliłem kolejny łyk i sam nie wiem, kiedy wypełnione kolorami i betonem ulice zniknęły i ustąpiły miejsca zardzewiałym blachom, połatanym spróchniałymi deskami.

– Khlong Toei, jesteśmy na miejscu – pomyślałem, przesuwając wzrok ponad nadrzecznymi ruderami. W powietrzu unosił się mocny odór stęchlizny.

Stanęliśmy obok budowli otoczonej wysokim betonowym murem. Z wnętrza dobiegała głośna, ekstatyczna muzyka.

– Chodź, wejdziemy do środka! – krzyknęła Jaidee, zeskakując z terenówki.

– Tutaj? – zdziwiłem się.

– Tak, tutaj. Nie daj się prosić. Ojciec Noja wystawia dziś swojego koguta do walki. Obejrzymy go i zaraz podrzucą nas dalej.

– No cóż, taksówki i tak raczej tu nie złapię... Cholera! – przeleciało mi po zamroczonej alkoholem głowie. Mimo odurzenia zapaliła mi się na moment czerwona ostrzegawcza lampka.

Przy wejściu stało dwóch śniadych bramkarzy. Widok faranga z plecakiem wzbudził w nich co najmniej zaniepokojenie. Jaidee długo musiała się z nimi układać, nim zdecydowali się mnie przepuścić, oczywiście za dodatkową opłatą dwustu bahtów.

– Spokojnie, obejrzymy walkę i Noi zawiezie nas dalej – zapewniła mnie kolejny raz towarzyszka.

Typowe... Wylądowałem z całym swoim dobytkiem w nielegalnym domu hazardowym z dziewczyną, którą znam od trzech godzin, i jej kumplami, których nie znam w ogóle. Bramkarze najchętniej przerobiliby mnie na pokarm dla rybek. Ale oczywiście miałem być spokojny.

Za murem oddzielającym budynek od ulicy znajdował się betonowy krąg, wokół którego gromadzili się ludzie. Pośród krzyków, syków i dziwacznie dla ucha Europejczyka intonowanych tajskich sylab, przemieszanych z zawodzącymi dźwiękami tajskiej muzyki, na środku piaszczystej areny odgrywały swój taniec dwa lekko wyskubane koguty. Wewnątrz sceny, po przeciwnych stronach, stało dwóch Tajów, dopingując głośniej niż cała reszta. Prawdopodobnie byli to właściciele ptaków. Zwierzaki machały skrzydłami, wyciągały do przodu długie szyje i co rusz dziobały się boleśnie.

Hazard jest w Tajlandii zakazany, lecz tutaj nawet ja, wyglądający jak pochodzący z całkiem innej planety, zostałem natychmiast osaczony przez kilku małych bukmacherów. Wszyscy byli podobni, odziani jedynie w szorty i koszulki na ramiączkach. Od reszty zgromadzonych odróżniała ich masa wytatuowanych na ciele znaków – to magiczne tatuaże yantra. Niezniechęceni moją absolutną nieznajomością tajskiego, próbowali namówić mnie na postawienie zakładów. Dopiero interwencja Jaidee odprawiła bukmacherów. Nie miałem zamiaru niczego obstawiać, tak samo jak nie chciałem spędzić tu reszty wieczoru. Wystarczyła mi chwila, by nasycić się widokiem jednej z tutejszych rozrywek.

Spojrzałem na Jaidee. Jej włosy, rozrzucone w nieładzie od jazdy pick-upem, sprawiały, że wyglądała jeszcze piękniej. Mimo półmroku dostrzegłem błysk w jej oczach. Zbliżyłem się i dotknąłem ustami jej wydatnych warg. Były słodkie, delikatne i wilgotne...

Walka skończyła się zadziobaniem na śmierć jednego z ptasich gladiatorów. Z tej areny przegrany rzadko wychodzi żywy, gdyż do ptasich łap przymocowuje się małe noże, którymi zwierzęta dodatkowo się ranią. Zresztą, żywy czy martwy, przegrany i tak kończy w garnku jako rytualna zupa. Taki właśnie los czekał leżącego w kałuży krwi ptaka. Nie chciałem dłużej patrzeć na to barbarzyństwo.

Gdy wyszliśmy z powrotem przed budynek, po Noi i jego pick-upie nie było śladu. Reszta towarzystwa też gdzieś się zmyła.

– Kurwa mać! – wykrzyknąłem w tylko mi znanym języku.

Nie miałem ochoty drałować stąd pieszo do jakiejś bardziej cywilizowanej części miasta. Jaidee wisiała już na telefonie. Z potoku niezrozumiałych słów wywnioskowałem, że rozmawia z jedną z koleżanek lub jednym z kolegów, którzy właśnie nas porzucili. Rozmowa zakończyła się mocnym akcentem, przypominającym mi oglądaną w dzieciństwie rosyjską bajkę Wilk i zając. W bardziej dramatycznych momentach zając wydobywał z siebie piskliwe „Ojjj”. To samo zrobiła właśnie moja Tajeczka. W jej kraju okazywanie emocji równa się „utracie twarzy”, więc nawet totalną złość wyraża się tu z uśmiechem. No, chyba że zostanie przekroczona pewna granica. Wtedy w Tajów wstępuje prawdziwy demon. W każdym razie, może wskutek za dużej dawki alkoholu, moja towarzyszka nie hamowała się w tej chwili specjalnie.

– Przyjadą po nas, ale musimy zaczekać. Pojechali na Siam Square odwieźć Lung i mają wrócić za chwilę – oznajmiła.

Nie zamierzałem dolewać oliwy do ognia, ale oboje wiedzieliśmy, że powrót z Siam Square nie mógł zająć „chwili”! Staliśmy więc na ulicy przy odrapanym murze, w świetle mrugającej latarni. To, że w ogóle świeciła, wydawało się w tej sytuacji cudem. Mijały minuty. Nie chcieliśmy już wchodzić do środka. Ja marzyłem o prysznicu i wygodnym łóżku. O czym marzyła Jaidee... tego nie byłem pewien.

Musieliśmy wyglądać zjawiskowo, jak pokłóceni kochankowie, ofiary losu znajdujące się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Nagle, nie wiadomo skąd, przyplątało się do nas dwóch wyglancowanych typków. Spod ich różowych koszulek ostentacyjnie wyglądały złote pęki łańcuchów. Jeden z nich rzucił do nas łamanym angielskim:

– Hello, how are you?

– Ok – odpowiedziałem zdawkowo.

– Wanna see cockfight[16]? – ciągnął dalej Azjata.

– Już je widzieliśmy, czekamy teraz na znajomych.

– A ty, farang, where are you come from[17]?

– Z Polski.

– O, Polska, football, very good!

– O tak!! – odpowiedziałem przekornie, rozbawiony ich znajomością tematu. Nie trzeba być specjalnym znawcą, by wiedzieć, że nasza reprezentacja odnosi dość szmatławe sukcesy.

– Jeśli chcecie jechać do centrum, to możemy was podrzucić – oświadczył ten bardziej gadatliwy.

Spojrzałem na Jaidee. Chyba gorzej już być nie mogło? Ale jeśli o mnie chodzi, to skorzystałbym nawet z podwiezienia przez śmieciarkę, byle się stąd wydostać! Nie wiadomo, czy ci „znajomi Jaidee” w ogóle zamierzali po nas wrócić. Pozostawiłem jej decyzję, czy skorzystać z pomocy zaproponowanej przez dwóch typów. Znów wszyscy zaczęli rozmawiać po tajsku, aż wreszcie usłyszałem:

– Ok, jedźmy z nimi – w słowach mojej przyjaciółki nie było zbyt wiele przekonania.

Srebrna toyota stała zaparkowana po drugiej stronie ulicy. To chyba najpopularniejsza marka w Bangkoku. Zaproponowali mi włożenie plecaka do bagażnika, ale zdecydowanie odmówiłem. Wolałem go mieć go przy sobie. Ruszyliśmy. Za oknem auta znikały powoli ostatnie rudery Khlong Toei. Minęliśmy pierwszy neon z napisem „7-Eleven”[18]. Wracaliśmy do zamożniejszej części miasta.

– Słuchaj, farang, nie chciałbyś nam pomóc? Przy okazji można trochę zarobić – spytał starszy Taj, gdy wjechaliśmy do centrum.

Uwielbiam takie pytania, zwłaszcza zadawane przez tak szemrane typy. Nie mogłem się jednak opanować, by nie dopytać, o jaki rodzaj pomocy chodzi. Z jednej strony powodowała mną ciekawość, z drugiej – moje finanse jak zwykle miały się nie najlepiej. Mimo że Azja Południowo-Wschodnia była dużo tańszym rejonem niż Europa, podróże zżerały wszystko, co zaoszczędziłem.

Już wcześniej wymyśliłem, jak połączyć przyjemne z pożytecznym i móc sobie na takie wyjazdy pozwolić. Znałem się głównie na sztuce. Miałem też trochę kontaktów z ludźmi sprzedającymi w Polsce rękodzieło artystyczne. Kontakty te zdobyłem dzięki ceramice, którą zajmowałem się kilka dobrych lat. Produkcja rękodzieła w Polsce przestała mieć jednak sens pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Wyjątkowo drogie koszty i ogromna konkurencja w postaci tanich, przywożonych z Azji produktów zabijały ten przemysł... Wtedy właśnie wymyśliłem, by na jakiś czas zaprzestać tworzenia na rzecz szukania sztuki wyrabianej przez innych. Pierwsze próby miałem już za sobą. Wysyłałem najróżniejsze znalezione w Tajlandii ciekawostki do moich znajomych sprzedających rękodzieło. Jeśli miałem szczęście, to po kilku tygodniach udawało mi się dostać zapłatę. Właśnie czekałem na kolejny przelew za wysłane do Polski maski. Były bardzo oryginalne, różniły się od tych, które przywożono do nas z Afryki. Miałem nadzieję, że będą się podobać i zarobię na nich wystarczająco, by tu przeżyć...

– Chodzi o drobną przysługę – kontynuował Taj. – My z kolegą jesteśmy pokerzystami. Nie ukrywam, że potrafimy nieźle oszukiwać. Mówiąc krótko – często wygrywamy.

– No to super, a na co ja wam jestem potrzebny? – nadal nie rozumiałem.

– Widzisz, tu hazard jest nielegalny.

– Tak mi mówiono, ale właśnie wyjechaliśmy z walk kogutów, na których większość obstawiała zakłady.

– No właśnie! Sam więc rozumiesz. W Bangkoku sporo jest też spotkań, na których gra się w pokera. Można na tym nieźle zarobić. Problem w tym, że większość bogatych klientów jest bardzo ostrożnych. Nie chcą grać z Tajami, obawiając się policji.

– Ale wy przecież też jesteście Tajami – zdziwiłem się.

– Jesteśmy. Tyle że my znamy parę osób. Ustawiamy często gry. W klubie niedaleko kolega jest krupierem. Dziś mamy tam zaplanowane pewne spotkanie z bogatym Chińczykiem. On lubi pograć i ma dużo pieniędzy. Jest mu obojętne, czy straci kilka, czy kilkaset tysięcy bahtów. Ale nie będzie grał z Tajem, bo obawia się policji. Byliśmy umówieni z jedną osobą, która miała nas zastąpić, ale...

– Dobrze rozumiem?! – przerwałem ten potok słów. – Czy wy chcecie, żebym ja z nim zagrał?

– Chcemy ci zaproponować pewien układ.

– Ale ja nie umiem grać w pokera! To znaczy... kiedyś grałem, może raz czy dwa, ale nigdy na poważnie.

– To nie jest problem, wytłumaczymy ci zasady. Poza tym wszystko jest ustawione. – Mój rozmówca wskazał na kierującego autem Taja. – Lym będzie ci wydawał karty. Pokażemy ci, jakie masz zbierać, jakie odkładać. To jest dziecinne proste! W kilka godzin możesz zarobić kilkanaście tysięcy. Podzielimy się z tobą pół na pół. To jak? – dopytywał Taj.

Widziałem, jak oczy Jaidee robią się okrągłe z niedowierzania. Sam też nie byłem pewien, co o tym myśleć. Dojeżdżaliśmy już w okolice Sukhumvit Road. Gdzieś tu wypadałoby wysiąść, by złapać Skytrain i jechać do mojej Tajki lub w ostateczności poszukać hotelu. Jaidee milczała...

Moje myśli wróciły do wydarzeń sprzed pięciu lat, gdy jeszcze nie planowałem podróży do Azji. Trafiłem wtedy do wróżki. Nie pytajcie dlaczego – wszyscy mamy swoje słabości. Kobieta była dość stara i zajmowała się chiromancją, czyli – mówiąc potocznie – wróżeniem z ręki. Oczekiwałem, że dowiem się od niej czegoś o mojej niedalekiej przyszłości. Ona zaś opowiadała dziwne rzeczy o dalekich krajach, nieudanych interesach, kłopotach... ogólnikowy bełkot, który ostatecznie, po przemyśleniu, postanowiłem włożyć między bajki. Zapamiętałem z tej rozmowy tylko dwa szczegóły. Pierwszy brzmiał: „Nie masz szczęścia w grach”. I to był fakt. Z pokerem czy nawet totolotkiem miałem tyle wspólnego, co tutejsi mieszkańcy z biegunem północnym. Wróżka powiedziała też coś, co długo leżało zakurzone w najgłębszych obszarach mojej pamięci. Niestety, za późno przypomniałem sobie jej słowa: „Będziesz miał bardzo duże kłopoty przez kobietę. Te kłopoty mogą kosztować cię życie, ale uda ci się je pokonać, musisz tylko bardzo dużo pisać”. Do takich informacji można wszystko dopasować... Wiele osób nie wierzy w przepowiednie. Podczas kreowania swojej własnej rzeczywistości często ulegamy sugestii i nawet takie ogólniki potrafią zaprogramować nasze życie. Ale warto spojrzeć też na drugą stronę medalu – czas jest jak rzeka. Kto wie, czy nie ma wśród nas osób, które potrafią w jakiś specjalny sposób dostrzec to, co znajduje się w jej górnym biegu.

– Gdzie będzie to spotkanie? – spytałem Taja.

– Całkiem niedaleko, na Sukhumvit Road 23.

– A twoi przyjaciele? – zwróciłem się do Jaidee. – Jadą już po nas? – Tajka spojrzała na telefon.

– Ciągle są na Siam Square.

– Jeśli mam wam pomóc, to pod warunkiem, że ona pojedzie ze mną. – Spojrzałem na Jaidee. – Zgadzasz się?

– Ok. Ale nie chcę żadnych problemów – oznajmiła i zaczęła dopytywać mężczyzn o szczegóły.

Podjechaliśmy pod spory apartamentowiec. Poprosiłem Jaidee, by zadzwoniła do swoich znajomych i podała im ten adres na wszelki wypadek. Winda zawiozła nas na dziewiąte piętro. Mieszkanie składało się z dwóch przestronnych pokoi. Jak na tajskie warunki był to spory luksus. Lym i Kai, którzy nas tu przywieźli, zaczęli mi wszystko tłumaczyć. Na koniec wykonali telefon i po niecałym kwadransie w drzwiach stanął stary Chińczyk, obwieszony po uszy złotem, wraz z młodą, atrakcyjną Azjatką i sporym gorylem, również chińskiego pochodzenia.

Ja miałem grać rolę ekscentrycznego Europejczyka, który chce się zabawić, a Jaidee – mojej dziewczyny. Pieniądze na obstawianie zapewniali kanciarze. Moją jedyną rolą miało być wyluzowanie się, dobieranie kart i przebijanie stawek.

Na początku wszystko szło według ustalonego planu. Wszyscy, łącznie z Jaidee, graliśmy dobrze swoje role, popijając whisky. Z kart, które dostawałem, układały się kolejno karety, fule, kolory. Zgodnie z planem – wygrywałem. Choć oczywiście nie zawsze. Co którąś kolejkę udawało się wygrać Chińczykowi, ale to też należało do planu. Kai, który grał jako trzeci, udawał spore rozczarowanie przy każdej przegranej. W puli było już grubo ponad pięćdziesiąt tysięcy bahtów, czyli jakieś pięć tysięcy złotych. Właśnie miało się rozpocząć kolejne rozdanie, gdy lekko poirytowany przegraną Chińczyk wyciągnął drugie tyle pieniędzy i z impetem rzucił je na stół. Nastąpiła konsternacja. Kai zaczął tłumaczyć, że muszę wyłożyć na stół taką samą kwotę, by dalej grać. Co za paranoja! Skąd miałem wziąć takie pieniądze, skoro wszystko, co od nich dostałem, właśnie leżało na stole. Zapadła niezręczna cisza. W końcu Kai przeprosił Chińczyka i jego dziewczynę, po czym wstał od stołu i wyszedł wraz ze mną i Jaidee do drugiego pokoju.

– Jeśli nie przebijesz go teraz, stracimy wszystko! – zaczął.

– Przecież wyłożyłem już wszystko, co mi dałeś. Skąd mam wziąć więcej pieniędzy?

– Nastąpiło to, czego