"12 x śmierć" piekło w raju - Michał Pauli - ebook

"12 x śmierć" piekło w raju ebook

Michał Pauli

4,2
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W tej historii jest wszystko:
Prawda, Intrygi, Miłość, Śmierć
„To jest historia, w którą trudno uwierzyć, chociaż jest prawdziwa. O azjatyckich więzieniach, intrygach, zamachach stanu, przemytnikach i płatnych zabójcach.

To jest historia jak z filmu, która przydarzyła się Michałowi Pauli naprawdę.

Nikt z nas nie chciałby znaleźć się na jego miejscu. Nikt nie chciałby usłyszeć wyroku śmierci w sądzie w Azji. Nikt nie chciałby poczuć na nogach kajdan. I właśnie dlatego tę książkę warto przeczytać.
Bo ona zaczyna się tam, gdzie kończą się inne historie.”
Tomek Michniewicz - dziennikarz, podróżnik, fotograf, radiowiec, pisarz
Opisując swoje sześć lat za murami, Autor ukazuje drugą stronę Krainy Uśmiechu - jak często nazywana jest przez turystów Tajlandia. Przetrwał - dzięki woli życia, miłości, wytrwałości, determinacji, oddaniu
i wsparciu Rodziny. Jego prośbę o ułaskawienie, poparli trzej polscy prezydenci: Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński. Prośba została przyjęta - ułaskawiony przez Króla Tajlandii - w grudniu 2009 roku Michał Pauli wrócił do Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 300

Oceny
4,2 (6 ocen)
2
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MichałPauli

12 ‌x śmierć

piekło ‌w raju

Kielce 2012

Każdy system ma ‌swojego robala.

Toczy on krew ‌swoich dawców,

znieczulając ich ‌mózgi ‌jadem ‌hipokryzji.

Wszystkim, których pozytywne myśli ‌pozwoliły mi ‌przetrwać,

których ‌aktywne ‌działania zakończyły ‌mój ‌koszmar,

i tym, ‌którzy mając mniej ‌szczęścia,

pozostali w świecie za ‌murami.

Wszystkie wydarzenia i postacie opisane ‌w tej książce ‌są prawdziwe.

Imiona ‌niektórych bohaterów zostały zmienione ‌ze względu na ich ‌bezpieczeństwo.

I Z powrotem

– Hey, ‌you! – Ktoś ‌szarpał moje ‌ramię. W nozdrza wdarł ‌się kwaśny odór. Pierwsze ‌promienie słońca ‌wpadające przez kraty oświetlały ‌masę ‌brunatnych ciał stłoczonych ‌w małym pomieszczeniu. ‌Kilka karaluchów w panice ‌wykonało szaleńczy slalom, by ‌zniknąć w ściennej szczelinie, ‌chroniąc się przed ‌dniem. Podniosłem żelazną ‌obręcz ‌zakutą na mojej ‌nodze. Już od ‌paru godzin przypominała ‌o sobie ‌piekącym bólem. Krótkie ‌spojrzenie na przepocony ‌brunatny drelich – ‌leżał obok złożony w kostkę, ‌służąc jako poduszka. ‌Jego ‌czarny nadruk ‌mówił wyraźnie: 1629/9... ‌To mój kolejny numer ‌w więziennej ewidencji. Przeniosłem wzrok ‌na drzwi, które ‌zaraz się otworzą, po ‌czym ruszę na ‌niewielki plac wraz ‌z morzem tysiąca takich jak ‌ja, wśród ‌metalicznego ‌brzęku łańcuchów, smrodu ‌ludzkich ciał i gęstego jak ‌zupa powietrza. ‌Mury na zewnątrz ‌przywitają nas ‌swoją spaloną od słońca ‌szarością, a ich stalowe zęby ‌zabłyszczą ‌mówiąc: „No man’s land!!!...”.

Usłyszałem ‌kiedyś: „Z tych miejsc ‌można się wydostać, ale ‌one nigdy nie ‌wydostaną ‌się z ciebie”. Dzisiaj ‌rozumiem znaczenie ‌tych słów, gdy zamykam ‌oczy, ‌próbując zasnąć, lub kiedy ‌budzę się ‌nocą, nie będąc pewnym, gdzie właściwie jestem...

Około 2002 roku moje życie przybrało bardzo nieokreślone kształty. Kolejne życiowe fiasko i pogoń za forsą odzywały się głuchym echem w szarej codzienności. W takich momentach zazwyczaj do głosu dochodzą skrywane wcześniej marzenia – ja rozpocząłem ucieczki do Azji Południowo-Wschodniej. Zawsze mnie tam ciągnęło – do tego świata całkiem odmiennej percepcji, który w magiczny sposób kusił wszystkim, czego nie sposób znaleźć w Europie. Po kilku pierwszych wyprawach pomyślałem, by połączyć je z moją pracą. Sprowadzanie stamtąd różnego rodzaju rękodzieła wydawało się lepszym pomysłem na życie, niż trzymanie się kurczowo niedochodowej pracowni ceramicznej, którą prowadziłem już od wielu lat. Tak minął rok, a ja siedziałem spłukany w swoim łódzkim mieszkaniu, po kolejnym powrocie z Azji. Za oknem panowała jesienna aura, a po domu walały się spore ilości tekowych żab. Drewniane płazy miały być żyłą złota. Niestety interes nie szedł najlepiej.

Tamtego dnia odebrałem telefon. W słuchawce odezwała się Pim (to skrót od imienia Pimachajha), znajoma Tajka. Prowadziła guest house i kafejkę internetową w Bangkoku przy Samsen Rd. Spędziłem tam kiedyś miesiąc, wynajmując u niej pokój. Pim, jak na Tajkę, mówiła nawet nieźle po angielsku i zawsze była skora do pomocy w różnych problemach, z którymi może się spotkać obcy w ponad 12-milionowym Krung Thep – „Mieście Aniołów” (to właśnie oznacza jedna z tajskich nazw określających Bangkok).

Podczas którejś z wielu luźnych rozmów uzgodniliśmy, że Pim pomoże mi w kontaktach z ludźmi trudniącymi się sprzedażą interesujących mnie rzeczy. I tak powoli zacząłem jej ufać. Nie było już dla mnie problemem, gdy wpadała na dach, gdzie czasami siadywałem z inną mieszkanką tego domu, Amerykanką o imieniu Kate, i w tajemnicy popalaliśmy tajską gandzię. Miły czas. I właśnie jej telefon wyrwał mnie tamtego dnia z łódzkiego marazmu, przynosząc ze sobą wspomnienia przepełnione ciepłem i egzotyką. Cholernie pragnąłem być tam z powrotem i przeżywać wszystko na nowo.

Pim miała dla mnie propozycję. Chciała, bym jej coś wysłał. Przyznam, że gdy wyjaśniła, o co chodzi, wpadłem w lekką konsternację... Zaproponowała interes z ecstasy[1]. Fakt, nie brakowało u nas tego środka. Można go było znaleźć w prawie każdym klubie, ale... No właśnie, gdyby nie to „ale”...

W końcu, jak by na to nie spojrzeć, był to narkotyk. Rzecz przeklęta i ścigana prawem w większości krajów. Choć, moim zdaniem, mniej szkodliwa od legalnych papierosów czy alkoholu. Jeśli chodzi o samą Tajlandię, niebezpieczeństwo kojarzyło mi się głównie z heroiną. Wiedziałem dobrze, co grozi za jej przemyt. Ale ecstasy?

– Pim – odparłem – nie mówię nie, ale... daj mi trochę czasu. Muszę sobie to wszystko przemyśleć, OK?

Po kilku dniach wiedziałem już co, jak, z kim i za ile. Pozostawało jeszcze tylko zastanowić się, jak załatwić tę sprawę, by wszyscy byli zadowoleni, a ja trochę bogatszy. Gdy i to miałem za sobą, nie pozostało nic innego, jak skontaktować się z nią ponownie...

[1] Ecstasy – półsyntetyczna substancja psychoaktywna o działaniu empatogennym, euforycznym i psychodelicznym, pochodna metamfetaminy. David Nutt z Bristol University, członek rządowej Komisji Doradczej ds. Nadużywania Narkotyków (ACMD), w klasyfikacji używek pod względem zagrożenia uzależnieniem MDMA wymienia na osiemnastym miejscu, alkohol na piątym, a na pierwszym heroinę.

II Syjamska pułapka

Po raz kolejny przyleciałem do Bangkoku pod koniec stycznia 2004 roku. Chciałem jak najszybciej załatwić interesy z Pim, żeby móc wyrwać się z brudnego molocha na jakieś wyspy. Zależało mi głównie na tym, by oddała resztę pieniędzy, jakie wisiała mi za przesyłki z Polski. Oczywiście przesyłki z ecstasy. Przez ostatnie kilka miesięcy kontaktowaliśmy się dość często w sprawie pigułek. Ona przysyłała mi pieniądze, a ja bez większych problemów wysyłałem jej raz po raz małe listy z kilkunastoma tabletkami.

List, było to nieduże opakowanie z płytą kompaktową. W niewielkiej przestrzeni między plastikiem mieściło się 16 tabletek. Były na tyle niewidoczne, że nawet przy pomocy skanera ciężko było coś zauważyć. Nie podawałem również żadnych swoich danych, pozostając na wszelki wypadek anonimowym. Takich listów wysłałem około dziesięciu, w tygodniowych odstępach. Cena, jaką ustaliliśmy, to 80 zł za sztukę, przy czym tu, w Polsce, mój koszt wynosił 5 zł. Przelicznik był więc niezły. Teraz, po przylocie, pozostawało mi odebrać od niej resztę kasy, a następnie zająć się swoimi sprawami.

Tamtego dnia nie chciało mi się już jechać do Banglumpu – dzielnicy, w której stał guest house prowadzony przez Pim. Zatrzymałem się więc w innej części miasta, skąd łatwiej było dojechać do dworca. Po szarej polskiej jesieni i mroźnej zimie to było to, co miało mnie rozgrzać i pobudzić do życia. Pomyślałem, że warto by wygrzać kości na Ko Chang – mojej ulubionej wyspie, albo pojechać na Ko Pha Ngan, gdzie zbliżało się Full Moon Party.

Zadzwoniłem do Pim.

– Tak, czekam aż wpadniesz – powiedziała zadowolona, słysząc mój głos. – Czemu nie chcesz się zatrzymać w moim lokalu? – dodała. W jej głosie wyczułem jakby nutę rozczarowania.

– Dzięki, Pim, ale mam trochę planów poza Bangkokiem.

– Ale ja chcę cię poznać z moim znajomym, dla którego były te pigułki. To właściciel klubu Ministry of Sound przy Sukumvit Rd. Prosił, żebym cię przyprowadziła.

– Pim, wolałbym zostawić tę sprawę między nami – wyjaśniłem.

– Nie martw się, to mój dobry znajomy. Możemy mu ufać. Poza tym on ma resztę pieniędzy dla ciebie – zapewniała Pim.

– To jak chcesz się umówić?

– Spotkajmy się w jego klubie jutro wieczorem – postanowiła.

Wiedziałem, o które miejsce chodzi. Ta tajska kopia londyńskiej dyskoteki rzuciła mi się już kilka razy w oczy.

– Dobrze, umówmy się na jutro. – Tymi słowami ją pożegnałem.

Włączyłem hotelowy telewizor. Fala piskliwych tonów wypełniła pomieszczenie. Leciał kolejny tajski wodewil. Nie widziałem nigdy nic bardziej krzykliwego niż azjatyckie programy telewizyjne. Zbyt zmęczony, by gdzieś wychodzić, wyciągnąłem butelkę Singha Beer i usiadłem przy otwartym oknie. Ciepła bryza przyniosła zapach spalin, a dźwięki ulicy zmieszały się z jazgotliwym programem telewizyjnym.

– Dobrze być tu z powrotem – pomyślałem.

Następnego dnia zjawiłem się we wspomnianym klubie. Pim już czekała na mnie przy wejściu. Poszliśmy razem na piętro, a później dalej, do oddzielonej, jakby prywatnej, części. Siedziało tam kilka osób, wśród których było dwóch białych. Pim przedstawiła mi jednego z nich jako znajomego, o którym mówiła przez telefon. Był to Jeff. Rozmawialiśmy trochę. Twierdził, że jest Australijczykiem, co nawet dało się zauważyć w jego akcencie. Gdy spytałem o skopiowaną nazwę klubu, przyznał, że to rodzaj filii, a on jest bardziej menedżerem niż właścicielem tego lokalu.

Później zabrał nas do małego chilloutu, gdzie zostaliśmy sami. Tam Jeff przeszedł do konkretów. Zaproponował mi interes z większą ilością ecstasy.

– Może masz kogoś, kto mógłby tu przywieźć jeszcze trochę pigułek? – zapytał. – Sam widzisz, jakie mamy potrzeby.

– Nie sądzę, Jeff, by mi się to udało – odpowiedziałem. – A ty na pewno bez problemu znajdziesz kogoś na moje miejsce.

– Masz rację – odparł. – Ale większość tutejszych piguł produkowana jest w Malezji. A to oznacza niestety podłą jakość. Nie będę ukrywał, że mam kilka innych źródeł w Australii i Anglii. Ale to od ciebie też było OK. Gdybyś w to wszedł, mógłbym zapłacić nawet trochę więcej. Większe pieniądze za dobrą jakość. Przemyśl to, propozycja jest uczciwa.

Miałem kumpla, który załatwiał mi te piguły w Polsce, a że niemal zawsze był w potrzebie finansowej, więc w sumie w każdej chwili mogłem się do niego zgłosić i umówić jakąś większą przesyłkę. Powiedziałem o tym Jeffowi, gdy ten wręczał mi rulon tajskich banknotów jako rozliczenie za poprzednie dostawy.

Na tym zakończyliśmy rozmowę. Potem umówiłem się jeszcze z Pim i obiecałem odezwać się wkrótce, gdy będę już coś wiedział w sprawie propozycji Jeffa.

Przez następne kilka dni próbowałem skontaktować się z Nico – kolegą od prochów, by zaproponować mu nowy interes. Nie było to jednak łatwe – Nico był wszędzie, tylko nie pod telefonem. Nie pozostawało nic innego, jak odłożyć sprawę na później. Tymczasem postanowiłem zadzwonić do mojej tajskiej znajomej Pukhi. Umówiliśmy się na wspólną wyprawę na Kho Pha Ngan.

Pukhi mieszkała w Chinatown niedaleko stacji kolejowej Hua Lamphong. Stamtąd pojechaliśmy razem do Chumphon i dalej już statkiem na wyspę.

Imprezy na plaży przy świetle księżyca pod nazwą Full Moon Party odbywały się już prawie na każdej z okolicznych wysp i były to typowo komercyjne wabiki na turystów. Kho Pha Ngan pozostało jednak dla mnie miejscem, gdzie wszystko się zaczęło, i fajnie było wybrać się znowu właśnie tam.

Wylądowaliśmy w Thong Sala i stamtąd, na pace jednej z taksówek, pojechaliśmy na południe, do Haad Rin – małej miejscowości wciśniętej w wąski cypel wyspy. Roiło się tam od resortów turystycznych. Zajęło nam trochę, by znaleźć jakiś w miarę tani bungalow, miasteczko przeżywało bowiem prawdziwy nalot ludzi z całego świata. Czasy, gdy przyjeżdżali tu sami backpackerzy[2], dawno minęły, zaś ceny domków dorównywały nawet tym z hoteli w Bangkoku. A to jednak było zdecydowanie za dużo jak na taką rozrywkę. Wreszcie znaleźliśmy coś na uboczu, dość daleko od Haad Rin Nok, czyli północnej plaży z widokiem na wschód słońca. To właśnie tam, pośród sporej liczby różnych klubów, odbywało się comiesięczne Full Moon Party. Czułem się trochę rozczarowany i zaczynałem żałować, że nie pojechaliśmy gdzieś indziej, choćby na zdecydowanie spokojniejszą i czystszą Ko Chang. Dopiero wynajęcie skutera i wędrówki na nim po całej wyspie poprawiły mi humor.

Pukhi było to obojętne. Całkowicie koncentrowała się na ochronie przed słońcem. Jak większość Tajek miała „jazdę” na punkcie jasnego koloru skóry. Słońce należało do wrogów numer jeden. Nawet kąpiele w morzu nie mogły się odbyć bez okrywającej całe ciało koszulki.

Po kilku dniach zaczęły się dziwne telefony od Pim. Najpierw zadzwoniła, żeby zapytać, co słychać. Później – kiedy wracam. W końcu, dzwoniąc po raz enty, wyraziła chęć porozmawiania z Pukhi. Wyglądało to dość dziwnie, bo dziewczyny się nie znały. Wyjaśniła, że po tajsku będzie jej się łatwiej porozumieć i dowiedzieć, jak jest w okolicy.

– Zastanawiam się nad kilkudniowym wyjazdem i mogłabym was odwiedzić – tłumaczyła.

Jeżeli nawet coś mnie w tej sytuacji zaniepokoiło, to nie na tyle, żeby wzbudzić jakieś silniejsze podejrzenia. W końcu przez cały czas poznawania Azji ciągle napotykałem na sytuacje i zachowania, których nie mogłem do końca zrozumieć. Coraz mniej się nad tym zastanawiałem.

Po tym telefonie Pukhi zaczęła zadawać coraz więcej pytań.

– Czego ona chce? Dlaczego tak często wydzwania? – dopytywała się tego popołudnia.

– Nie denerwuj się, Pukhi. Ona pomaga mi tylko w interesach z żabami. Może rzeczywiście chce tu wpaść na kilka dni.

Przy kolejnym telefonie wkurzona Pukhi musiała wyrazić dość jednoznacznie swoje niezadowolenie, gdyż do końca naszego pobytu na Ko Pha Ngan Pim nie zadzwoniła już więcej...

Następne dni należały do Full Moon Party. Poszliśmy na Haad Rin Nok. Mała plaża wraz z całym miasteczkiem zamieniła się w jedną wielką imprezę, która trwała non stop przez kolejne kilka dni. My spędziliśmy tę noc głównie obok lokalu Vinyl Club, gdzie muza wydawała się najlepsza. Sporo nowo poznanych osób zagęściło atmosferę kolejnych dni. Anna, pewna Angielka, która latem mieszkała w Londynie na zacumowanej na Tamizie barce, a zimy spędzała tu, w Tajlandii, poznała nas z miejscowymi, którzy mieli dobre jointy. Poza tym dysponowali długą drewnianą łódką, więc mogliśmy wypływać dalej w morze. Tak spędziliśmy ponad tydzień, aż zaczęły się kończyć pieniądze i trzeba było wracać do Bangkoku.

Zaraz po powrocie odezwałem się do Pim. Temat ecstasy był ciągle aktualny, więc ponowiłem próby znalezienia Nico. Tym razem miałem więcej szczęścia. Na moją ofertę zareagował tak, jak się spodziewałem – z zadowoleniem.

– Stary – powiedział – przyślij kasę, a już ja załatwię, co chcesz i ile chcesz.

Wysłałem mu za pośrednictwem Western Union sumę odpowiadającą mniej więcej tysiącowi złotych. Kwota ta miała wystarczyć na sto tabletek. W końcu on też musiał coś z tego mieć. Pozostało czekać, kiedy ponownie się odezwie. W międzyczasie miałem do załatwienia kilka innych spraw. Pewien znajomy chciał, żebym kupił mu większą partię piercingu. Robiłem to już wcześniej. Tajowie byli w tym nieźli i można było u nich znaleźć dużo tanich i ciekawych wzorów. Musiałem więc zajrzeć do paru sklepów w Banglangpu, by wyszukać coś fajnego.

Tym razem zatrzymałem się w okolicach Sukhumvit Rd., niedaleko przystanku SkyTrain, który zdecydowanie ułatwiał poruszanie się po wiecznie zapchanym korkami mieście. Ta najdłuższa z ulic Bangkoku tętniła życiem praktycznie 24 godziny na dobę. W dzień królowały tu sklepy, zaś wieczorem przy blasku neonów wyrastały masy niewielkich ulicznych knajpek z alkoholem i tutejszymi specjałami kulinarnymi. Na małych wózkach przypominających kuchnie polowe smażyły się skorpiony, larwy, szarańcza... Nieopodal swoje życie zaczynały nocne kluby, a wraz z nimi czekające na klienta dziewczyny.

Szwendanie się po zachodzie słońca było o wiele przyjemniejsze niż dzienne podróże w ponad 40-stopniowym upale, kiedy smog i temperatura czyniły betonową dżunglę wyjątkowo nieznośną. Zwłaszcza dla przybysza z zimnej północy. Czasem siedziałem przy jednym z wystawionych na zewnątrz stolików. Innym razem zaglądałem do powszechnych tu klubów karaoke. Tajowie uwielbiali takie miejsca – bawili się w rytm swojej kociej muzyki i miejscowej whisky.

Po tygodniu Pim ponowiła zniecierpliwione telefony. Nico nie spieszył się specjalnie, zwłaszcza że dostał już pieniądze. Sytuacja zaczęła mnie trochę irytować. Nadszedł już czas, by znów wydostać się z Miasta Aniołów. Miałem dość olbrzymiego, wypełnionego gorącymi spalinami molocha. Marzyłem o Ko Chang, skąd miałem ruszyć dalej, ku dużo tańszej Kambodży.

Wreszcie odezwał się Nico. Oczywiście z długą opowieścią, jak to wszystko na ziemi i w niebie sprzysięgło się przeciwko niemu, przeszkadzając w skontaktowaniu się ze mną. Ale, co najważniejsze, miał dobre wieści o paczce! Była już w drodze, wysłana firmą kurierską na moje nazwisko.

Totalna nieostrożność! Ale... stałem przed faktem dokonanym. Lepiej było mieć to już za sobą, choćby za cenę ryzyka. W końcu inaczej nie miałbym pewności, czy Nico w ogóle coś wysłał. Musiałem odzyskać wpłaconą mu wcześniej sumę, tym bardziej teraz, gdy poczułem brak gotówki. Życie w Tajlandii było o wiele tańsze niż w Polsce, nie zmieniało to jednak faktu, że trzeba było za nie płacić.

Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do podanej przez Nico firmy kurierskiej, gdzie poinformowano mnie, że przesyłka już czeka. Niestety jej siedziba była dosyć daleko, więc nie zdążyłem już odebrać paczki. Następnego dnia wypadała sobota – biuro było nieczynne. Pozostało przesunąć całą transakcję na poniedziałek. Tak też umówiłem się z Pim, która z zadowolenia popiskiwała coś po tajsku do słuchawki.

W poniedziałek rano odebrałem bez problemu nadaną przez Nico przesyłkę i umówiłem się z Pim na Chatu-Chak, gdzie miała mi przy okazji pokazać kilka rzeczy, które mógłbym spróbować wysyłać do Polski.

W paczce od Nico było oczywiście tylko pięćdziesiąt kilka pastylek zamiast umawianych stu, ale tego właściwie mogłem się spodziewać. Widocznie zdążył już wydać przesłaną mu sumę na inne cele. Jedynym plusem była ich jakość. Nie były to żadne mieszane z amfetaminą podróby, ale czyste MDMA prosto z Holandii. Część w kolorze zielonym ze znaczkiem „Love”, inne – różowe z emblematem dwóch wisienek.

Pim czekała w umówionym miejscu. Posiedzieliśmy chwilę przy stole jednej z ustawionych pomiędzy straganami knajp. Oddałem jej przesyłkę w zamian za ustaloną sumę. Chwilę później znaleźliśmy się przy wyjściu na aleję Phahonyothin.

– Jedź ze mną taksówką – zaproponowała.

– Dzięki Pim. Wolę jednak SkyTrain. Tak najszybciej dotrę do miejsca, gdzie się zatrzymałem. – Pożegnałem się, by ruszyć w kierunku pobliskiej stacji.

[2] Backpacker – turysta „z plecakiem”, wyjeżdżający zazwyczaj za granicę, często do krajów egzotycznych, głównie w celach poznawczych, mniej wypoczynkowych.

III SkyTrain

SkyTrain, Mo Chit, stacja przy Chatu-Chak. Postawioną na wysokich filarach konstrukcję zalewał słoneczny skwar. Wchodziłem po stromych schodach, patrząc w dół na masę poruszających się wolno samochodów. Między nimi przeciskały się wszędobylskie motocykle, wiozące na sobie trzech, a czasem nawet czterech pasażerów. Byłem już prawie na szczycie, gdzie znajdowały się perony kolejki, gdy zatrzymał mnie jakiś Taj. Długowłosy koleżka wyglądał bardzo przeciętnie, jak kierowca tuk tuka lub moto taxi. Totalnie zaskoczyło mnie jego pytanie. Z jego łamanej angielszczyzny wywnioskowałem, że chodzi o mój paszport. Zignorowałem go oczywiście, biorąc za naciągacza lub innego świra. Wspinałem się dalej nie zwracając uwagi na jego krzyki, lecz w myśli wdarł się podświadomy niepokój. Dotarłem już na platformę, gdy ten ponownie się przyczepił, tym razem łapiąc mnie za rękę. Nagle, nie wiadomo skąd, otoczyło mnie kilku innych Tajów. Rzucili się na mnie. Po chwili leżałem na ziemi, a moje dłonie były zakute w kajdanki.

Krzyczałem, próbując dowiedzieć się, o co do cholery im chodzi. W odpowiedzi usłyszałem coś po tajsku. Banda podniosła mnie z ziemi i otaczając szczelnie, sprowadziła z powrotem po schodach. Tam stała mała japońska furgonetka, niewyróżniająca się niczym szczególnym spośród zapchanej autami alei. Wpakowali mnie prosto na jej tył. Zamknęły się drzwi i auto wolno ruszyło, przeciskając się przez zakorkowaną ulicę. Byłem zbyt zszokowany, by zastanawiać się nad przyczyną tego porwania.

Otaczający mnie ludzie nie mieli na sobie nic, co mogłoby dowodzić, że są z policji. Żaden nie mówił po angielsku. Mój tajski natomiast ograniczał się do kilku słów, z których ani jedno nie mogło się przydać w tych okolicznościach. Dookoła słyszałem dziwne sylaby i dzikie nawoływania. Trwało to jakąś godzinę, aż w końcu auto zatrzymało się. Otworzyły się drzwi i wyciągnięto mnie na niewielkie podwórko. Na jego środku stało typowe dla bogatych dzielnic Bangkoku kondominium. Wprowadzono mnie do jego wnętrza. Całość wyglądała na prywatną rezydencję. Przypuszczałem, że może chodzić o sprawę z ecstasy, które dopiero co wręczyłem Pim. Im dłużej to jednak trwało, tym głupsze pomysły wpadały mi do głowy...

Zostałem umieszczony w niewielkim pokoju na końcu wąskiego korytarza. Stół i para krzeseł były chyba jedynym jego wyposażeniem. Po jakiejś godzinie usłyszałem zamieszanie dobiegające z holu. Przez zamknięte drzwi słychać było kilka dyskutujących głosów. Wreszcie do pomieszczenia wszedł średniego wzrostu, za to dość napakowany Afrykanin wraz z dwoma już poznanymi Tajami. Usiadł naprzeciwko i przemówił po angielsku.

– Z kim pracujesz? – Jego pytanie było równie enigmatyczne jak cała ta sytuacja. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.

– Wiemy o tobie wszystko – ciągnął Afrykanin. – Jeśli powiesz mi, kto przysłał ci ecstasy, będę mógł ci pomóc.

W tym momencie krew uderzyła mi do głowy ze zdwojoną siłą. To był koniec... A co z Pim? Przez moją głowę gnały dziesiątki pytań. Czy ją też zatrzymano? Czy to od niej wiedzą o mnie? A może dowiedzieli się wszystkiego od Jeffa? Wyglądało to fatalnie. Nie miałem pojęcia, co dalej. Minęła długa chwila, po czym Czarny zadał to samo pytanie.

– Nie mam pojęcia, o co chodzi. Jakie ecstasy? – odpowiedziałem. Było to jedyne, co przyszło mi wtedy do głowy, choć wydawało się najgłupszą z możliwych odpowiedzi. Afrykanin odwrócił się do Tajów i zaczął rozmawiać z jednym z nich w jego języku. Miałem chwilę na zebranie myśli. Wyglądało to kiepsko, ale na pewno istniało jakieś wyjście! Jeśli nie aresztowali Pim, to na pewno będę mógł liczyć na jej pomoc, lub przynajmniej któregoś z jej znajomych. Poza tym – jakie oni mogą mieć dowody?

– I co, myślisz, że jesteś sprytny? – Afrykanin odezwał się ponownie. – Mam dla ciebie złą wiadomość. Jesteś idiotą i siedzisz po uszy w gównie – dodał, nie ukrywając irytacji.

– Naprawdę nie wiem, o co chodzi – powtórzyłem ponownie jak zacięta płyta. Widać było, że moje stanowisko nie robi na nim specjalnego wrażenia.

– No dobrze – skwitował, po czym uniósł się z krzesła i wyszedł z pokoju. Jeden z Tajów otworzył mu drzwi, ale obaj zostali w pomieszczeniu.

Minęło jakieś pół godziny. Czarny pojawił się z powrotem. Tym razem trzymał w rękach jakieś papiery. Bez słowa podsunął mi je wraz z długopisem. Stojący obok Azjata rozpiął mi kajdanki. Przyjrzałem się pismu. Całe było zapisane przypominającym zapętlone węże tajskim alfabetem.

– Podpisz – powiedział mój rozmówca. – To tylko oświadczenie, że nie chcesz składać żadnych zeznań.

Nastała długa cisza, przerywana jedynie jego ciężkim oddechem. Wreszcie Czarny powiedział coś do Tajów i w tym samym momencie dostałem solidne uderzenie w brzuch. Potknąłem się o stojące za mną krzesło i zwaliłem na ziemię. Poczułem kopniaka w nery.

– Myślisz, że ja się będę z tobą pieprzył? Podpisz albo ten cholerny pokój stanie się twoim grobem – wycedził. Byłem przerażony. Facet raczej nie żartował. Drżącą ręką podpisałem podsuniętą mi pod nos kartkę.

– Tak lepiej. Chociaż i tak masz przesrane. Tu mają karę śmierci dla takich cwaniaków jak ty – mówiąc to, opuścił pokój.

Tajowie podnieśli mnie, spięli kajdankami i zaprowadzili do tej samej, stojącej na placu furgonetki.

Jeszcze tego popołudnia znalazłem się na posterunku policji. Tam obległa mnie kolejna chmara małp krzyczących coś po tajsku. Wprowadzili mnie do długiej, pełnej biurek sali. Musiałem wyglądać jak robiący pod siebie kot, gdy na jednym ze stołów ujrzałem koperty, które wysyłałem do Pim. Leżały równo poukładane wraz z całą zawartością.

Wreszcie pod wieczór pojawił się tłumacz. Była to kobieta w uniformie policyjnym. Przedstawiła się jako Oak. Nakreśliła mi pokrótce sytuację. Tajowie mieli dowody w postaci przesyłek oraz zeznania pracującego dla nich świadka. Okazało się, że jestem jedynym oskarżonym, a Pim i Jeff to pracujący dla policji agenci. Na tym zakończono moje przywitanie. Oak wyszła, a mnie zabrano dalej, przez długi korytarz, prosto do znajdującej się na jego końcu klatki.

Stalowe drzwi jęknęły ciężko, zatrzaskując się na zbudowanej z gęstej kraty ścianie. Ruszyłem do wnętrza pomieszczenia. U sufitu mały wiatrak wolno mielił lepkie powietrze. Nie było tu żadnych okien, nie licząc utkanej kratą ściany dzielącej celę od korytarza. W jasnym świetle jarzeniówek dostrzegłem gęsty, zbity tłum Azjatów siedzących na betonowej podłodze. Ich ciemne ślepia wpatrywały się we mnie, nie kryjąc zainteresowania. Z trudem znalazłem kawałek miejsca, by usiąść i wtopić się w krajobraz. Nie na długo.

Tajska gawiedź natychmiast mnie obsiadła. Każdy miał coś do powiedzenia, niestety w nieznanym mi języku. Wreszcie przez tłum dobiegł jakiś znajomy dźwięk. Ktoś mówił po angielsku...

Arnn był pół Koreańczykiem, pół Irańczykiem, a przede wszystkim ćpunem. Dostał się tu przez heroinę. A dokładniej przez dealera, który mu ją sprzedawał. Ten, złapany przez policję, zeznał, że to Arnn dostarczył mu towar. Jakakolwiek była prawda, teraz obu czekał ten sam los. Arnna aresztowano kilka dni temu, a ponieważ uzależnienie od heroiny było silniejsze niż wszystko inne, nawet w tej sytuacji musiał sobie jakoś radzić. Po kilku dniach sam miałem okazję zobaczyć jak. Narkotyk kupował od policjantów, oczywiście dużo drożej niż na ulicy. Prawdopodobnie była to ta sama heroina, którą konfiskowano aresztowanym.

Arnn mówił sporo, ja zaś tkwiłem w swojej paranoi. To, co usłyszałem o Pim, nadal nie docierało do mnie w całości. Przede wszystkim udusiłbym tę zdzirę gołymi rękami, gdyby było to tylko możliwe. Jak mogła mi coś takiego zrobić?

Przyglądałem się mojemu towarzyszowi, myśląc o tym wszystkim. W głowie zaś budziła się nieufność. Skąd mogłem wiedzieć, kim był ten koleś? Może to kolejny podstawiony szpicel. Teraz wszyscy wydawali się podejrzani.

Mimo totalnego zmęczenia natłok myśli nie dał mi tej nocy zasnąć. Leżałem w masie ciał. Klimat marcowej nocy, zaczynającej się pory upałów, przypominał saunę. Gęste powietrze skraplało się na twarzy, a płuca napełniały się kwaśną zupą. Przez przymknięte powieki wlewało się drgające światło dużego halogenu.

Następnego dnia zabrano mnie do znajomej sali. Spiętego kajdankami posadzono przy biurku, gdzie siedziało już kilku policjantów. Jeden pisał coś na maszynie. Po chwili dołączyła do nich Oak wraz z bardzo niespodziewanym gościem. Tym gościem był Jeff. Bez słowa podszedł do mnie na półmetrową odległość i wskazał palcem w moim kierunku. W tym samym momencie jeden z policjantów zrobił nam zdjęcie.

– Chcesz mieć pamiątkę, Jeff? – spytałem.

Nic nie odpowiedział. Odwrócił głowę, unikając mojego wzroku. Stanął nieopodal, rozmawiając z Oak. Stukanie maszyny nie pozwoliło mi usłyszeć, o czym mówili. Nie trwało to długo. Jeff odszedł bez pożegnania, Oak zaś wróciła do biurka.

– Mogę się dowiedzieć, o co chodzi z tym zdjęciem? – zwróciłem się do niej.

– Pamiątka, jak powiedziałeś – zażartowała.

– A naprawdę?

– Zostałeś zatrzymany dzięki współpracy z DEA[3], która czuwała nad operacją. Przekazali nam ciebie. Zdjęcie to potwierdzenie złożonego raportu. On wystarczy, by uznali nasze oskarżenie i wydali wyrok.

– A co z Pim?

– Zeznanie jednego agenta wystarcza. Słuchaj, jeśli chcesz się przyznać, masz szansę na złagodzenie wyroku. Zastanów się nad tym. Teraz zaprowadzą cię do celi, a ja skontaktuję się z twoją ambasadą.

Chociaż tyle – pomyślałem. Słowo „ambasada” zabrzmiało wyjątkowo miło. Przecież musi być jakiś sposób, by to wyjaśnić...

Duszna klatka przez ten czas w niczym się nie zmieniła. Na podłodze ludzka szarańcza jadła coś z małych metalowych misek. Arnn podał mi jedną. Był to ryż z kawałkami tajskiego omleta – ściętego jajka z dodatkiem przypraw. Mój pierwszy posiłek od wczorajszego ranka. Jadłem, przyglądając się wyrytym na ścianie wersetom. Większość była po tajsku, ale znalazłem też kilka innych języków, łącznie z wietnamskim i chińskim. Za to nic po angielsku.

Rozpoczęła się rutyna kolejnych dni. Raz dziennie, o godzinie 12, do wąskiego korytarza wprowadzano odwiedzających. Ludzie stali po prostu po drugiej stronie kraty i krzyczeli, tworząc kakofonię przedziwnych dźwięków. Po 15 minutach policja zamykała ten cyrk i następował względny spokój, czasem jedynie wzywano kogoś na przesłuchanie lub do klatki trafiał nowy, co przynosiło falę krótkiego ożywienia. Czekanie było naszym jedynym zajęciem. Jeśli ktoś się bardzo uparł, mógł wybrać się na spacer do odgrodzonego małym murkiem kibla. W środku była dziura i wiadro z wodą. Oczywiście trzeba było mieć dużo szczęścia, by nie był on zajęty.

Przekonałem się trochę do Arnna i opowiedziałem mu swoją historię. Uśmiechnął się z politowaniem:

– To klasyczny przykład – po chwili kontynuował: – Wiesz, ja tu mieszkam już parę lat, a mam oczy i uszy szeroko otwarte. Słyszałem, a nawet widziałem masę sytuacji, gdy tajniacy „robili” takich naiwniaków jak ty. Oni z tego mają niezłą kasę: za schwytanie obcokrajowca i udowodnienie mu przemytu. Mają na to specjalne premie z budżetu DEA. Amerykanie nie żałują dolarów na walkę z narkotykami, wierz mi...

Gdy zabrano mnie z powrotem na przesłuchanie, oprócz stałej brygady z Oak na czele, w sali czekał też na mnie polski konsul.

Jego pierwsze słowa brzmiały:

– Coś ty zrobił, człowieku!

Po chwili rozwiał wszelkie moje nadzieje, tłumacząc swoje obowiązki w takich sytuacjach. Nie zdążyłem nawet opowiedzieć całej swojej wersji, gdy usłyszałem:

– Lepiej będzie, jeśli zaczniesz współpracować i się przyznasz. Z tego, co wiem, grozi ci kara śmierci. Oczywiście ja ci nie mogę doradzać. Skontaktuję się z twoją rodziną. Masz do nich jakiś numer?

– Jest w moim telefonie, razem z innymi rzeczami – wyjaśniłem. Oak powiedziała mi, że policja była już w hotelu, w którym się zatrzymałem, i zabrała moje bagaże.

– A czy mogę liczyć na jakąś pomoc prawną, na przykład adwokata? – spytałem.

– Tylko, jeśli twoja rodzina za to zapłaci. Zajrzę do ciebie jutro. Teraz mam masę innych spraw. – Po tych słowach spytał Oak o mój telefon. Okazało się, że komórka musi zostać na policji jako dowód. Pozwoliła jedynie na spisanie numeru. Reszta rzeczy znajdowała się w jakimś magazynie.

– Dobrze, odbiorę je następnym razem – to mówiąc, pożegnał się z policjantami i wyszedł.

Zostałem sam z zadającą nieskończoną ilość pytań Oak. Interesowało ich wszystko: co robiłem w Tajlandii, ile razy tu byłem, kogo znam...

Następnego dnia zamiast wizyty konsula spotkała mnie inna niespodzianka. Zaprowadzono mnie skutego do innej sali. Tam ujrzałem całą masę dziennikarzy. Posadzono mnie przy stole pokrytym tabletkami ecstasy. Rozbłysły flesze, a stojący wokół policjanci zaczęli coś silnie komentować.

Do celi wróciłem załamany. Gdy opowiedziałem o tym Arnnowi, znów się roześmiał.

– Nie przejmuj się, oni muszą się pochwalić złapaniem białasa. Zresztą, robią to tu prawie z każdym.

Pan konsul pojawił się dwa dni później, przynosząc wieści od mojej siostry, do której dzwonił. Myśl o bliskich i o tym, jak muszą całą tę sytuację przeżywać, przyniosła pierwsze łzy. Sam już nie wiedziałem, czy rozczulam się bardziej nad swoim losem, czy nad tym, na co ich naraziłem.

Rozmowa nie trwała zbyt długo. Na pracownika ambasady czekały inne sprawy...

Minął ponad tydzień. Arnn został zabrany do sądu i dalej do Bambat – połączonego z aresztem więzienia dla przestępców narkotykowych. „Bambat” po tajsku oznacza odmieńca, szaleńca. Jak mi wyjaśnił, mnie czekało to samo po zakończeniu śledztwa.

– Zostaniesz przewieziony do większego aresztu, jak tylko skończymy i podpiszesz zeznania – powiedziała Oak następnego dnia.

Niedługo później pokazano mi sporą stertę maszynopisu. Wszystko po tajsku.

– To tylko zeznania potwierdzające twoją wersję. Jeśli je podpiszesz, masz szansę na złagodzenie kary – zapewniła mnie policjantka.

Następnego dnia spięto mnie w szeregu około dziesięciu osób. Wyszliśmy na dziedziniec, gdzie stała więźniarka przypominająca klatkę dla dzikich zwierząt. Widok słońca po ponad dwóch tygodniach w stęchłej, oświetlonej jedynie halogenem klatce był jak chwila w raju. Wpakowano nas szeregiem do środka i auto ruszyło. Powoli brnęliśmy przez zatłoczone ulice Bangkoku. Patrzyłem na świat, jakby był wspaniałym marzeniem sennym. Wszystko się rozmyło dopiero przed ogromnym budynkiem sądu Rachada.

[3] DEA – Drug Enforcement Administration (Urząd do Walki z Narkotykami), amerykańska rządowa agencja utworzona w 1973 roku.

IV Poczekalnia

Ciężarówka stanęła z tyłu wysokiego gmachu. Otworzyły się drzwi i grupa połączonych łańcuchem ludzi zaczęła wolno wytaczać się na zewnątrz. Pognano nas przez hol prosto w długi szereg tonących w półmroku klatek.

– Hey, you! – krzyknął wpychający mnie do jednej z brunatnych rezydencji strażnik. Na tym kończyła się jego znajomość angielskiego. Z półmroku wyłoniły się sylwetki siedzących na ziemi ludzi. Mieli na sobie drelichy w szaroburym kolorze, o krótkich rękawach i nogawkach. Ich gołe stopy były skute grubymi łańcuchami. Sam ten widok odebrał mi mowę. Zresztą i tak nie było do kogo się odezwać. Wszyscy w klatce wyglądali na Azjatów. Siadłem w jednym z wolnych kątów, by zapaść w wewnętrzny letarg. Po jakiejś godzinie klatka znowu się otworzyła.

– Hey, you! – usłyszałem znajomą formułę.

Ubrany w uniform koloru khaki facet machnął do mnie w przedziwny sposób. Jego gest bardziej przypominał odganianie.

– Znaków migowych też się tu trzeba uczyć od nowa – pomyślałem.

Wstałem, by podejść do drzwi. Azjata złapał mnie za ramię, dodając kilka niezrozumiałych komentarzy: „Leo, leo”...

Ruszyliśmy do końca korytarza i dalej, przez kolejne pomieszczenia, gdzie siedziało więcej ubranych w uniformy ludzi. Wreszcie stanęliśmy przed wejściem do windy. Tu strażnik wskazał na moje buty:

– Nii pay me daj. – Patrzyłem na niego baranim wzrokiem, nie rozumiejąc, o co chodzi.

– Nii pay me daj... Koczajna? – powtarzał jak katarynka, rozbudowując swoją przemowę o kolejne niezrozumiałe słowa.

Mijały minuty. Pojawiło się kilku innych strażników. Otoczyli mnie jak stado hien. Sytuacja zaczynała być groteskowa. Naraz wszyscy zaczęli coś do mnie „kumkać”. Wreszcie podszedł jakiś bardziej rozgarnięty, mówiąc:

– Shoes, me daj.

Tyle mogłem pojąć! Chodziło im o buty. Kalambur zakończył się sukcesem, gdy zdjąłem je z nóg. Miałem jechać na górę bez butów. Niezbyt mi się podobała taka opcja, ale dalsza dyskusja nie wróżyła nic dobrego. Do windy wsiadłem już boso. Stanęliśmy na piątym piętrze. Kolejne korytarze były tym razem ładne, marmurowe, zdecydowanie różne od tych z klatkami. Podeszliśmy do okienka, gdzie po chwili wydano mi dokument. Znowu podpisałem zapełnione wężykami pismo. Miła Tajka, z nigdy nieopuszczającym twarzy uśmiechem, podała mi kopię. Stanowiła ona mój nowy dokument tożsamości, a zarazem bilet na dalszą podróż. Wróciliśmy tą samą drogą na dół. Na tym zakończono sprawy urzędowe. Po wyjściu z windy zacząłem szukać pozostawionego tam obuwia. Niestety, bezskutecznie – butów nie było już w miejscu, gdzie je zostawiłem. Spojrzałem na strażnika, pytając na migi o moją własność. Ten całkowicie mnie zignorował. To było „przegięcie”. Pchnął mnie mocno w kierunku klatek. Krzyknąłem na niego po angielsku. Zero reakcji. Nadal pchał mnie w tym samym kierunku. Wreszcie zacząłem go zwyczajnie wyzywać. Taj prawdopodobnie nic nie rozumiał. Wśród krzyków i szarpaniny trafiłem z powrotem do klatki. Zatrzasnęły się drzwi, a ja pożegnałem mojego opiekuna słowami: „You fucking thief”.

W celi nic się nie zmieniło. Osowiałe twarze przyglądały mi się z takim samym niezrozumieniem.

V Witamy w Bambat

Autobus wypełnił się ludzką masą. Upchano nas jak szprotki, aż po kratę oddzielającą część dla strażników. Znajdująca się na końcu pojazdu wygodna kabina mieściła duże fotele. Siedzieli tam strażnicy, a w ich rękach błyszczały lufy karabinów.

Stałem w tłumie. Unieruchomione kajdankami dłonie czyniły mnie całkowicie bezradnym. Nie byłem w stanie nawet złapać krat, by utrzymać równowagę. To jednak nie był problem numer jeden! Sytuacja nabrała piekielnego uroku, gdy moje gołe stopy dotknęły stalowej podłogi. W południowych godzinach stojąca na słońcu metalowa puszka nagrzewała się jak zostawiona na gazie patelnia. Czułem, jak spalona skóra moich nóg przywiera do perforowanego metalu. Pojazd szarpnął ostro, rozpoczynając swą mozolną podróż. Zbliżała się trzecia po południu – czas największych korków na gorących ulicach Miasta Aniołów. Po ponad godzinie autobus wreszcie skręcił w jakąś alejkę i po chwili ukazały się wieżyczki rozciągnięte na niekończącym się murze. Wypakowano nas wszystkich przed bramą i pognano dalej, wzdłuż labiryntu siatek, aż na niewielki plac. Rozpaloną słońcem przestrzeń otaczały wysokie mury. Tu zaczęło się przeszukiwanie.

Pozostałem na placu wraz z kilkoma nowo przybyłymi. Łatwo było nas odróżnić. Wszyscy mieli zapięte kajdanki zamiast założonych na nogi łańcuchów. Reszta zniknęła za kolejną bramą. Wkrótce pojawił się miejscowy strażnik. Mówił coś do towarzyszących nam Tajów. Trwało to chwilę, po czym wszyscy ruszyli za nim. Ja na końcu. Baranim pędem. Otworzyła się brama, za którą ujrzałem długą aleję. Po jej bokach widniały wejścia do kolejnych sekcji. Od razu skręciliśmy w prawo, w kierunku jednej z nich. Zaprowadzono nas do małego budynku. W środku stały dwa biurka zawalone dokumentami. Siedzący przy nich ludzie nie mieli na sobie żadnych uniformów.

Grupa, z którą tu trafiłem, usiadła na betonowej podłodze. Przez chwilę wahałem się, czy zrobić to samo, gdy strażnik zaczął coś ostro ujadać w moim kierunku. W tym samym momencie jeden z siedzących przy biurku przemówił po angielsku:

– Sit down!

Usiadłem w tej mało komfortowej pozycji, tak jak reszta. Po chwili ten sam koleś zawołał mnie, bym do niego podszedł. Siadłem na plastikowym taborecie, stojącym na wprost jego biurka.

– Welcome in Bambat, cha, cha, cha!... – rozpoczął.

Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, kim jest. Po tajsku nazywano ich „patczula” – to rodzaj funkcyjnego. Byli to więźniowie pracujący dla strażników. Zadaniem człowieka, z którym rozmawiałem, było wypełnienie moich formularzy i przydzielenie mnie do określonej sekcji.

– Dziś zostaniesz w tym bloku, ale jutro przeniesiemy cię do innego – powiedział.

– To znaczy gdzie? – spytałem niepewnie.

– Twoja sprawa jest poważna, więc zostaniesz przeniesiony do dziewiątki. To blok dla czekających na wysoki wyrok – dodał i zabrał się do pisania.

Gdy skończył, wyprowadzono mnie na zewnątrz. Cały blok zajmował przestrzeń nie większą od średniej wielkości boiska. W jego centrum stał budynek na wysokich filarach. W tej chwili miejsce pod filarami wypełniały szeregi ludzi, które powoli znikały w małym wejściu prowadzącym na górę. Stanąłem w rogu niepewny, co robić, gdy jeden z funkcyjnych podszedł do mnie z aluminiową, powykrzywianą na wszystkie strony miską. Wyglądała, jakby ktoś używał jej za cel na strzelnicy.

– Kin kao – powiedział, podsuwając mi obiekt pełen brudnego ryżu pokrytego jakąś mazią. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem głodny. Zacząłem wybierać pokarm palcami, by po kilku chwilach poczuć jego odrażający smak.

– Musisz się przemóc! Jedz! – przemawiałem do siebie w myślach. Niewiele to jednak pomogło. To po prostu smakowało jak gówno. Odstawiłem miskę i wstałem, odchodząc na bok. Gdy spojrzałem ponownie w miejsce, gdzie został paskudny ryż, zobaczyłem dwa spore szczury. Podbiegły prosto do pokarmu, zupełnie niespłoszone moją obecnością. Dorwały się do jedzenia, łapczywie połykając kąski i wyrywając je sobie nawzajem.

Kilku patczula zaprowadziło mnie do drzwi, w których jeszcze przed chwilą znikały szeregi więźniów. Wewnętrzne schody prowadziły na piętro. Tam rozciągał się długi korytarz z umieszczonymi po bokach klatkami. W każdej celi znajdowała się drewniana nadbudowa, swego rodzaju półpiętro umożliwiające przetrzymywanie większej ilości osób. Kazano mi wejść do jednej z klatek.

To miejsce było jeszcze gorsze niż areszt. Z trudem znalazłem kawałek wolnej przestrzeni. Dostałem brudny, szary koc, który mogłem położyć na betonowej podłodze jako posłanie. Było tu tak gorąco i duszno, że nie potrzebowałem nic do przykrycia. Pot ściekał ze mnie, jakbym stał pod prysznicem. Poczułem totalne zmęczenie. Zamknąłem oczy, by z ulgą przyjąć nadchodzący sen.

Zdawało mi się, że minęła zaledwie chwila, gdy nadszedł ranek. Gwizdy i nawoływania mieszały się z niecierpliwym wyczekiwaniem mieszkańców klatek. Jeszcze tyko szczęk zamka i tłum ruszył szybko w dół, na budzący się do życia dziedziniec.

Wszyscy spieszyli do koryta napełnionego wodą. Ten betonowy obiekt stał przy murze po drugiej stronie placu i był jedynym miejscem służącym do mycia. W środku chlupotała jasnobrązowa ciecz przypominająca kawę z mlekiem. Tajowie nabierali ją za pomocą małych plastikowych misek, po czym wylewali na siebie. Nie było innego sposobu. Po chwili sam przepychałem się, by nabrać trochę błotnistej cieczy.

Poranna „toaleta” trwała około godziny. Dobiegała już ósma i znów rozległy się gwizdy i nawoływania z umieszczonych na słupach megafonów. Zbliżał się czas apelu, a po nim hymn, buddyjska mantra i przemówienia. Wszyscy więźniowie musieli ustawić się w szeregach, zgodnie z numerami klatek, i przez ponad godzinę uczestniczyć w tym wydarzeniu. Gdy było już po wszystkim, podszedł do mnie ten sam funkcyjny, który poprzedniego dnia wypisywał formularze.

– Zbieraj się, za chwilę cię przenoszą – powiedział, szczerząc swe białe uzębienie.

Z bloku wyprowadziło mnie kilku innych patczula.

Szliśmy prosto pośród murów i zasieków oddzielających kolejne sekcje. Po jakichś pięciuset metrach skręciliśmy w prawo. Tu zobaczyłem coś, co przypominało mały zakład kowalski, tylko zamiast podków wisiała tu masa stalowych łańcuchów. Skojarzyłem je z tym, co widziałem już na nogach wielu innych, i nagle dotarł do mnie mrożący krew w żyłach fakt: oni chcą mi je założyć! W środku siedział koleś o wyglądzie małego diabła. Jego twarz pokrywała masa zmarszczek, a ciemna skóra sprawiała wrażenie brudnej od sadzy, a może i rzeczywiście taka była. Uśmiechał się, ukazując dwa ostatnie zęby.

– Nie ma mowy! – pomyślałem w duchu.