Srebro w kościach - Alexandra Bracken - ebook + książka

Srebro w kościach ebook

Alexandra Bracken

4,3

Opis

Pierwszy tom nowej serii fantasy Alexandry Bracken, autorki cyklu Mroczne umysły oraz bestsellerowej powieści „Lore”. Historia inspirowana legendą arturiańską, pełna miłości, pragnienia zemsty i czystej adrenaliny!
Czarna magia, ryzykowne wyprawy do starożytnych krypt w poszukiwaniu skarbów, tajemnicze zniknięcia i śmiertelny sekret, zdolny przebudzić duchy przeszłości - czy Tamsin podejmie wyzwanie i postawi na szali własne życie, by uratować brata?
Alexandra Bracken jest jedną z czołowych amerykańskich autorek fantasy, jej książki stale goszczą na listach bestsellerów New York Timesa, a na ich podstawie powstają popularne produkcje filmowe. W przygotowaniu ekranizacja książki „Lore”. Adaptacji ma dokonać studio UNIVERSAL. Projekt, opisywany jako połączenie „Igrzysk śmierci” z grecką mitologią, będzie filmową petardą!
Tamsin Lark nie prosiła, żeby zostać Zgłębiającym. Jako śmiertelniczka bez talentu magicznego, miała nigdy nie włamywać się do starożytnych krypt ani też nigdy nie rywalizować z czarodziejkami i Oświeconymi o znajdujące się w środku skarby. Ale po tym, jak jej przybrany ojciec zniknął bez pożegnania, tylko w ten sposób mogła utrzymać przy życiu siebie i swojego brata, Cabella.
Dziesięć lat później pojawiają się plotki, że jej opiekun zniknął z potężnym pierścieniem rodem z legendy arturiańskiej. Spotkanie z rywalizującym z Tamsin chłopakiem, Emrysem, rozpala w niej nadzieję, że pierścień może uwolnić Cabella od klątwy, która zagraża rodzeństwu. Sęk w tym, że nie tylko oni pragną go zdobyć.
Jak wieść niesie, chciwi Zgłębiający zaczynają drążyć temat, a wielu z nich gotowych jest zabić, byle tylko dostać ten pierścień. Emrys jest ostatnią osobą, z którą Tamsin zdecydowałaby się na współpracę, ale sama nie zdoła wyprzedzić konkurentów w wyścigu po cenny relikt. Dlatego wspólnie zanurkują do gniazda żmij i zasmakują czarnej magii, ujawniając śmiertelny sekret zdolny przebudzić duchy przeszłości i zniszczyć ostatnią nadzieję dziewczyny na uratowanie brata…
„Wywar pełen magii, niebezpieczeństwa, romansu i bólu! Historie Bracken wciągną cię w wir legend i tęsknot, których nigdy nie będziesz chciał opuścić”.
Leigh Bardugo, autorka Cień i kość
„Wciągająca, trzymająca w napięciu, pełna akcji i niemożliwie romantyczna, książka Srebro w kościach jest absolutnie legendarna”.
Jennifer Lynn, autorka The Inheritance Games
„Pisarstwo Bracken, jest tak zmysłowe i odurzające, że będzie nawiedzać czytelnika nawet w snach”.
Elizabeth Lim, autorka Sześć szkarłatnych żurawi

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 626

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (25 ocen)
15
4
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annast1910

Dobrze spędzony czas

Lubicie filmy przygodowe? "Skarb narodu", "Mumia", "Indiana Jones"? Jeśli tak, to "Srebro w kościach" Alexandry Bracken jest książkową wersją takiego filmu! Po kilku średnich powieściach, jakie ostatnio czytałam, w końcu pojawiło się coś, co wciągnęło mnie od pierwszej strony! Widziałam opinie, że początek "Srebra" jest dość powolny i pojawia się sporo informacji - cóż, ja tego nie odczułam 🙈 od razu pochłonęła mnie fabuła, tajemnice, klątwy, bardzo interesujący, woskowy artefakt 🤭 no i przede wszystkim legendy arturiańskie! Gdy widzę gdzieś hasła: król Artur, legendy arturiańskie, Merlin - od razu jestem kupiona. Alexandra Bracken wspaniale poprowadziła tę mroczną historię Tamsin, jej brata Cabella i kilku innych pobocznych postaci, wplatając ją w świat mistycznego Avalonu. Nie mogę Wam zdradzić za wiele z fabuły, by nie odebrać Wam radości z odkrywania kolejnych kart, ale... Co tam się działo!! Duchota i m®ok wylewały się ze stronic, mgła zasnuwała osąd, tajemnice piętrzyły się...
20
inez_xo

Nie oderwiesz się od lektury

Alexandra bBracekn nie zawodzi. Kolejna świetna książka tej autorki
00
annatatiana

Nie oderwiesz się od lektury

zaczęło się powoli . Ale muszę przyznać że puzniej to już czytałam z ciekawości co dalej . Zakończenie zaskoczyło mnie . Chodź nie lubię tomówek.
00
ELAMARITA

Nie oderwiesz się od lektury

świetna , wciągająca ,polecam.
00

Popularność




Tytuł oryginału: SILVER IN THE BONE

First published in the United States by Alfred A. Knopf, an imprint of Random House Children’s Books, a division of Penguin Random House LLC, New York.

Text copyright © 2023 by Alexandra Bracken

Jacket art copyright © 2023 by Filip Hodas

Map art copyright © 2023 by Virginia Allyn

Interior art used under license from Shutterstock.com

Redakcja: Marta Tojza

Korekta: Magdalena Magiera, Renata Kuk, Ida Świerkocka

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright for the Polish edition © 2023 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-274-0

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2023

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie w całości lub w części bez zgody wydawcy zabronione.

Lub, słowami Siostrzyc:

Każdy drań, co się odważy tę książkę z sieci zwinąć,

Niech wie, że życie wcale nie będzie mu lekko płynąć.

Klątwa spadnie na niego koszmarna i od dnia tego

Pozbawi go szczęścia do książek, choćby mikrego.

Każdy tom będzie się wlec jak żółw gończy

I historia nigdy się dobrze nie skończy…

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

tiktok.com/@wydawnictwojaguar

twitter.com/WydJaguar

CZĘŚĆ IDWA MIECZE

1

Bez względu na to, co mówią ludzie, nie chcą znać prawdy i sami się w tej kwestii okłamują.

Chcą wersji już w nich żyjącej, zanurzonej tak głęboko w ich duszach jak szpik w kości. Pragną nadziei wypisanej na ich twarzach w misternym języku, którego niewielu umie odczytać.

Na szczęście ja potrafiłam.

Sztuczka polegała na tym, żeby poczuli się tak, jakbym niczego nie dostrzegała. Jakbym nie mogła odgadnąć, kto rozpacza z powodu utraconej miłości, kto z powodu przegranych pieniędzy, a kto przez chorobę, której skutków nie uniknie. Wszystko sprowadzało się do jednego pragnienia, tak przewidywalnego i boleśnie ludzkiego: usłyszeć własne marzenia wypowiadane przez kogoś innego, jakby nadawało im to moc sprawczą.

Jakby było zaklęciem.

Ale marzenia były niczym więcej niż zmarnowanym oddechem ulatującym z człowieka, gdyż magia zawsze zabierała więcej, niż dawała.

Nikt nie chciał usłyszeć prawdy i wcale mi to nie przeszkadzało. Kłamstwa bardziej się opłacały; bezwstydnie głoszone fakty zapewniały jedynie – jak wypomniał mi kiedyś mój szef Myrtle, mistyczny augur z firmy Tarot Mistycznego Augura – fatalne recenzje w internecie.

Potarłam ramiona ukryte pod wełnianym szalem, zerkając na elektroniczny zegarek stojący po mojej prawej stronie: 0.30… 0.29… 0.28…

– Wyczuwam… Tak, czuję, że masz inne pytanie, Franklin – powiedziałam, dotykając dwoma palcami czoła. – Właśnie to, z którego powodu tu przyszedłeś.

Świecący dyfuzor olejków eterycznych radośnie bulgotał za moimi plecami, choć rozsiewany przez niego aromat paczuli i rozmarynu znów okazał się bezsilny wobec wydobywającego się spod starych desek podłogowych zapachu kalmarów smażonych na głębokim tłuszczu oraz odoru śmietników stojących z tyłu budynku. Ciasne, ciemne pomieszczenie wydawało się kurczyć, choć oddychałam przez usta.

Mistyczny Augur przycupnął przy bostońskim targowisku Faneuil Hall wiele dekad temu, gdzie sąsiadował z kolejnymi tanimi i regularnie bankrutującymi restauracjami, które serwowały owoce morza na parterze budynku. Ostatnio był to szczególnie złośliwy Lobster Larry’s.

– To znaczy… – odezwał się klient, spoglądając na łuszczącą się kwiecistą tapetę i stojące tuż obok posążki Buddy i Izydy. Następnie przeniósł wzrok na karty, które rozłożyłam przed nim na stole. – No cóż…

– No śmiało! – spróbowałam jeszcze raz. – Interesują cię twoje egzaminy końcowe? Kariera zawodowa? Nadchodzący sezon huraganów? A może ciekawi cię, czy twoje mieszkanie jest nawiedzone?

Playlista złożona z dźwięków relaksującego deszczu i gongów wiatrowych sączących się z mojego telefonu właśnie dobiegła końca. Sięgnęłam po komórkę, żeby puścić ją od początku. Zakurzone świece elektryczne migotały dookoła na półkach, choć ciemność rozlewająca się wokół nich skutecznie ukrywała szczegóły obskurnego pomieszczenia.

No dalej, pomyślałam lekko poirytowana.

Miałam za sobą sześć długich godzin słuchania utworów wyśpiewywanych przez mnichów i bezmyślnego przestawiania kryształów na półkach, przerywanego wizytami nielicznych klientów. Cabell pewnie zdobył już klucz i po zakończeniu tego spotkania mogłam wreszcie zająć się prawdziwą robotą.

– Po prostu nie rozumiem, co ona w nim widzi… – zaczął Franklin, lecz urwał, gdy przerwało mu cyfrowe zawodzenie mojego zegara.

Zanim zdążyłam zareagować, drzwi się otworzyły i do środka wpadła młoda dziewczyna.

– Wreszcie! – zawołała, odsuwając dramatycznym ruchem tanią zasłonę z koralików. – Moja kolej!

Franklin odwrócił się i na nią spojrzał. Rozchmurzył się, co świadczyło o zainteresowaniu nieznajomą. Cóż, wyraźnie podekscytowana emanowała taką energią, że trudno było odwrócić od niej wzrok. Jej ciemnobrązowa skóra delikatnie błyszczała, prawdopodobnie za sprawą kremu, który pachniał miodem z wanilią. Warkocze skręciła w dwa koki na głowie, a usta pociągnęła szminką w kolorze głębokiego fioletu.

Obrzuciła Franklina pełnym pogardy spojrzeniem, po czym na mnie cmoknęła. W ręku trzymała discmana i piankowe słuchawki, relikty uboższych technologicznie lat. Jako osoba niezdolna do wyrzucenia czegokolwiek byłam nimi oczarowana.

Ale urok szybko prysł, gdy dziewczyna sięgnęła do paska i schowała oba gadżety do czegoś, co przypominało różową nerkę. Taką z fluorescencyjnymi kotkami i napisem JESTEM MIAU-GICZNA wyszytym zieloną, neonową nicią.

– Neve. – Starałam się nie westchnąć. – Chyba nie umawiałyśmy się na dzisiaj.

Uśmiechnęła się oślepiająco i wyrecytowała treść tabliczki znajdującej się na drzwiach.

– Dla ciebie zawsze znajdziemy czas!

– Miałem zamiar zapytać, czy wrócimy z Olivią do siebie… – zaprotestował Franklin.

– Zostawmy coś na następny raz, dobrze? – odpowiedziałam słodkim tonem.

Sięgnął po plecak, spoglądając na mnie nieśmiało.

– Ale… nie powiesz nikomu, że tu byłem?

Gestem dłoni wskazałam na napis wiszący tuż nad moim prawym ramieniem, GWARANTUJEMY POUFNOŚĆ, a następnie ten umieszczony bezpośrednio pod nim, NIE PONOSIMY ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA DECYZJE PODJĘTE NA PODSTAWIE ODCZYTÓW. Szkoda, że zawisł o jakieś trzy pozwy za późno.

– Do zobaczenia następnym razem – dodałam i pomachałam mu, licząc, że nie wyglądam tak groźnie, jak się czuję.

Neve zajęła miejsce chłopaka, kładąc łokcie na stole i opierając brodę na dłoniach. Spojrzała na mnie wyczekująco.

– No co tam? – zapytała. – Jak leci, kochana? Jakieś ciekawe zleconka? Nikczemniaste klątewki do ogarnięcia?

Spojrzałam przerażona w stronę drzwi, ale Franklina już dawno nie było.

– Jakie pytania chciałabyś zadać dziś kartom? – zapytałam ostrym tonem.

Dwa tygodnie temu zostawiłam na stole moje rękawice robocze, wykonane z jaszczurczej skóry, zwanej smoczą łuską. Neve jakimś cudem je rozpoznała i niefortunnie skojarzyła z moją prawdziwą profesją. Jej wiedza o Poszukiwaczach i magii sugerowała, że prawdopodobnie należała do Oświeconych – tym terminem określano ludzi mających jakiś magiczny dar. Inna sprawa, że nigdy nie widziałam jej w naszych miejscach spotkań.

Sięgnęła do kieszeni swojego postrzępionego, czarnego futra i położyła na stole pomięty banknot dwudziestodolarowy. Wystarczał na piętnaście minut.

Tyle czasu mogłam jej poświęcić.

– Twoje życie jest takie ekscytujące – powiedziała radosnym głosem, jakby wyobrażała sobie, że jest mną. – Wczoraj czytałam o czarodziejce Hilde… Czy ona naprawdę ostrzyła sobie zęby, by wyglądać jak kot? To musiało być bolesne. Jak tu jeść bez ciągłego ranienia sobie ust?

Ponieważ nie chciałam zgrzytać zębami, oparłam się z powrotem o krzesło i nastawiłam zegar. Piętnaście minut. Tylko piętnaście.

– Twoje pytanie? – przypomniałam, opatulając się wełnianym szalem.

Prawdę mówiąc, bycie Poszukiwaczką w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach bazowało na prowadzeniu nudnawych analiz, a w dwóch procentach na przeżywaniu śmiertelnie niebezpiecznych przygód polegających na otwieraniu skarbców należących do czarodziejek. Sprowadzenie tego do jednej przerysowanej plotki nieco mnie zabolało.

Neve rozciągnęła swoją czarną koszulę, pokazując mi różowy nadruk przedstawiający kości żeber. Dżinsy miała poszarpane, z dziurami odsłaniającymi fragmenty fioletowych rajstop.

– Nie jesteś dziś zbyt rozmowna, Tamsin Lark. No dobrze, dobrze. Mam to samo pytanie, co zawsze: czy znajdę to, czego szukam?

Potasowałam karty i przyjrzałam się im, skupiając uwagę na ich przekładaniu, nie zaś intensywności jej spojrzenia. Pomimo lekkości ruchów i wesołości głosu jej oczy były jak ciemne stawy, grożące zatopieniem w wąskich wstęgach złota. Przypominały mi tygrysie oczy, kamienie używane przez mojego brata, i nieraz się zastanawiałam, czy mają związek z jej magicznym darem. Oczywiście nie ciekawiło mnie to na tyle, bym ją o to zapytała.

Przełożyłam talię siedem razy i sięgnęłam po pierwszą kartę, lecz nagle złapała moją rękę.

– Czy mogę sama wybrać? – zapytała.

– To znaczy… czemu nie? – odpowiedziałam, układając karty w wachlarz na stole. – Wybierz trzy.

Przez chwilę się zastanawiała, nucąc cichą melodię, której nie rozpoznałam.

– Jak myślisz, co zrobiliby ludzie, gdyby się dowiedzieli o istnieniu czarodziejek?

– Pewnie to samo, co zawsze robili z czarownicami – stwierdziłam sucho.

– Nie sądzę. – Neve przesunęła dłonią nad każdą kartą po kolei. – Myślę, że próbowaliby wykorzystać ich magię do własnych celów. Czarodziejki dysponują zaklęciami pozwalającymi przewidzieć przyszłość nieco bardziej precyzyjnie niż karty tarota, prawda? I potrafią odnaleźć pewne rzeczy…

I rzucać zabójcze klątwy, pomyślałam, zerkając na zegar. Jakaś część mnie podejrzewała, że wszystkie te wizyty stanowią podstęp, mający skłonić mnie do udziału w próbie odzyskania jakiegoś przedmiotu. Większość prac, jakie Cabell i ja wykonywaliśmy jako Poszukiwacze, była nam zlecana – najczęściej wchodziliśmy do skarbców po zagubione lub skradzione pamiątki rodzinne.

Neve rozłożyła na stole dwa rzędy po trzy karty, po czym rozsiadła się wygodnie, z zadowoleniem kiwając głową.

– Potrzebuję tylko jednego rzędu – zaprotestowałam, po czym umilkłam. To nie miało znaczenia. Chciałam po prostu w miarę bezboleśnie przetrwać te ostatnie dziesięć minut, które dzieliły mnie od końca sesji. Dlatego zsunęłam pozostałe karty w schludny stosik. – No dalej, odwróć je.

Neve odwróciła dolny rząd. Odwrócone Koło Fortuny, Piątka Buław, Trójka Mieczy. Skrzywiła się poirytowana.

– Karty przedstawiają mi sytuację, działanie i wynik – wyjaśniłam, choć podejrzewałam, że doskonale o tym wiedziała. – Odwrócone Koło Fortuny sugeruje, że znalazłaś się w sytuacji, nad którą nie masz kontroli, i będziesz musiała się napracować, aby osiągnąć swój cel. Piątka Buław proponuje, abyś to przeczekała i nie brała się do nowych rzeczy, jeśli nie musisz. A wynik w postaci Trójki Mieczy wskazuje zwykle na rozczarowanie. Podejrzewam, że nie znajdziesz tego, czego szukasz, choć niekoniecznie z własnej winy.

Odwróciłam talię trzymaną w rękach.

– Na spodzie, u źródeł twojego problemu, znajduje się odwrócony Rycerz Buław.

Prawie się roześmiałam. Ta karta regularnie pojawiała się w jej odczytach, sygnalizując zniecierpliwienie i naiwność. Gdybym rzeczywiście wierzyła w te bzdury, powiedziałabym, że wszechświat próbuje jej coś uświadomić.

– Cóż, skoro karty tak uważają… – stwierdziła. – Ale nie oznacza to jeszcze, że mają rację. Zresztą życie nie byłoby tak zabawne, gdybyśmy nie mogły udowadniać innym, że się mylą.

– Racja – zgodziłam się, a na końcu mojego języka pojawiło się pytanie. Czego właściwie szukasz?

– Sprawdźmy w takim razie ciebie – stwierdziła Neve, odwracając drugi rząd kart. – Poznasz odpowiedź na problem, który krąży ci po głowie.

– Nie chcę – zaprotestowałam. – Naprawdę, nie mam…

Zdążyła już odsłonić Głupca, Wieżę i Siódemkę Mieczy.

– Och! – powiedziała dramatycznym tonem, chwytając moje dłonie. – Nieprzewidziane wydarzenie pchnie cię na nową ścieżkę, ale musisz uważać na osobę, która może cię zdradzić! Jakie pytanie chodziło ci po głowie?

– Żadne – odrzekłam, wyrywając ręce z jej uścisku. – Z wyjątkiem tego, co zjem dziś na kolację.

Neve się zaśmiała, odsuwając krzesło.

Spojrzałam na zegar.

– Masz jeszcze pięć minut – oświadczyłam.

– Nie szkodzi. Dowiedziałam się już wszystkiego, czego chciałam – stwierdziła, wyciągając discmana z tej okropnej nerki i zawieszając sobie słuchawki na szyi. – A właśnie, co robisz jutro wieczorem?

Kasa to zawsze kasa. Zrezygnowana, sięgnęłam po oprawiony w skórę terminarz.

– Zapiszę cię na spotkanie. O której godzinie?

– Nie, nie, mam na myśli wspólne wyjście… – Widząc moje puste spojrzenie, od razu dodała: – Wspólne wyjście, popularny zwrot oznaczający, że ludzie jedzą razem posiłek na mieście, oglądają film albo też robią cokolwiek innego, co wiąże się z miłym spędzaniem czasu.

Zamarłam. Czyżbym źle odczytała jej zainteresowanie? Kiedy w końcu zdołałam się ogarnąć, wybrałam słowa równie niezręczne, co sztampowe.

– Och… Przepraszam… Nie kręcą mnie dziewczyny.

Śmiech Neve był jak dzwoneczki na wietrze.

– Masz czego żałować, chociaż akurat nie jesteś w moim typie. Miałam na myśli zwykłą znajomość.

Splotłam ręce ukryte pod welwetowym obrusem.

– Nie wolno mi przyjaźnić się z klientami.

Jej uśmiech zamarł na chwilę i zrozumiałam, że wyczuła kłamstwo.

– Jasne, nie ma sprawy.

Nałożyła swoje oldskulowe słuchawki na uszy i odwróciła się w stronę wyjścia. Pianki nie zdołały powstrzymać wydostającego się na zewnątrz charakterystycznego dźwięku basu i zniekształconego brzęczenia nieco melancholijnych gitar. Pokój zalało nieziemskie zawodzenie jakiejś kobiety, wzmocnione przez nierówny rytm perkusji, przez który poczułam rosnący niepokój.

– Czego ty, do cholery, słuchasz? – zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać.

– Cocteau Twins – odpowiedziała Neve, zsuwając słuchawki. Jej oczy błyszczały z podekscytowania. – Słyszałaś o nich? Byli niesamowici; każda piosenka przypominała sen.

– Nie mogli być aż tak niesamowici, skoro nigdy o nich nie słyszałam – stwierdziłam. – Powinnaś ich kapkę ściszyć, zanim stracisz słuch.

Zignorowała mnie.

– Ich piosenki są jak różne światy – dodała, owijając kabel słuchawek wokół owalnego urządzenia. – Wiem, że to głupie, ale kiedy ich słucham, zapominam o całym świecie. Przestaje mieć dla mnie znaczenie. Czuję tylko muzykę. Przepraszam… Pewnie cię to nie obchodzi.

Tak rzeczywiście było, ale mimo to poczułam się winna. Neve ruszyła w stronę drzwi w momencie, w którym pojawił się w nich Cabell. Zamrugał, kiedy go mijała.

– Pa! – zawołała, zbiegając po schodach. – Do następnego spotkania, Wyrocznio!

– Kolejna zadowolona klientka? – Mój brat zatrzymał się w drzwiach, unosząc brwi. Przeczesał dłonią długie, sięgające ramion włosy.

– Ależ oczywiście – odpowiedziałam, zsuwając szal z ramion. Po związaniu włosów w kucyk zebrałam karty ze stołu i złożyłam w stosik. Sięgnęłam po aksamitny woreczek, w którym je przechowywałam, i dopiero wtedy spojrzałam, co znajdowało się na spodzie talii.

Nigdy nie lubiłam karty Księżyc. Nie potrafiłam tego wyjaśnić i dlatego nienawidziłam jej jeszcze bardziej. Za każdym razem, gdy na nią patrzyłam, czułam się, jakbym próbowała wyciągnąć jakieś zatarte wspomnienie z głębi umysłu, który nigdy niczego nie zapominał.

Przyjrzałam się dokładniej obrazkowi na karcie. Nie byłam w stanie stwierdzić, czy księżyc o srebrzystej tarczy spał, czy też tylko kontemplował długą ścieżkę wijącą się w dole. W oddali czekały ukryte za mgłą błękitne wzgórza, strzeżone przez dwie kamienne wieże, milczące strażniczki prawdy kryjącej się za horyzontem.

Wilk i pies, bracia w strachu, jeden dziki, drugi oswojony, wyły ku błyszczącej tarczy widocznej na tle ciemnego nieba. Tuż obok nich rak wypełzł na brzeg jeziora.

Kiedy mój wzrok zatrzymał się na mrocznym ogarze, poczułam ucisk w żołądku.

– Jak dziś poszło? – zapytał Cabell, przypominając mi o swojej obecności.

Zabrałam swoją część dziennego urobku, resztę zaś włożyłam do sejfu. Potem pokazałam bratu dwa banknoty studolarowe.

– Całkiem nieźle – stwierdził. – Przynajmniej wiemy już, kto stawia dziś kolację. Mam ochotę na szwedzki stół owoców morza w Lobster Larry’s.

Mój brat był dość tyczkowaty i raczej kościsty, ale wyglądał doskonale w czymś, co przypominało sprawdzony strój Poszukiwacza: luźne brązowe spodnie i pas z narzędziami niezbędnymi do pracy, w tym toporem, woreczkiem z kryształami oraz fiolkami z szybko działającą trucizną i odtrutką na nią.

Wszystko, czego człowiek potrzebował, żeby opróżnić skarbiec czarodziejki z przedmiotów, które gromadziła przez wieki, i zachować zarówno życie, jak i zdrowie.

– Dlaczego nie zjesz odpadów ze śmietnika na tyłach budynku? – zapytałam. – Skoro zależy ci właśnie na takim doświadczeniu kulinarnym…

– Odbieram to jako sugestię, że chcesz zajrzeć do biblioteki i wyhaczyć kilku potencjalnych klientów, a wieczorem zamówić pizzę. Dziesiątą z rzędu – odpowiedział.

– A jak tam klucz potrzebny do akcji u czarodziejki Gai? – zmieniłam temat, sięgając po torbę. – Czy znalazłeś odpowiedni w zbiorach biblioteki, czy skończyło się na wizycie u Kostnika?

Aby otworzyć zapieczętowaną Żyłę, jedną z magicznych ścieżek prowadzących do siedziby czarodziejki, potrzebowaliśmy krwi i kości samej zainteresowanej, względnie kości jej bliskich krewnych. Kostnik pozyskiwał je i odpowiednio preparował.

– Musiałem go odwiedzić – przyznał, podając mi klucz. Wyglądał jak dwie kości palców zespolone złotym drutem. – Możemy spróbować odwiedzić ten grobowiec w weekend.

– O rany boskie – mruknęłam. – Ile kosztował?

– Tyle co zwykle. – Wzruszył ramionami. – Przysługa za przysługę.

– Nie możemy ciągle rozdawać przysług – odpowiedziałam stanowczym tonem, wyłączając muzykę i gasząc kolejne świeczki elektryczne.

– A to dlaczego? – Oparł się biodrem o framugę.

Ten drobny ruch – i niedbały ton głosu – sprawiły, że zatrzymałam się w pół kroku. Nigdy dotąd aż tak nie przypominał mi Nasha, człowieka, który wbrew swojej woli wychował nas i wciągnął w swój fach, a następnie porzucił, zanim którekolwiek z nas dojrzało.

Cabell zerknął na dekorację biura należącego do Mistycznego Augura.

– Będziesz musiała porzucić tę gównianą fuchę, jeśli chcesz płacić Kostnikowi w tradycyjny sposób.

Jakimś cudem znowu doszliśmy do najmniej lubianego przeze mnie tematu.

– Ta „gówniana fucha” pozwala nam opłacić dach nad głową i jedzenie. Choć oczywiście sam możesz poprosić o dodatkowe zmiany w salonie tatuażu.

– Przecież wiesz, że nie o to mi chodzi – mruknął poirytowany. – Gdybyśmy po prostu poszli po jakiś legendarny relikt…

– Albo na przykład schwytali jednorożca – przerwałam mu. – Albo odnaleźli wrak pirackiej łajby. Gdybyśmy złapali spadającą gwiazdę i włożyli ją do kieszeni…

– Dobra, dobra – westchnął Cabell, a jego uśmiech zgasł. – Wystarczy. Wyraziłaś swoją opinię.

Nie przypominaliśmy innych Poszukiwaczy ani też Nasha. Oni wiecznie gonili za marzeniami. Jasne, gdybyśmy sprzedali legendarny artefakt na czarnym rynku, moglibyśmy zarobić tysiące, jeśli nie miliony, ale opłacilibyśmy to latami poszukiwań. Relikty stawały się coraz rzadsze. Ludzie z innych części świata, władający odpowiednio potężną magią, starannie zabezpieczali swoje skarbce, pozostawiając nam do dyspozycji tylko skrzętnie przeczesaną Europę. Ponadto nie mieliśmy odpowiednich środków, by pokusić się o znalezienie czegoś naprawdę cennego.

– Prawdziwe pieniądze przynosi prawdziwa praca – przypomniałam mu. Bądź co bądź Mistyczny Augur mieścił się w tej definicji. Zapewniał elastyczne godziny i uczciwe wynagrodzenie, choć płacone pod stołem. Potrzebowaliśmy takiej pracy, żeby móc przyjmować zlecenia z biblioteki gildii, zwłaszcza że liczba fuch systematycznie malała, a i klienci robili się coraz bardziej oszczędni.

Być może Mistyczny Augur był pułapką na turystów, bazującą na kadzidłach i bredniach o zapachu paluszków rybnych, ale dał nam coś, czego wcześniej nie mieliśmy. Stabilność.

Nash nigdy nie zapisał nas do szkoły. Nigdy nie wyrobił żadnemu z nas dokumentów tożsamości. Po prostu przygarnął dwoje sierot pochodzących z różnych stron świata i traktował niczym jakieś głupie pamiątki. Dostaliśmy od niego jedynie świat Poszukiwaczy i czarodziejek, obcy i zupełnie nieznany zwykłym ludziom. Wychowaliśmy się na kolanach zazdrości, karmieni ręką zawiści i chronieni baldachimem chciwości.

Tak naprawdę Nash nie tylko zmusił nas do zanurzenia się w swoim świecie, ale też nas w nim uwięził.

Podobało mi się życie, które stworzyliśmy dla siebie po jego odejściu. Ceniłam tę małą stabilizację, którą osiągnęliśmy, kiedy mogliśmy już sami o siebie zadbać.

Sęk w tym, że Cabell chciał tego, co obiecał mu nasz opiekun: potencjału, chwały, cennych znalezisk.

Zacisnął usta, drapiąc się po nadgarstku.

– Nash zawsze mówił, że…

– Daj spokój! – ostrzegłam. – Nie cytuj mi tu Nasha!

Wzdrygnął się, ale zupełnie mnie to nie obchodziło.

– Dlaczego zawsze tak reagujesz? – zapytał. – Wkurzasz się na każdą wzmiankę o nim…

– Ponieważ nie zasługuje na wysiłek, jakiego wymaga wypowiedzenie jego imienia – ucinam.

Przerzuciłam swoją skórzaną torbę przez ramię i zmusiłam się do uśmiechu.

– Chodź, przejrzymy oferty pracy w bibliotece, a potem zajrzymy do czarodziejki Madrigal, żeby oddać jej broszkę.

Na dźwięk tego imienia Cabell zadrżał. Poklepałam go po ramieniu. Cóż, podczas konsultacji czarodziejka zainteresowała się nim do tego stopnia, że nawet mnie tym zaniepokoiła. I to zanim zdecydowała się zlizać kroplę potu z jego policzka.

Zamknęłam drzwi i zeszłam za Cabellem po skrzypiących schodach. Choć była już noc, wokół panował gwar. Wokół nas krążyli turyści, rozweseleni i zaróżowieni od rześkiego, wczesnojesiennego powietrza.

Cudem tylko uniknęłam zderzenia z kilkoma z nich, którzy przekrzywiali głowy i spoglądali na budynek Quincy Market. Pozowali do zdjęć przed restauracjami, wcinali pączki z jabłkową marmoladą, pchali po bruku wózki ze śpiącymi dziećmi, podążając w stronę swoich hoteli.

To było życie, którego nigdy nie miałam i pewnie nigdy nie będę miała.

Kiedy weszliśmy do atrium biblioteki gildii, echo powitało nas śmiechem. Moja skóra momentalnie stała się tak lodowata, jak otaczające nas marmurowe ściany.

2

Ze spotkań Poszukiwaczy nigdy jeszcze nie wyniknęło nic dobrego, zwłaszcza kiedy odbywały się tuż przed północą. To był czas klątw, kiedy osądy ludzi zasnuwał alkohol.

Żałowałam, że nie zatrzymaliśmy się na kolację, tylko wybraliśmy spacer do Beacon Hill, gdzie w niepozornej kamienicy mieściła się biblioteka.

– Ech – westchnęłam. – Idealne wyczucie czasu.

– Masz talent do wpadania na ludzi, na których nie chcesz wpaść – przyznał Cabell. – To prawie tak, jakby ten gmach próbował ci coś powiedzieć.

– Że muszę znaleźć sposób na zwinięcie im kluczy, żeby nie mogli tu przychodzić?

Mój brat potrząsnął głową.

– Kiedy wreszcie zrozumiesz, że odpychanie wszystkich dookoła kończy się zawsze tym samym: samotnością?

– To byłoby moje „i żyła długo i szczęśliwie” – odparłam, upewniając się, że zatrzasnęłam za sobą drzwi.

I to nie byle jakie drzwi. Drzwi Wszystkich Dróg zabrano ze skarbca potężnej czarodziejki ponad sto lat temu, w czasach, gdy gildia dopiero raczkowała. W przeciwieństwie do szkieletowych klamek, które służyły do zakotwiczania jednego końca danej Żyły do drugiego, Drzwi Wszystkich Dróg otwierały nieskończoną liczbę przejść tymczasowych. Innymi słowy, zabierały cię w dowolne miejsce, o ile mogłeś wyobrazić je sobie odpowiednio wyraźnie. Oczywiście działały tylko wtedy, kiedy miało się pasujący do nich mosiężny klucz.

Nasz klucz członkowski odziedziczyliśmy po Nashu, któremu niechętnie wydano go po pozytywnym rozpatrzeniu jego podania przez gildię. Zaproponowana przez opiekuna obowiązkowa darowizna – tarcza Eneasza – okazała się na tyle wartościowym reliktem, że pozostali członkowie gildii byli skłonni zapomnieć o jego nieciekawej reputacji.

Problem z Drzwiami Wszystkich Dróg polegał na tym, że po ich zamontowaniu biblioteka stała się obowiązkowym etapem każdej naszej podróży. Co prawda mogliśmy przyjść tutaj na piechotę i po prostu poczekać, aż Bibliotekarz nas zauważy i otworzy boczne wejście, jednak łatwiejszą drogę – tę, z której korzystała większość członków gildii – stanowiły właśnie te drzwi. Wystarczyło włożyć klucz członkowski do dowolnego starego zamka, przekręcić i w ciągu kilku chwil było się na miejscu. Najczęściej używaliśmy drzwi szafy na pościel w naszym mieszkaniu na North End. Dopiero gdy znaleźliśmy się w bibliotece, mogliśmy użyć Drzwi Wszystkich Dróg, aby kontynuować podróż do miejsca docelowego.

W drodze powrotnej ponownie musieliśmy przez nie przejść, a mój żołądek się skręcał, gdy wyobrażałam sobie kolejne spotkanie z gośćmi zgromadzenia.

Napięcie na twarzy Cabella nieco zelżało, gdy odchylił się do tyłu i spojrzał w głąb długiego, zadbanego holu, za którym znajdowała się główna sala. Ciepły blask świec wydawał się kuszący i sprawiał, że białe plamki na kamiennej podłodze mieniły się jak mgławica.

– Dziś jest piątek? – zdziwiłam się. Gwiazdami piątkowych spotkań byli Poszukiwacze, którzy z reguły po pijaku opowiadali o odkrytych przez siebie skarbcach i odnalezionych relikwiach. Wszelkie nadzieje na szybkie spotkanie z Bibliotekarzem rozmyły się jak łzy na deszczu.

– Wtorek. Wygląda na to, że Endymion Dye i jego załoga powrócili z wyprawy – zauważył Cabell.

Pogardzałam sobą za autodestruktywną ciekawość, przez którą momentalnie spojrzałam w głąb holu. I rzeczywiście, Dye stał przy jednym ze stołów, otoczony członkami gildii, którzy pogwizdywali z podziwem i płaszczyli się wokół niego, starając się od czasu do czasu wtrącić jakieś słowo potwierdzające ich zachwyt. Jego burza siwych włosów znów mnie zaskoczyła, choć widziałam ją już niejeden raz. Po raz pierwszy pojawiła się trzy lata temu i stanowiła efekt działania klątwy pewnej czarodziejki.

Zacisnęłam szczękę. W jego towarzystwie zawsze czułam niepokój, i nie mówię tu tylko o jego oszałamiającym bogactwie i fakcie, że to jego rodzina założyła gildię i że to on ustala zasady. Nie chodziło mi również o jego szare oczy, które zdawały się przeszywać człowieka na wylot. Zachowywał się, jakby nikt z nas nie zasługiwał na przywilej poznania jego prawdziwych uczuć czy intencji.

Nawet Nash, który z uśmiechem mierzył się z chaosem, omijał Endymiona szerokim łukiem. Ten facet jest umoczony w jakimś gównie, Tamsy, powiedział pewnego dnia, gdy minęliśmy Dye’a po drodze na jedyne spotkanie gildii, które nasz opiekun uświetnił swoją obecnością. Trzymaj się od niego z daleka, jasne?

W tych rzadkich chwilach, gdy natykałam się na Endymiona, zawsze wydawał mi się tak doskonale opanowany, że teraz – przybity znojem z ostatniej wyprawy – sprawiał wrażenie wręcz nierealnego.

Mimo to nie był nawet w połowie tak irytujący jak jego syn, Emrys. Młodszy z Dye’ów, kiedy nie przepuszczał przyszłego spadku, na który jako siedemnastolatek nie zasługiwał, zazwyczaj przechwalał się jakąś znalezioną podczas rodzinnej wyprawy relikwią. Chwilami wydawał się istnieć tylko po to, by testować granice wytrzymałości mojego zdrowia psychicznego. Nie bez powodu nazywaliśmy go Funduszem Powierniczym.

– Nie widzisz Funduszu Powierniczego, co? – zapytałam w związku z tym.

Cabell znów zerknął na hol.

– Nie. Ech.

– Co „ech”?

– Dziwne, że ojciec go nie wziął – stwierdził Cabell. – Ale od tygodni nie widziałem chłopaka w bibliotece. Może trafił do jakiejś burżujskiej szkółki z internatem?

– Byłoby cudownie – westchnęłam. Choć szanse, żeby Emrys zrezygnował z polowania na relikwie choćby tymczasowo, wydawały mi się zerowe.

Endymion nawet nie słuchał rozmów Poszukiwaczy. Skrywał wzrok za ognikami odbijającymi się w szkłach okularów o cienkich oprawkach.

Cabell pogłaskał mnie po głowie.

– Zaczekaj. Przejrzę ogłoszenia o pracę. Mniejsze ryzyko, że się na nich natkniesz…

Poczułam ulgę i sięgnęłam po torbę, którą nosił na ramieniu.

– Dziękuję. Wyprztykałam się dziś z dowcipnych ripost.

Oparłam się o zimną kamienną ścianę. Poszukiwacze powitali Cabella z radością, niczym syna marnotrawnego. Skomentowali jego wygląd wytatuowanego samotnika i mocno go wyściskali. Jego głęboki śmiech i umiejętność barwnego opowiadania, której nauczył się od Nasha, niemalże przeważały nad niefortunnym związkiem z rodziną Larków.

Ale za każdym razem, gdy szedł na pokaz lub umawiał się z którymś z nich na drinka, gryzłam się w język, żeby mu nie przypomnieć, że za plecami nadal nazywali nas Larkowiczami.

Co pewnie by mnie uraziło, gdyby nie było tak głupie.

Nie szanowali go, a już na pewno nie obchodziły ich jego losy. Nigdy się nami nie przejmowali. Kiedy jako dzieci potrzebowaliśmy pomocy, tak zwana solidarność gildii znikała.

Tę pierwszą lekcję życia zawdzięczaliśmy Nashowi – uświadomił nam, że ludzie dbają tylko o siebie, więc jeśli chce się przetrwać, trzeba myśleć w podobny sposób. Czarodziejki były przynajmniej szczere w tej kwestii i nigdy nie udawały, że im na kimś zależy.

Cabell wrócił do mnie, trzymając w ręku trzy ogłoszenia o pracę, wszystkie wykaligrafowane charakterystycznym, szmaragdowozielonym atramentem Bibliotekarza.

– Nawet ciekawe, jak sądzę.

Sięgnęłam po nie i spojrzałam na nazwiska osób potrzebujących pomocy przy odzyskiwaniu przedmiotów. Większość należała do Oświeconych. I dobrze. Musieliśmy odsapnąć od czarodziejek.

Świeża fala radosnych okrzyków zmusiła mnie do ponownego spojrzenia w stronę głównej sali.

Endymion z irytującą powolnością zsunął opakowanie ochronne ze swego nowego znaleziska. Następnie dramatycznym gestem – który niósł ryzyko uszkodzenia reliktu, ale zadziałał na zebranych – rzucił relikwię na stół. Huk przetoczył się przez bibliotekę.

Masywna księga oprawiona była w skórę, a okładka popękała z upływem czasu. Grube stosy stron spojone srebrem wyglądały tak, jakby spędziły kilka ostatnich stuleci na próbach ucieczki z wnętrza tomu. Uniemożliwiał im ją ciężki metalowy zamek z symbolem drzewa Avalonu.

Poczułam ukłucie zazdrości, którego od razu pożałowałam.

– Nieśmiertelnik Callwen… – powiedziałam. Zbiór wspomnień spisany krwią po jej śmierci. Choć tworzenie podobnych tomisk było wśród czarodziejek powszechną praktyką, ten należał do najstarszych.

Wylegujące się na górnych półkach biblioteczne koty zasyczały, wyczuwając obecność klątw oplatających księgę. Przypominało to deszcz skwierczący na rozgrzanym dachu.

Zebrani Poszukiwacze zaczęli walić pięściami w stoły. Mój puls wyprzedzał ich kolejne uderzenia. Podeszłam do Drzwi Wszystkich Dróg.

– No dobrze – powiedziałam, wsuwając klucz w zamek. – Gdzie najpierw?

Po godzinach spędzonych na przemieszczaniu się między Bostonem, Savannah, Salem i St. Augustine nie dostaliśmy żadnej z trzech wybranych przez nas prac. Dwie zostały już wykonane przez Poszukiwacza z innej gildii, a za trzecią klientka zamierzała zapłacić nam bogatą kolekcją guzików.

Nie mieliśmy wyboru, jak jedynie dokończyć zlecenie dla czarodziejki Madrigal.

– Mówię tylko, że te perłowe guziki były dość efektowne – kontynuował Cabell, unikając wieczornych tłumów krążących po nowoorleańskiej Dzielnicy Francuskiej.

– Miały kształt gwiazd – skrzywiłam się.

– Masz rację. Cofam to, co powiedziałem – odparł mój brat. – Nie były efektowne, a czarujące. Myślę, że wyglądałyby na tobie uroczo…

Uderzyłam go barkiem, przewracając oczami.

– Teraz wiem, co ci kupić na święta – rzuciłam.

– Acha – odpowiedział, zerkając na żelazne balkony nad nami. Wąski księżyc oświetlał Nowy Orlean w całej jego barwnej postaci. Wydawał się wisieć ciut niżej niż zwykle. – Dlaczego nie mieszkamy w tym mieście? – westchnął.

Mogłabym wymienić tuzin powodów, ale liczył się tylko jeden: bo mieszkaliśmy w Bostonie. W jedynym domu, jaki kiedykolwiek mieliśmy.

Oboje instynktownie zwolniliśmy, gdy zbliżaliśmy się do zwyczajnej bocznej uliczki. Czarna posiadłość porośnięta bluszczem wznosiła się na końcu ślepej alejki, tuż poza zasięgiem bursztynowego światła ostatniej z lamp.

Czarna brama Rook House, zupełnie o to nieproszona, zaskrzypiała na powitanie. Owoce głogu nakrapiały ziemię wokół nierównego chodnika prowadzącego na frontowy ganek. Wstrzymałam oddech, ale ich butwiejący zapach i tak mnie odnalazł, wślizgując się na dłużej do nozdrzy.

Sposób, w jaki moje serce nieprzyjemnie uderzało o żebra, przywołał wspomnienie innych, podobnych rezydencji, przed którymi czekałam, ściskając małą dłoń Cabella i modląc się, by Nash nie dał się zabić podczas targowania się w środku z czarodziejką.

– Jesteś pewna, że masz broszkę? – zapytał, choć z pewnością wiedział, że ją mam.

– Nic mi nie będzie – obiecałam.

– Mogę pójść z tobą, naprawdę – stwierdził, spoglądając niespokojnie na budynek.

Wyciągnęłam z torby czarny, skórzany dziennik i przycisnęłam wytartą okładkę do klatki piersiowej brata.

– W międzyczasie możesz przetestować kilka kolejnych słów kluczy.

Dziennik był jedną z niewielu rzeczy, które pozostawił po sobie Nash. Stanowił chaotyczną plątaninę opowieści i notatek o artefaktach, legendach i magach, z którymi nasz opiekun skrzyżował ścieżki w trakcie swojego życia. Zapewne podejrzewał, że jego wścibscy podopieczni mogą je przeczytać, dlatego niektóre wpisy zanotował szyfrem. Udało nam się ustalić słowo klucz, dzięki któremu odczytaliśmy większość wpisów, jednak tego ostatniego, napisanego tuż przed jego zniknięciem, wciąż nie zdołaliśmy odcyfrować.

Cabell sięgnął po dziennik, ale wciąż był niespokojny.

– Teraz moja kolej – dodałam. Jeśli chodzi o dostarczanie zamówień czarodziejkom, jedno z nas zawsze zostawało na zewnątrz, na wypadek gdyby drugie utknęło z klientką, która odmówiła zapłaty. Poklepałam go po ramieniu. – Zaraz wrócę, obiecuję. Kocham cię!

– Tylko mi nie umrzyj – odpowiedział i oparł się z westchnieniem o płot.

Dom czarodziejki Madrigal zdawał się drżeć pod wpływem własnego chłodu. Szyby szczękały w oknach niczym zęby, a kości popękanego marmuru i metalowych ozdobników jęczały na wietrze.

Spojrzałam w górę, na wiekową fasadę rezydencji, i ruszyłam w stronę zapadającego się ganku.

– Będzie dobrze – szepnęłam do siebie, odchylając ramiona do tyłu. – To tylko dostawa. Odbierasz zapłatę i znikasz.

Zawsze starałam się sprawdzać naszych klientów przed spotkaniem, co znacznie zwiększało szanse na wykonanie zlecenia i odebranie gaży w jednym kawałku. Ale w bibliotece naszej gildii nie było prawie nic o Madrigal i nawet dziennik Nasha niewiele pomógł.

Madrigal – wiedźma, mistrzyni wszelkich żywiołów. Brak znanych relacji. Nie przyjmować zaproszenia na kolację.

Jej ogłoszenie o pracę wisiało na tablicy w naszej gildii przez długie miesiące. W końcu zebrałam się na odwagę, by po nie sięgnąć.

Zacisnęłam dłoń wokół broszki w aksamitnym etui. Negocjowanie tego zlecenia okazało się sporym wyzwaniem, a postanowienia umowy wydawały się kruche, zwłaszcza kiedy umysł podsuwał mi wizje tego, co mogłoby pójść źle. Tak naprawdę niewiele mogliśmy zrobić, gdyby Madrigal odmówiła dotrzymania ustaleń i zapłacenia za usługę. Tak wyglądało robienie interesów z potężniejszymi istotami – były kapryśne jak ogień i zawsze można było się sparzyć.

Drzwi się otworzyły, zanim zdążyłam wyciągnąć rękę do dzwonka.

– Dobry wieczór, panienko.

Kompan czarodziejki niemal całkowicie wypełnił masywne drzwi. Okazał się oszałamiającego wzrostu, z ramionami tak szerokimi jak ulica. Nazywała go Kochaniem, a czy było to jego imię, czy też przezwisko, wolałam nie pytać.

Ukłonił się, gdy podeszłam bliżej, rysy miał zaś tak nijakie jak za pierwszym razem, gdy go widziałam. Skórzana maska przylegająca do górnej połowy jego twarzy przypominała kaptur sokoła, przysłaniając mu oczy. W dodatku wlał swoje potężne ciało w elegancki, choć nieco staromodny uniform lokaja.

– Byłabyś łaskawa pójść za mną, panienko. – Akcent miał dziwny, melodyjny w niezbyt ludzki sposób. Prawdopodobnie zresztą nie był człowiekiem. Istoty magiczne należały w naszym świecie do rzadkości, lecz czarodziejki często przyjmowały je na służbę. Na całe życie.

Kompan cofnął się w czające się za nim ciemności. Woń ciepłego wosku i dymu świec uderzyła mnie, gdy tylko go minęłam. Złota spinka w jego klapie, figura szachowa z rogatym księżycem – symbol czarodziejki Madrigal – mieniła się w świetle pobliskiego kandelabru.

Gdzieś w głębi budynku zawodzący saksofon zmagał się z energicznymi nutami pianina, powoli pogrążając się w szaleństwie.

Dokończ zlecenie, pomyślałam, czując, jak krawędzie broszki wpijają mi się w dłoń.

– Czy zastałam twoją panią? – zapytałam.

– Oczywiście, panienko – odpowiedział kompan. – Bawi się.

Mój żołądek przypomniał mi o sobie.

– Czy mam wrócić innym razem?

– Ależ nie, panienko – stwierdził. – To by ją rozczarowało.

Jak każdy dobry kompan, doskonale wiedział, jak zadowolić swoją panią.

– No dobrze – udało mi się wykrztusić. Cofnęłam się o krok, pozwalając mu iść przodem. Podczas mojej poprzedniej wizyty w Rook House byłam tak zdenerwowana, że zapamiętałam jedynie plamy aksamitu na ścianach i wszechobecny zapach kadzidła. Teraz mogłam się nacieszyć budynkiem.

Podobnie jak tygodniowe cięte kwiaty, piękne meble, dzieła sztuki i pozłacane bibeloty zdążyły z wiekiem stracić swój blask. Ich powolny rozpad zapierał dech w piersiach, podobnie jak wilgotne, poplamione dywany i wszechobecny odór pleśni i zgnilizny.

Wypłowiały czerwony jedwab pokrywał ściany. Stół wyłożony kością przesunięto pod jedną z nich. Teraz stała na nim waza w kształcie splecionych dłoni, lornetka operowa i na wpół opróżniony puchar z czymś, co równie dobrze mogło być czerwonym winem, jak krwią.

Nad korytarzem wisiał mieniący się w blasku świec portret wyraźnie zaniepokojonego młodego mężczyzny w staromodnym mundurze. Na jego policzku widniał ślad czerwonej szminki, a z miejsca na wysokości serca sterczał nóż.

Pełzający strach wił się po mojej skórze niczym stado stonóg. Zbliżaliśmy się do pomieszczenia, z którego płynęła muzyka, aż dywany ustąpiły miejsca czarno-białym kafelkom. Mijane przez nas świece migotały, lecz dawały zbyt mało światła, by rozproszyć półmrok.

Korytarz doprowadził nas do okrągłego atrium, znajdującego się w centralnej części domu. Nad wielkimi schodami wznosiła się kopuła ozdobiona witrażami, przedstawiającymi kwitnący ogród pełen drzew i kwiatów, które pięły się w kierunku półksiężyca. Czerwone dywany i marmurowe schody miały tu odcień zgnilizny.

Zamiast wspiąć się po schodach, skierowaliśmy się w stronę karmazynowych drzwi, na których wyryto symbol czarodziejki. Muzyka ucichła na tyle, że wychwyciłam szmer dobiegających stamtąd głosów. Zamknęłam oczy, gdy kompan podniósł rękę, by zapukać.

Drzwi się otworzyły, a muzyka popłynęła jak krew z podciętego gardła.

Wyprostowałam się, unosząc podbródek, i ruszyłam za kompanem Madrigal. Tam wpatrywała się we mnie dziewczyna. Okrągła twarz, nieco zbyt duże oczy, wreszcie włosy, które nie były ani brązowe, ani blond. No i cera blada jak kość.

To ja.

Pokój wyściełały lustra ciągnące się od podłogi do sufitu. Meble wyglądały, jakby wyrzeźbiono je z błyszczących czernią kamiennych blatów, a następnie rozciągnięto i skręcono w fantazyjne kształty. Świece rozstawiono na podłodze i kredensach. Setki płomieni zamieniły się w tysiące, gdy ich odbicia mnożyły się w nieskończoność w otaczających nas srebrnych taflach zwierciadeł.

Na samym środku pomieszczenia stał stół bankietowy, łapiący spadające z żyrandola krople karmazynowego wosku.

Na widok półmisków wypełnionych plastrami mięsa i smakowitymi pasztecikami zaburczało mi w brzuchu. Czekoladowe kruki śledziły mnie żelkowymi oczami ze swoich grzęd na wysokich tacach ze słodyczami i ciastami.

U szczytu stołu siedziała kobieta spowita chmurą czarnego tiulu. Wyraziste plamy rumieńców znaczyły jej twarz. Strumień płomiennych włosów spływał po jej plecach, ale czarodziejka (lub któraś z jej nieszczęsnych służek) związała nad uszami dwa warkocze zawinięte w pętle. Sznury wplecionych pomiędzy nie czarnych pereł i brylantów zabrzęczały, kiedy tylko na nas spojrzała.

Wyglądała niemalże tak, jak niezliczone legendy przedstawiały niesławną Morganę le Fay. Cóż, była uwodzicielsko złowroga.

– Panna Lark. Jakże niesamowicie… punktualna – stwierdziła i otarła usta czarną koronkową chustką. Następnie wyciągnęła rękę.

Serce podskoczyło mi do gardła, gdy zrobiłam krok w jej stronę. Moje obcasy nagle wydawały mi się zbyt głośne, a ubranie zbyt niechlujne, by znaleźć się w tej przesiąkniętej opalizującym blaskiem sali. Zatrzymałam się ponownie, kiedy zauważyłam, że ma towarzystwo. Kilku nieruchomych… mężczyzn? Lalek naturalnej wielkości? Ubrani byli w smokingi, a ich klatki piersiowe trzymały się w pionie dzięki czarnym aksamitnym wstążkom przywiązanym do krzeseł. Każdy z nich miał na głowie kaptur w postaci zwierzęcego łba. Niedźwiedź, lew, jeleń i dzik.

– Podejdź! Zapewniam cię, że moi goście są dobrze wychowani – powiedziała Madrigal. – Sama ich wyszkoliłam.

Żaden z nich się nie poruszył, dopóki gość siedzący po lewej stronie czarodziejki nie wychylił się zza masywnego kandelabru, dotąd skrywającego go przed moim wzrokiem.

Emrys Dye.

3

W przeciwieństwie do pozostałych gości czarodziejki Emrys nie włożył zwierzęcej maski. Dzięki temu mogłam zobaczyć, jak krew odpływa mu z twarzy, a usta rozchylają się w zaskoczeniu.

Jeszcze przed chwilą szczyciłam się tym, jak rzadko daję się zaskoczyć. Spędziłam lata na metodycznym dozowaniu sobie obaw, tak jak inni pijają krople trucizny, aby wykształcić sobie na nią odporność. Kiedy zawsze spodziewasz się najgorszego, nic nie powinno cię zaszokować ani też rzucić na kolana.

Ale jeśli się czegokolwiek spodziewałam, to na pewno nie tego.

Jak zawsze rysy Emrysa były niemal jak spod linijki – jego wygląd był efektem kultywowanych przez pokolenia aranżowanych małżeństw pomiędzy pięknymi, bogatymi ludźmi, którzy dysponowali tym nieopisanym czymś, co odróżniało Oświeconych od zwykłych śmiertelników. Przez to chciało się na nich patrzeć o sekundę za długo.

Przyznaję, że nawet mnie trudno było oprzeć się temu powabowi, przynajmniej do czasu odkrycia odpychającej osobowości ukrytej pod tą maską.

Tej nocy Emrys miał na sobie jedwabny czarny smoking i muszkę związaną pod szyją. Kasztanowe włosy jak zwykle pozostawił w nieładzie. Niedbale przeczesał je ręką, patrząc na mnie swoimi różnokolorowymi oczami. Jedno było szare jak cyna, drugie tak błyszczące jak szmaragd na broszce, którą przyniosłam.

Moje stopy zapomniały, jak mają pracować. Niestety nie mogłam powiedzieć tego samego o moich ustach.

– Co tu robisz? – wykrztusiłam.

– Jakże przyjemnie cię tutaj zobaczyć, Tamsin – odpowiedział Emrys, zaciskając rękę na szyjce pobliskiej butelki szampana. Po jego zaskoczeniu nie było już śladu, ustąpiło ono miejsca zwykłej, gładkiej elegancji. – Wróciłaś z kolejnej porywającej wyprawy po stare graty? Podejrzewam, że zlecenie pani Madrigal było miłą odmianą od twoich zwykłych wypadów po jakieś śmieci.

– Zgaduję, że wróciłeś z kolejnych wojaży tylko po to, by wzmocnić swoje kruche ego? – odbiłam słodkim tonem piłeczkę. Nic dziwnego, że nie było go w bibliotece.

Roześmiał się, napełniając kieliszek aż po brzegi.

– Cóż, przyłapałaś mnie, Ptaszku.

Miałam ochotę na niego warknąć. Jeśli ktoś tu był ptaszkiem, to właśnie on. Choćby przez sposób, w jaki trzepotał skrzydełkami, zamęczając ludzi wokół siebie i zostawiając dookoła bałagan, który ktoś musiał później posprzątać.

– Wydaje mi się, że wciąż żyjesz złudzeniem, jakoby twoje przewidywalne teksty były urocze, choć w rzeczywistości są koszmarnie nudne – odpowiedziałam.

– Nudne? – Jego uśmiech się poszerzył. – Nie wiem, czy kiedykolwiek wypomniano mi nudę.

– Ekhm! – Ostre chrząknięcie czarodziejki przywróciło mnie do rzeczywistości.

Madrigal sięgnęła po stojący pośrodku stołu półmisek z jedzeniem i nadziała po kilka kawałków mięsa i sera na swoje długie paznokcie. Jej palce poruszały się szybko jak noże, umieszczając jedzenie na talerzu i szatkując je na plasterki. Kątem oka spojrzałam na nią w poszukiwaniu pierścieni z sigilami.

– Ten człowiek, panno Lark, jest moim gościem – powiedziała.

A ja, dopowiedział mój umysł, nim nie jestem.

– Pozwoliłabym ci usiąść, ale jak widzisz, ledwo starcza jedzenia dla nas dwojga – kontynuowała czarodziejka z nutą fałszywej skruchy w głosie, przesuwając po talerzu pieczony świński ryj.

– Oczywiście… – Poruszyłam głową w czymś podobnym do ukłonu. – Rozumiem, pani. Spełniłam twoją prośbę i przyniosłam ci broszkę.

Starałam się nie dygotać. Czekałam na jej dalsze słowa, ale czarodziejka nic nie powiedziała. Zaryzykowałam spojrzenie na nią. Ponownie zajęła się jedzeniem, kładąc na talerz parę kawałków owoców z pobliskiego półmiska. Przez kilka męczących chwil słychać było jedynie skrobanie jej paznokci i zgrzytanie zębów.

Emrys mimowolnie przygryzał dolną wargę, patrząc na czarodziejkę. Drugą rękę opierał o stół.

Zmusiłam się do odwrócenia wzroku.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że się znacie – usłyszałam siebie.

Rany boskie, pomyślałam. Morda w kubeł, Tamsin!

– A ja nie zdawałam sobie sprawy, że prowadzi pani wykaz moich znajomości, panno Lark – stwierdziła Madrigal. – Kochanie?

Powietrze za moimi plecami zrobiło się okropnie gorące. Ogromne ciało Kochania zaczęło się skręcać i wirować. Ciśnienie narastało jak przed nadciągającą burzą, elektryzując nawet tlen w moich płucach i pozbawiając mnie tchu. Światło oplotło kompana i jego masywne ciało przybrało nową formę.

Pooka, podpowiedział mój zachwycony umysł. Zmiennokształtny Oświecony, zdolny przybrać dowolną formę dla żartu czy na czas podróży. Nie dysponowałam Wspólną Wizją. Mogłam go widzieć tylko dlatego, że tego chciał.

Jastrząb wzbił się do góry, przysiadł na oparciu wysokiego, obsydianowego fotela czarodziejki, po czym znieruchomiał, nie spuszczając ze mnie wzroku. Madrigal uniosła rękę, podając kompanowi pasek wykwintnego mięsa ze swojego talerza.

– Gdzie jest Cabell? – zapytał Emrys, wyrywając mnie z zamyślenia.

– A co cię to obchodzi? – odparłam, obciągając rękaw kurtki.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że nie wolno mi interesować się losami członków mojej gildii.

– Twojej gildii? – parsknęłam. – Raczej naszej gildii…

– Dzieci! – przerwała nam czarodziejka. – Co w całej naszej krótkiej znajomości dało wam pretekst, by sądzić, iż docenię tę drobną sprzeczkę, w której nawet nie mogę uczestniczyć? – stwierdziła i odwróciła się w moją stronę. Nie chciałam w żaden sposób zareagować, dlatego zagryzłam wargę, aż poczułam smak krwi. – Nie przypominam sobie, żebyś podczas naszego ostatniego spotkania była aż tak opryskliwa. I tak niecywilizowana.

Powietrze przesiąkło niewykorzystaną magią, na tyle silną, by zwykły śmiertelnik mojego pokroju poczuł ją na skórze. Zacisnęłam zęby.

Jej moc nie przypominała mocy innych czarodziejek, z którymi miałam do czynienia – była ciężka i spowita błyskawicami. Starożytna. Musiała być starożytna, bo przecież Madrigal była wiedźmą, a to największy zaszczyt, jaki może spotkać czarodziejkę. Sposób, w jaki kontrolowała magię, wskazywał na rozległą wiedzę o klątwach i zaklęciach. Tak rozległą, że mogłabym nawet nie rozpoznać czaru, za pomocą którego by mnie zabiła.

– Obawiam się, że ma naturalne predyspozycje do tej opryskliwości – powiedział Emrys tonem ciepłym i łagodnym jak bourbon. – Ale stanowi to część jej niewątpliwego uroku. Poza tym, czy warto być cywilizowaną, kiedy zamiast tego można być interesującą?

Madrigal mruknęła, rozważając jego słowa. Zbierające się wokół nas ciśnienie zelżało, jakby zostało zdmuchnięte.

– Nie zostałam wychowana na damę, jeśli o to pytasz – zdołałam odpowiedzieć. – Oczywiście w odróżnieniu od ciebie, moja pani. Nie ma na świecie nikogo takiego jak ty. Ani tak dostojnego, ani tak potężnego.

– Nigdy nie przepadałam za nadpsutym budyniem – stwierdziła Madrigal z łagodnym ostrzeżeniem w głosie. – Ale mówiąc o smacznych kąskach, gdzie podział się ten rozkoszny młodzieniec, który towarzyszył ci podczas ostatniej wizyty? Wtedy ledwie rzuciłam na niego okiem i miałam nadzieję, że poznam go bliżej…

– On… – Zastanawiałam się nad wyjaśnieniem, które by jej nie obraziło ani nie wkurzyło. – Miał dziś wieczorem inne zobowiązania.

– Ważniejsze niż ja? – zdziwiła się Madrigal.

– Bardzo za to przepraszam! – Czułam się bardziej skurczona niż wełniany sweter po praniu.

– Strasznie to rozczarowujące – stwierdziła, spoglądając w swój puchar z winem. – Powiedz mi, panno Lark, bo nie do końca rozumiem tajemnice śmiertelnego umysłu: co powstrzymuje cię przed wyrwaniem serca bratu, kiedy ten cię irytuje?

– Najczęściej siła woli – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – I niezbyt ostre paznokcie.

Zszokowany Emrys się roześmiał. Czarodziejka Madrigal milczała przez chwilę, po czym odchyliła głowę do tyłu i wydała z siebie przeciągły skowyt. Dźwięk był bardziej zwierzęcy niż ludzki.

Zrobiłam kolejny krok do przodu, potem następny, aż znalazłam się na tyle blisko, by wysunąć broszkę z etui ochronnego i położyć ją na stole.

– Przypuszczam, że muszę ci teraz zapłacić – powiedziała Madrigal, nadymając wargi.

Wyciągnęła rękę, a w jej dłoni znikąd pojawiła się krwistoczerwona saszetka. Zawahałam się przez chwilę, po czym po nią sięgnęłam i zaryzykowałam zerknięcie do środka. Chciałam się upewnić, że czarodziejka nie napełniła jej kamieniami lub bezwartościowymi monetami.

Ku mojemu zaskoczeniu Madrigal po raz kolejny zawyła ze śmiechu.

– Widzę, że masz duże doświadczenie w pracy z moimi siostrzycami, panno Lark. Oboje możecie być pewni, że zawsze płacę za dobrze wykonaną pracę.

Praca. A więc Emrys też dla niej pracował – łatwiej byłoby mi uwierzyć, że przyszedł tu po przysługę. Wiedziałam, że Dye’owie od czasu do czasu współpracowali z czarodziejkami, wymieniali się informacjami lub sprzedawali cenne artefakty, ale chyba nigdy nie zawierali takich niełatwych umów, jak ja i Cabell. Większość gildii uważała przyjmowanie tego typu zleceń za żałosne, nawet jeśli chodziło o środki do życia.

Obróciłam się w stronę Emrysa.

– Przyszedłeś tu w sprawie pracy?

– A jeśli tak? – Jego błyszczące oczy spojrzały na mnie wyzywająco.

– Czyżby tata odciął cię od pieniędzy, panie Funduszu Powierniczy? – zapytałam. – Czy może tylko zacisnął smycz?

Emrys spochmurniał.

– Nie sądzę, by to była twoja sprawa.

Nie. Nie! Nie mógł odebrać mi pracy. Potrzebowałam jej z powodów, których on nigdy by nie zrozumiał.

– Pani – powiedziałam, próbując pozbyć się desperacji z głosu. – Jeśli jesteś zadowolona z moich usług, z przyjemnością przyjmę od ciebie kolejne zlecenie.

– Czy jesteś aż tak zdesperowana, że musisz żebrać o pracę? – wystrzelił Emrys z niespodziewanie. – Nie, żebym wątpił w twoją mądrość, pani, ale Tamsin… to znaczy panna Lark… nie spełnia podstawowego wymogu. Nie należy do Oświeconych i nie dysponuje Wspólną Wizją.

Niby nie kłamał, ale w prostocie, z jaką to powiedział, było coś upokarzającego. Że niby należało się tego wstydzić?

– W przeciwieństwie do ciebie i twojego wiernego towarzysza, nepotyzmu, nie potrzebuję Wspólnej Wizji do wykonywania swojej pracy – odparłam.

– Ona ma rację, misiaczku. Nie możesz zaprzeczyć, że panna Lark odniosła sukces pomimo swojej ułomności – powiedziała Madrigal, podnosząc broszkę i podziwiając ją w blasku świecy. Jej uśmiech powoli się rozszerzał. – Być może mała konkurencja ci się przyda. Jestem naprawdę ciekawa, które z was zdoła mi dostarczyć Nagrodę Sługi jako pierwsze.

Nagroda Sługi. Te słowa tkwiły gdzieś w mojej pamięci, wydawały się znajome, ale nie potrafiłam ich umiejscowić. Na pewno słyszałam już tę nazwę…

Emrys zacisnął usta i poprawił się na krześle. Kropelka potu spłynęła mu po twarzy, podążając za jakimś rozcięciem czy blizną. Oparłam się o stół, rozproszona widokiem tej nierównej linii na jego skórze. Ciągnęła się w dół i znikała pod marynarką. Kiedy odwrócił się w stronę światła, zniknęła zupełnie, jakbym ją sobie wyobraziła.

– Ona nie poradzi sobie z tym zadaniem, pani – odpowiedział w końcu. – A my już doszliśmy do porozumienia.

– Nie słuchaj go – zaprotestowałam. – Nie przypominam ani jego, ani innych tego typu hochsztaplerów. Pracuję skuteczniej z połową ich zasobów i za połowę ceny. I jak już wiesz, odzyskuję przedmioty bezpośrednio dla klientów; nie sprzedaję relikwii byle komu i byle gdzie.

Madrigal zignorowała nas, wciąż studiowała, w jaki sposób broszka mieni się w świetle świecy. Nagle, jednym ruchem palców, złamała srebrną ozdobę. Szmaragd wysunął się na jej dłoń. Bez słowa czy choćby jednego westchnienia wsunęła go sobie do buzi jak cukierka i połknęła w całości.

Otworzyłam usta. Zamknęłam je.

– Ja…

Nie chciałam wiedzieć.

– Przyznam, że brak Wspólnej Wizji u panny Lark przy tych konkretnych poszukiwaniach może okazać się problemem – powiedziała czarodziejka, kładąc rękę na dłoni Emrysa. Całe moje ciało wrzało, kiedy jej paznokcie głaskały jego skórę, jakby był owocem granatu, który ma zostać rozłupany i zjedzony.

Dobrze! Zasługują na siebie nawzajem, wysyczał mi do ucha jakiś głos. Niech zeżre go żywcem.

Ale ten ruch zwrócił moją uwagę na coś innego, równie ciekawego, co wcześniej przeoczyłam. Po raz pierwszy od dnia, w którym się poznaliśmy, Emrys Dye nie nosił sygnetu z rubinem, symbolu swojej rodziny.

– A jednak nie mogę się oprzeć takiej rywalizacji, zwłaszcza pomiędzy godnymi przeciwnikami – kontynuowała czarodziejka. – Panno Lark, jeśli to ty przyniesiesz mi Nagrodę Sługi, zapłacę stokrotność tego, co otrzymałaś dziś wieczorem.

Moje serce drgnęło ze wstydu, ale i z pożądania.

– W takim razie masz to jak w banku.

Cokolwiek to było. Nie ma sensu ujawniać niewiedzy, zwłaszcza że ta nazwa tkwiła gdzieś w mojej pamięci.

Jeden z pozostałych gości, ten z głową niedźwiedzia, drgnął i błagalnie jęknął. Żołądek mi się skręcił.

– Doskonale, panno Lark – powiedziała Madrigal. – Będę się cieszyła tą grą bardziej, niż myślisz. Ale teraz powinnaś już iść. Kochanie, odprowadź ją do drzwi…

Krzesło Emrysa odchyliło się do tyłu. Jego prawa ręka dotknęła lewej, jakby chciał się pobawić sygnetem, którego brakowało na palcu.

– Pani – odezwał się, błyskając fluorescencyjnym uśmiechem. – Uczyń mi zaszczyt i pozwól odprowadzić pannę Lark na zewnątrz.

– Cóż… dobrze. Cenię sobie dobre maniery – powiedziała Madrigal, pstrykając palcami. – Zwłaszcza jeśli sprowadzą was tu z powrotem.

Ponownie zrobiło mi się ciepło.

– Dziękuję – rzuciłam przez zaciśnięte zęby. – Że dałaś mi szansę, bym ci…

Emrys chwycił moje ramię, nawet na mnie nie spoglądając. Z chłodną miną wyprowadził mnie z jadalni. Przeszliśmy przez atrium i dopiero w foyer zwolnił na tyle, żebym mogła mu się wyszarpnąć.

– Dotknij mnie tak jeszcze raz, a obudzisz się bez rąk – syknęłam.

Próbowałam chwycić za klamkę, ale mnie uprzedził. Wykorzystując swój wzrost, sięgnął ponad moim ramieniem, by przyblokować drzwi. Odwróciłam się, żeby uderzyć go w pierś, ale drugą ręką schwycił mój nadgarstek. Tym razem go puścił, kiedy tylko ruszyłam ręką.

– Posłuchaj mnie, Ptaszku – powiedział niskim głosem. – To moja fucha. Nie chcesz mieć z tym nic wspólnego.

Przeszywający chłód domu sprawił, że poczułam ciepło jego oddechu na policzku. Emrys pochylił się, by zrównać nasze twarze. Wydawał się tak wzburzony, że kolejne ostre słowa wyparowały mi z głowy.

Przez lata widziałam wiele wersji Emrysa Dye’a. Czasami było to małe książątko upojone winem, kiedy indziej krzykliwy gawędziarz snujący opowieści w blasku bibliotecznego ognia, beztroski fircyk, badacz pochłonięty pracą, posłuszny syn bezkrytycznie ceniący swojego ojca. Ale nigdy dotąd nie widziałam go z tak ponurą miną. Gdybym go wtedy odepchnęła, mógłby się roztrzaskać.

– Chciałeś powiedzieć moja fucha – stwierdziłam chłodnym tonem. – Koniec rozmowy?

– Nic z tych rzeczy – zaprotestował. – Obserwowałem twoją twarz, kiedy składała ci propozycję. Nie masz pojęcia, o czym mówiła. Nie wiesz, czego masz szukać.

Przysunęłam się bliżej, ale mimo to się nie cofnął.

– Jeśli nie podoba ci się moja twarz, to przestań się na mnie gapić.

– Tamsin – zaczął, tym razem nieco łagodniejszym głosem. – Proszę…

Głośny, metaliczny łoskot zagłuszył jego słowa. Oboje podskoczyliśmy, a kiedy Emrys się odwrócił, wyślizgnęłam się spod jego ramienia i otworzyłam drzwi.

Po drugiej stronie korytarza drobna, przygarbiona kobieta w czarnym uniformie pokojówki opadła na kolana tuż przy srebrnej tacy, jęcząc z powodu rozbitego szkła.

Emrys w jednej chwili o mnie zapomniał. Dosłownie rzucił się w jej stronę.

– Wszystko w porządku – powiedział kojącym tonem. – Nic się nie stało. Przysięgam.

Kobieta potrząsnęła głową, wyraźnie przerażona. Emrys ostrożnie pomógł jej wstać i poprowadził w stronę pobliskiego krzesła. Zaparło mi dech w piersiach. Nawet kręcone siwe włosy, zasłaniające większą część twarzy, nie zdołały ukryć głęboko wyrytych linii jej obwisłej skóry, wybrzuszonych żył czy bieli jedynego widocznego oka, pozbawionego tęczówki i źrenicy.

Dłoń pokojówki dotarła na jego nadgarstek i ramię, ale tylko na chwilę. Jej oko zalało się łzami, a ból na twarzy stał się na tyle nieznośny, że zapragnęłam odwrócić wzrok. Blizna na szczęce Emrysa stała się jakby wyraźniejsza, kiedy zacisnął zęby, próbując opanować narastającą w nim burzę.

Parne nocne powietrze i zapach butwiejących jagód głogu zapraszały mnie na zewnątrz. Ale coś kazało mi spojrzeć za siebie jeszcze raz. Zobaczyłam Emrysa na kolanach, gorączkowo zbierającego odłamki szkła. Chwilę później drzwi się zatrzasnęły.

4

Stopy niosły mnie wzdłuż ścieżki, szukając bezpieczeństwa w świetle latarni i kłębiących się tłumów na Bourbon Street. Cabell na dźwięk moich kroków uniósł wzrok. Brama otworzyła się przede mną, więc niemalże przez nią przebiegłam, chwyciłam go za ramię i pociągnęłam w stronę drugiego końca alejki.

– Co się stało? – zapytał.

Pociągnęłam za prawy płatek ucha, umówiony sygnał oznaczający: Nie teraz, ktoś może słuchać.

Zatrzymałam się dopiero, kiedy otoczyły nas setki ludzi bawiących się na ulicach, wlewających się do barów i wylewających się z nich. Tęczowe światła tańczyły wokół nas, lecz wciąż przedzieraliśmy się przez tłum, kierując się z powrotem w stronę Żyły i czekających za nią Drzwi Wszystkich Dróg. Muzyka pulsowała, aż poczułam linię basu tętniącą w mojej krwi. W końcu nie wytrzymałam i zaciągnęłam Cabella do sklepu z tandetnymi pamiątkami dla turystów i fałszywymi świecami voodoo.

Brat chwycił mnie za ramiona, spoglądając mi w twarz, a następnie sprawdził resztę mojego ciała.

– Wszystko w porządku? Jesteś ranna?

– Nic mi nie jest! – odparłam, próbując przekrzyczeć muzykę. – Posłuchaj… Dye tam był…

– Co?! – krzyknął, wskazując swoje uszy. – Dye?

– Pracuje dla niej, ale zaproponowała nam to samo zlecenie – dodałam. – Jeśli wykonamy je jako pierwsi, zapłaci nam stukrotność tej wypłaty!

Machnął ręką.

– Zabrzmiało to, jakbyś powiedziała stukrotność…

– Bo powiedziałam! – Zerknęłam na wchodzącą do sklepu parę. – Za coś, co nazywa się Nagrodą Sługi. Myślę, że powinniśmy przejść się wieczorem do biblioteki i…

Tym razem wiedziałam, że mnie usłyszał. Jego wyraz twarzy nagle uległ zmianie. Odwrócił się i wyszedł na ulicę, kierując się w stronę czekającej na nas Żyły.

– Hej! – zawołałam. – To niesamowita okazja!

– Wręcz przeciwnie – odpowiedział. Minę miał zaciętą jak nigdy wcześniej. Jego skóra lśniła od potu, który zaczął przesiąkać przez jego koszulę. Podwinął rękawy, odsłaniając rzędy czarnych tatuaży. Każdy reprezentował jedną z klątw, które złamał na przestrzeni lat. Były jak trofea wycięte na jego skórze. – Nie bierzemy tej roboty, Tams.

– Więc wiesz, czym jest Nagroda Sługi? – uświadomiłam sobie. – Brzmi znajomo, ale nie potrafię przypomnieć sobie szczegółów.

Jego oddech stał się jeszcze bardziej urywany.

– Nie wiem. Nie mam najmniejszego pojęcia, co to, do cholery, jest! Po prostu nie zamierzam ponownie pracować dla tej czarodziejki. Nie ma szans, byśmy wyprzedzili Dye’a. Nie przy tych wszystkich zasobach, którymi dysponuje. To nie jest dobry pomysł. Nie powinniśmy… Nie możemy…

Odwrócił się plecami do mnie i wyciągnął rękę, żebym się do niego nie zbliżała.

– Co się dzieje? – zapytałam. – Nic ci nie jest?

Cabell ciężko oddychał, a jego żebra rozszerzały się z każdym haustem powietrza, jakby próbowały przedrzeć się przez skórę. Pot ściekał mu z twarzy, a ciało wibrowało ogromnym bólem.

Sekundy ciągnęły się jak lata. W moich uszach narastał szum, lecz jedynie obserwowałam, jak napięcie przeszywa jego ciało i usztywnia ramiona. Pochylił się do przodu i oparł o szorstką kamienną ścianę.

W końcu potrząsnął głową.

– Nic ci nie jest – zapewniłam go głosem spokojniejszym niż moje serce. – Po prostu weź głęboki oddech. Wsłuchaj się w moje słowa – dodałam i przełknęłam gulę tworzącą się w moim gardle. – Dawno, dawno temu w królestwie zagubionym w potokach czasu król imieniem Artur rządził zarówno ludźmi, jak i elfami…

– Tams… – wykrztusił i poczułam, jak wzbiera we mnie panika. Odwrócenie jego uwagi opowieścią zwykle wystarczało, by uniknął przemiany, nawet gdy był naprawdę wściekły lub przestraszony. – Cofnij… się…

Uciszył go głośny trzask, gdy kości przesunęły mu się pod skórą.

Ich ruchy były tak silne, że szarpnęły jego koszulą, rozrywając materiał na wysokości ramion i wzdłuż kręgosłupa. Zatoczył się, szukając na oślep mnie, po ścianę, po cokolwiek, co mogłoby go podtrzymać.

Przez szok rosnący w mojej głowie przedarła się pojedyncza, lecz wyraźna myśl. Nie tutaj.

To nie mogło się wydarzyć w tym miejscu, wśród ludzi robiących sobie selfie bądź śpiewających, błogo nieświadomych niebezpieczeństwa, w jakim się znaleźli.

Ruszyłam do działania. Chwyciłam go za nadgarstek i pociągnęłam za sobą, licząc, że dotrę do Żyły znajdującej się w zamkniętym sklepie spożywczym kilka przecznic dalej. Cabell zajęczał z bólu i potknął się, gdy jego stopy wysunęły się z butów. Zwolniłam, kładąc sobie jego rękę na ramieniu, a moją owinęłam mu wokół pasa. Parę minut później kopniakiem otworzyłam drzwi wejściowe i zanurzyliśmy się w czekającym na nas przejściu.

Otoczyła nas ciemność, a pomieszczenie się rozmyło. Oddech zaryczał mi w uszach, gdy żebra brata skurczyły się pod moją ręką. Drzwi Wszystkich Dróg otworzyły się na oścież, po czym wypluły nas na zimny marmur. Klekot naszych narzędzi poniósł się przez atrium, zagłuszając brzmienie głosów dobiegających z wewnętrznej sali biblioteki.

– Czy to były drzwi? – zapytał ktoś.

Cabell zwinął się w kłębek, przyciskając ręce do zmieniającej się twarzy. Zdesperowana, rzuciłam się z powrotem w stronę drzwi i je zatrzasnęłam. Ciężko dyszałam, a ręce drżały mi tak bardzo, że prawie nie mogłam włożyć klucza do zamka, nie mówiąc już o wyobrażeniu sobie naszego mieszkania.

W końcu Żyła otworzyła się z cichym jękiem, a ja przystanęłam tylko po to, żeby wyjąć klucz.

Brat znieruchomiał mi w ramionach. Mruczał coś i rzęził z bólu, kiedy wpadliśmy w bezkresną czerń przejścia, a drzwi się za nami zatrzasnęły.

Zapach naszego mieszkania wymieszany z aromatem dobywającym się z sąsiadującej pralni potwierdził, że dotarliśmy na miejsce. Wypadliśmy przez drzwi szafy na pościel, upadając na wytarty dywan. Cały budynek zadrżał pod wpływem naszego grzmotnięcia.

Dźwignęłam się na kolana i podczołgałam w stronę szafy. Zatrzasnęłam drzwi, aby nikt za nami nie podążył.

– Cabell – powiedziałam odległym głosem. – Co się dzieje?

– Ja nie… – jęknął, przesuwając pięścią po włosach. – Tams, myślę…

Jego twarz wydawała mi się przerażająco bezkształtna. Domyśliłam się. Wiedziałam, co nadchodzi, zanim jeszcze jego ramiona się wykrzywiły, zanim ciemne włosy wyłoniły się z jego ramion, zanim kości przekształciły się w coś, co nie było człowiekiem.

– Weź głęboki oddech – poradziłam. – Po prostu skup się… skup się na moim głosie. Nie musisz uciekać. Nie musisz. Kontrolujesz to, bo to nie kontroluje ciebie…

Wyrwał ramię z mojego uścisku i padł na kolana.

– Poczekaj… – Obróciłam się w stronę tej części poddasza, której używaliśmy jako biura. Intensywnie myślałam nad tym, co jeszcze mogę zrobić. – Pójdę po więcej kryształów… – rzuciłam. – Przyniosę…

Tuż za mną rozległo się niskie, groźne warczenie.

Odwróciłam się.

Ogar był masywny, bardziej przypominał wilka niż psa. Jego czarna, kudłata sierść mieniła się jak rozlana nafta, falując przy każdym kroku. Ubranie Cabella zwisało z niego w strzępach.

Odgłos pazurów stukających o poobijane deski podłogi wywołał u mnie przerażenie, pierwotne jak samo życie. Między długimi, białymi kłami zwisały nitki śliny. Adrenalina wezbrała we mnie, gorzka w smaku, zmieniająca bieg krwi.

W ciemnych oczach nie dostrzegłam już nic ludzkiego.

Przez ostatni rok jego klątwa przypominała o sobie coraz częściej, ale zawsze udawało mi się ją powstrzymać. Przywrócić Cabella do ludzkiej postaci. Całkowicie niekontrolowanej przemiany nie doświadczył od dzieciństwa. Od czasów, gdy był tylko szczeniakiem.

– Cabell? – szepnęłam.

Ogar się zatrzymał, przechylając głowę na bok.

– Posłuchaj mnie – poprosiłam, starając się mówić pewnym głosem. Mój umysł pracował nieco zbyt intensywnie, przerzucając w pamięci obszerne archiwum ksiąg i Nieśmiertelników. Nigdy nie zapominałam rzeczy, które zobaczyłam lub o których czytałam, ale też nigdy nie szukałam czegoś, co mogłoby mu przywrócić ludzką formę. Zawsze potrafił zrobić to sam. – Posłuchaj mnie – powtórzyłam, wyciągając rękę. – Jestem dobra. Dobra, Cab. Skup się na tym, co mówię… Dawno, dawno temu w królestwie zagubionym w potokach czasu król imieniem Artur rządził zarówno ludźmi, jak i elfami…

Ogar zaskamlał, ale nie ruszył się z miejsca. Otrząsnął się energicznie, a wówczas imadło zaciskające się na moim żołądku zelżało. Zrobiłam kolejny krok do przodu.

– To historia o jego ukochanym przyjacielu, rycerzu Lancelocie…

Nie miałam czasu na ucieczkę. Nie miałam czasu na zaczerpnięcie oddechu.

W każdej chwili mógł rzucić mi się do gardła.

Uratował mnie instynkt.

Kiedy skoczył, uniosłam rękę. Krzyknęłam, gdy jego kły wbiły się w moje przedramię, przebijając skórę i mięśnie, aż zahaczyły o kość.

Poczułam olbrzymi ból, ale to widok mojej krwi barwiącej jego kły na karmazynowo sprawił, że niemalże zawyłam.

Spieniona ślina prysnęła na mnie, gdy ogar kłapnął w powietrzu, próbując dosięgnąć mojej twarzy. Umysł miałam pusty, ale ciało chciało przeżyć. Musiało. Jakimś cudem zgięłam kolana na tyle, by odepchnąć psa. Uderzył o podłogę i przetoczył się na łapy. Zaskamlał.

Podciągnęłam się i odsunęłam do tyłu, na tylko jednym sprawnym ramieniu, próbując stworzyć dystans między nami, próbując podnieść się z ziemi, próbując dostać się do alkowy, gdzie trzymaliśmy toniki i kryształy oraz…

Kończyny ogara zesztywniały, a on wydał z siebie przeszywający, nieziemski skowyt.

– Cabell! – wykrztusiłam. – Proszę, ocknij się!

Ogar się zbliżył, a sierść na jego grzbiecie sterczała niczym igły. Był dla mnie zbyt szybki – nagle zacisnął szczęki na mojej stopie, zmuszając mnie do kopania go na oślep w pysk, łeb i dowolną inną część ciała, byle tylko mnie puścił.

Za chwilę zginę. Ta myśl zakwitła w moim umyśle, przyprawiając mnie o agonię. Zabije mnie!

Chyba że ja zabiję go pierwsza.

Ogar ponownie rzucił się do ataku, ale ja również. Chwyciłam otwieracz do listów leżący tuż obok książek naukowych na moim biurku, obróciłam się i zaczęłam nim wymachiwać w powietrzu, próbując odstraszyć psa. Ten jednak, zamiast się cofnąć, pozwolił ciąć się i ranić. Moim ciałem zawładnęła żądza przetrwania.

Nie mogę tego zrobić.

Otwieracz do listów wysunął mi się z ręki i brzdęknął o podłogę. Cofnęłam się o krok, potem o kolejny, gdy ogar na krótko zajął się głębokim cięciem na jednej z nóg.

Nie mogę.

To wciąż był Cabell. Gdzieś tam w głębi ten ogar był moim bratem.

I zamierzał mnie zabić.

Postąpił do przodu, zajmując miejsce między naszymi biurkami. Uderzyłam plecami o półkę z książkami tuż przy oknie, bo po prostu nie miałam już gdzie się cofnąć.

Sięgnęłam za siebie i zaczęłam ciskać w psa książkę za książką, wyrzucając z siebie cały gniew i desperację. Ogar kłapał zębami, warcząc i skomląc, lecz kilkukrotnie udało mi się go trafić.

Wzięłam gwałtowny wdech, kiedy się cofnął i uniósł pysk ku górze. Jego skowyt rozbrzmiewał w naszym małym mieszkaniu, jakby próbował przywołać inne psy na polowanie.

Polowanie.