Siedmioro świętych bez twarzy - M.K. Lobb - ebook + książka

Siedmioro świętych bez twarzy ebook

M.K. Lobb

3,7

Opis

Mroczny debiut fantasy z wątkiem kryminalnym, idealny dla fanów Leigh Bardugo i Kerri Maniscalco. Odkryj, co czai się w mroku!

Faworyzowani przez system apostołowie sześciu świętych sprawują w Ombrazii bezwzględne i niesprawiedliwe rządy, podczas gdy nieuprzywilejowani walczą o przetrwanie.

Po tym, jak jej ojciec zostaje zamordowany przez ombrazyjskie wojsko, Rossana Lacertosa jest gotowa zrobić wszystko, co konieczne, by obalić skorumpowany system – wykorzystać swoje moce apostołki Cierpliwości, przyłączyć się do buntu i stawić czoła chłopakowi, który złamał jej serce. Jako najmłodszy dowódca straży w historii ochrony Palazzo Damian Venturi musi być bezwzględny i silny oraz służyć świętym z niekwestionowanym oddaniem. Ale dwa lata spędzone na walce w niekończącej się wojnie pozostawiły w nim głębsze blizny, niż chciałby przyznać… i strach przed konfrontacją z dziewczyną, którą porzucił.

Tymczasem mieszkańców Ombrazii zaczyna prześladować morderca. Choć liczba ciał rośnie, Palazzo odwraca wzrok – w każdym razie do czasu, gdy zamordowany zostaje apostoł. Kiedy każdy trop prowadzi do ślepego zaułka, Roz i Damian muszą połączyć siły, aby znaleźć zabójcę, nawet jeśli oznacza to odkopanie pogrzebanych głęboko emocji. Brnąc w tę sprawę, odkryją coś bardzo złowrogiego i dalekiego od świętości. Czy w obliczu zbliżającego się mroku i kończącego się czasu będą w stanie ocalić miasto przed złem tak potężnym, że grozi zniszczeniem wszystkiego na swojej drodze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (29 ocen)
9
6
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PapieroweDziewczyny

Dobrze spędzony czas

"Kiedy poznasz prawdziwy smutek, nie poczujesz się lepiej. Nie dojdziesz do siebie, a jedynie stwardniejesz. Nauczysz się znosić rzeczy, które wydawały się nie do zniesienia. Znajdziesz sposób na odbudowę siebie, nawet mimo braku kluczowych elementów"❤️ 🛐 Q: polecicie książki, w których nie ma wątku romantycznego lub jest on bardzo znikomy?🤔Albo jakiekolwiek, które Was pochłonęły, byle bez romansu - będę bardzo wdzięczna🥰 🛐 8,5/10⭐ Ombrazia jest podzielona na apostołów i nieuprzywilejowanych. Apostołowie cieszą się wszelakimi wygodami i przywilejami, bo posiadają magię. Nieuprzywilejowani są traktowani jak brud na butach apostołów i każdego dnia muszą walczyć o przetrwanie 🛐 Rossana Lacertosa, której ojciec był dezerterem i poniósł za to karę, pragnie obalić ten niesprawiedliwy system. Ma to szczęście, że jest apostołką Cierpliwości, więc może się przydać buntownikom 🛐 Damian Venturi to bohater wojenny, syn generała i dowódca straży w Palazzo. Z pozoru może wyglądać na bezwzględn...
30
Arlenap89

Całkiem niezła

Wybudziła mnie ta książka. Autorka skupia się głównie na relacji między głównymi bohaterami: Damianem, oficerem straży i Ros, apostołka Cierpliwości, co niestety przyćmiewa większość fabuły. Jest wątek kryminalny, który oboje chcą rozwikłać, ale przez żal który do siebie mają bardziej wygląda to na dziecięce przepychanki. i jeszcze te przemyślenia Damiana....Miałam go dosyć, był taka ofiara losu, że aż oczy bolały. Zarys świata, który nie został opisany a żaden konkretny sposób, jakaś wojna a tle, historia upadłego Świętego ale wszędzie brak konkretów. Płasko i nijako. Bohaterowie bez charakteru, mdli, nijacy. Drugoplanowi to już w ogóle potraktowani jako nieistotne tło. Jedynie zMonczdnie zaskoczyło i mogłoby spowodować chęć sięgnięcia po drugi tom ale niee....Głośna deojka tak mnie zniechęciła do się od, że raczej zapomnę szybko o tej książce.
10
Poziomexo

Dobrze spędzony czas

Książkę bardzo przynajmniej się czytało. Ciekawa jestem co będzie dalej. Pomysł ciekawy ale mogło być bardziej mrocznie.
10
majoweczytanie

Całkiem niezła

Sama nie wiem co powiedzieć. To było tak nijakie, jedynie końcówka wzbudziła we mnie emocje i mnie zaintrygowała. Nie lubię nie kończyć, tego co zaczęłam, więc jakoś dobrnełam do końca, ale drugi raz bym tego nie wybrała
00
Justa1912

Całkiem niezła

Bardzo fajna fabuła, pomysł jest super, ale ciągle czytanie o tym jak Daniam uważa Ros za piękną, wspaniałą i tak dalej jest tak nudne i męczące, że dwa razy musiałam odłożyć książkę
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Seven Faceless Saints

Copyright © 2023 by M.K. Lobb

All rights reserved.

 

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

Copyright © for the Polish translation by Iga Wiśniewska, 2023

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska, Gabriela Wójtowicz

 

Redakcja: Kornelia Dąbrowska

Korekta: Agnieszka Zygmunt-Bisek, Sara Szulc

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: Cover art copyright © 2023 by Sasha Vinogradova, Cover copyright © 2023 by Hachette Book Group, Inc.

Projekt oryginalnej okładki: © Cover design by Karina Granda

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Wojciech Bryda

Zdjęcie autorki: © Rob Boyce

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-89-2

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca, i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tym, którzy czują się zbyt mali, by zapanować nad swoją

wściekłością,

i zbyt zmęczeni, by znieść ból serca

 

 

 

 

 

 

 

Mówią, że padało w dniu, w którym Chaos wypadł z łask.

Nie była to mżawka połączona z delikatnym wietrzykiem, lecz szalejąca ulewa. Upadł, ponieważ upadły jego dzieci: ich połamane, śmiertelne ciała zostały wdeptane w błoto na północy. Wycofał się z krzykiem, który wstrząsnął górami. Z krzykiem, który przekroczył granice światów i osiadł w szczelinach każdego miasta, gdzie czuwał w przestrzeniach między światłem.

Jego ukochana, Cierpliwość, z żalem obserwowała ten upadek. I chociaż jej serce, tak jak jego, przepełniała chęć zemsty, nie pomogła mu. Czekała tylko, wiedząc, że każda wojna ma swój koniec, a każdy grzech spotka kara.

Chaos jest pochopny. Ale Cierpliwość…

Ach, Cierpliwość wie dokładnie, kiedy uderzyć.

 

Święci i poświęcenie, Psalm 266

 

 

 

Leonzio

 

 

 

Ledwo minęła północ, gdy zaczęła się paranoja.

Leonzio przechadzał się po pokoju, a serce waliło mu tak mocno, że zdawało się obcym bytem w jego piersi. Wyraźnie czuł zimne powietrze na swojej skórze. I to, jak jego język – zbyt suchy, zbyt suchy – układał się dziwnie za zębami.

Nie mogąc dłużej tego znieść, podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał na korytarz, który rozciągał się przed nim w nieskończoność, ale Leonzio widział jedynie na kilka metrów do przodu, reszta kryła się w cieniu.

Strażnik, który powinien tam stać, zniknął. A jednak apostoł nie potrafił się zmusić do opuszczenia swojego pokoju, nie chciał poruszać się po ciemnym Palazzo.

Budynek miał oczy. Czuł je na sobie przez cały tydzień: najpierw w miejscu, w którym modlił się do świętych, potem w salach obrad, gdzie spotykał się z innymi przedstawicielami błogosławionych gildii. Śledziły każdy jego krok i nawet światło gwiazd ich nie odstraszało.

Wrócił do pokoju, dręczony frustracją. Co robił, zanim opanował go strach? Szukał naczelnego sędziego – właśnie. Musiał powiedzieć temu człowiekowi coś niezwykle ważnego. Ale co?

Leonzio przesunął dłonią po spoconym czole. Świeca, którą zapalił, rzucała skośne cienie na ściany, miękkie linie przesuwały się, gdy płomień drżał na wietrze wpadającym przez uchylone okno. Leonzio chwiejnym krokiem podszedł do niego i otworzył je szerzej. Pozwalał, by wiatr pieścił jego twarz, kiedy patrzył na znajdujące się pod nim, spowite ciemnością ogrody.

Odwzajemniły jego spojrzenie.

Serce apostoła zabiło jeszcze szybciej, gdy pospiesznie szarpnął zasłonę. Coś tam było. Coś upiornego i nieludzkiego krążyło po terenie Palazzo. Nie mógł tego zobaczyć, ale czuł, że coś było nie tak, oślizgły, niespokojny ciężar naciskał na jego gardło.

Splótł śliskie od potu palce, mamrocząc modlitwę do świętego patrona Śmierci. Do swojego świętego. Tego, od którego wywodziła się jego rodzina, który pobłogosławił ich darem magii. A jednak dzisiejszej nocy jego żarliwe modły nie przyniosły pocieszenia, ponieważ im bardziej kwestionował moc Śmierci, tym mniej odczuwał obecność świętego.

Błagał głównie o pomoc, a skutek był taki, że robiło mu się tylko cieplej i czuł się coraz słabszy. Może to nie wystarczy, pomyślał apostoł, prosić o ochronę zwykłymi słowami. Przymus chwycił go równie nagle jak mdłości, mocny i nieubłagany. Pozwolił, by nim zawładnął. Sam był odległym widzem, dwojgiem oczu w więzieniu ciała.

Obraz zaczynał się rozmazywać i Leonzio, podpierając się o ścianę, dowlókł się do sąsiedniego pokoju. Wyobraził sobie, że pozostawił na złoconej farbie odciski dłoni, smugi rdzawego szkarłatu, które przyciągną do niego świętych. Jakby nie byli już bóstwami, lecz bestiami poszukującymi świeżej padliny.

Święci byli miłosierni. W każdej opowieści.

Ale opowieści mówiły też, że łaknęli krwi.

Leonzio padł na kolana obok sterty śmieci, które zebrał na terenie Palazzo. Nie do końca wiedział, kiedy ani dlaczego zaczął napychać kieszenie kamieniami i odłamywać gałązki z krzewów niczym jakiś kompulsywny ogrodnik. Wydawało mu się to po prostu… niezbędne.

Ręce mu drżały, gdy klęczał na podłodze, układając swoje znaleziska. Pod kolanami miał kamień, a kiedy przesuwał patyki, szeptał nie tylko do Śmierci, lecz także do wszystkich świętych bez twarzy.

A potem apostoł wziął do ręki nóż.

Gdy poleciała pierwsza kropla krwi, niemal poczuł ulgę. Surowy strach ustąpił miejsca mile widzianemu bezwładowi.

Zanim zdał sobie sprawę, że umiera, było już za późno.

 

 

 

Damian

 

 

 

Damian Venturi czuł się zmęczony śmiercią.

Prawdę mówiąc, generalnie czuł się zmęczony. Noc już dawno zbliżyła się do świtu i coraz trudniej było mu skupić się na leżącym przed nim martwym apostole. Poprawił kołnierz swojego wydanego przez Palazzo płaszcza z nadzieją, że ciśnienie narastające w gardle nieco dzięki temu zmaleje.

Leonzio Bianchi, były apostoł Śmierci, przejawiał wszelkie oznaki otrucia. Jego blade usta stały się śliskie od wstrętnej warstwy piany, żyły na przedramionach odznaczały się wyraźnie, przypominając siniaki. Mimo wszystko wyraz twarzy miał spokojny, a usta układały się miękko, jakby bez wahania przyjął śmierć.

Damian odsunął się od ciała Leonzia, powstrzymując dreszcz. W sypialni apostoła panował ziąb, a przyćmione światło świec rzucało cienie na złocone ściany. Być może to ta sytuacja tak na niego oddziaływała, ale było coś przytłaczającego w ciemności kąsającej brzegi pomarańczowej poświaty. Było coś niepokojącego w sposobie, w jaki odwrócona twarz Leonzia odbijała się w lustrze po drugiej stronie pokoju.

– No i?

Głos naczelnego sędziego przerwał Damianowi oględziny ciała, zaskakując go na tyle, że odskoczył od łóżka. Pot perlił mu się na czole. Śmierć zawsze cofała go do czasów wojny. Czuł ucisk w piersi, krew krążyła szybciej, a stopy zdawały się brnąć przez błoto.

– Nie wiem – odpowiedział Damian, odwracając się twarzą do naczelnego sędziego. Starał się mówić szorstkim, lecz uprzejmym tonem. Naczelny sędzia emanował wściekłością; Damian odczuł ją, gdy tylko wszedł do pomieszczenia. – Możliwe, żeby to było samobójstwo?

Naczelny sędzia Forte, wysoki apostoł Łaski z nienagannie uczesanymi włosami i cienkim wąsem, spojrzał na Damiana znad okularów. Forte piastował swoje stanowisko niewiele ponad rok, po tym, jak został wybrany przez reprezentantów gildii na miejsce swojego poprzednika. Nieczęsto zdarzało się, aby któryś z apostołów Łaski pełnił tę funkcję, i Damian zastanawiał się, czy właśnie dlatego Forte był tak bezkompromisowy.

– Samobójstwo? – powtórzył szyderczo tę sugestię Forte, przetrząsając ubrania i prześcieradła zmarłego w poszukiwaniu jakichś wskazówek. Apostołowie Łaski potrafili odczytywać informacje z takich rzeczy: dzięki temu byli ekspertami w dziedzinie tkactwa i potrafili stworzyć z materiałów wszystko, od spodni po gobeliny, bez dotykania igły i nici. – Tak byłoby najwygodniej, prawda, signor Venturi?

– Słucham? – odpowiedź wymknęła się Damianowi, nim zdołał ją powstrzymać. Jako naczelny sędzia, Forte był uważany za ziemski głos świętych, ale nie był przez to bardziej taktowny. Choć Damian wrócił do Ombrazii zaledwie rok temu, tyle zdążył już zaobserwować.

– Gdyby to było samobójstwo, oznaczałoby to, że straż Palazzo nie dopuściła się uchybień w ochronie najważniejszego urzędnika państwowego – wyjaśnił Forte. Nie patrzył na Damiana, gdy to mówił. Odsunął się od łóżka, a między jego krzaczastymi brwiami pojawiła się zmarszczka. – Leonzio z pewnością umarł w tych ubraniach, ale poza tym nie ma w nich nic niezwykłego.

Machnął ręką i prześcieradła uniosły się, a potem rozpostarły, by nakryć ciało apostoła.

Damian ucieszył się, że nie musiał dłużej patrzeć na zwłoki, ale ulga szybko minęła, gdy Forte znów się odezwał.

– Skoro już mowa o straży Palazzo, gdzie byłeś tej nocy, Venturi? Przypadkiem nie ty powinieneś dbać o to, by takie rzeczy się nie wydarzały?

Damian poczuł, jak ogarnia go frustracja, ale zacisnął zęby, by powstrzymać się od riposty.

– Proszę mi wybaczyć, mio signore. Byłem na Mercato.

Cotygodniowy nocny targ w mieście stanowił dla apostołów okazję do sprzedaży i wymiany swoich towarów. Cztery gildie zajmujące się rzemiosłem – Siła, Łaska, Cierpliwość i Przebiegłość – stanowiły podstawę gospodarki Ombrazii i powód, dla którego stała się centrum handlu. Zamiłowaniu Łaski do tkanin towarzyszyło zamiłowanie Siły do kamienia, Cierpliwości do metalu i Przebiegłości do środków chemicznych. W związku z tym główną funkcją apostołów z tych gildii było produkowanie broni, tekstyliów, wyrobów kamieniarskich i wszelkiego rodzaju mikstur, które miały być wysyłane do innych krajów.

Wszyscy apostołowie byli potomkami pierwotnych świętych, ale nie wszyscy potomkowie władali magią. Czasami, jak powiedział Damianowi ojciec, chwalebne zdolności apostołów nie pojawiały się w jakimś pokoleniu lub całkowicie zanikały, gdy krew w rodzie stawała się zbyt rozcieńczona.

Potomkowie niewładający magią – ludzie tacy jak Damian – nie byli apostołami. Nie różnili się zbytnio od reszty nieuprzywilejowanych obywateli. W związku z tym praca w straży to dla Damiana jedyny sposób, żeby uczestniczyć w Mercato. Rzemiosło nie było dla ludzi takich jak on. Przebywanie z apostołami nie przysługiwało osobom, które nie miały nic do zaoferowania społeczeństwu. Gdy nieuprzywilejowani postanawiali zignorować ten fakt, strażnicy pilnowali, aby trzymali się z daleka. Zawód Damiana najbardziej pozwalał mu doświadczać życia, jakie mógłby mieć.

Wiedział jednak równie dobrze jak Forte, że obecność na Mercato była pracą, którą jako dowódca straży Palazzo powinien delegować. Jeśli akurat nie robił obchodów po świątyniach, powinien znajdować się tutaj, w samym Palazzo. Jego priorytetem była ochrona apostołów wybranych na reprezentantów gildii.

– Byłeś na Mercato – powtórzył Forte bezbarwnym głosem. – Czy nie robiłeś obchodu po świątyniach wczoraj?

– Tak – przyznał, krzywiąc się. – Pomyślałem…

– Nie, Venturi – przerwał mu naczelny sędzia. – Nie pomyślałeś. To jasne jak słońce. – Z każdym słowem zbliżał się o krok do Damiana, aż dźgnął go palcem w pierś. – Gildie liczą na nas w kwestii ochrony ich przedstawicieli. Ja liczę na was, że dopilnujecie, by Palazzo było najbezpieczniejszym budynkiem w Ombrazii. A tymczasem w noc, podczas której jeden z naszych apostołów zostaje znaleziony martwy, ty bawisz się na Mercato?

Damian przełknął ślinę, pragnąc zaprotestować. Chciał się spierać, powiedzieć, że w żadnym razie się nie bawił, ale miesiące doświadczenia nauczyły go, że nic to nie da.

– Mio signore, zapewniam, że nikt nie mógłby przebywać w pokoju apostoła bez wiedzy moich oficerów. Poza tym – skinął na ciało – ta osoba nie ma żadnych obrażeń. Albo pękł mu nagle tętniak, albo został otruty. Zapewniam, że bardzo uważnie obserwujemy, kto przychodzi do Palazzo i z niego wychodzi.

Nozdrza naczelnego sędziego zafalowały.

– Najwyraźniej nie dość uważnie.

Na to Damian nie miał odpowiedzi. W Ombrazii w krótkim czasie doszło już do dwóch niewyjaśnionych zgonów: młodej dziewczyny i chłopaka mniej więcej w wieku Damiana. Ich ciała zostały przewiezione do miejskiej kostnicy, a Forte nie zawracał sobie głowy przydzielaniem kogoś do zbadania sprawy. Nieuprzywilejowani cały czas walczyli między sobą, jak stwierdził. Jakie to ma znaczenie, jeśli dwoje z nich padło?

Ale to było coś innego. Apostołowie Śmierci wybrali Leonzia Binachiego, żeby reprezentował ich w Palazzo. Jego nagła śmierć mogła przestraszyć i rozwścieczyć ludzi.

– Jakie to wygodne – warknął Forte. – Obrać za cel przedstawiciela Śmierci, żeby nie było nikogo, kto mógłby przeczytać ciało…

Wbrew sobie Damian pokiwał głową. Pomyślał to samo. Pobłogosławiony możliwością nawiązania kontaktu ze zmarłymi, zanim ich dusze odejdą, apostoł Śmierci mógłby dowiedzieć się, co spotkało Leonzia.

Oczywiście, biorąc pod uwagę, że to Leonzio był apostołem Śmierci w Palazzo, szczęście raczej się do nich nie uśmiechnie. Dusze nie pozostawały przy ciele zbyt długo.

– Przyślę tu kogoś – zapewnił Damian naczelnego sędziego. – Tak na wszelki wypadek.

Forte potarł dłonią czoło, nieusatysfakcjonowany.

– Napraw to, Venturi. Nie będziemy w stanie ukryć tego przed opinią publiczną, więc lepiej, żebyście wkrótce mieli odpowiedzi. Zaczynam się zastanawiać, czy mój generał nie popełnił błędu, mianując swojego syna dowódcą straży. – Wyjął z kieszeni srebrny zegarek, jakby w środku nocy musiał się znaleźć w jakimś bardzo ważnym miejscu. – Pozwoliłem Battiście sprowadzić cię z północy i równie łatwo mogę cię tam odesłać.

Słowa były zjadliwe i raniły do głębi. Damian nie sądził, by poradził sobie z powrotem na wojnę. Nerwy miał już wystarczająco zszargane.

– Wyjaśnię, co się stało – wymamrotał. – Nie zawiodę pana.

Forte zmierzył go wściekłym spojrzeniem.

– Lepiej, żebyś nie zawiódł. Zgłoś się do mnie jutro. Jeśli podejrzewasz otrucie, zakładam, że wiesz, od czego zacząć.

Policzki Damiana poczerwieniały gwałtownie, ale skłonił się Fortemu, gdy ten wychodził z pomieszczenia. Jego duża postać została pochłonięta przez ciemność korytarza. A zatem czekała go kolejna bezsenna noc. Czasem żałował, że ojciec załatwił mu ten awans.

Przyda ci się zajęcie, powiedział wtedy Battista Venturi do Damiana. Wiem, jak to jest zostać sam na sam z mrocznymi myślami.

Damian czekał, aż te myśli dadzą mu spokój. Tylko jak miał odnaleźć spokój, gdy wiedział, że wojna wciąż trwa? Druga Wojna Świętych ciągnęła się już dwudziesty rok. Mężczyźni i kobiety walczyli na północy znacznie dłużej niż Damian, który odbył tam dwuletnią służbę, ale jak się okazało, nie miało to wielkiego znaczenia. Śmierć wciąż prześladowała go w każdej chwili na jawie. Sunęła zimnymi, kościstymi palcami po jego kręgosłupie i syczała mu do ucha.

Kiedyś mógł rozpraszać się wspomnieniami. Wyobrażać sobie twarz dziewczyny, którą kochał, i za pomocą jej uśmiechu odpędzać strach. Jednak teraz, trzy lata później, gdy myślał o Rossanie Lacertoście, widział ją wyłącznie z grymasem wściekłości na twarzy.

To dlatego Damian w miarę możliwości trzymał się z dala od sektora Cierpliwości. Widywał Roz w przelocie, ale nie rozmawiali ze sobą od jego powrotu do Ombrazii. Roz z jego podświadomości już wiedziała, jakie grzechy popełnił; powiedzenie jej o nich na żywo byłoby o wiele gorsze. Poza tym jej magia się ujawniła, co oznaczało, że była teraz apostołką. A Damian? Był tylko załamanym chłopakiem bawiącym się w dowódcę.

Potrząsnął głową, by ją oczyścić, po czym rzucił głośno, żeby było go słychać na korytarzu:

– Enzo?

W drzwiach pojawił się szczupły służący mniej więcej w wieku Damiana, ubrany w szary mundur personelu Palazzo. Stał przed sypialnią, kiedy pojawił się Damian, i najwyraźniej się stamtąd nie ruszył. Skrzywił się na widok przykrytego prześcieradłem ciała Leonzia.

– Signore?

Damian westchnął.

– Forte już poszedł, nie musisz mnie tak nazywać.

Enzo natychmiast się rozluźnił i przeciągnął dłonią po atramentowoczarnych włosach. Choć służył w Palazzo mniej niż miesiąc, zostali z Damianem najlepszymi kumplami.

– Merda – zaklął, nadal spoglądając na łóżko. – On naprawdę nie żyje, co?

– Na to wygląda – odpowiedział Damian z dziwną nutą w głosie.

Enzo nie był jeszcze na północy i zapewne nigdy nie widział trupa. Biorąc pod uwagę jego wiek, zaskakujące było, że jeszcze nie został powołany, ale to tylko kwestia czasu. Wszyscy zdrowi i nieuprzywilejowani trafiali w końcu na front.

– I Forte oczekuje, że ustalisz, co się stało?

Damian spojrzał krzywo na Enza.

– Nie będziesz nawet udawał, że nie podsłuchiwałeś?

Chłopak ani myślał przepraszać.

– Nie dało się inaczej. Jak mogę ci pomóc?

To pytanie sprawiło, że Damianowi zakręciło się w głowie i przez chwilę milczał, obmyślając plan.

– Czy możesz sprowadzić dla mnie signorę de Lucę?

– Pewnie. – Enzo nie odszedł jednak od razu; zamiast tego popatrzył na Damiana z ciekawością. – Nic ci nie jest? Wydajesz się trochę… nieobecny.

Damian pozwolił, by jego ramiona opadły. Nie próbował już udawać pewności siebie. Wskazał na łóżko.

– To moja wina. Powinienem tu być.

– Nie wiedziałeś, że do tego dojdzie. Poza tym nie byłeś na służbie sam.

– Nie o to chodzi.

Enzo zawahał się, nieco niespokojny.

– Enzo, proszę. Nic więcej nie możesz zrobić.

– No dobrze – ustąpił niechętnie. – Zaraz wracam.

Damian opadł na krzesło przy biurku martwego apostoła, gdy kroki Enza ucichły w oddali. W uszach mu dzwoniło, dźwięk przeszedł w echo wystrzałów. Mnożyły się w jego głowie po tysiąckroć, a zimny pot, który go oblał, nie miał nic wspólnego z sytuacją w Palazzo. Przez ułamek sekundy tkwił po kostki w błocie, kręciło mu się w głowie z przerażenia i ciągnął zesztywniałe ciało przyjaciela z dala od linii frontu. Ile razy te chwile wracały w jego koszmarach?

Jesteś żołnierzem. Dowódcą straży w Palazzo. Weź się w garść, ty…

– Tutaj, signora.

Enzo ponownie pojawił się w drzwiach, tym razem w towarzystwie rezydującej w Palazzo apostołki Przebiegłości. Damian otrząsnął się i wstał, by zaprosić Giadę de Lucę do sypialni.

– Dziękuję za przybycie. Enzo, mógłbyś udać się do świątyni Śmierci? Przekaż gildii, żeby wysłała jednego ze swoich apostołów do Palazzo. Nie obchodzi mnie którego. Potrzebuję odczytu z ciała.

Damian zawsze czuł się trochę dziwnie, rozkazując swojemu przyjacielowi, ale Enzo skinął głową. Jeszcze raz spojrzał znacząco na Damiana, po czym wtopił się z powrotem w ciemny korytarz.

Giada stłumiła szloch na widok ciała Leonzia. Była starsza od Damiana – miała pewnie jakieś dwadzieścia pięć lat – ale wyglądała jak dziewczynka ze swoimi ciemnymi włosami i jeszcze ciemniejszymi oczami.

– A zatem to prawda. On faktycznie nie żyje. – Dotknęła swoich powiek, a potem serca, wykonując znak świętych patronów.

– Na to wygląda. Przepraszam, że wezwałem cię tutaj tak wcześnie, ale potrzebuję twojego doświadczenia. Muszę wiedzieć, jakiego rodzaju trucizna go zabiła.

Jako apostołka Przebiegłości, Giada najlepiej znała się na truciznach. Powinna zidentyfikować związki chemiczne w żyłach Leonzia – przeprowadzić częściową autopsję bez wykonywania żadnych nacięć.

– Jak do tego doszło? – zapytała schrypniętym głosem. – Macie strażników w każdym skrzydle Palazzo, prawda?

Nie brzmiało to jak oskarżenie, ale Damianowi zdawało się, że nim było.

– Na pewne rzeczy nie mamy wpływu, signora. Byłabyś tak uprzejma?

Wskazał znacząco na ciało, a pobladła Giada zbliżyła się łóżka.

Jej ręce poruszały się niczym wątłe ćmy na piersi zmarłego. Odsunęła na bok szkarłatny materiał jego szaty, układając usta w słowa, których Damian nie potrafił rozróżnić. Patrzył, jak odciąga głowę Leonzia do tyłu, rozchylając jego szczękę. Zęby błysnęły w świetle świec.

– Biorąc pod uwagę kolor jego ust, przed śmiercią musiał walczyć o oddech – powiedziała Giada. – Wygląd jego skóry sugeruje, że trucizna rozprzestrzeniła się po organizmie przez układ krwionośny, a nie oddechowy… Ewidentnie w jego ciele siedzi coś paskudnego, choć trudno powiedzieć co. Wydaje się podobne do jakiegoś pyłku: zabija szybko, gdy dostanie się do układu krążenia, ale nierozpuszczony w wodzie może spowodować zadławienie.

Damian zmarszczył brwi.

– Nie masz pewności?

– Czekaj.

Słowo Giady zabrzmiało niczym trzask bicza. Podwinęła rękaw szaty Leonzia jeszcze wyżej, odsłaniając delikatną skórę po wewnętrznej stronie ramienia. Damian zauważył na niej ciemną smugę przypominającą świeży atrament, z której promieniście odchodziły czarne linie. Giada delikatnie dotknęła skóry palcem, po czym odskoczyła, jakby się oparzyła.

– Nie, nie. To nie był pyłek.

Zęby Damiana zgrzytnęły.

– Tak?

– Pyłek pozostawia wzór przypominający siatkę, a w miejscu wstrzyknięcia nie ma prawie żadnego śladu. Ale rozchodzą się po żyłach od miejsca wkłucia. – Giada pochyliła się do przodu i tym razem bez dotykania wskazała palcem wskazującym linie wspinające się po ramieniu zmarłego. – To coś innego. Nie rozpoznaję wyglądu ani odczucia, jakie pozostawia ta trucizna. I jest już za późno, by to wyjaśnić.

Serce Damiana ominęło jedno uderzenie. Jeśli Giada nie wiedziała, co zabiło Leonzia, trudniej będzie stworzyć listę podejrzanych.

Choć oczywiście miał już jednego.

– Wszystko wskazuje na to, że nie żyje od około pięciu godzin – dodała Giada, nieświadoma jego dyskomfortu.

– Racja. – Damian wiedział, co musiał zrobić. Zgasił świecę i sięgnął do kajdanek przy pasku. – Giado de Luca – rzekł ciężko – jesteś aresztowana pod zarzutem zabójstwa Leonzia Bianchiego. Jeśli spróbujesz walczyć, zostaniesz stracona. Będziesz poddana przesłuchaniu natychmiast i jeśli uznam to za stosowne, także na dalszym etapie.

Ogarnęło go poczucie winy, gdy Giada zbladła, wyciągając nadgarstki. Szczerze wątpił, by ta kobieta o cichym głosie była za to odpowiedzialna, ale musiał zyskać pewność. Skuł jej dłonie, po czym zaprowadził ją do schodów. Poruszała się wolno, niepewnie, bez żadnego słowa. Jakby nie była zaskoczona rozwojem sytuacji, raczej rozczarowana.

W lochach Palazzo panowała grobowa cisza. Obecnie nie trzymano w nich żadnych przestępców ani dezerterów. Damian wprowadził Giadę do pokoju przesłuchań z zimnego kamienia, pełnego ponurych cieni. Kobieta usiadła, przyglądając mu się z mieszaniną strachu i obawy. Damian stał.

Giada złożyła drżące dłonie na stoliku przed sobą, palce miała splecione, a knykcie białe. Nie odrywała od niego spojrzenia ciemnych oczu.

– To całkiem wygodne, czyż nie – odezwał się Damian – że Leonzio został otruty zaledwie kilka dni po waszej kłótni dotyczącej nowej inicjatywy politycznej.

To nie był dobry motyw; apostołowie zamieszkujący Palazzo cały czas się spierali. Musieli to robić, aby podejmować decyzje polityczne, które przyniosłyby największe korzyści miastu. I pomimo tego, że Giada umiała posługiwać się chemikaliami, nie byłaby na tyle głupia, by zabić Leonzia w taki sposób. Tym bardziej wiedząc, że stanie się przez to główną podejrzaną.

To, co sądził Damian, nie miało jednak znaczenia. Forte wyraził się jasno.

Jeśli podejrzewasz otrucie, zakładam, że wiesz, od czego zacząć.

Naczelny sędzia Forte był najwyższym urzędnikiem w Palazzo, zarówno symbolicznie, jak i w praktyce, i nie można było mu odmówić. Apostołowie mu ufali. Szanowali go. Wierzyli, że codziennie rozmawiał ze świętymi, aby poznać ich wolę. Był ustawiony niczym gruby pająk w centrum politycznej sieci.

Giada to pierwsza osoba, którą Damian przesłucha, ale nie ostatnia. W Palazzo – w mieście – roiło się od ludzi, których motywów nie potrafił określić.

Giada oblizała usta, a jej oczy zabłysły.

– Oficerze Venturi, przysięgam, że nie ja za tym stałam. Nie rozpoznałam tej trucizny i wątpię, by śmierć Leonzia była wynikiem jego własnego działania. Myślę… – Jej głos przeszedł w szept. – Słyszałam plotki, wiesz, od innych apostołów. Myślę, że w Palazzo zamieszkała ciemność.

Damian ścisnął dwoma placami nasadę nosa, zdezorientowany.

– Co to ma niby znaczyć?

Na chwilę zapadała między nimi cisza, przez którą atmosfera się ochłodziła. W końcu Giada odpowiedziała:

– Komuś… albo czemuś… udało się zinfiltrować Palazzo i zabić jego przedstawiciela bez wzbudzania podejrzeń. Bez pozostawienia żadnego śladu. – Urwała, w jej słowach dało się słyszeć desperację. Nachyliła się nad blatem, przewiercając Damiana spojrzeniem. – Z całym szacunkiem, mio signore, ale nie powinieneś mnie oskarżać o morderstwo. Powinieneś się martwić, czy nie będę następna.

 

 

 

Roz

 

 

 

Rossana Lacertosa nie znosiła tłumów.

Nienawidziła denerwującego poczucia anonimowości, kiedy przedzierała się pomiędzy ludźmi, popychając ich, gdy nie schodzili jej z drogi wystarczająco szybko. Tłumy były tak irytująco powolne, a Roz niczego nie robiła wolno.

Rozejrzała się po kolorowym nocnym targu, który wylewał się poza plac, na boczne uliczki. Apostołowie poruszali się grupami wśród straganów, a nocne powietrze wypełniały dźwięczące ekscytacją głosy. Odbywające się w każdy weekend od zmierzchu do świtu Mercato było jedną z wielu w Ombrazii imprez przeznaczonych wyłącznie dla apostołów. Można było tam kupić magiczne towary: szaty zaklęte tak, by ogień się ich nie imał, noże, których nie trzeba było nigdy ostrzyć, zamki, które otwierały się tylko pod wpływem dotyku określonej osoby. To ostatnie było czymś, nad czym sama Roz pracowała z przerwami od tygodni. Biorąc pod uwagę niedawną działalność buntowników, takie zamki były bardzo potrzebne, więc ona i inni apostołowie Cierpliwości oderwali się na chwilę od tworzenia wojennych zaopatrzeń, aby się tym zająć.

Według Roz to oczekiwanie, że będzie spędzać dużo czasu na tworzeniu magicznych przedmiotów, stanowiło największą wadę bycia apostołem. Nie interesowało jej wykorzystywanie zdolności do pracy z metalem w celu wspierania już kwitnącej gospodarki Ombrazii. W rzeczywistości w ogóle mało ją obchodziła ekonomia. Nie wtedy, gdy korzystała na niej tylko część populacji.

Zacisnęła szczękę, przepychając się przez kolejną grupę ludzi. Na Mercato nie sprzedawano wyłącznie magicznych towarów. Można tam było znaleźć także zwykłe przedmioty: broń i drogie dywany, ręcznie rzeźbione statuetki i ziołowe eliksiry. Wszystko, co apostołowie mogli stworzyć w mniej niż połowę czasu, którego potrzebował na to ktoś bez magicznych zdolności. I wszystkie te rzeczy, eksportowane, osiągały niezłą cenę.

Piękna była ta część Ombrazii, gdzie światło księżyca srebrzyło płyty chodnikowe w miejscach, do których blask lamp nie docierał. Gdzie potomkowie świętych mogli udawać, że w mieście nie ma żadnych gorszych dzielnic.

Naprzeciwko siebie Roz zobaczyła apostołkę Przebiegłości, stojącą za wystawą fiolek, w których wirował nieprzejrzysty czarny płyn. Dotarł do niej silny zapach cukru i żelaza. Podążyła za nim, stukając obcasami o bruk, i uśmiechnęła się nieszczerze do sprzedawczyni.

– To, co zwykle.

Oczy rudowłosej apostołki spoczęły na nachmurzonym mężczyźnie, przed którym stanęła Roz – mężczyźnie, który powinien być następny w kolejce. Ale nie kłóciła się, gdy sięgała po fiolkę połyskującego płynu. Roz wzięła ją i zapłaciła.

– Dziękuję. – Zatrzepotała rzęsami, zerkając na stojącego za nią wściekłego mężczyznę, i powiedziała: – Przepraszam, signore. Spieszę się.

Nie spieszyła się, ale gdy zwróciła się do niego bezpośrednio, wyprostował się, nieco udobruchany.

– Nieważne.

Chyba miał nadzieję, że powie coś więcej, ale Roz posłała mu jedynie kolejny uśmiech i odwróciła się na pięcie. Wsunęła fiolkę do kieszeni kurtki, przesuwając palcem po laku.

Gdy mijała stragan obsługiwany przez kilku apostołów Cierpliwości, kątem oka dostrzegła ogień. Otaczał ich znajomy metaliczny zapach ich magii, a Roz przyspieszyła kroku, bo nie chciała, żeby ją zauważyli. Dostrzegłszy dwóch strażników na skraju placu, zwolniła i udała, że zainteresowała ją wystawa jedwabnych szlafroków. Gdy starała się podsłuchać ich rozmowę, dołączył do nich trzeci oficer, ciągnący za sobą młodzieńca. Chłopak był mniej więcej w wieku Roz, miał burzę rudych włosów i zadarty nos. Jego ubranie było tak zakurzone, że wyglądało na szare. Strażnicy ignorowali jego przekleństwa, gdy szarpał się w kajdankach wykonanych przez apostołów Cierpliwości, próbując się uwolnić.

Głupiec, pomyślała Roz. Powinien wiedzieć równie dobrze jak inni, że kajdanek nie otworzy nikt poza oficerem, któremu zostały przydzielone.

– Masz pięć sekund na odpowiedź – warknął trzeci strażnik.

Roz zaryzykowała ukradkowe spojrzenie. Był wysokim mężczyzną, poważnym, z burzą czarnych włosów. Bez wątpienia były żołnierz. Jak większość straży Palazzo.

To nie był jednak on i Roz nieco się rozluźniła.

Wiedziała, że Damian Venturi był w okolicy – mignął jej w oddali kilka razy w ciągu ostatniego roku – ale na myśl, że miałaby na niego wpaść, serce zawsze zaczynało jej bić szybciej. Zastanawiała się, co inni strażnicy sądzą o Damianie jako swoim dowódcy. Czy boją się go tak samo, jak ludzie bali się jego ojca. Nie miała wątpliwości, że chłopak, w którym kochała się w dzieciństwie, poszedł w krwawe ślady Battisty Venturiego.

Brudny zatrzymany wyszarpnął się strażnikom.

– Co, nie będziecie próbowali się bawić w złego i dobrego glinę?

Roz uśmiechnęła się szeroko, patrząc na sukienki, podczas gdy strażnik wykrzywił usta, ale nie raczył odpowiedzieć.

– Po co kręcisz się po Mercato?

– Nie kręciłem się!

– Dla mnie tak to wyglądało. – Oficer urwał, by pokłonić głowę przed przechodzącym apostołem Miłosierdzia, po czym z powrotem skupił się na chłopaku. – Nie masz pierścienia, nie możesz tu wchodzić.

Roz automatycznie zerknęła na wąską obrączkę na palcu wskazującym, która zdradzała, że była apostołką. Jak zwykle skrzywiła się na jej widok. Odkryła swoje zdolności później niż inni – kiedy ona i Damian byli razem testowani w wieku trzynastu lat, żadne z nich nie wykazało oznak magii. Jej związek z metalem rozwinął się dopiero trzy lata później. Nim do tego doszło, Damian wyruszył na linię frontu, a jej ojciec został zabity za dezercję. Roz mogła ukryć to, kim była, ale bez skromnego żołdu Jacopa Lacertosy gildia Cierpliwości pozostawała jej jedyną opcją. Mogła nienawidzić tego, kim była, ale przynajmniej dzięki temu potrafiła utrzymać siebie i matkę. Żaden apostoł – nawet jeśli jego ojciec okazał się zdrajcą – nie umierał z głodu.

Głos strażnika znów zwrócił jej uwagę. Mężczyzna spytał chłopaka:

– Co wiesz o buncie?

O, to coś nowego. Roz zastygła w nienaturalnym bezruchu, adrenalina buzowała w jej żyłach. Z tego, co było jej wiadomo, naczelny sędzia i Palazzo nie traktowali poważnie groźby buntu.

– Nic nie wiem – odparł chłopak.

Strażnik zmierzył go wzrokiem, mrużąc oczy.

– Hmm. – W końcu ustąpił. – Zapłać grzywnę i możesz spadać.

Zamiast westchnąć z ulgą, chłopak jeszcze bardziej się spiął.

– N-nie mam żadnych pieniędzy.

Nim strażnik zdołał odpowiedzieć, Roz odwróciła się i podeszła, ściągając kaptur kurtki. Ciemny kucyk opadł na jej klatkę piersiową. Uśmiechnęła się do trzech strażników w rozbrajający sposób.

– Mimowolnie usłyszałam waszą rozmowę. Z chęcią zapłacę grzywnę, jeśli dzięki temu on stąd zniknie. – Ostentacyjnie zmarszczyła nos, mając jednak nadzieję, że chłopak nie weźmie tego do siebie. Zupełnie jakby nie robiła tego wcześniej. – Ile?

Grymas strażnika został zastąpiony wymuszonym uśmiechem. Mężczyzna odsunął się od chłopaka, gdy jego wzrok padł na dłoń Roz.

– Nieważne, signora. Nie musisz się tym przejmować.

Prawdopodobnie chciał być uprzejmy, ale zabrzmiał bardziej uspokajająco, co nie przypadło do gustu Roz. Przechyliła głowę, spoglądając na strażnika z pogardą.

– Powiedział, że nie ma żadnych pieniędzy. Więc albo zgódź się na moją ofertę, albo go puść.

Coś w jej tonie musiało go przekonać, bo rozkuł chłopaka i niemalże wypchnął go z placu.

Roz uśmiechnęła się po raz kolejny, tym razem mniej miło.

– Mówią, że miłosierdzie to oznaka honoru.

Nie wspomniała, że nie ma go zbyt wiele.

Strażnicy tylko się gapili, gdy założyła ponownie kaptur i wtopiła się w ciemność.

W miarę jak oddalała się od placu, solidne filary i akcenty z kutego żelaza ustępowały miejsca ponurej architekturze i lichym drewnianym bramom. Powietrze stało się gryzące. Nie było tu latarni ulicznych, a ciemność rozciągała się, zajmując każdą przestrzeń, do której nie docierało światło księżyca. Ombrazia została podzielona na sześć sektorów na cześć pozostałych pierwotnych świętych. Dla nieuprzywilejowanych nie zostało wiele miejsca, w związku z czym postanowili przejąć opuszczony sektor, który kiedyś należał do siódmego świętego.

Każdy apostoł pochodził od jednego z pierwotnych świętych: Siły, Cierpliwości, Przebiegłości, Łaski, Miłosierdzia, Śmierci i Chaosu. Od czasu do czasu rodził się jednak apostoł, którego moc dorównywała mocy pierwotnych świętych. Kiedy tak się działo, uważano go za reinkarnację świętego – niemalże bóstwo na swoich własnych prawach.

Roz wiedziała, że historia udowodniła już, iż święty chodzący po ziemi jest niebezpieczny. Siedemdziesiąt lat temu istniały jednocześnie dwie reinkarnacje: Siły i Chaosu. Walcząc o władzę, podzieliły kraj na dwie części. Północna strona – obecnie niezależne miasto-państwo o nazwie Brechaat – poniosła straszliwą klęskę. Zjednoczyli się, by walczyć z Chaosem, a on upadł, jak każdy z jego poprzedników od początków czasu. Wszyscy twierdzili, że tak będzie najlepiej: apostołowie Chaosu byli iluzjonistami zdolnymi do manipulacji umysłem i byli po prostu zbyt potężni. Nie można było ryzykować narodzin kolejnej jego reinkarnacji. I dlatego jego ocalali apostołowie zostali zniszczeni, a podobiznę upadłego świętego usunięto ze wszystkich przedstawień panteonu. W Ombrazii – po południowej, zwycięskiej stronie – samo wspomnienie o Chaosie było uważane za herezję.

Tak wyglądała Pierwsza Wojna Świętych. Teraz toczyła się druga.

Mimo mniej przyjemnej scenerii nieprzyjaznego terytorium Roz poczuła, że się rozluźnia. Jej kroki odbijały się echem od kamienia. Dwóch mijających ją wyrostków posłało jej ukradkowe spojrzenia. Ich ubrania były wysłużone, a miny zdradzały strach. Roz zastanawiała się, czy udało im się uniknąć poboru do wojska, czy też ich czas jeszcze nie nadszedł. Kiwnęła im głową, ale żaden z nich nie odwzajemnił tego gestu.

– Na waszym miejscu nie wychodziłabym tak późno. – Roz starała się, by jej ciche słowa nie brzmiały jak groźba, ale nie była pewna, czy jej się to udało. – Zakładam, że wiecie, co się stało z Amélie Villeneuve.

Jeden z młodzieńców zbladł, podciągając kołnierz kurtki. Jednak odważniejszy z nich posłał jej oskarżycielskie spojrzenie.

– Ty tu jesteś, mimo że już późno.

Musiał mieć jakieś trzynaście lat. W tym samym wieku była Amélie. Roz odpowiedziała śmiechem i chłopak cofnął się o krok.

– Tak – przyznała. – Ale cóż, mnie o wiele trudniej zabić niż resztę.

Twarz chłopca wykrzywiła się, a jego towarzysz bez słowa szarpnął go za ramię. Oczywiście, że słyszeli o Amélie – kto nie słyszał? Jej ciało zostało znalezione dwa miesiące temu, zimne i porzucone, w nieoświetlonej uliczce niedaleko jej domu.

I nikt nic z tym nie zrobił.

– Wynoście się stąd – nakazała Roz chłopakom, którzy teraz wydawali się nieźle wystraszeni. – Idźcie do domu.

Ulegli i niemal puścili się biegiem. Obserwowała ich, dopóki nie zniknęli za rogiem na końcu ulicy. W brzuchu czuła pustkę.

Głupcy. Ledwie pochowano Amélie, a ludzie już zapominali o ostrożności. A nie była nawet jedyną ofiarą – pewnego dnia na brzegu rzeki poza sektorem Cierpliwości znaleziono martwego chłopaka, którego tożsamość nie została ustalona. Nie było powodu, by sądzić, że te dwa incydenty są ze sobą powiązane, ale Roz siłą rzeczy dostrzegała, jak mało wysiłku włożono w wytropienie sprawców. W rzeczywistości przedstawiciele Palazzo nie odnieśli się jeszcze publicznie do tych śmierci.

Nie byli apostołami, więc się nie liczyli, pomyślała Roz i splunęła na ulicę. Gdyby była kolejną ofiarą, jak zostałaby potraktowana? Czy informacja o jej śmierci trafiłaby na pierwsze strony gazet i wprawiła Ombrazię w szał? A może Palazzo uznałoby ją za córkę zdrajcy i nie przejęło się jej śmiercią?

Zwolniła, zbliżając się do zrujnowanej tawerny U Bartolo, nieoznaczonej w żaden sposób. Przed budynkiem siedziało troje dzieci – ulicznych urwisów, których rodzice zostali bez wątpienia powołani do wojska – mających nadzieję, że właścicielka tawerny da im trochę jedzenia. Ogromnymi oczami odcinającymi się na zapadłych twarzach odprowadzały Roz do drzwi.

Z wnętrza tawerny dobiegały głosy, bełkotliwe i wrzaskliwe. Roz sięgnęła do klamki, przygotowana na falę hałasu, ale znalazła się twarzą w twarz z wychodzącym pijakiem.

Mężczyzna gwizdnął, gdy przyjrzał się jej szklistymi od alkoholu oczami.

– No, no. Dobry wieczór.

Chciał położyć rękę na jej biodrze, ale Roz złapała go za nadgarstek, zanim jej dotknął. Był niższy od niej – jak wiele osób – i zbyt drobny, by stanowić realne zagrożenie.

– Patrzeć możesz za darmo – powiedziała zimno, jednym płynnym ruchem wyciągając nóż. – Ale dotyk będzie kosztował cię palec.

Facet cofnął się, jego rumiana twarz jeszcze bardziej poczerwieniała, i niemal potknął się o własne stopy.

– Brudna zdzira – wybełkotał.

– Powinnam zamiast tego odciąć ci język? – zapytała.

Kiedy wyciągnął własny nóż, zrobił to tak nieudolnie, że nie udało jej się powstrzymać śmiechu. Czy w tym zapomnianym przez świętych mieście nie było ani jednego miejsca, gdzie mogłaby iść i nie spotkać żadnego faceta, któremu wydawało się, że ma do niej prawo?

Ten był jednak zbyt pijany, by Roz zawracała sobie głowę prawdziwą walką. Wyciągnęła go więc za kołnierz na ulicę, a potem kopnęła w brzuch. Wypuścił powietrze, robiąc chwiejny krok do tyłu, po czym wylądował na tyłku.

Roz zostawiła go tam i zatrzasnęła za sobą drzwi tawerny.

Weszła do jasnego i głośnego pomieszczenia. Zamglone powietrze było gęste od dymu i smrodu różnych trunków. U Bartolo często było tłoczno, szczególnie w weekendy. Roz zamrugała i przepchnęła się między klientami do baru, gdzie czekała ciemnowłosa dziewczyna.

– Nasim. – Roz podniosła głos, by przekrzyczeć zgiełk. Szczera i zawsze lojalna Nasim Kadera była jedną z niewielu osób, które zaliczała do grona swoich przyjaciół. – Gdzie Dev?

Nasim westchnęła niesłyszalnie, kiwając głową w stronę środka pomieszczenia, gdzie siedział samotny blondyn.

Devereux Villeneuve, pogrążony w żałobie starszy brat Amélie, siedział zgarbiony na krześle. Na widok stołu zastawionego pustym szkłem Roz poczuła nieprzyjemne ukłucie w piersi. Bez wątpienia tkwił tam cały dzień, podobnie jak wczoraj i przedwczoraj. Patrzenie na niego bolało. To on znalazł na chodniku Amélie, zimną i niewykazującą żadnych oznak życia, i od tamtej pory nikt nie widział, by się uśmiechał.

– Ech, kurwa.

Roz oparła łokcie o bar, pokazując stojącemu za nim mężczyźnie, by przyniósł jej drinka. Zrobił to bez przyjmowania zamówienia.

– Ta – zgodziła się Nasim, stukając się z Roz szkłem. – No to na zdrowie.

Roz upiła łyk. Wino smakowało bardziej gorzko niż zwykle.

– O której zaczął dziś pić?

– Za wcześnie.

– Tuż przed południem – wtrącił szorstko barman, który podsłuchiwał ich rozmowę, przesuwając brudną szmatą po blacie. – Stale powiększa rachunek.

Tym razem to Roz westchnęła. Nasim wróciła spojrzeniem do Deva, przygryzając dolną wargę.

– Nadal nie chce z nikim rozmawiać.

– Dziwisz mu się? – zapytała Roz.

Pamiętała wieczór, w trakcie którego poznała Deva. Podszedł do niej, gdy po zmroku rzucała nożami za tawerną, i oparł się o ścianę z paskudnym uśmieszkiem. Bała się, że będzie próbował zalotów, ale on powiedział: Powinnaś celować w coś bardziej miękkiego, jeśli mają trzymać się celu. Kiwnął głową w kierunku faceta wychodzącego z budynku. Może w niego?

Roz roześmiała się na te słowa i od tamtej pory się przyjaźnili. Beztroski, psotny Dev, za nic miał powagę.

Aż do teraz.

Poprosił o czas na żałobę, a Roz mu go dała. Ale jego stan się nie poprawiał i niech ją szlag, jeśli miała tu siedzieć i patrzeć, jak każdego dnia upija się do nieprzytomności.

Chwyciła swojego drinka nieco zbyt gwałtownie.

– Chodź – rzuciła do Nasim, która zaśmiała się bez humoru.

– Może sama powinnaś z nim porozmawiać. – Nasim przełożyła szklankę z ręki do ręki, unikając spojrzenia Roz. – Wcześniej nie chciał mieć ze mną do czynienia.

– Jestem pewna, że to nieprawda.

Nasim zerknęła na nią spod rzęs.

– Potrafię się zorientować, kiedy ktoś nie życzy sobie mojego towarzystwa, Roz. Nie mam z tym problemu.

Problem jednak był. Roz widziała, jak Nasim i Dev zbliżali się do siebie w sposób, który pozostawał poza jej zasięgiem. Małostkowa, samolubna część niej czuła się przez to nieswojo. W końcu miała tylko ich dwoje.

Ostatnio jednak nieszczęście Deva wydawało się stawać czymś zaraźliwym. Jego znajomości się rozpadały, a Nasim pozwoliła mu się odsunąć.

Roz nie była tak wspaniałomyślna.

Manewrowanie między stolikami i klientami wymagało sporej zręczności. Po drodze w głąb tawerny nadepnęła na więcej niż jedną stopę. Pomimo hałasu i wszechobecnego smrodu czuła się w tym miejscu spokojna. Pamiętała każdą plamę na drewnianych stołach i za każdym razem, gdy Piera wymieniała obrazy na ścianach, zwracała na to uwagę.

– Dev – rzuciła Roz na powitanie, kiedy w końcu do niego dotarła. – Mogę się dosiąść?

Chłopak wzruszył ramionami.

Tyle wystarczyło jej za przyzwolenie. Opadła na krzesło naprzeciwko niego, odsuwając na bok puste szklanki, i odstawiła swoją własną.

– Nie możesz dalej się tak zachowywać.

Dev zignorował jej oświadczenie. Włosy miał w nietypowym dla niego nieładzie, a oczy na wpół przymknięte.

– Nasim przysłała cię, żebyś mi przeszkadzała?

– Nasim nigdzie mnie nie wysyłała. – Roz złożyła ręce na blacie i od razu przeszła do rzeczy. – Żadna ilość alkoholu nie przywróci Amélie życia, wiesz?

– Co ty nie powiesz – wycedził Dev, unosząc szklankę do ust. Wtedy zdał sobie sprawę, że była pusta. – W takim razie pewnie powinienem przestać pić w celach nekromanckich. Od teraz będę robił to wyłącznie dla zabawy. Przepraszam! – Wyciągnął palec, próbując zwrócić na siebie uwagę barmana.

Roz opuściła jego rękę.

– Wiem, co robisz.

Popatrzył na nią smętnie.

– Niby co?

– Wydaje ci się, że jeśli nie wytrzeźwiejesz, nie będziesz musiał mierzyć się z tym, co się stało. – Roz zdawała sobie sprawę z tego, że była nieprzyjemna, ale od tygodni nie widziała przyjaciela trzeźwego. – Wydaje ci się, że to twoja wina, bo nie było cię przy niej, by ją ochronić. Powiedz, że się mylę.

– Przestań – rzucił Dev cicho. – Nie rozu…

– Ja nie rozumiem? – Roz zaśmiała się z niedowierzaniem. Walnęła pięścią w stół, zmuszając przyjaciela, by spojrzał jej w oczy. – Wiesz, co stało się z moim ojcem. Myślisz, że nie chciałam utonąć w żalu po tym, jak znaleźliśmy na progu jego głowę? Albo kiedy moja matka niemal przez to oszalała? – Jej głos przypominał syk i musiała się wysilić, by pohamować frustrację.

Dev wyglądał, jakby zapadł się w sobie, gdy kulił chude ramiona. Kiedy się odezwał, w jego słowach brzmiał jad, który Roz doskonale znała.

– Oni nic nie zrobili, Roz. Wiem, że przeprowadzono sekcję, ale ani moim rodzicom, ani mnie nie pozwolono zobaczyć raportu. Nadal nie mamy pojęcia, jak umarła. – Wygiął palce, żyły przebijały się przez bladą skórę. – Żaden strażnik z Palazzo nie został przypisany do tej sprawy. Nikt nie rozmawiał z potencjalnymi świadkami. Amélie nie była apostołką, więc… – Dev przełknął ślinę. – Zupełnie jakby w ogóle się nie liczyła. Ty przynajmniej wiesz, kto zabił twojego ojca.

Roz wypuściła powietrze, pozwalając, by wraz z oddechem opuścił ją gniew.

– Masz rację. Wiem. Ale jaką to robi różnicę? Krąży dumnie po Palazzo, stale chroniony, i nigdy nie poniósł żadnych konsekwencji.

Generał Battista Venturi – ojciec Damiana – wydał rozkaz wytropienia i zarżnięcia Jacopa jak zwierzęcia po jego ucieczce z linii frontu.

W akwamarynowym spojrzeniu Deva pojawił się cień. Z namysłem przeciągnął palcem wskazującym po krawędzi najbliższej szklanki.

– Jaki to wszystko ma sens, Roz, jeśli nie możemy uzyskać sprawiedliwości nawet dla tych, którzy są nam najbliżsi?

I wtedy pękł. Ukrył twarz w dłoniach, a jego ramiona drżały, gdy oddychał coraz głośniej. Roz nie próbowała go pocieszać pustymi słowami; wiedziała, że nie chciał ich słyszeć. Po prostu siedziała z nim, czekając, aż skończy.

– Uzyskamy sprawiedliwość – powiedziała Roz cicho. – Dla mojego ojca. Dla Amélie.

Gdy ich spojrzenia się spotkały, dostrzegła, że oczy Deva były suche. To znaczyło, że jeszcze go nie straciła. Stanowili dwie strony tej samej monety: oboje zmienili swoje nieszczęście w coś bezwzględnego. Musiała mu tylko przypomnieć, że zemsta była lepsza niż pogoń za duchami.

 

 

 

Damian

 

 

 

Ostatecznie Damian wypuścił Giadę.

Był to ruch, za który ojciec by go skarcił. Battista nie wierzył w kierowanie się intuicją. Działał na podstawie dowodów, a pytania zadawał później.

Nie odczuwał też litości. Na bladą ze strachu Giadę patrzyłby beznamiętnie.

Mamy zadanie do wykonania, mawiał zawsze. Gdy dopuścimy do głosu emocje, prawdopodobnie wykonamy je źle.

Damian wiedział, że to prawda. Widział na własne oczy, co może się stać, jeśli się zawahasz lub dasz komuś szansę na zwątpienie. Ale bez względu na to, jak bardzo starał się pamiętać o słowach ojca, zostały one pokonane przez wspomnienie słów matki.

Współczujesz ludziom, powiedziała mu ze smutkiem na kilka dni przed śmiercią. To umiejętność równie potężna, jak zdolność strzelania z pistoletu. Świat może być surowy, Damianie, ale nie pozwól, by ci to odebrał. Obiecasz mi, że nie dasz sobie tego odebrać?

Oczywiście, że obiecał. Jak miałby tego nie zrobić? Nie mógł siedzieć przy umierającej matce i nie dać jej swojego słowa.

Czasem jednak Damian zastanawiał się, czy nie była to obietnica, której nie był w stanie dotrzymać. Zawsze uważał ojca za szorstkiego i obojętnego, ale jak mógłby być inny? Jak można oczekiwać od kogoś, kto widział tyle śmierci i cierpienia co Battista, że pozostanie delikatny? Podczas wojny były takie chwile, że Damian pragnął wyrwać z piersi emocje i rzucić je do zimnego północnego morza.

Nie puścił jednak Giady dlatego, że jej współczuł. Puścił ją, bo nie podejrzewał jej o zamordowanie Leonzia. Nie miała żadnego prawdziwego motywu. I choć nie chciał tego przyznawać, jej słowa do niego trafiły.

Powinieneś się martwić, czy nie będę następna.

Damian nie miał żadnego dowodu na to, że ktoś obrał sobie za cel przedstawicieli poszczególnych gildii, ale sam ten pomysł był niemal tak przerażający jak myśl, że nie spisuje się w swojej pracy.

Minął główne wejście do Palazzo, pogrążony w myślach. W budynku było cicho, przepastny korytarz wypełniały cienie. W poranki takie jak ten w powietrzu czuć było posmak tajemnic Palazzo. Były niemal namacalne, aż kusiło, by po nie sięgnąć, tylko po to, żeby prześlizgnęły się między palcami jak dym. Łukowate filary oddzielały otwarty sufit od zadaszonego przejścia, którego posadzki pokryte były wyblakłymi wzorami. Na środku pomieszczenia wesoło pluskała mała fontanna, a na podwyższeniu święci bez twarzy trzymali się za ręce w okręgu. Od czasu do czasu wykonywali krok w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara: znak, że zostali stworzeni przez apostoła Siły.

– Dokąd idziesz, Venturi?

Damian nie usłyszał, jak podszedł do niego Kiran Prakash. Na ramionach jego kurtki znajdowały się odznaki z płonącym mieczem, co zdradzało, że należał do straży. Choć przewyższał wzrostem nawet Damiana, zawsze poruszał się cicho. Kręcone włosy opadały mu na czoło, a twarz była dobroduszna. Kiranowi towarzyszyła Siena Schiavone, dziewczyna o swobodnym uśmiechu i ciemnych włosach zaplecionych w misterne warkocze. Siena należała na północy do tego samego plutonu co Damian. Starał się nie roztrząsać zbyt często tego, że zdawała się znosić traumę znacznie lepiej niż on.

Ale być może ludzie z zewnątrz postrzegali go w ten sam sposób. Nie znał rozmiaru cierpienia Sieny.

– Hej – przywitał się Damian, zwalniając, aby mogli za nim nadążyć. – Właśnie idę do krypty.

Siena skrzywiła się znacząco, kładąc rękę na pasku.

– Słyszeliśmy, że Forte dał ci popalić z powodu śmierci Leonzia. – Dodała „Enzo”, zanim Damian zdążył zapytać.

Jęknął. Powinien wiedzieć, że Enzo wygada się reszcie ich przyjaciół.

– Szczerze mówiąc, mniej więcej takiego zachowania się po nim spodziewałem. Poza tym ma rację, nawaliłem.

Kiran zerknął w górę, gdy wyszli na zewnątrz. Chmury groziły oberwaniem.

– Mogłeś wysłać na Mercato mnie albo Sienę, wiesz?

– Wiem. Ale nie zabawiłem tam długo. Zmyłem się, jak tylko Matteo zaczął zatrzymywać nieuprzywilejowanych włóczęgów. – Damian westchnął. – Musiałem wyjść. Kiedy człowiek siedzi za długo w Palazzo, zaczyna czuć się…

– Klaustrofobicznie? – podsunęła Siena.

Dokładnie, pomyślał Damian. Im dłużej przebywał za złoconymi murami najbogatszego budynku w mieście, tym trudniej mu było oddychać.

– Tak.

Znów spojrzała na niego uważnie. Cokolwiek zobaczyła w jego twarzy, musiało być niepokojące, bo stwierdziła:

– Wyglądasz strasznie, Venturi.

– Siena, na wszystkich świętych – zaśmiał się Kiran, kręcąc głową. Ciemny lok musnął jego kość policzkową i chłopak wyciągnął rękę, by wsadzić go z powrotem do kucyka.

– Co? To prawda.

Jej obserwacja w ogóle nie zdziwiła Damiana. Podejrzewał, że przez większość czasu wyglądał strasznie. Odkąd wrócił z północy, nie przyglądał się za bardzo swojemu odbiciu w lustrze w obawie przed tym, co mógłby w nim zobaczyć. W obawie przed tym, że jeśli zmienił się tak, jak sobie wyobrażał, nie będzie mógł tego dłużej ignorować. Widział, jak inni ludzie na niego spoglądali – jakby wszystkie grzechy miał wypisane na twarzy.

I może tak było. Wszyscy znali historię o tym, jak patrzył na śmierć swojego najlepszego przyjaciela na linii frontu. Jak w bezmyślnym odwecie pokonał jednocześnie trzech wrogich żołnierzy. Nazywali ten czyn heroicznym. Ale też przerażającym.

Damian zdał sobie sprawę, że Siena wciąż czeka na jego odpowiedź, więc wzruszył ramionami.

– Tak się chyba dzieje, kiedy nie śpisz dwa dni z rzędu.

– Musisz się przespać. Nie pociągniesz tak długo.

– Jak dla mnie już nie daje rady – wtrącił Kiran. – Mrugnij dwa razy, jeśli nie jesteś w pełni przytomny, Damian.

Damian posłał Kiranowi piorunujące spojrzenie, ani razu nie mrugając.

Zeszli po zwężających się frontowych schodach Palazzo i ruszyli szeroką ścieżką przez ogród. Na szczycie misternie wykonanej kamiennej konstrukcji budynku gargulec obrócił się za nimi. Kolejne dzieło apostołów Siły.

– Myślisz, że buntownicy mieli z tym coś wspólnego? – zapytał Kiran, na szczęście zmieniając temat.

Damian nie musiał pytać, o co mu chodzi. Sam zadał już sobie to samo pytanie: czy zabicie Leonzia stanowiło dla buntowników sposób na wyrażenie pogardy dla systemu?

– Nie sądzę, żeby byli tak dobrze zorganizowani – przyznał szczerze. – Ktokolwiek zabił Leonzia, wykazał się sprytem. Nikt nawet nie wiedział, że był w Palazzo. Buntownicy są… niechlujni.

Siena uniosła wyregulowaną brew.

– Masz na myśli to, że kilku z nich zostało przyłapanych na próbie włamania do miejskiego więzienia? Nie jestem pewna, czy to znaczy, że są niechlujni. Po raz pierwszy udało nam się zidentyfikować któregokolwiek z nich.

– Gdy więcej nieuprzywilejowanych zostanie wysłanych na północ, zrobią się jeszcze bardziej niespokojni – powiedział Kiran. – Biorąc pod uwagę, że są przeciwni wojnie i w ogóle.

Wraz z wiatrem po skórze Damiana przebiegł dreszcz. Dlaczego ludzie nie rozumieli, że Palazzo istniało po to, by ich chronić? By ich reprezentować? Ostatnio głównym zarzutem buntowników było to, że nieuprzywilejowanych powoływano do walki w Drugiej Wojnie Świętych, podczas gdy apostołowie nie mieli obowiązku brania w niej udziału. Ale co w tym dziwnego? Dzięki swoim zdolnościom stanowili podstawę gospodarki Ombrazii. Nawet Damian dostrzegał różnicę.

– Jak mogą myśleć, że wojna to strata czasu? – spytał bardziej siebie niż Kirana i Sienę. – Brechaat próbuje wedrzeć się na nasze terytorium. Propagują herezję.

Wrogie państwo-miasto nadal czciło świętego patrona Chaosu.

Po przegranej Pierwszej Wojnie Świętych i oderwaniu się od Ombrazii Brechaat strasznie cierpiał. Jego obywatele byli niemal w większości nieuprzywilejowani, a bez gospodarki Ombrazii, na której mogliby polegać, pogrążyli się w nędzy. Ale dziewiętnaście lat temu, zaledwie pięćdziesiąt lat po pierwszej wojnie i tuż przed narodzinami Damiana – Brechaat przypuścił atak. Nieuprzywilejowany generał wyrwał obywateli z ich żałosnej egzystencji, wzbudził ich gniew i przekonał resztę Brechaatu, że mogą odzyskać władzę, jeśli zdobędą wystarczającą ilość ombrazyjskiej ziemi, aby przejąć kontrolę nad kluczowymi szlakami handlowymi.

Jak się okazało, nie było to łatwe. Od tamtej pory oba państwa-miasta tkwiły w impasie i żadne z nich się nie wycofało. Brechaat zdobył trochę ziemi, ale nie tyle, ile chciał. A naczelny sędzia był pewien, że jeśli Ombrazia jej nie odzyska, wróg rozpowszechni swoje heretyckie ideały. Tak więc wojna trwała, a Damian obawiał się, że nigdy się nie skończy.

– Nie sądzę, by buntownicy pojmowali, jak wiele bogactwa i wpływów może stracić Ombrazia – powiedziała Siena, wyrywając Damiana z zamyślenia. Skinął głową na znak, że się zgadzał.

Kiran kopnął czubkiem buta w twardą ziemię.

– Nie rozumiem, dlaczego Brechaat nie koncentruje się na własnej gospodarce. Czy naprawdę opłaci się im wdzierać się do Ombrazii kosztem przeciągania wojny, skoro mogliby się skupić na własnym państwie? – Uniósł ręce w obronnym geście, gdy Siena i Damian spojrzeli na niego z niedowierzaniem. – Tylko pytam!

– W Brechaat nie ma wielu apostołów – przypomniał mu Damian. – Choćby próbowali, nigdy nie dorosną Ombrazii do pięt. Ich jedyna szansa to podbicie nas.

– I nie wycofają się, skoro nie zdobyli tego, o co walczą – dodała Siena.

Rozmowa ucichła, gdy dotarli do wejścia do krypty Palazzo. Cała trójka się zatrzymała.

– Hej – zaczął Kiran, rozglądając się. Wyglądało na to, że domyślił się, po co Damian tu przyszedł. – To nie była twoja wina, bez względu na to, co twierdzi Forte. Wiesz o tym, prawda? I możesz przyglądać się ciału do woli, ale nie dowiesz się więcej, dopóki nie przeprowadzisz odpowiedniej sekcji zwłok.

Kiran prawdopodobnie miał rację. W kwestii tego ostatniego, rozumie się. Damian wypuścił powietrze.

– Moim zadaniem jest zapewnienie apostołom bezpieczeństwa.

– Twoim zadaniem nie jest być jednocześnie wszędzie – sprzeciwiła się Siena. – Forte o tym wie. Martwi się tylko tym, jak zareagują mieszkańcy miasta, gdy sprawa wyjdzie na jaw, i potrzebuje kogoś, kogo można by za to obwiniać.

– Powiedział, że wyśle mnie z powrotem na północ, jeśli nie znajdę winnego.

To ich otrzeźwiło.

– Nie zrobiłby tego – stwierdził powoli Kiran. – Twój ojciec by na to nie pozwolił.

Damian niemal parsknął śmiechem. Z opowieści Kirana wiedział, że miał dużą rodzinę, która go uwielbiała, i to nie tylko dlatego, że był jej głównym żywicielem. Odetchnęli z ulgą, kiedy wrócił z wojny w jednym kawałku.

Battista Venturi taki nie był. Damian tylko raz widział, jak jego ojciec był z niego dumny, i to był najgorszy dzień w jego życiu.

Wydał nieartykułowany dźwięk.

– Mój ojciec musiał się bardzo napracować, żeby Forte dał mi to stanowisko. Jeśli będzie chciał mnie wywalić, raczej nikt nie zmieni jego zdania.

– Razem z Sieną spróbowalibyśmy go do tego przekonać. – Kiran uśmiechnął się krzywo, lekko szturchając Damiana łokciem w ramię. – Słuchaj, nie panikuj jeszcze, dobra? Forte jest surowy, ale nie jest nierozsądny. On wie, że takie rzeczy wymagają czasu. – Kiran wskazała na drzwi do krypty. – Chcesz, żebyśmy poszli z tobą?

– Nie. Ale dzięki. – Damian potrzebował samotności, by się zastanowić. By obejrzeć ciało bez wiszącego nad nim naczelnego sędziego. Spojrzał na zachmurzone niebo. – Wasza zmiana już prawie się skończyła, a później musimy przesłuchać resztę personelu. Idźcie się przespać.

– Przyganiał kocioł garnkowi – odparła gładko Siena, ale już się odwracała, ciągnąc za sobą Kirana.

Damian ostatni raz rzucił okiem na niebo, które pozostawało zasnute chmurami. Przez cały tydzień było pochmurne, zasłaniało zarówno słońce, jak i gwiazdy. Wzdrygnął się. Według tradycji gwiazdy są oczami świętych, a kiedy ich nie widać, oznacza to, że święci nie patrzą.

Ciężkim krokiem schodził po schodach do krypty, jedną ręką podpierając się o zimną kamienną ścianę. Gdy dotarł do ostatniego stopnia, otoczyło go chłodne powietrze. Sufity były niskie, przez co miało się wrażenie, że ściany są bliżej niż w rzeczywistości. Jedyne zwłoki w pomieszczeniu należały do apostoła – reszta miejsca była pusta. Damian powinien poczuć ulgę, ale zamiast tego dręczył go niejasny niepokój.

Palił się pojedynczy kinkiet i słabe smugi światła lizały ściany z kości słoniowej. Damian stłumił dreszcz, gdy ponownie uderzył go widok ciała Leonzia. Za drugim razem było jakoś gorzej: szary odcień skóry apostoła wydawał się nieziemski. Damian dotknął powiek, lewej i prawej, potem serca. Zacisnął lodowate dłonie w pięści. Wziął kolejny oddech. A potem, jakby zajmował się śpiącym pacjentem, podwinął materiał rękawa zmarłego, tak jak wcześniej uczyniła to Giada.

Przyjrzał się bladym szarym liniom, które oplatały nadgarstki Leonzia, ciemniejąc, w miarę jak przesuwały się w górę ramienia. Miał nadzieję, że bliższe spojrzenie pomoże mu na coś wpaść, ale czuł tylko dojmującą beznadzieję. Komuś udało się otruć pilnie strzeżonego apostoła w jego łóżku. Jak?

Damian bezgranicznie ufał swoim strażnikom, a jednak ktoś musiał ich ominąć.

Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kamiennym ołtarzu. Wrażenie było takie, jakby opierał się o bryłę lodu, ale ledwie to zauważył, wpatrując się w dal. Nagle zakręciło mu się w głowie. Przysiągłby, że czuł tu Śmierć, podziwiającą najnowszego członka swojej wiekuistej kadry.

Kiedy przyzwyczaisz się do mojej obecności, Damianie Venturi? Jej szept zdawał się pieścić mu szyję, wyrywając powietrze z płuc lodowatymi palcami. Nosisz mnie ze sobą od dłuższego czasu.

Odsunął od siebie te myśli. Nie był potomkiem Śmierci. Nie miał z nią nic wspólnego. Życie było jednak okrutne, skoro za nim podążała. Ale kiedy Damian szukał w sobie Siły, nie znalazł niczego.

Z westchnieniem dotknął palcami powiek Leonzia, powtarzając gest, który wykonał wcześniej.

Gwałtownie zabrał rękę.