Samotna wśród przyjaciółek czyli o rywalizacji między kobietami - Eve Meschede - ebook

Samotna wśród przyjaciółek czyli o rywalizacji między kobietami ebook

Eve Meschede

3,7

Opis

Przyjaźnie między kobietami są inne niż te między mężczyznami. Wśród prawdziwych przyjaciółek panuje zazwyczaj większa bliskość, poruszane są bardziej osobiste tematy niż wśród mężczyzn. Wydaje się, że nie ma tam miejsca na konkurencję, zawiść i zazdrość. Jednak rzeczywistość jest zupełnie inna. Zwłaszcza tam, gdzie możliwości rozwoju kobiet są ograniczone, a więc w obszarze kariery zawodowej, partnerstwa i rodziny, konkurencja jest szczególnie zacięta. Autorka obrazowo opisuje jej podstawowe schematy i wyjaśnia, dlaczego nie można się bez niej całkowicie obyć. Przyjaźń i współzawodniczenie, bliskość i konkurowanie ze sobą towarzyszą wzajemnym stosunkom sióstr, koleżanek, znajomych – i oczywiście przyjaciółek. Kto będzie tego świadomy, nie tylko nauczy się z tym żyć, ale też zacznie zauważać pozytywne strony rywalizacji. Oto wyjątkowa książka o najbliższej przyjaciółce – najlepszej rywalce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Eva Meschede

Samotna wśród przyjaciółek

czyli o rywalizacji między kobietami

Tytuł oryginału: Allein unter Freundinnen

Rivalität zwischen Frauen

Copyright © by Verlag Herder Freiburg im Breisgau 2008

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo JEDNOŚĆ, Kielce 2009

Tłumaczenie

Magdalena Jałowiec-Sawicka

Redakcja i korekta

Paulina Zaborek

Redakcja techniczna

Wiktor Idzik

Projekt okładki

Justyna Kułaga-Wytrych

Zdjęcie na okładce

© Dmitriy Shironosov, shutterstock.com

ISBN 978-83-7660-547-0

Wydawnictwo JEDNOŚĆ

25-013 Kielce, ul. Jana Pawła II nr 4

Dział sprzedaży tel. 041 349 50 50

Redakcja tel. 041 349 50 00

www.jednosc.com.pl

e-mail: [email protected]

Skład wersji elektronicznej

Marcin Satro

© Copyright Wydawnictwo JEDNOŚĆ

„Kiedy biegli już przez około pół godziny i znowu zupełnie wyschli, jeden z ptaków zawołał nagle: «Koniec wyścigu!» I wszyscy tłoczyli się, jeszcze zadyszani, wokół niego i pytali «Ale kto zwyciężył?». Na to pytanie ptak nie mógł odpowiedzieć bez głębszego zastanowienia i dlatego siedział przez dłuższą chwilę, przyłożywszy palec wskazujący do czoła, a wszyscy milczeli i czekali. Wreszcie ptak rzekł: «Wszyscy wygrali i każdy musi dostać nagrodę»”.

Lewis Carroll Przygody Alicji w Krainie Czarów

Wstęp

Karolina zagrzewa do walki Lidię, która właśnie się wspina do kluczowego miejsca, tuż pod dachem: „Dalej, dasz radę, uda ci się!” Słychać, jak Lidia przeklina po cichu, ale udaje się jej dotrzeć do końca odcinka. Śmieje się, szczęśliwa, gdy Karolina spuszcza ją na dół po linie.

Karolinę i Lidię widuję w każdy czwartek w hali wspinaczkowej. Te dwie kobiety mogłyby być siostrami – obie mają długie, brązowe włosy związane w kucyki, i w seksownych koszulkach wspinają się na odcinkach o wyższych stopniach trudności. Wszyscy chętnie im się przyglądają. Poznały się tutaj podczas uprawiania sportu; zostały nie tylko najlepszymi przyjaciółkami, lecz także najlepszymi rywalkami. Oraz – co szczególne – przyznają, że rywalizują ze sobą swoimi odmiennymi mocnymi stronami. Lidia lubi się wspinać po pionowych ścianach z bardzo małymi uchwytami i stopniami; jest mistrzynią w utrzymywaniu równowagi. Karolina jest lepsza na odcinkach podwieszanych, które wymagają zaangażowania dużej energii; najchętniej wspina się bardzo wysoko, tuż pod sufitem hali wspinaczkowej. Obie poprawiły swoje wyniki o jeden stopień trudności, odkąd poznały się przed dwoma laty – tak zapewniają. Perfekcyjnie się uzupełniają, a rywalizacja popycha je do coraz lepszych osiągnięć.

Są kobiety, które, będąc przyjaciółkami, są jednocześnie rywalkami. Znają rywalizację między sobą, potrafią ją znieść i traktują ją jako trening. Można je spotkać wszędzie, nie tylko w sporcie.

Marta, która razem z zaprzyjaźnioną graficzką projektuje czasopisma, opowiada, że przed dwoma laty rozstały się po kłótni. Nie mogły ustalić, która z nich podczas prezentacji ma przejąć rolę szefowej. Marta, autorka tekstów, po tej awanturze postarała się o stałe zatrudnienie w pewnej agencji: „Nigdy więcej nie będę z nią prowadzić firmy!”, oznajmiła. Ale żadna nie była szczęśliwa bez drugiej, brakowało im wspólnych sukcesów i swobody pracy we dwie. Dzisiaj znowu razem prowadzą firmę, omówiły swoje role i zmieniają się. „Możemy już zupełnie otwarcie mówić o naszej rywalizacji”, przyznaje Marta. Wiedzą teraz, jak można to osiągnąć.

Niestety tego rodzaju przykłady to wyjątki. Większość kobiet mówi mi: „Z przyjaciółką się nie rywalizuje!”. Wiele upiera się nawet, że z rywalizacją wśród kobiet w ogóle nie mają do czynienia – ani w pracy zawodowej, ani w wychowywaniu dzieci, ani też w problemach z urodą. O konkurencji mówią, jakby chodziło o jakąś przykrą, zaraźliwą chorobę ze straszną wysypką. „Ja tego nie mam”, twierdzi też wiele z moich najlepszych przyjaciółek.

Fenomen, który wreszcie wzięłam dokładniej pod lupę. Naturalnie ani przez sekundę nie wierzyłam w strefę pozbawioną konkurencji. Wystarczy tylko, że włączę telewizor i od razu przenoszę się na arenę bardzo aktualnej rywalizacji między wszystkimi kobietami.

Konkurencja na wszystkich programach TV

W jeden z minionych wieczorów, przerzucając kanały telewizji, zatrzymałam się na jakimś programie typu talk-show. Obok prowadzącej zobaczyłam kilka kobiet, które się kłóciły. Musiało chodzić o tak zwany „kobiecy temat”, bo emocje sięgały zenitu. Usłyszałam, jak jedna z kobiet zaczyna starą śpiewkę frontu gospodyń domowych: Ważne jest, aby matka została w domu. Bo przecież, jej zdaniem, trzeba być do dyspozycji, gdy synowie i córki przyjdą z ważnymi, nurtującymi pytaniami. Do tego nie wystarczy mądra i treściwa rozmowa wieczorem. Potrzebna jest natychmiastowa odpowiedź. Na przykład na pytanie: „Dlaczego właściwie nie wolno usypiać ludzi?”. Czegoś takiego nie można odkładać na później. Świetnie, pomyślałam, takiego pytania moja córka z pewnością by nie zadała, a nawet jeśli, to pani Eryka w przedszkolu z pewnością miałaby na nie jakąś odpowiedź. Mimo późnej godziny zaczęłam się denerwować, ponieważ ta wzorcowa matka z telewizji wmawiała mi, że ja jestem złą matką. Sugerowała, że obowiązkiem wszystkich matek jest bycie zawsze pod ręką i udzielanie odpowiedzi na najdziwniejsze pytania dzieci. Maszyna do odpowiedzi przy kuchennym stole musi być wciąż do dyspozycji, bo jej nieobecność mogłaby zaszkodzić maluchom. Kobieta wręcz przywoływała obrazy smutnych dzieci z dużymi, pełnymi łez oczami, które nagle, zostawione same sobie w żłobkach, przedszkolach, świetlicach albo szkołach, stawiają egzystencjalne pytania, na które nikt prócz matki nie zna odpowiedzi. Tymczasem matka właśnie zabawia się gdzie indziej. Naturalnie w pracy. Bo gdzież indziej można czerpać z życia tak wiele przyjemności?!

Ostatnimi czasy widać je dość często – te kobiety rywalizujące na wizji. Przyglądanie się im to czysta przyjemność, ponieważ zawsze dużo się dzieje; gdy tylko poruszy się jakiś domniemany kobiecy temat, one publicznie czynią z siebie wyrazicielki interesów całej grupy. Punkt kulminacyjny, jak dotąd nie do pobicia: wyrzucenie dziennikarki i pisarki, która chciała uczynić z siebie „nad-matkę” całego narodu i posłać wszystkie kobiety tam, gdzie sama rzadko bywała: do domu, do dzieci i do kuchni.

Zażarta rywalizacja między kobietami trwa. Z pewnością w dalszym ciągu rywalizujemy ze sobą także na klasycznych terenach – o wygląd, o mężczyzn, o udane dzieci, i już od dawna również o lepszą pracę. Ale w ostatnich latach ostra rywalizacja rozgorzała w innej dziedzinie. Decydujące pytanie brzmi: Lustereczko, powiedz przecie, kto ma najlepszy program na życie na świecie? Spór, który nam, kobietom z pewnością szkodzi i zmusza do kroku wstecz. Tracimy przy tym z oczu nasz cel: możliwość swobodnego decydowania o tym, jak chcemy żyć i to w równouprawnieniu z mężczyznami. Bo właściwie o to przecież chodziło, czyż nie? O dobrych, feministycznych siostrzanych stosunkach z dawnych czasów nie ma już dzisiaj mowy. Zwłaszcza że same feministki są totalnie skłócone. Dlatego „przełożona” niemieckich feministek, Alice Schwarzer, zarzuciła niedawno kilku młodszym kobietom, które również chciały w jakiś sposób przyczynić się merytorycznie do emancypacji, że uprawiają „feminizm wellness”.

Dlaczego właściwie kobiety nie kłócą się z choćby przybliżoną zaciekłością o takie tematy jak podatki, renty albo minimalna płaca? Albo przynajmniej o jednakowe z mężczyznami wynagrodzenie za pracę? Nie, one wciąż orzą na pozornie kobiecych terenach – na przykład temat prawa do alimentów. Zgodnie z nową ustawą [obowiązującą w Niemczech – przyp. red.] mężczyźni płacą przede wszystkim na swoje dzieci, a na byłą żonę tylko do czasu, gdy dziecko skończy trzy lata. „Czy to kobiety są tymi głupszymi?”, brzmiało motto jednego z programów talk-show, na który zostałam zaproszona. Dobre pytanie, tak sądzę; ale jeszcze lepiej byłoby je sformułować tak: „Czy kobiety robią z siebie idiotki?”. Bo właściwie dlaczego nie miałby to być temat dla mężczyzn?

Tego wieczoru moją przeciwniczką w telewizji była Michaela Freifrau Heereman, mężatka od 38 lat, matka sześciorga dzieci. Jest jedną z tych, które działają z przekonania; zawsze wtedy, gdy trzeba bronić roli gospodyni domowej, Michaela w programach talk-show stawia czoła rzekomo uzależnionym od kariery przeciwniczkom. Kłóci się o świętą niemiecką rodzinę, w której dla kobiety nie mogą istnieć żadne „uwarunkowane małżeństwem niekorzyści”.

Chałturzy w cyrku telewizyjnym i broni macierzyństwa. Zawsze, gdy istnieje zapotrzebowanie w tym względzie, zostaje zaproszona. Istnieje niezliczona ilość takich rzekomo kobiecych tematów i spotkań; mój wybór był przypadkowy. Jakieś dwa tygodnie później, w studiu innego programu, dyskusja dotyczy wynagrodzenia za opiekę nad dziećmi, które powinni otrzymywać matki lub ojcowie, jeśli decydują się nie pracować zawodowo i zostać w domu. Jak zawsze zaproszono powszechnie znanych podejrzanych. Znowu w gruncie rzeczy chodziło o to, ile matki potrzebuje kraj. Znowu była tam Freifrau Heereman. Znowu kłócono się o to samo. Zastanawiam się, dlaczego ten zakurzony temat gospodyń domowych stał się nagle tak interesujący? Nie tylko w mediach, lecz także na prywatnych spotkaniach wśród przyjaciółek – wszędzie jest roztrząsana ta babska kłótnia.

W tym wszystkim pilnie potrzebujemy przecież sprzymierzeńczyń, przyjaciółek w walce o możliwie jak największą swobodę podejmowania decyzji. Zamiast tego toczy się walka, w której każda z każdą kłóci się o model życia, który należy do przeszłości. Po co w ogóle tyle zamieszania wokół jedynej prawdy, która i tak nie istnieje? Dlaczego w razie wątpliwości złe i szkodliwe jest zawsze to, co robi ta druga? Każda ciągnie w swoją stronę. Matki pozostające w domu występują przeciwko matkom pracującym zawodowo, kobiety pracujące w niepełnym wymiarze godzin przeciwko tym, które robią karierę, bezdzietne przeciwko matkom, mężatki przeciwko pannom, kobiety, które wcześnie zostały matkami, przeciwko tym, które o macierzyństwie pomyślały później, matki chłopców przeciwko matkom dziewczynek, i tak dalej, i na odwrót.

Przy każdej nadarzającej się okazji przepychamy w drugą stronę wyrzuty sumienia; taktyka, która jest szczególnie skuteczna u nas, kobiet. Matki-gospodynie domowe przywołują tabuny zaniedbanych, agresywnych, cierpiących na nadwagę i uzależnionych od narkotyków dzieci. Pracujące matki chętnie posługują się słowami „prostytucja zaopatrzeniowa”, aby odegrać się na matkach na cały etat, które jako „kierowniczki małej rodzinnej firmy” walczą o uwagę. I zadają pytanie: „Co ona właściwie robi przez cały dzień – piłuje paznokcie?”

Matki, które wracają do pracy dopiero wtedy, gdy ich potomstwo może iść do przedszkola, organizują pospolite ruszenie na te oddające dzieci do żłobków, bo to przecież zdecydowanie za szybko. Kobiety, które mają odwagę tak wcześnie wrócić do pracy zawodowej, obrzucają inne epitetem „kwoka”. „Wojny matek” albo „Mafia kwok przeciwko kurom karierowiczkom” – tak brzmią tytuły książek na ten temat. Już sama kłótnia o to, od jakiego wieku dziecko toleruje opiekę sprawowaną przez obce osoby, rodzi dziwaczne owoce: Najlepiej byłoby, gdyby matka od drugiego miesiąca ciąży przechodziła na urlop macierzyński, uważa zaciekła przeciwniczka żłobków, Christa Meves. Ta psychoterapeutka dziecięca ostrzega, że „tresura w masowej opiece” – a więc w żłobkach i przedszkolach – produkuje dzieci z zaburzeniami więzi, które „cierpią na schizoidalność, ataki paniki, zaburzenia osobowości typu borderline i inne cierpienia duchowe”. Gdy dzieci są zbyt wcześnie odrywane od swoich rodzin, ryzykujemy, „że staną się kosmitami, którzy nie wiedzą, gdzie jest ich miejsce”, ostrzega w tym samym tonie autorka bestsellerów, Anna Wahlgren. To wszystko jakiś koszmar.

Matki robiące karierę, które mimo urodzenia dziecka osiągnęły ciężką pracą stanowiska szefów, zagryzają zęby i dzielnie się uśmiechają. Przyznają wprawdzie, że to wszystko nie jest takie proste, ale mimo to jak najbardziej można tego dokonać. Aby natychmiast zadać cios innym kobietom: One nie rozumieją, dlaczego tak wiele kobiet wraz z narodzinami dziecka wycofuje się z życia zawodowego i pozbawia szansy na zrobienie kariery. Tak długo, jak kobiety nie będą tego naprawdę chciały, nie pojawi się ich więcej na czołowych pozycjach, a równouprawnienia płci nigdy nie będzie można osiągnąć.

Kobiety niemające dzieci także nie wychodzą z tej kłótni bez szwanku; muszą wysłuchiwać, że strajkują przeciwko rodzeniu, że zupełnie nieobciążone potomstwem na koszt rodziców dopuszczają się wyłudzeń w życiu zawodowym i pozwalają, aby inni finansowali ich emeryturę. A w ogóle, aby stać się prawdziwą kobietą, trzeba mieć dziecko. Kobieta bez dziecka nie rozumie przecież świata. Właściwie jako kobieta nie jest w stanie dobrze wykonywać swojej pracy, zdaje się, że to jakieś globalne ustalenia. Dlatego też senatorka demokratów, Barbara Boxer, podczas debaty na temat Iraku zarzuciła amerykańskiej minister spraw zagranicznych, Condoleezzie Rice, że jako niezamężna, bezdzietna kobieta w ogóle nie jest w stanie emocjonalnie pojąć skutków wojny, bo przecież nie musi się obawiać o synów-żołnierzy: „Nie zapłaci pani żadnej szczególnej ceny”, zawołała Boxer. To jest specyficzna kobieca rywalizacja. Który minister mężczyzna musi usprawiedliwiać swoją złą politykę liczbą swoich dzieci? Co bezdzietność Rice ma wspólnego z jej błędną drogą w przypadku wojny w Iraku?

I odwrotnie, wiele bezdzietnych szefowych okazuje mało zrozumienia, często dużo mniej niż mężczyźni, gdy matki potrzebują elastycznego czasu pracy albo ich dziecko znowu jest chore. „To niekoleżeńskie” – takich słów musiała wysłuchać jedna z moich przyjaciółek od swojej szefowej, kiedy jej czteroletni syn po raz trzeci w roku dostał wysokiej gorączki i matka nie mogła przyjść do pracy. Kobiety robiące karierę i nieposiadające dzieci chętnie rzucają matkom kłody pod nogi, zgodnie z mottem: „albo dziecko, albo kariera”. „Kiedy jako matka muszę punktualnie wychodzić z pracy, pozostali często interpretują to w ten sposób, że praca nie jest dla mnie tak ważna”, opowiada dziennikarka, która pracuje w gazecie codziennej i której szefową jest kobieta. Pojawiła się już nawet lektura skierowana do walecznej kobiety bez dzieci: Coranne Maier w książce pod tytułem „Żadnych dzieci: 40 powodów, by nie mieć potomstwa”, opisuje, jak bachory przez dwadzieścia lat wiszą u spódnicy, rujnując ciało, życie seksualne i przyjaźnie.

Kiedy kobieta taka jak na przykład minister do spraw rodziny Ursula von der Leyen ma siedmioro dzieci, jest mężatką i mimo to robi karierę, insynuuje się, że dysponuje z pewnością wystarczająco dużą kwotą pieniędzy, by zatrudnić nianię, że ma znajomości albo coś innego, co musi umniejszyć jej osobisty sukces.

Pracujące zawodowo, zamężne kobiety narzekają, że samotne matki zabierają im miejsca w żłobkach, ponieważ są preferowane na listach przyjęć; matki żyjące w nieformalnych związkach skarżą się, że dzieci rodziców po ślubie preferowane są przy opiece całodziennej, ponieważ ich własne, pozbawione ojców dzieci, z góry zostają skrzywdzone jako problematyczne. Kobiety, które rodzą swoje pierwsze dziecko po 35. roku życia, wyśmiewane są jako nadmiernie zaangażowane „stare pierwiastki”. Nad młodymi matkami załamuje się ręce, ponieważ rodzą dzieci, nie zabezpieczając uprzednio swojego życia zdobyciem jakiegoś zawodu: „Czy to było konieczne? Czy chcemy finansować ich życie?”.

Szefowe z dziećmi tylko umiarkowanie wspierają inne matki. Pewna moja znajoma udała się na rozmowę kwalifikacyjną do agencji PR, starając się o stanowisko zastępczyni dyrektorki. Rozmowa przebiegała fantastycznie, aż do momentu, gdy szefowa, matka dziesięcioletniej córki, usłyszała, że kandydatka również jest matką. „Czy nam się to uda?”, zapytała z powątpiewaniem, po czym zupełnie otwarcie przyznała, że wolałaby mężczyznę, który czasowo jest bardziej elastyczny. Skoro już ona z powodu rodzinnych obowiązków dysponuje niewielką ilością czasu, to nie potrzeba jeszcze drugiej kobiety z takimi samymi problemami.

Ani śladu solidarności: Po erze udawanych siostrzanych uczuć u feministek, kiedy istniał jeszcze jednoznaczny obraz wroga-mężczyzny, wydaje się, że tolerancja wśród kobiet zanikła. Tradycyjne wzorce kobiecych ról legły w gruzach, nowych jest zbyt wiele i wciąż jeszcze nie opierają się one na solidnym fundamencie. Wzorców nowoczesnego życia kobiety jest za mało. Ale zamiast wspierać się wzajemnie w ich tworzeniu, wolimy nawzajem usuwać sobie grunt spod nóg. Każda z nas o swoim życiu mówi: „Moje jest dobre, a to, co robią inni, musi być niewłaściwe” i poszukuje odpowiednich argumentów. Każda depcze osiągnięcia drugiej. Po to, by stać się kimś więcej niż faktycznie jest?

Nie chodzi tutaj jednak o szczegóły, takie jak na przykład alimenty na całe życie dla byłej żony czy niesprawiedliwe ulgi podatkowe w przypadku wspólnego rozliczania się małżonków. Albo o wynagrodzenie wypłacane matkom pozostającym w domu z dziećmi poniżej trzeciego roku życia. Nie chodzi tylko o nurtujące nas pytania: Ile pracy na cząstkę etatu zniesie moje dziecko? Czy istnieje obowiązek rodzenia dzieci? Jakiej gospodyni domowej potrzebuje kuchnia? Czy matce wolno zostać menadżerem? I wiele innych pytań, które w tej kłótni kryją się w materiale zapalnym. Potrzeba tu dogłębnej analizy, ponieważ chodzi o coś dużo ważniejszego: Jak kobiety mają dzisiaj żyć? Czy może istnieć wiele różnorodnych dróg do szczęścia, z karierą i bez, z jednym dzieckiem lub z kilkorgiem, albo nawet życie z tym wszystkim? Czy mamy swobodę wyboru? Najczęściej niestety nie.

Moja książka pokaże, że zawsze tam, gdzie kobiety mają ograniczone możliwości, konkurencja między nimi jest szczególnie zażarta. Kobiety zwalczają siebie nawzajem, odpychają się od żłobu, zamiast troszczyć się o to, by wystarczyło dla wszystkich. Nadszedł czas, aby w takich dziedzinach jak rodzina, dzieci i kariera powalczyć z mężczyznami, zamiast atakować siebie nawzajem bezsensownymi wyrzutami. Ale kobiety wolą szukać przeciwniczek najpierw wśród własnej płci.

1. Ukochane przyjaciółki

Bille albo Kto tu nosi spodnie?

Jedne spodnie to połatane, sprane, bardzo obcisłe dżinsy, rozmiar 36. Drugie to wąskie, błyszczące czarne spodnie z satyny ze stretchem, rozmiar 38. Te ostatnie, trochę większe, należą do mojej przyjaciółki, Bille. I wydaje mi się, że to ona wpadła na pomysł, byśmy zamieniły się spodniami. Choć to moje ulubione dżinsy, Bille jest moją najlepszą przyjaciółką z dżungli nauki i przyjęć czasów uniwersyteckich, zdecydowanie ważniejszą niż ta postrzępiona część garderoby. Dlatego zgadzam się: „Na cztery tygodnie”, potem spodnie mają wrócić do prawowitych właścicielek. Umowa stoi, myślę. Ale już w momencie, gdy Bille odchodzi z moimi spodniami, jest mi przykro.

Być może dałybyśmy sobie z spokój z tą zamianą, gdybyśmy wiedziały, że ta akcja doprowadzi nas na skraj przyjaźni. Że między nami na zawsze pozostanie coś jakby wypuszczony szew. Spodnie były w gruncie rzeczy jedynie symbolem naszej rywalizacji, do której nie chciałyśmy się przyznać. Czarne satynowe spodnie, które powiewają wokół pośladków rozmiar 36, nie wyglądają seksownie. A dżinsy w rozmiarze 36, w które wciśnięte zostają pośladki rozmiaru 38, prowadzą do problemów z oddychaniem. Żadna z nas nie pasowała w spodnie drugiej. Bille głodowała, żeby zmieścić się w moje spodnie; ja włożyłam jej porządne satynowe spodnie pod igłę maszyny do szycia i zwęziłam je. Mimo tego, w tych skądinąd seksownych spodniach, wyglądałam jak kandydatka do mini playback show. Po trzech tygodniach chciałam odzyskać z powrotem moje zniszczone dżinsy, zwłaszcza że Bille nie zdołała nosić ich za jednym razem dłużej niż godzinę. Wypuściłam szew z satynowych spodni i zażądałam zwrotu moich. Tylko że Bille była naprawdę urażona – jej własne spodnie już się jej nie podobały. „Widać ten wypuszczony szew”, twierdziła. Zarzekała się, że nigdy więcej ich już nie założy. Wiele lat później nadal będzie mi wypominać, że mogłam jej nie żałować tych starych dżinsów.

Moja przyjaźń z Bille to już od dawna przeszłość. Nie było żadnej wielkiej, kończącej wszystko awantury, żadnego dramatycznego finału. Próbowałyśmy zachowywać się dalej tak, jakby nic się nie wydarzyło. Tak jak małżeństwa, które usiłują zapomnieć o skoku w bok. Ale po tej sprawie ze spodniami zaczęłyśmy chyłkiem wycofywać się z naszej przyjaźni, jak to często zdarza się w przyjaźniach między kobietami.

Bille poznałam na seminarium z nauk o komunikacji. Miałyśmy wtedy po 19 lat i właśnie wyjechałyśmy z domu na studia. Obie szukałyśmy nowych przyjaciół. Tego, że możemy czuć się tak samotne na uniwersytecie, w nowym mieście, w pierwszym własnym mieszkaniu, wcześniej nie przeczuwałyśmy: „Rozpaczliwie szukam przyjaciółki” – tak brzmiało nasze motto.

Na Bille zwróciłam uwagę, ponieważ na seminarium dla pierwszego semestru wiedziała nawet, co to jest teoria systemów. Przeczytała już kilka książek z zadanej literatury, a po drugich zajęciach wykładowca pamiętał jej nazwisko: „Pani Schmitt”, mówił zawsze, poza tym nie znał nazwiska żadnego innego studenta, jeszcze tylko dwóch starszych uczestników seminarium. Bille była tutaj wyjątkowym zjawiskiem: seksowna, kobieco ubrana i czasem z rzucającym się w oczy nakryciem głowy w stylu Simone de Beavoir, umalowana, z polakierowanymi paznokciami. Ja natomiast raczej nie zwracałam na siebie uwagi, dopasowana do późnego stylu hippie, w dżinsach i niebieskiej, czarnej albo szarej koszulce, jak większość studentów, pomijając oczywiście kujonów w garniturach. Albo tych zwariowanych osobników – jak między innymi Bille. Zawsze miała coś do powiedzenia, była głośna, nikt nie przeszedł obok niej obojętnie.

Ta, która była tak inna niż ja, bardzo mnie interesowała: „Chcę ją poznać”, pomyślałam. I wkrótce tak się stało. Kto szuka, ten znajdzie. Widziałyśmy się albo telefonowałyśmy do siebie prawie każdego dnia. Razem zgłosiłyśmy się na egzamin, razem go nie zdałyśmy, razem się uczyłyśmy i świętowałyśmy na studenckich imprezach.

Zostałyśmy bliskimi, zażyłymi przyjaciółkami. Obie uważałyśmy, że większość naszych kolegów i koleżanek jest głupia, Nina Hagen, punk i Frank Zappa cudowni, studia nudne, a imprezy do białego rana fantastyczne.

Jednak byłyśmy też rywalkami. Nie przyznając się do tego. Bille umawiała się nieustannie na randki, „zaliczając” kolejne w poczet swoich miłosnych sukcesów. „Nie rozumiem, jak możesz się bez tego zupełnie obywać”, mówiła do mnie. Przy czym jej działanie w tym względzie było dość nieszkodliwe i miało na celu raczej odnalezienie Tego Jedynego niż „zaliczanie” kolejnych podbojów. Pewnej karnawałowej nocy wyruszyłam w kostiumie gejszy na łowy, nie informując o tym Bille. Miałam na ten wieczór jeden jasny cel: zwrócenie na siebie uwagi tego, którego Bille do tej pory nie udało się do siebie przekonać. Ten facet był głupim, aroganckim, wysokim typem o długich włosach, studentem w kowbojskich kozakach i białych dżinsach; właściwie zupełnie nie mój typ. Ale osiągnęłam swój cel i jeszcze dzisiaj mogę się złośliwie uśmiechać, kiedy pomyślę o rozmowie telefonicznej, którą odbyłam następnego dnia z Bille. „Z kim masz randkę?!”, wykrzyknęła do słuchawki. A ja w głębi ducha śmiałam się, ciesząc się z jej niepowodzenia i mojego sukcesu.

Rywalizowałyśmy o mężczyzn, o przyjaciół, o stopnie, o szalone życie i o wygląd. Chciałam być taka jak Bille: bardziej kobieca, z większym biustem i krągłymi biodrami. Marzyłam, żeby mieć takie proste, czarne, lśniące włosy, zamiast moich brązowych loków. Ale przede wszystkim chciałam tak bardzo zwracać na siebie uwagę jak ona, być taką samą ekstrawertyczką. Bo mnie raczej nie dostrzegano.