Raj - Abdulrazak Gurnah - ebook + książka
PROMOCJA

Raj ebook

Gurnah Abdulrazak

4,0
42,90 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wielowarstwowa, nieoczywista i piękna opowieść o Afryce, jakiej nie znamy, autorstwa laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.
Yusuf ma dwanaście lat i granice jego świata wyznaczają dom rodzinny oraz hotel, który prowadzi jego ojciec. Do czasu, kiedy z kolejną wizytą przybywa wuj Aziz – wędrowny kupiec i właściciel sklepu. Chłopiec wraz z wujem wyrusza w podróż, która, choć z przerwami, będzie trwała przez wiele lat. Yusuf jeszcze o tym nie wie. Nie ma też pojęcia, że został sprzedany za długi i jego beztroskie dzieciństwo właśnie się skończyło. Ta podróż to nie tylko droga przez nieznany ląd, ale też wyprawa w głąb siebie, która staje się uniwersalną opowieścią o dojrzewaniu i poszukiwaniu tożsamości.

W prozie Abdulrazaka Gurnaha jest coś niezwykle naturalnego i szlachetnego, coś, co sięga fundamentalnych ambicji literatury, aby opowiedzieć ludzkie życie w możliwie najuczciwszy sposób oraz podzielić się tą opowieścią z innymi. Jego książki budują wspólnotę opartą na głębokim współczuciu i współuczestnictwie w tym, co nazywamy ludzkim losem, bez względu na miejsce zamieszkania, kulturę czy język.
Olga Tokarczuk

Raj staje w jednej linii ze Zniewolonym umysłem Miłosza czy Czarodziejską Górą Manna, ostrzegając przed złem tkwiącym w człowieku. Fascynująca opowieść.
Wojciech Szot

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 357

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
majoolika

Dobrze spędzony czas

Afryka wschodnia początków XX wieku, czasu wpływów arabsko-niemieckich, opowiedziana z perspektywy chłopca dorastającego u boku wpływowego kupca. Subtelna opowieść o ówczesnej codzienności, wartości życia i wolności. Opowiedziana na sposob europejski, przez autora wychowanego w Afryce, wykształconego w Wielkiej Brytanii.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Pa­ra­dise
Co­py­ri­ght © 1994 by Ab­dul­ra­zak Gur­nah Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Krzysz­tof Ma­jer, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ma­ria Wir­cha­now­ska
Ko­rekta • Agata Ton­dera, Anna Gą­dek
Kon­sul­ta­cja hi­sto­ryczna • dr Pa­weł Bru­dek
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowo-kul­tu­rowa (su­ahili) • prof. dr hab. Iwona Kra­ska-Szlenk
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowo-kul­tu­rowa (arab­ski) • prof. UAM dr hab. Mar­cin Mi­chal­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych • Anna Pol
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67891-15-8
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

dla Salmy Ab­dalli Ba­sa­lamy

Od tłu­ma­cza

Po­dob­nie jak w Po­wró­co­nych, czyli po­wie­ści Ab­dul­ra­zaka Gur­naha, która jako pierw­sza uka­zała się po pol­sku, w prze­kła­dzie Raju utrzy­mano za­sadę, by słów ob­cych wo­bec ję­zyka tek­stu nie wy­róż­niać kur­sywą ani cu­dzy­sło­wem, lecz trak­to­wać je jako ele­menty zło­żo­nej tkanki ję­zy­ko­wej te­ry­to­riów obec­nej Tan­za­nii. Tak jak w pier­wo­wzo­rze, tek­stu nie opa­trzono ani przy­pi­sami na te­mat frag­men­tów ob­co­ję­zycz­nych, ani słow­nicz­kiem; kon­tekst zo­stał przez au­tora tak skon­stru­owany, by nie­mal za­wsze sens dało się z niego wy­wnio­sko­wać. Z nie­wie­loma wy­jąt­kami słowa, frazy i zda­nia z ję­zyka su­ahili za­pi­sano zgod­nie z ofi­cjalną or­to­gra­fią, w du­żej mie­rze na­śla­du­jącą sys­tem an­glo­sa­ski: „y” wy­ma­wia się za­tem jak pol­skie j (np. „haya” – haja), „w” jak ł (np. „bwana” – błana), „j” jak dź (np. „ki­jana” – ki­dźana, „ta­jiri” – ta­dźiri), „sh” jak sz (np. „wa­shenzi” – ła­szenzi), „v” jak w (np. „vi­ba­rua” – wi­ba­rua). To samo ty­czy się za­pisu i wy­mowy imion, na przy­kład Yusuf (Ju­suf), Mwene (Młene), Ajuza (Adźuza). Ele­menty arab­skie i hin­du­skie za­pi­sane są w uprosz­czo­nej trans­kryp­cji pol­skiej, na przy­kład po­ja­wia­jące się wie­lo­krot­nie arab­skie słowo „saj­jid”, które ozna­cza „pana” czy „władcę”, wy­ma­wia się tak, jak su­ge­ruje pi­sow­nia; gdy mowa o imien­niku głów­nego bo­ha­tera, pro­roku Ju­su­fie, za­sto­so­wano za­pis wła­ściwy dla od­wzo­ro­wa­nia ję­zyka arab­skiego w pol­sz­czyź­nie.

Ogród za mu­rem

1

Naj­pierw chło­pak. Na imię miał Yusuf, a dom opu­ścił na­gle, ma­jąc dwa­na­ście lat. Pa­mię­tał, że była pora su­szy, gdy je­den dzień nie różni się ni­czym od dru­giego. Kwiaty, któ­rych nikt się nie spo­dzie­wał, kwi­tły i za­raz wię­dły. Prze­dziwne owady smyr­gały spo­mię­dzy ka­mieni tylko po to, by wić się w ago­nii pod pa­lą­cym słoń­cem. W roz­grza­nym po­wie­trzu drżały da­le­kie drzewa, czuło się, jak dy­gocą domy, złak­nione tchu. Każde stąp­nię­cie wzbi­jało tu­man pyłu, a go­dziny dnia gniótł twardy, kan­cia­sty bez­ruch. Chwile o ta­kiej kla­row­no­ści zda­rzały się pod ko­niec su­szy.

To wtedy na pe­ro­nie wi­dział dwoje Eu­ro­pej­czy­ków, pierw­szych w ży­ciu. Nie bał się, w każ­dym ra­zie z po­czątku. Czę­sto przy­cho­dził pa­trzyć na po­ciągi wta­cza­jące się z ha­ła­śli­wym wdzię­kiem na sta­cję, a póź­niej cze­kał, aż znów po­wloką w dal swe ciel­ska, pod nad­zo­rem hin­du­skiego dróż­nika, który ły­piąc gniew­nie, ma­chał cho­rą­giew­kami i dął w gwiz­dek. Na taki po­ciąg cze­kał Yusuf czę­sto ca­łymi go­dzi­nami. Te­raz cze­kało rów­nież tych dwoje Eu­ro­pej­czy­ków, pod płó­cien­nym dasz­kiem, a pół­tora me­tra od nich cze­kał sta­ran­nie po­ukła­dany stos ba­gaży i za­pewne cen­nych to­wa­rów. Męż­czy­zna był ro­sły, na tyle wy­soki, że mu­siał po­chy­lać głowę, by nie do­ty­kała płótna chro­nią­cego ich przed słoń­cem. Ko­bieta stała głę­biej w cie­niu, a jej błysz­czącą od potu twarz po czę­ści skry­wały dwa ka­pe­lu­sze. Białą bluzkę z fal­ban­kami miała za­piętą pod szyją i na nad­garst­kach, rą­bek dłu­giej spód­nicy mu­skał buty. Ko­bieta rów­nież była wy­soka, po­stawna, ale w inny spo­sób. Miała w so­bie coś nie­zbor­nego, jakby po­dat­ność na inny kształt, tym­cza­sem on cały zda­wał się wy­cio­sany z jed­nej kłody. Każde pa­trzyło w inną stronę, jak gdyby się nie znali. Yusuf przy­glą­dał się, jak ko­bieta do­tyka chu­s­teczką warg, od nie­chce­nia ście­ra­jąc płatki su­chej, złusz­czo­nej skóry. Męż­czy­zna miał twarz usianą cęt­kami czer­wieni, a gdy wo­dził nie­spiesz­nie wzro­kiem po cia­snej sta­cyjce, po za­mknię­tych bu­dach drew­nia­nych ma­ga­zy­nów i ogrom­nej żół­tej fla­dze ze spo­glą­da­ją­cym srogo czar­nym pta­szy­skiem, Yusuf mógł do­brze mu się przyj­rzeć. Ale wtedy męż­czy­zna zmie­nił po­zy­cję i do­strzegł, że Yusuf go ob­ser­wuje. Zrazu od­wró­cił wzrok, lecz po chwili od­wza­jem­nił spoj­rze­nie Yusufa – pa­trzył długo, prze­cią­gle. Yusuf nie po­tra­fił ode­rwać od niego oczu. Na­raz tam­ten ob­na­żył zęby w od­ru­cho­wym wark­nię­ciu, dziw­nie pod­kur­cza­jąc palce. Yusuf usłu­chał ostrze­że­nia i uciekł, mam­ro­cząc słowa, które na­uczono go wy­ma­wiać, gdy cał­kiem znie­nacka po­trze­buje się Bo­żej po­mocy.

Tego sa­mego roku, kiedy opu­ścił dom, w słup­kach tyl­nej we­randy za­lę­gły się kor­niki. Oj­ciec przy każ­dej oka­zji wy­mie­rzał słup­kom wście­kłe klapsy, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wie, co jest grane. Kor­niki zo­sta­wiały w de­skach ślady po­dobne do roz­ko­pa­nej przez zwie­rzęta ziemi w ko­ry­cie wy­schłego stru­myka. Gdy w słupki ude­rzał Yusuf, od­głos był ła­godny, głu­chy, a ze środka sy­pały się drob­niut­kie, ziar­ni­ste za­rod­niki zgni­li­zny. Je­śli mę­czył matkę o je­dze­nie, mó­wiła, żeby so­bie na­zbie­rał kor­ni­ków.

– Głodny je­stem – bia­do­lił i choć nikt go tej skargi nie na­uczył, z roku na rok re­cy­to­wał ją co­raz bur­kli­wiej.

– Kor­ni­ków zjedz – ra­dziła matka i wy­bu­chała śmie­chem na wi­dok jego ka­ry­ka­tu­ral­nej od­razy i udręki. – W każ­dej chwili mo­żesz się nimi na­pchać. No da­lej, nie krę­puj się.

Od­po­wie­dzią było umę­czone wes­tchnie­nie, z któ­rym aku­rat eks­pe­ry­men­to­wał, by po­ka­zać, co my­śli o jej ża­ło­snym żar­cie. Cza­sem je­dli ko­ści, bo matka go­to­wała na nich cienką zupę mie­niącą się tłu­sto po wierz­chu, a w od­mę­tach ma­ja­czyły grudki czar­nego, gąb­cza­stego szpiku. W naj­gor­szym ra­zie mieli do je­dze­nia du­szoną okrę, ale tej ośli­zgłej brei, choćby się skrę­cał z głodu, Yusuf nie był w sta­nie prze­łknąć.

W owej po­rze roku zjeż­dżał też do nich w od­wie­dziny jego wuj Aziz. Wi­zyty były krót­kie, a to­wa­rzy­szył im za­zwy­czaj or­szak po­dróż­nych, tra­ga­rzy i mu­zy­ków. Wuj za­trzy­my­wał się tu pod­czas swych wy­praw z wy­brzeża w kie­runku gór, je­zior i la­sów, przez su­che rów­niny i na­gie, ska­li­ste wzgó­rza in­te­rioru. Po­dró­żo­wał czę­sto przy akom­pa­nia­men­cie bęb­nów, tan­bu­rów i ol­brzy­mich ro­gów siwa, a kiedy jego or­szak wma­sze­ro­wy­wał do mia­sta, zwie­rzęta ucie­kały w po­pło­chu, ro­biąc pod sie­bie, nie dało się też za­pa­no­wać nad dzie­ciar­nią. Od wuja Aziza biła dziwna, obca woń, mie­sza­nina zwie­rzę­cej skóry i pach­ni­deł, z do­mieszką ży­wicy i przy­praw, a pod tym wszyst­kim czaił się jesz­cze inny, mniej uchwytny za­pach, który Yusu­fowi ko­ja­rzył się z czymś groź­nym. Wuj Aziz miał zwy­kle na so­bie cien­kie, luźne kanzu z ele­ganc­kiej ba­wełny i nie­wielką dzier­ganą czapkę zsu­niętą na tył głowy. Ze swymi wy­twor­nymi ma­nie­rami i aurą nie­wzru­szo­nej uprzej­mo­ści przy­po­mi­nał ra­czej ko­goś, kto póź­nym po­po­łu­dniem wy­brał się na spa­cer, bądź też wier­nego w dro­dze na wie­czorne mo­dły, niż kupca, który jesz­cze nie­dawno prze­dzie­rał się przez cier­ni­ste krzewy, zwa­ża­jąc, by nie wdep­nąć w gniazdo węży plu­ją­cych ja­dem. Na­wet w tym ca­łym fer­wo­rze przy­jazdu, gdy zrzu­cano na zie­mię pa­kunki, po­śród ja­zgotu umę­czo­nych tra­ga­rzy i pod czuj­nym okiem krwio­żer­czych kup­ców, wuj Aziz zda­wał się uoso­bie­niem spo­koju i swo­body. Tym ra­zem zja­wił się w po­je­dynkę.

Yusuf lu­bił jego wi­zyty. Oj­ciec twier­dził, że to dla nich za­szczyt go­ścić tak bo­ga­tego i sław­nego kupca – ta­jiri mku­bwa – i choć za­szczy­tów ni­gdy zbyt wiele, było jesz­cze coś. Za każ­dym ra­zem, bez wy­jątku, wuj Aziz da­wał chłopcu mo­netę o war­to­ści dzie­się­ciu ann. Yusuf ni­czego nie mu­siał ro­bić, je­dy­nie zja­wić się o od­po­wied­niej po­rze. Wuj Aziz roz­glą­dał się za nim, uśmie­chał się i wrę­czał mu mo­netę. Za każ­dym ra­zem, gdy nad­cho­dził ów mo­ment, Yusuf czuł, że ma ochotę od­wza­jem­nić uśmiech, po­wstrzy­my­wał się jed­nak, zga­du­jąc, że by­łoby to nie na miej­scu. Nie mógł się na­dzi­wić świe­tli­stej skó­rze i ta­jem­ni­czemu za­pa­chowi wuja. Jesz­cze kilka dni po od­jeź­dzie w po­wie­trzu czuło się woń jego pach­ni­deł.

Trze­ciego dnia te­go­roczna wi­zyta wuja wy­raź­nie miała się ku koń­cowi. W kuchni pa­no­wał nad­zwy­czajny ruch, a uno­sząca się tam mie­sza­nina aro­ma­tów mo­gła ozna­czać tylko jedno – ucztę. Sma­żyły się słod­kie przy­prawy, sos ko­ko­sowy pyr­kał na wol­nym ogniu, bu­łeczki ro­sły na droż­dżach, pie­kły się pod­pło­myki i su­chary, go­to­wało się mięso. Yusuf przez cały dzień trzy­mał się w po­bliżu domu, na wy­pa­dek gdyby matka po­trze­bo­wała po­mocy w przy­go­to­wa­niu dań albo chciała za­się­gnąć jego opi­nii na te­mat któ­re­goś z nich. Wie­dział, że w ta­kich kwe­stiach li­czyła się z jego zda­niem. Zda­rzało się też, że za­po­mniała za­mie­szać sos albo prze­ga­piła mo­ment, w któ­rym go­rący olej ro­ze­dr­gał się już na tyle, że trzeba do­dać wa­rzywa. Nie było to ta­kie pro­ste, bo choć Yusuf chciał mieć oko na wszystko, co dzieje się w kuchni, wcale nie pra­gnął, by go matka przy­ła­pała na tym, że się na swoim po­ste­runku obija. Wów­czas bez końca mu­siałby speł­niać jej roz­ma­ite po­le­ce­nia, co już samo w so­bie było okropne, a na do­miar złego mógłby prze­ga­pić po­że­gna­nie z wu­jem Azi­zem. Dzie­się­cio­an­nówka tra­fiała do niego za­wsze tuż przed od­jaz­dem, bo to wła­śnie wtedy wuj Aziz po­da­wał Yusu­fowi dłoń do po­ca­ło­wa­nia, a drugą gła­dził schy­lo­nego chłopca po gło­wie. Po­tem z wy­stu­dio­waną swo­bodą wsu­wał mu do ręki mo­netę.

Oj­ciec koń­czył za­zwy­czaj pracę nieco po po­łu­dniu, to­też Yusuf zga­dy­wał, że on i wuj Aziz wrócą do domu ra­zem. Do za­bi­cia było więc sporo czasu. Oj­ciec pro­wa­dził ho­tel. Było to naj­now­sze z ca­łej se­rii przed­się­wzięć, za po­mocą któ­rych pró­bo­wał zy­skać ma­ją­tek i re­nomę. W domu, gdy był aku­rat w na­stroju, oj­ciec opo­wia­dał im o in­nych spo­so­bach zbi­cia for­tuny, które nie­gdyś wy­da­wały mu się nie­za­wodne, te­raz jed­nak brzmiały w jego ustach jak prze­za­bawna nie­do­rzecz­ność. Kiedy in­dziej Yusuf słu­chał jego na­rze­kań, jak to mu w ży­ciu nie wy­szło – a czego by się nie chwy­cił, ob­ra­cało się w ru­inę. Na­zy­wana ho­te­lem ja­dło­daj­nia, z czte­rema czy­sto za­sła­nymi łóż­kami na pię­trze, znaj­do­wała się w mia­steczku Kawa, do­kąd spro­wa­dzili się przed po­nad czte­rema laty. Wcze­śniej miesz­kali na po­łu­dniu, w re­jo­nie rol­ni­czym, w in­nym mia­steczku, gdzie jego oj­ciec pro­wa­dził sklep. Yusuf pa­mię­tał zie­lony pa­gó­rek i cie­nie ma­ja­czą­cych w od­dali szczy­tów, a na chod­niku przed wy­stawą sto­łek i pew­nego sta­ruszka, który sia­dy­wał tam, srebrną ni­cią wy­szy­wa­jąc czapki. Do Kawy przy­je­chali, bo zro­biła się ko­niunk­tura, gdy Niemcy zbu­do­wali tu sta­cję li­nii ko­le­jo­wej, która miała cią­gnąć się aż po góry w in­te­rio­rze. Ale ko­niunk­tura prędko mi­nęła, a po­ciągi za­trzy­my­wały się już tylko po to, by za­brać drewno i wodę. Pod­czas po­przed­niej wy­prawy wuj Aziz przy­je­chał do Kawy ko­leją, a da­lej na za­chód udał się pie­szo. Na­stęp­nym ra­zem, po­wie­dział, za­je­dzie po­cią­giem tak da­leko, jak się da, i do­piero stam­tąd obie­rze drogę na pół­nocny za­chód albo pół­nocny wschód. I tu, i tu wciąż można do­brze po­han­dlo­wać, twier­dził. Yusu­fowi zda­rzało się sły­szeć, jak jego oj­ciec mówi, że całe to mia­sto zmie­rza pro­sto do Pie­kła.

Po­ciąg w kie­runku wy­brzeża od­jeż­dżał pod wie­czór i Yusuf spo­dzie­wał się, że wuj Aziz do niego wsią­dzie. Coś w za­cho­wa­niu wuja pod­po­wia­dało mu, że ten zmie­rza już do domu. Tyle że z ludźmi ni­gdy nic nie wia­domo, więc mo­gło się jesz­cze oka­zać, że wuj Aziz po­je­dzie po­cią­giem na pół­noc, w góry – tym po po­łu­dniu. Oj­ciec ocze­ki­wał, że co­dzien­nie po mo­dli­twie zuhr Yusuf zjawi się w ho­telu – by na­uczyć się pro­wa­dzić in­te­res i stać o wła­snych si­łach, twier­dził oj­ciec, a tak na­prawdę po to, by zmie­nić dwóch mło­dzień­ców, któ­rzy po­ma­gali w kuchni, sprzą­tali ją i ser­wo­wali klien­tom je­dze­nie. Ku­charz ho­te­lowy pił i klął, na czym świat stoi, mio­ta­jąc obe­lgi pod ad­re­sem wszyst­kich w za­sięgu wzroku, z wy­jąt­kiem Yusufa. W sa­mym środku rynsz­to­ko­wej ty­rady po­tra­fił za­milk­nąć i uśmiech­nąć się sze­roko, gdy tylko uj­rzał chło­paka, ale on i tak przed nim drżał. Tego dnia nie po­szedł do ho­telu, nie od­pra­wił też mo­dli­twy zuhr i nie są­dził, by o tej po­rze dnia, w tak po­twor­nym upale, ko­mu­kol­wiek chciało się za nim uga­niać. Przy­cza­jał się więc w ja­kimś za­cie­nio­nym ką­cie albo za kur­ni­kami na po­dwórku, póki nie wy­gnał go stam­tąd ten czy inny dła­wiący odór, wzbi­jany z po­po­łu­dnio­wym py­łem. Po są­siedzku stał ciemny skład drewna o spi­cza­stym, strze­chą kry­tym da­chu. Cho­wa­jąc się tam po­śród fio­le­to­wego pół­mroku, Yusuf na­słu­chi­wał ostroż­nego prze­my­ka­nia po­lu­ją­cych jasz­czu­rek i czu­wał, by nie omi­nęła go dzie­się­cio­an­nówka.

Ci­sza i mrok składu drewna wcale mu nie do­skwie­rały, przy­wykł do sa­mot­nych roz­ry­wek. Oj­ciec nie lu­bił, gdy Yusuf ba­wił się z dala od domu. „Do­okoła same dzi­kusy – mó­wił. – Wa­shenzi, któ­rzy nie wie­rzą w Boga, tylko w du­chy i de­mony, co miesz­kają w drze­wach i gła­zach. Nic im nie spra­wia ta­kiej frajdy jak po­ry­wa­nie ma­łych dzieci, żeby so­bie z nimi po­czy­nać, jak tylko za­pra­gną. Albo jesz­cze po­le­ziesz gdzieś z ta­kimi, któ­rym jest wszystko jedno, z łaj­zami albo dzie­cia­kami łajz, nikt cię nie przy­pil­nuje i ze­żrą cię dzi­kie psy. Trzy­maj się bli­sko domu, gdzie jest bez­piecz­nie, żeby ktoś mógł mieć na cie­bie oko”. Oj­ciec wo­lał, by Yusuf ba­wił się z dziećmi Hin­dusa, skle­pi­ka­rza, który miesz­kał w oko­licy, tyle że hin­du­skie dzieci rzu­cały w niego pia­skiem i szy­dziły z niego, kiedy chciał po­dejść. Golo, golo, skan­do­wały, plu­jąc w jego kie­runku. Cza­sem sie­dział z grup­kami star­szych chłop­ców, któ­rzy wy­le­gi­wali się w cie­niu drzew albo do­mów. Lu­bił prze­by­wać z chło­pa­kami, bo bez prze­rwy żar­to­wali i za­no­sili się śmie­chem. Były to dzieci ro­bot­ni­ków se­zo­no­wych, vi­ba­rua, co kła­dli to­ro­wi­ska dla Niem­ców na końcu li­nii ko­le­jo­wej albo naj­mo­wali się jako tra­ga­rze dla po­dróż­ni­ków i kup­ców. Pła­cono im tylko za wy­ko­naną ro­botę, a cza­sem ro­boty po pro­stu nie było. Yusuf sły­szał, jak chło­paki mó­wiły, że obi­bo­ków Niemcy wie­szają. A jak ktoś za młody, żeby go po­wie­sić, to mu ob­ci­nają jaja. Niemcy nie boją się ni­czego. Ro­bią, co im się po­doba, i nikt nie jest w sta­nie ich po­wstrzy­mać. Je­den chło­pak mó­wił, że jego oj­ciec wi­dział raz Niemca, który wsa­dził rękę w sam śro­dek roz­bu­cha­nego ognia i na­wet się nie spa­rzył. Jak ja­kaś zjawa.

Ci vi­ba­rua, czyli ich ro­dzice, przy­byli tu z naj­róż­niej­szych stron: z gór Usam­bara na pół­noc od Kawy, znad ba­jecz­nych je­zior na za­chód od po­gó­rza, z po­łu­dnio­wych sa­wann, gdzie trwała wojna, a czę­sto i z wy­brzeża. Chłopcy na­śmie­wali się z ro­dzi­ców, kpiąc z pio­se­nek, które ci śpie­wali przy pracy, i wy­mie­nia­jąc się opo­wie­ściami o obrzy­dli­wych, kwa­śnych wo­niach, które przy­cią­gali za sobą do domu. Zmy­ślali na­zwy miejsc, z któ­rych ro­dzice mieli po­cho­dzić, na­zwy za­bawne i przy­kre, któ­rymi ubli­żali so­bie na­wza­jem w nie­ustan­nej drwi­nie. Cza­sem się bili: sporo było tar­za­nia się po ziemi, ko­pa­nia i bólu. Je­śli tylko się dało, starsi naj­mo­wali się jako słu­żący i po­słańcy, przede wszyst­kim jed­nak le­niu­cho­wali i grze­bali w od­pad­kach, cze­ka­jąc, aż na­biorą do­sta­tecz­nej siły, by wy­ko­ny­wać pracę męż­czyzn. Yusuf sia­dy­wał z nimi, o ile mu po­zwa­lali, przy­słu­chi­wał się ich roz­mo­wom i był ich chłop­cem na po­syłki.

By czas szyb­ciej pły­nął, plot­ko­wali i grali w karty. To od nich Yusuf po raz pierw­szy usły­szał, że dzieci miesz­kają w siu­siaku. Kiedy fa­cet chciał mieć dziecko, wkła­dał je babce do brzu­cha, gdzie miało wię­cej miej­sca, żeby się roz­ro­snąć. Nie tylko Yusuf uznał, że to mało praw­do­po­dobne, więc wy­cią­gnięto siu­siaki i mie­rzono je, roz­go­rzała de­bata. Wkrótce wszy­scy za­po­mnieli o dzie­ciach, cie­kaw­sze stały się same siu­siaki. Starsi chłopcy z dumą pre­zen­to­wali, co tam mają, i zmu­szali młod­szych, żeby ob­na­żyli swoje ma­ciup­kie ab­dalle ku po­wszech­nej we­so­ło­ści.

Cza­sem grali w ki­pande. Yusuf nie do­rósł jesz­cze, żeby być przy kiju, po­nie­waż pa­no­wała tu ści­sła hie­rar­chia wieku i tę­ży­zny, lecz kiedy tylko mu po­zwa­lano, przy­łą­czał się do gro­madki ła­pa­czy, któ­rzy z sza­leń­stwem w oczach ga­niali po py­li­stych po­dwór­kach le­cący ka­wa­łek drewna. Któ­re­goś razu oj­ciec przy­uwa­żył go na ulicy, jak z roz­hi­ste­ry­zo­waną bandą dzie­cia­ków biega za ki­pande. Zmie­rzył go su­ro­wym, peł­nym dez­apro­baty spoj­rze­niem, trzep­nął go w twarz i ka­zał zmia­tać do domu.

Więc Yusuf zmaj­stro­wał so­bie wła­sne ki­pande, a re­guły do­sto­so­wał tak, żeby móc grać w po­je­dynkę. Wcie­lał się za­tem rów­nież we wszyst­kich po­zo­sta­łych gra­czy, co miało tę za­letę, że mógł być przy kiju tyle, ile mu się po­do­bało. Śmi­gał wte i we­wte po dro­dze przed do­mem, krzy­cząc w pod­eks­cy­to­wa­niu i sta­ra­jąc się zła­pać ki­pande, które do­piero co sam wy­bił w po­wie­trze naj­wy­żej, jak po­tra­fił, by zdą­żyć usta­wić się tam, gdzie dre­wienko spad­nie.

2

Za­tem w dniu od­jazdu wuja Aziza Yusuf bez żad­nych skru­pu­łów prze­tra­cił kilka go­dzin na wy­glą­da­nie dzie­się­cio­an­nówki. Oj­ciec i wuj Aziz wró­cili do domu ra­zem o pierw­szej po po­łu­dniu. W roz­la­nym świe­tle Yusuf wi­dział ich mi­go­tliwe syl­wetki, gdy zbli­żali się z wolna ka­mienną ścieżką. Szli, nie od­zy­wa­jąc się do sie­bie, ze spusz­czo­nymi gło­wami, ku­ląc ra­miona w uciąż­li­wym upale. Obiad dla nich już roz­ło­żono na naj­lep­szym dy­wa­nie w po­koju go­ścin­nym. W przy­go­to­wa­nia włą­czył się w końcu na­wet Yusuf, prze­su­wa­jąc odro­binę nie­które na­czy­nia, by się jak naj­le­piej pre­zen­to­wały, czym za­słu­żył so­bie na sze­roki, wdzięczny uśmiech umę­czo­nej matki. Skoro już się tu zna­lazł, sko­rzy­stał z oka­zji, by zro­bić re­ko­ne­sans. Dwa ro­dzaje curry, z kur­czaka i z mie­lo­nej ba­ra­niny. Naj­lep­szy pe­sza­war­ski ryż po­ły­sku­jący od ghi, z któ­rego tu i ów­dzie wy­sta­wały suł­tanki i mig­dały. Sto­sik pach­ną­cych, pulch­nych pącz­ków, ma­an­dazi i ma­hamri, w przy­kry­tym ser­wetką ko­szyku. Szpi­nak w so­sie ko­ko­so­wym. Ta­lerz fa­solki. Su­szone pa­ski z ryby upie­czo­nej w ża­rze z wę­gli, na któ­rych ugo­to­wało się wszystko inne. Yusuf nie­mal roz­pła­kał się z łak­nie­nia, wi­dząc tę ob­fi­tość, tak od­mienną od ską­pych po­sił­ków, które wów­czas ja­dali. Matka zmarsz­czyła brew na te jego po­pisy, ale minę miał tak tra­giczną, że w końcu mu­siała par­sk­nąć śmie­chem.

Yusuf od­cze­kał, aż męż­czyźni za­siądą do po­siłku, i wtedy udał się do nich z mo­sięż­nym dzba­nem, misą i prze­wie­szoną przez lewe ra­mię czy­stą lnianą ście­reczką. Po­woli lał wodę, by wuj Aziz i na­stęp­nie oj­ciec mo­gli ob­myć dło­nie. Yusuf lu­bił ta­kich go­ści jak wuj Aziz, na­wet bar­dzo. O tym wła­śnie roz­my­ślał, sie­dząc w kucki za drzwiami po­koju go­ścin­nego, na wy­pa­dek gdyby miał się oka­zać po­trzebny. Z chę­cią zo­stałby z nimi i przy­glą­dał się uczcie, lecz zi­ry­to­wany oj­ciec zgro­mił go wzro­kiem i wy­gnał na ko­ry­tarz. Gdy wuj Aziz był w po­bliżu, za­wsze coś się działo. Wuj wszyst­kie po­siłki ja­dał u nich, spał jed­nak w ho­telu, to­też czę­sto zo­sta­wały różne atrak­cyjne resztki – chyba że naj­pierw zo­czyła je matka, wtedy lą­do­wały na stole któ­rejś z są­sia­dek albo w brzu­chu jed­nego z ob­szar­pa­nych że­bra­ków, któ­rzy zja­wiali się cza­sem u progu, mam­ro­cząc i ję­kli­wie wy­chwa­la­jąc Boga. Matka mó­wiła, że le­piej jest od­dać je­dze­nie są­sia­dom i po­trze­bu­ją­cym, niż fol­go­wać ob­żar­stwu. Yusuf zu­peł­nie nie ro­zu­miał tej lo­giki, lecz matka prze­ko­ny­wała go, że cnota sama w so­bie jest na­grodą. Z jej ostrego tonu wnio­sko­wał, że jesz­cze słowo i bę­dzie mu­siał wy­słu­chać ko­lej­nego ka­za­nia, a tego miał już pod do­stat­kiem u na­uczy­ciela w szkółce ko­ra­nicz­nej.

Za to jed­nemu że­bra­kowi Yusuf nie ża­ło­wał resz­tek wła­snego je­dze­nia. Że­brak miał na imię Mo­ham­med i był to drobny, za­su­szony sta­ru­szek o pi­skli­wym gło­sie, cuch­nący ze­psu­tym mię­sem. Któ­re­goś po­po­łu­dnia Yusuf za­stał go pod boczną ścianą domu, je­dzą­cego gar­ściami czer­wony piach, który wy­dłu­by­wał z pęk­nięć w mu­rze. Ko­szulę miał usma­ro­waną i całą w pla­mach, a do tego naj­bar­dziej złach­ma­nione krót­kie spodnie, ja­kie Yusuf kie­dy­kol­wiek wi­dział. Obrzeże czapki było ciem­no­brą­zowe od potu i brudu. Yusuf przy­pa­try­wał się temu czło­wie­kowi do­brych kilka mi­nut, pró­bu­jąc so­bie przy­po­mnieć, czy spo­tkał w ży­ciu więk­szego bru­dasa, a po­tem po­szedł po mi­skę ma­nioku, któ­rego tro­chę zo­stało. Po paru kę­sach, gę­sto prze­ty­ka­nych wdzięcz­nymi po­ję­ki­wa­niami, Mo­ham­med przed­sta­wił mu swój tra­giczny los. Wszystko przez zioło! Kie­dyś żył cał­kiem nie­źle, po­wie­dział, miał na­wad­niane po­letko, nie­wielką trzodę i ko­cha­jącą matkę. Za dnia ha­ro­wał na swej cud­nej roli, ile mu star­czało sił, a wie­czo­rami sia­dy­wał z matką, która pod­śpie­wy­wała po­boż­nie i snuła opo­wie­ści o wiel­kim świe­cie.

Po­tem jed­nak owład­nęło nim zło, i to z taką mocą, że Mo­ham­med po­rzu­cił matkę i po­letko, by uga­niać się za zio­łem, a te­raz włó­czył się po świe­cie, zbie­ra­jąc kop­niaki i za­py­cha­jąc żo­łą­dek pia­chem. Pod­czas swych wę­dró­wek ni­g­dzie nie jadł cze­goś rów­nie pysz­nego jak to, co zwy­kła przy­rzą­dzać matka – zaś ta por­cja ma­nioku, rzekłby, jest jesz­cze lep­sza! Opo­wia­dał Yusu­fowi o swych po­dró­żach, gdy tak sie­dzieli oparci o boczną ścianę domu, i jego cie­niutki głos aż drżał z pod­nie­ce­nia, a po­bruż­dżona młoda twarz marsz­czyła się w uśmie­chach, od­sła­nia­jąc cza­sem rząd po­ła­ma­nych zę­bów.

– Ucz się na mych strasz­li­wych błę­dach, mały przy­ja­cielu. Uni­kaj zioła, za­kli­nam cię!

Choć wi­zyty Mo­ham­meda ni­gdy nie trwały długo, Yusuf za­wsze cie­szył się na jego wi­dok i na opo­wie­ści o naj­now­szych przy­go­dach że­braka. Przede wszyst­kim jed­nak uwiel­biał słu­chać o na­wad­nia­nym po­letku na po­łu­dnie od Witu i o ży­ciu, które ów czło­wiek wiódł w swych szczę­śli­wych la­tach. W dru­giej ko­lej­no­ści lu­bił opo­wie­ści o tym, jak Mo­ham­meda po raz pierw­szy za­brali do domu wa­ria­tów w Mom­ba­sie.

– Wal­lahi, całą prawdę ci mó­wię, mło­dzień­cze. Wzięli mnie za sza­leńca! Dasz wiarę?

Na­sy­pali mu do gęby soli i tłu­kli go po twa­rzy, gdy pró­bo­wał wy­pluć. Spo­kój miał tylko, je­śli sie­dział ci­cho, po­zwa­la­jąc, by krysz­tałki soli roz­pusz­czały mu się w ustach i pa­liły wnętrz­no­ści. Opo­wia­da­jąc o tych mę­czar­niach, Mo­ham­med aż się wzdry­gał, choć wła­ści­wie był roz­ba­wiony. Znał też inne hi­sto­rie, choć te się Yusu­fowi nie po­do­bały: o śle­pym psie za­tłu­czo­nym ka­mie­niami na śmierć i o dzie­ciach, które po­zo­sta­wiano na pa­stwę okrut­ni­ków. Wspo­mi­nał też młodą ko­bietę, którą znał dawno temu w Witu. Matka chciała dla niego ożenku, po­wie­dział i uśmiech­nął się głu­pawo.

Z po­czątku Yusuf my­ślał, żeby gdzieś Mo­ham­meda ukryć, żeby go mama nie prze­go­niła, lecz ten tak się płasz­czył i ję­czał z wdzięcz­no­ści, gdy tylko się zja­wiała, że stał się jed­nym z jej ulu­bio­nych że­bra­ków.

– Czcij matkę swoją, za­kli­nam cię! – skom­lał tak, by na pewno usły­szała. – Ucz się na mych strasz­li­wych błę­dach!

Nie jest to rzecz nie­sły­chana w przy­padku mę­dr­ców, pro­ro­ków, a na­wet suł­ta­nów, po­wie­działa póź­niej Yusu­fowi matka, prze­bie­rać się za że­braka, by po­tem wmie­szać się w tłum zwy­kłych, nie­szczę­snych lu­dzi. Naj­le­piej za­wsze trak­to­wać ich z sza­cun­kiem. Gdy tylko w po­bliżu zja­wiał się oj­ciec Yusufa, Mo­ham­med prędko się od­da­lał, po­ję­ku­jąc uni­że­nie.

Któ­re­goś razu Yusuf ukradł z kie­szeni oj­cow­skiej kurtki mo­netę. Nie wie­dział czemu. Kiedy oj­ciec mył się po po­wro­cie z pracy, Yusuf za­nu­rzył dłoń w smro­dliwą kurtkę wi­szącą na gwoź­dziu w po­koju ro­dzi­ców i wy­ło­wił mo­netę. Ni­czego po­dob­nego nie pla­no­wał. Gdy jej się póź­niej przyj­rzał, oka­zało się, że to srebrna ru­pia, więc bał się ją wy­dać. Był zdzi­wiony, że nikt go nie przy­ła­pał, i kor­ciło go, żeby po pro­stu wrzu­cić mo­netę z po­wro­tem do kie­szeni. Kilka razy roz­my­ślał, czy nie dać jej Mo­ham­me­dowi, oba­wiał się jed­nak, co że­brak mógłby po­wie­dzieć i o co go oskar­żyć. Srebrna ru­pia: ta­kiej for­tuny Yusuf jesz­cze ni­gdy nie miał w ręku. Za­ko­pał ją więc w szpa­rze u pod­stawy ściany i cza­sem od­grze­by­wał pa­ty­kiem, by po­pa­trzeć na sam brze­żek.

3

Wuj Aziz spę­dził po­po­łu­dnie, drze­miąc w po­koju go­ścin­nym. Yusufa iry­to­wały ta­kie opóź­nie­nia. Oj­ciec rów­nież po­szedł do sie­bie, jak co­dzien­nie po po­siłku. Yusuf nie mógł po­jąć, że lu­dzie mogą chcieć spać po po­łu­dniu, jak gdyby był to na­kaz, który na­leży wy­peł­nić. I jesz­cze na­zy­wali to od­po­czy­wa­niem! Cza­sem ro­biła tak na­wet matka – po pro­stu zni­kali w swo­ich po­ko­jach za ko­tarą. Gdy któ­re­goś razu sam tego spró­bo­wał, do­pa­dła go taka nuda, że się prze­ląkł, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek bę­dzie w sta­nie się pod­nieść. Za dru­gim ra­zem zda­wało mu się, że wła­śnie tak musi wy­glą­dać śmierć: leży się w łóżku, przy­tom­nie, nie mo­gąc się ru­szyć, jakby za karę.

Pod­czas gdy wuj Aziz spał, za­da­niem Yusufa było po­sprzą­tać w kuchni i na po­dwó­rzu. Nie mógł się z tego wy­plą­tać, o ile chciał mieć co­kol­wiek do po­wie­dze­nia w spra­wie po­działu resz­tek. O dziwo, matka zo­sta­wiła go z tym sa­mego i po­szła po­roz­ma­wiać z oj­cem. Za­zwy­czaj bacz­nie go pil­no­wała, od­dzie­la­jąc praw­dziwe od­padki od tego, co nada się jesz­cze do ko­lej­nego po­siłku. Spa­ła­szo­wał więc, ile się dało w gra­ni­cach przy­zwo­ito­ści, zo­sta­wił so­bie to, co można było zo­sta­wić, a resztę sprząt­nął, wy­szo­ro­wał i umył garnki, za­miótł po­dwó­rze, a po­tem po­szedł po­sie­dzieć w cie­niu za tyl­nymi drzwiami i stam­tąd śle­dzić roz­wój sy­tu­acji, wzdy­cha­jąc gło­śno nad brze­mie­niem, ja­kie przy­szło mu dźwi­gać.

Gdy matka spy­tała, co robi, oświad­czył, że od­po­czywa. Nie chciał, by za­brzmiało szum­nie, lecz tak wła­śnie za­brzmiało, a matka się uśmiech­nęła. Na­raz schy­liła się, wzięła go w ra­miona i mocno uści­snęła, a on wierz­gał za­cie­kle z no­gami w po­wie­trzu. Nie zno­sił, gdy trak­to­wano go jak ma­lu­cha, do­brze o tym wie­działa. God­ność mógł mu za­pew­nić je­dy­nie kon­takt stóp z nagą zie­mią po­dwó­rza, Yusuf sza­mo­tał się więc w le­d­wie ha­mo­wa­nej fu­rii. Był mały jak na swój wiek i dla­tego cią­gle to ro­biła – pod­no­siła go z ziemi, szczy­pała w po­liczki, przy­tu­lała i ca­ło­wała, zo­sta­wia­jąc mu ślinę na skó­rze – a po­tem śmiała się z niego jak z dzie­ciaka. A on miał dwa­na­ście lat. Ku jego za­sko­cze­niu tym ra­zem nie wy­pu­ściła go z ob­jęć. Zwy­kle wy­star­czało, że za­czął wierz­gać jak fu­riat, a nim udało mu się czmych­nąć, do­sta­wał jesz­cze klapsa w pupę. Te­raz jed­nak trzy­mała go mocno, przy­ci­ska­jąc do swych spa­dzi­stych mięk­ko­ści, bez słów i bez śmie­chu. Ma­te­riał su­kienki na jej ple­cach był mo­kry od potu, ciało prze­szło odo­rem dymu i wy­czer­pa­nia. Po chwili prze­stał się mio­tać i po­zwo­lił matce, by go przy­tu­liła.

Wtedy wła­śnie po raz pierw­szy do­pa­dły go złe prze­czu­cia. Zo­ba­czył łzy w jej oczach i ze stra­chu serce po­de­szło mu do gar­dła. Jesz­cze ni­gdy nie wi­dział u niej cze­goś ta­kiego. Ow­szem, gdy któ­raś z są­sia­dek była w ża­ło­bie, matka za­wo­dziła, jak gdyby świat miał się roz­paść na ka­wałki, sły­szał też, jak z twa­rzą mo­krą od łez prosi Wszech­mo­gą­cego o ła­skę dla ży­wych. Pierw­szy raz jed­nak wi­dział, by łzy ka­pały w ci­szy, tak jak te­raz. Po­my­ślał, że mu­siało dojść do ja­kiejś sprzeczki mię­dzy nią a oj­cem, na pewno zra­niły ją jego szorst­kie słowa. Być może je­dze­nie nie było godne wuja Aziza.

– Ma... – za­czął bła­gal­nie, ale go uci­szyła.

Czyżby oj­ciec znów opo­wia­dał, jaką to wspa­niałą ro­dzinę miał przed nimi? Mó­wił już przy Yusu­fie ta­kie rze­czy, gdy po­nio­sła go złość. Raz jej na­wet wy­po­mniał, że jest córką pa­ste­rza z głę­bo­kiej Ta­ity, który mieszka w za­dy­mio­nym gór­skim sza­ła­sie, łazi w cuch­ną­cej koź­lej skó­rze i uważa, że pięć kóz i dwa worki fa­soli to do­bra cena za ko­bietę. „A jak coś ci się sta­nie, sprze­da­dzą mi na­stępną ze swo­jej za­grody. Ta­kich jak ty mają tam na pęczki”, po­wie­dział. I niech nie za­dziera nosa tylko dla­tego, że wy­cho­wała się na wy­brzeżu wśród cy­wi­li­zo­wa­nych lu­dzi. Yusuf był prze­ra­żony, kiedy się tak awan­tu­ro­wali. Ra­niły go ich słowa i wtedy przy­po­mi­nał so­bie, co chło­paki mó­wiły o prze­mocy i po­rzu­ce­niu.

To matka opo­wie­działa Yusu­fowi o pierw­szej żo­nie ojca, snu­jąc tę hi­sto­rię z uśmie­chem, w to­nie za­re­zer­wo­wa­nym dla ba­śni. Owa Arabka ze sta­rego kil­wań­skiego rodu, mó­wiła, choć może nie była księż­niczką, mo­gła się po­szczy­cić szla­chet­nym po­cho­dze­niem. Oj­ciec Yusufa oże­nił się z nią wbrew woli jej dum­nych ro­dzi­ców, któ­rzy uwa­żali, że nie jest dość sza­cow­nym kan­dy­da­tem. Bo choć no­sił szla­chetne na­zwi­sko, każdy, kto miał oczy, doj­rzałby na­tych­miast, że jego matka mu­siała być dzi­ku­ską, jemu sa­memu zaś nie był pi­sany do­bro­byt. I choć krew matki nie mo­gła zbru­kać na­zwi­ska, to w świe­cie, w któ­rym żyli, ist­niały pewne prak­tyczne wy­mogi. Mieli więk­sze aspi­ra­cje wzglę­dem córki, nie chcieli po­zwo­lić, by zo­stała matką bied­nych dzieci o ry­sach dzi­ku­sów. Usły­szał więc od nich: „Bogu dzię­ku­jemy, miły pa­nie, za pań­ską życz­liwą aten­cję, lecz na­sza córka zbyt jesz­cze jest młoda, by my­śleć o za­mąż­pój­ściu. W mie­ście jest do­sta­tek có­rek god­niej­szych uwagi niż na­sza”.

Lecz oj­ciec Yusufa zo­czył już tę młodą ko­bietę i nie umiał jej za­po­mnieć. Za­pa­łał do niej mi­ło­ścią! Przez to go­rące uczu­cie stał się lek­ko­myślny, zu­chwały i szu­kał wszel­kiej spo­sob­no­ści, by się do niej do­stać. Na Kil­wie nikt go nie znał, ba­wił tu w imie­niu swego pra­co­dawcy i miał tylko do­star­czyć par­tię gli­nia­nych dzba­nów, lecz za­przy­jaź­nił się z ka­pi­ta­nem ża­glówki. Ów na­ho­dha z ra­do­ścią pod­sy­cał w nim na­mięt­ność do upa­trzo­nej mło­dej ko­biety i po­ma­gał mu w for­te­lach. Na­psuje to nieco krwi tej ich za­du­fa­nej ro­dzince, rzekł na­ho­dha. Oj­ciec Yusufa wy­cią­gał umi­ło­waną na schadzki, aż w końcu ucie­kli ra­zem. Na­ho­dha, który na wy­brzeżu znał każdy ka­wa­łe­czek lądu na­da­jący się do cu­mo­wa­nia – od Fazy na da­le­kiej pół­nocy aż po Mtwarę na po­łu­dniu – wy­wiózł ich do Ba­ga­moyo. Oj­ciec Yusufa zna­lazł pracę w skła­dzie ko­ści sło­nio­wej na­le­żą­cym do hin­du­skiego kupca – naj­pierw jako stróż, po­tem kan­ce­li­sta i do­ryw­czo han­dlarz. Po ośmiu la­tach ko­bieta, którą po­ślu­bił, umy­śliła so­bie po­wrót na Kilwę, na­pi­saw­szy list do ro­dzi­ców, w któ­rym bła­gała ich o prze­ba­cze­nie. To­wa­rzy­szyć jej mieli dwaj mło­dzi sy­no­wie, by ich wi­dok zmięk­czył serca ura­żo­nych dziad­ków. Ża­glówka, na którą wsie­dli, na­zy­wała się Ji­cho, czyli „oko”. Wy­pły­nęła z Ba­ga­moyo i nikt już jej ni­gdy nie uj­rzał. Owe hi­sto­rie o pierw­szej ro­dzi­nie Yusuf sły­szał także od ojca, czę­sto gdy ten był zły lub do­znał za­wodu. Chło­pak wie­dział, że wspo­mnie­nia te są dla niego bo­le­sne i bu­dzą w nim fu­rię.

Pod­czas jed­nej z tych strasz­nych kłótni, gdy jego ro­dzice roz­szar­py­wali się na­wza­jem na strzępy, nie pa­mię­ta­jąc chyba, że Yusuf sie­dzi tuż za otwar­tymi drzwiami, usły­szał, jak oj­ciec ję­czy:

– Moja mi­łość do niej nie zo­stała po­bło­go­sła­wiona. Wiesz, jak to boli.

– Któż by tego nie wie­dział? – spy­tała matka. – Któż by nie wie­dział, jak to boli? A może so­bie wy­obra­żasz, że nie wiem, jak boli mi­łość, w któ­rej się nie uło­żyło? My­ślisz, że ja nic nie czuję?

– Prze­stań! Nie oskar­żaj mnie. Tylko nie ty. Je­steś jak świa­tło, które pada na moją twarz. – Pod­niósł głos, który za­raz uwiązł mu w gar­dle. – Nie oskar­żaj mnie. Nie za­czy­naj znów tego sa­mego.

– Nie będę – po­wie­działa sy­kli­wym szep­tem.

Yusuf za­sta­na­wiał się więc, czy znów była awan­tura. Cze­kał, aż matka się ode­zwie, chciał, by mu wy­ja­śnili, co się stało, draż­niła go ta bez­rad­ność: nie mógł po pro­stu zmu­sić matki, by po­wie­działa, co do­pro­wa­dziło ją do łez.

– Oj­ciec ci po­wie – wy­du­siła w końcu.

Pu­ściła go i we­szła do domu. Ciem­ność w ko­ry­ta­rzu po­chło­nęła ją w mgnie­niu oka.

4

Oj­ciec wy­szedł na dwór, żeby go po­szu­kać. Do­piero co obu­dził się z drzemki, więc oczy miał jesz­cze za­czer­wie­nione, a lewy po­li­czek roz­pa­lony, może dla­tego, że na nim spał. Uniósł róg pod­ko­szulka i po­dra­pał się po brzu­chu, drugą ręką gła­dząc cień za­ro­stu na bro­dzie. Broda szybko mu od­ra­stała, to­też zwy­kle go­lił się każ­dego po­po­łu­dnia po drzemce. Uśmiech­nął się do Yusufa i uśmiech ten roz­cią­gnął się po chwili w sze­roki gry­mas. Yusuf na­dal sie­dział przy tyl­nych drzwiach, gdzie zo­sta­wiła go matka. Te­raz przy­kuc­nął koło niego oj­ciec. Yusuf za­uwa­żył, że oj­ciec stara się spra­wiać wra­że­nie bez­tro­skiego. Na myśl o tym ogar­nął go nie­po­kój.

– Co byś, ośmior­niczku, po­wie­dział na małą wy­cieczkę? – spy­tał oj­ciec, przy­cią­ga­jąc go do ciała lep­kiego od potu.

Yusuf czuł na bar­kach cię­żar jego ra­mie­nia, ale ro­bił wszystko, żeby nie wtu­lić się w oj­cow­ską pierś. Na ta­kie rze­czy był już za duży. Prze­niósł prędko wzrok na twarz ojca, by wy­czy­tać z niej zna­cze­nie jego słów. Oj­ciec za­chi­cho­tał, przy­ci­ska­jąc go do sie­bie na chwilę.

– Że­byś tylko nie pękł z tej ra­do­ści – po­wie­dział.

– Kiedy? – spy­tał Yusuf, de­li­kat­nie oswo­ba­dza­jąc się z ob­jęć.

– Dziś – od­parł oj­ciec, wpa­da­jąc w wy­soki, ra­do­sny ton. Zdu­sił drobne ziew­nię­cie i wy­szcze­rzył zęby, sta­ra­jąc się nic po so­bie nie po­ka­zać. – Te­raz, za­raz.

Yusuf wy­pro­sto­wał nogi, wy­prę­żył palce. Za­chciało mu się si­kać. Wpa­trzył się z obawą w ojca, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg.

– Ale do­kąd miał­bym je­chać? I co z wu­jem Azi­zem? – spy­tał.

Na­gły przy­gnę­bia­jący lęk, który go wcze­śniej ogar­nął, stłu­miła nieco myśl o dzie­się­cio­an­nówce. Prze­cież nie mógł się ni­g­dzie wy­brać, póki nie za­in­ka­suje na­leż­nej mo­nety.

– To wła­śnie z wu­jem Azi­zem po­je­dziesz – od­parł oj­ciec, a sło­wom tym to­wa­rzy­szył mi­zerny, gorzki uśmiech.

Tak oj­ciec zwykł się uśmie­chać, kiedy Yusuf pal­nął coś głu­piego. Chło­pak cze­kał, ale oj­ciec nie po­wie­dział nic wię­cej. Po chwili tylko ro­ze­śmiał się i udał, że rzuca się na Yusufa, a ten umknął mu z drogi, też się śmie­jąc.

– Po­cią­giem po­je­dziesz – do­dał oj­ciec – aż na wy­brzeże. Bo prze­cież uwiel­biasz po­ciągi, prawda? Bę­dziesz się świet­nie ba­wił. Nad sam ocean!

Yusuf chciał do­wie­dzieć się wię­cej. Coś mu się w tej obiet­nicy nie po­do­bało. Za­cho­dził w głowę, co to może być. Wresz­cie oj­ciec po­kle­pał go dziar­sko po udzie i ka­zał pę­dzić do mamy, żeby mu to i owo spa­ko­wała na drogę.

Gdy nad­szedł czas od­jazdu, wszystko wy­da­wało się nie­rze­czy­wi­ste. Przy drzwiach fron­to­wych po­że­gnał się z matką, a po­tem ru­szył za oj­cem i wu­jem Azi­zem na sta­cję. Matka nie uści­skała go ani nie uca­ło­wała, nie uro­niła na­wet jed­nej łzy. Yusuf oba­wiał się, że matka bę­dzie pła­kać. Nie po­tra­fił so­bie póź­niej przy­po­mnieć jej słów ani ge­stów, pa­mię­tał jed­nak, że spra­wiała wra­że­nie cho­rej albo oszo­ło­mio­nej, gdy tak stała, oparta bez sił o fra­mugę. Roz­my­śla­jąc o chwili od­jazdu, wi­dział mi­go­tliwą, ro­ze­dr­ganą drogę i męż­czyzn przed nim. Na sa­mym czele chwiej­nym kro­kiem szedł tra­garz z pa­kun­kami wuja Aziza na bar­kach. Yusu­fowi po­zwo­lono nieść wła­sne za­wi­niątko: dwie pary krót­kich spodni, kanzu, jesz­cze nowe, uszyte na ostat­nie idd, ko­szulę, Ko­ran i na­le­żący do matki stary ró­ża­niec z bru­nat­nego pia­skowca. Wszystko prócz ró­żańca za­pa­ko­wała mu w starą chu­stę, a końce zwią­zała w mocny wę­zeł. Uśmie­cha­jąc się, prze­pchnęła przez wę­zeł la­skę, żeby Yusuf mógł nieść za­wi­niątko na ra­mie­niu, tak jak tra­ga­rze. Ró­ża­niec wci­snęła mu na sa­mym końcu, w se­kre­cie.

Przez myśl mu nie prze­szło, że z ro­dzi­cami miałby się roz­stać na długo, a na­wet że mógłby już ni­gdy wię­cej ich nie zo­ba­czyć. Nie wpadł na to, by spy­tać, kiedy wróci do domu. Nie po­my­ślał, że warto się do­wie­dzieć, dla­czego wła­ści­wie to­wa­rzy­szy wu­jowi Azi­zowi w jego po­dróży oraz skąd ten cały po­śpiech. Gdy do­tarli na sta­cję, obok żół­tej flagi z gniew­nym czar­nym pta­szy­skiem do­strzegł Yusuf inną flagę – z czar­nym krzy­żem w srebr­nej ob­wódce. Tę drugą wy­wie­szano, gdy po­cią­giem po­dró­żo­wali nie­mieccy ofi­ce­ro­wie wy­so­kiego stop­nia. Oj­ciec na­chy­lił się do niego i uści­snął mu dłoń. Przez chwilę jesz­cze coś mó­wił, pod ko­niec w jego oczach za­lśniły łzy. Yusuf nie umiał so­bie póź­niej przy­po­mnieć kon­kret­nych słów, ale na pewno była mowa o Bogu.

Po­ciąg je­chał już od ja­kie­goś czasu, gdy świe­żość no­wego do­świad­cze­nia za­częła się zu­ży­wać i wów­czas Yusuf nie był już w sta­nie ode­przeć my­śli, że opu­ścił dom. Przy­po­mniał so­bie, jak ła­two było skło­nić matkę do śmie­chu, i się roz­pła­kał. Zer­k­nął z po­czu­ciem winy na wuja Aziza sie­dzą­cego obok na ławce, ale ten już ja­kiś czas temu za­padł w drzemkę, wtu­lony w ba­gaże. Po kilku chwi­lach Yusuf po­czuł, że łzy już nie wzbie­rają pod po­wie­kami, nie chciał jed­nak utra­cić sa­mego smutku. Otarł oczy i za­czął się przy­glą­dać wu­jowi. Po raz pierw­szy, od­kąd go znał, mógł so­bie do­kład­nie obej­rzeć jego twarz. Wsiadł­szy do po­ciągu, wuj Aziz ścią­gnął czapkę i Yusufa za­sko­czył jego su­rowy wy­gląd. Bez czapki twarz spra­wiała wra­że­nie bar­dziej na­la­nej, po­zba­wio­nej pro­por­cji. Gdy tak pół­le­żał, drze­miąc w ci­szy, nie było śladu po wy­twor­nych ma­nie­rach, które zwy­kle do­strze­gało się pierw­sze. Wciąż jed­nak bar­dzo ele­gancko pach­niał. To za­wsze się w nim Yusu­fowi po­do­bało. A także jego cien­kie, zwiewne kanzu i wy­szy­wane je­dwa­biem czapki. Gdy wuj Aziz wcho­dził do ja­kie­goś po­miesz­cze­nia, jego aura pły­nęła przed nim, anon­su­jąc prze­pych i od­wagę. Te­raz jed­nak, gdy wuj spał oparty o ba­gaż, pod jego klatką pier­siową wy­rósł okrą­gły brzu­szek. Na to Yusuf wcze­śniej nie zwró­cił uwagi. Pa­trzył, jak brzu­szek unosi się i opada z od­de­chem, a raz na­wet zo­ba­czył w nim drgnie­nie ja­kie­goś in­nego ru­chu.

Wuj jak zwy­kle opa­sany był sa­kiew­kami, skó­rzane rze­mie­nie bie­gły nad kro­czem, ota­czały bio­dra i spo­ty­kały się w sprzączce w zbiegu ud, ni­czym ja­kiś szcze­gólny ro­dzaj zbroi. Yusuf ni­gdy nie wi­dział, by wuj choćby na chwilę roz­sta­wał się z owym pa­sem peł­nym pie­nię­dzy, na­wet pod­czas po­po­łu­dnio­wej drzemki. Przy­po­mniała mu się srebrna ru­pia, którą za­grze­bał w szpa­rze u pod­stawy ściany, i te­raz aż za­drżał na myśl, że ktoś ją od­kryje i wszem wo­bec roz­głosi jego winę.

W po­ciągu było gło­śno. Przez otwarte okna wraz z py­łem do­sta­wał się dym, nio­sąc woń ognia i zwę­glo­nego mięsa. Po pra­wej roz­po­ście­rała się rów­nina, gdzie z nad­cho­dzą­cym zmro­kiem wy­dłu­żały się cie­nie. Roz­rzu­cone tu i ów­dzie farmy i go­spo­dar­stwa kur­czowo trzy­mały się ucie­ka­ją­cej ziemi. Po dru­giej stro­nie wi­dać było nie­zgrabne syl­wety gór o szczy­tach roz­świe­tlo­nych au­re­olami za­cho­dzą­cego słońca. Po­ciąg je­chał nie­spiesz­nie, chy­bo­cząc się i bur­cząc w mo­zol­nej dro­dze na wy­brzeże. Cza­sem zwal­niał tak bar­dzo, że le­d­wie dało się za­ob­ser­wo­wać ruch, po czym na­głym szarp­nię­ciem wy­ry­wał się do przodu, nic so­bie nie ro­biąc z pi­skli­wych uty­ski­wań kół. Yusuf nie pa­mię­tał, by za­trzy­my­wali się na ja­kichś sta­cjach, wie­dział jed­nak, że mu­siało tak być. Jadł to, co matka przy­go­to­wała dla wuja Aziza: ma­an­dazi, go­to­wane mięso i czer­woną fa­solę. Wuj od­pa­ko­wał je­dze­nie z wy­stu­dio­waną dba­ło­ścią, po­mru­ku­jąc „bi­smil­lahi” i uśmie­cha­jąc się le­ciutko, a po­tem szczo­drym ge­stem pół­otwar­tej dłoni za­pro­sił chło­paka, by i on się czę­sto­wał. Przy­glą­dał mu się życz­li­wie, gdy ten jadł, a na wi­dok jego smęt­nych spoj­rzeń tylko się uśmie­chał.

Yusuf nie mógł spać. Li­stwy ławki tak mocno wbi­jały mu się w ciało, że nie umiał za­paść w sen. W naj­lep­szym ra­zie drze­mał lub też le­żał w pół­śnie, drę­czony po­trzebą, żeby się wy­si­kać. Gdy w środku nocy ode­mknął na­gle po­wieki, na wi­dok ciem­nego, pu­sta­wego prze­działu omal nie krzyk­nął. Mrok na ze­wnątrz był bez­mierną pustką, a on bał się, że po­ciąg wje­chał w nią już zbyt głę­boko, by bez­piecz­nie po­wró­cić. Yusuf pró­bo­wał sku­pić się na stu­ko­cie kół, lecz ich rytm był dzi­waczny, roz­pra­szał go tylko, jesz­cze sku­tecz­niej od­pę­dza­jąc sen. Śnił, że jego matka to jed­no­oki pies, któ­rego wi­dział kie­dyś, zmiaż­dżo­nego ko­łami po­ciągu. Póź­niej ma­ja­czyło mu się, że jego tchórz­li­wość mi­goce w świe­tle księ­życa, cała w ślu­zie wła­snego po­płodu, fa­lu­jąca od­de­chem. Był tego pe­wien, bo tak mu po­wie­dział ktoś sto­jący w cie­niu.

Na miej­sce za­je­chali ran­kiem i wuj Aziz spo­kojną, pewną ręką po­pro­wa­dził Yusufa przez krzy­kliwy tłum han­dla­rzy na sta­cji i przed nią. Nie od­zy­wał się do niego, gdy szli uli­cami, na któ­rych wa­lały się po­zo­sta­ło­ści nie­daw­nego świę­to­wa­nia. Do odrzwi wciąż przy­wią­zane były li­ście pal­mowe wy­gięte w łuk. Na ścież­kach le­żały zdep­tane wieńce z na­giet­ków i ja­śminu, a droga była za­śmie­cona ciem­nie­ją­cymi skór­kami po owo­cach. Przed wu­jem Azi­zem i Yusu­fem szedł tra­garz, tasz­cząc ich ku­fry, po­cąc się i po­mru­ku­jąc w po­ran­nym upale. Yusuf mu­siał od­dać swoje za­wi­niątko.

– Niech on je nosi – po­wie­dział mu wtedy wuj Aziz, wska­zu­jąc wy­szcze­rzo­nego męż­czy­znę, który stał prze­krzy­wiony nad resztą ich rze­czy.

Tra­garz co rusz pod­ska­ki­wał, żeby za­nadto nie ob­cią­żać cho­rego bio­dra. Droga była bar­dzo na­grzana, więc Yusuf, idąc boso, ża­ło­wał, że i on nie może so­bie pod­ska­ki­wać, wie­dział jed­nak bez py­ta­nia, że wuj by so­bie tego nie ży­czył. Po tym, jak wuja wi­tano na uli­cach, Yusuf po­znał, że Aziz musi być nie lada per­soną. Tra­garz krzy­czał, żeby lu­dzie się roz­stę­po­wali – „Daj­cie saj­ji­dowi przejść, waun­gwana!” – i mimo jego łach­ma­nów oraz nie­zdro­wego wy­glądu nikt się z nim nie spie­rał. Od czasu do czasu męż­czy­zna zer­kał na Yusufa z tym swoim prze­krzy­wio­nym, wy­szcze­rzo­nym gry­ma­sem, aż w końcu chło­pak uznał, że tra­garz wie coś strasz­nego, o czym on, Yusuf, nie ma po­ję­cia.

Dom wuja Aziza oka­zał się dłu­gim, ni­skim bu­dyn­kiem nie­mal na skraju mia­sta. Stał kilka me­trów od drogi, od­dzie­lony od niej spo­rym pla­cem, wo­kół któ­rego ro­sły drzewa: nie­wiel­kie mio­dle, palmy ko­ko­sowe, pu­chowce, a w rogu ogromny man­go­wiec. Były też inne, któ­rych Yusuf nie roz­po­zna­wał. Mimo wcze­snej pory w cie­niu man­gowca sie­działo już kil­koro lu­dzi. Od ściany domu od­cho­dził długi biały mur z blan­kami, po­nad któ­rym Yusuf do­strzegł ko­rony palm i in­nych drzew. Gdy wuj Aziz i Yusuf byli już bli­sko, męż­czyźni spod man­gowca wstali, uno­sząc ra­miona i wo­ła­jąc na po­wi­ta­nie.

Ze sklepu na fron­cie par­te­ro­wego domu wy­biegł im na­prze­ciw młody męż­czy­zna imie­niem Kha­lil, za­sy­pu­jąc ich ser­decz­nymi okrzy­kami. Uca­ło­wał z czcią dłoń wuja Aziza, ca­ło­wałby ją po wie­lo­kroć, gdyby ten nie wy­cią­gnął w końcu ręki z uści­sku. Po­wie­dział coś zi­ry­to­wa­nym to­nem, a Kha­lil stał przed nim w mil­cze­niu, spló­tł­szy palce, z tru­dem się po­wstrzy­mu­jąc, by znów nie wpić się w dłoń wuja Aziza. Yusuf przy­glą­dał się im, gdy wy­mie­niali po­zdro­wie­nia i no­winy po arab­sku. Kha­lil mógł mieć sie­dem­na­ście czy osiem­na­ście lat, był chudy i ja­kiś ner­wowy, sy­pał mu się pierw­szy wąs. Yusuf wie­dział, że w roz­mo­wie wspo­mina się i o nim, po­nie­waż Kha­lil od­wró­cił głowę, by na niego spoj­rzeć, po czym po­ki­wał ocho­czo. Wuj Aziz ru­szył ku ścia­nie domu, od któ­rej od­cho­dził długi po­bie­lony mur. Yusuf do­strzegł w nim te­raz otwarte drzwi, w któ­rych mi­gnął mu ogród. Zda­wało mu się, że są tam drzewa owo­cowe, kwit­nące krzewy, a na­wet że skrzy się woda. Gdy po­dą­żył za wu­jem, ten, nie od­wró­ciw­szy się na­wet, wy­su­nął za sie­bie otwartą dłoń i od­da­la­jąc się, trzy­mał ją w tym sztyw­nym ge­ście. Choć Yusuf ni­gdy wcze­śniej ta­kiego znaku nie wi­dział, wy­czuł w nim na­ganę i zro­zu­miał, że nie wolno mu iść da­lej. Spoj­rzał na Kha­lila, który, jak się oka­zało, oglą­dał go so­bie z sze­ro­kim uśmie­chem na ustach. Ski­nął te­raz na Yusufa i od­wró­cił się ku drzwiom sklepu. Yusuf pod­niósł za­wi­niątko na kiju – po­rzu­cone przez tra­ga­rza, gdy ten wno­sił do środka ku­fry wuja Aziza – i ru­szył za Kha­li­lem. Zdą­żył już zgu­bić ró­ża­niec, zo­sta­wić go w po­ciągu. Na we­ran­dzie przed skle­pem stała ławka, na niej zaś sie­działo trzech sta­rusz­ków, któ­rych wzrok po­dą­żał spo­koj­nie za Yusu­fem, póki ten nie za­nur­ko­wał pod klapą kon­tu­aru i nie znik­nął w skle­pie.

5

– To jest mój bra­ci­szek, bę­dzie u nas pra­co­wać – oznaj­mił Kha­lil klien­tom. – Wy­gląda na ta­kiego mi­krusa i sła­be­usza, bo do­piero co przy­był z dzi­kich krain, hen zza wzgórz. Tam do je­dze­nia mają tylko ma­niok i ja­kieś chwa­sty. Dla­tego wy­gląda jak taki zwię­dlak, żywy trup. Hej, kifa urongo! Pa­trz­cie bie­da­czynę. Pa­trz­cie, ja­kie ma mi­zerne ra­miona, pa­trz­cie, jak smutno spo­gląda. Już my go pod­tu­czymy na ry­bach, sło­dy­czach i mio­dzie! Za­nim się obej­rzy, bę­dzie dość pulchny dla któ­rejś z wa­szych cór. Chło­paczku, przy­wi­taj się z klien­tami. Duży uśmiech pro­szę!

Przez pierw­szych kilka dni wszy­scy się do niego uśmie­chali, z wy­jąt­kiem wuja Aziza, któ­rego Yusuf wi­dy­wał za­le­d­wie raz czy dwa dzien­nie. Gdy tylko lu­dzie uj­rzeli, że prze­cho­dzi wuj Aziz, pę­dzili do niego, żeby uca­ło­wać jego dłoń, o ile na to po­zwo­lił, albo ukło­nić się i po­zdro­wić go, za­cho­wu­jąc sto­sowny dy­stans me­tra czy dwóch, je­śli nie wy­da­wał się w na­stroju do bliż­szych kon­tak­tów. Po­zo­sta­wał bez­na­miętny wo­bec tych uni­żo­nych po­zdro­wień i mo­dlitw, a gdy już po­słu­chał ich przez chwilę do­sta­tecz­nie długą, by nie wyjść na gbura, szedł da­lej, wsu­wa­jąc garść mo­net w dłoń naj­nędz­niej­szego z kla­kie­rów.

Więk­szość czasu spę­dzał Yusuf z Kha­li­lem, który wy­ja­śniał mu, na czym bę­dzie po­le­gało jego nowe ży­cie, i wy­py­ty­wał go o po­przed­nie. Kha­lil opie­ko­wał się skle­pem, miesz­kał w nim i spra­wiał wra­że­nie, jak gdyby nie ob­cho­dziło go nic in­nego. Całą ener­gię i siły zda­wał się po­świę­cać skle­powi, gdy tak spie­szył za­afe­ro­wany od jed­nego za­da­nia do dru­giego, sa­dząc dłu­gie kroki i py­tlu­jąc we­soło o ka­ta­stro­fach, ja­kie nie­chyb­nie spa­dłyby na sklep, gdyby on, Kha­lil, przy­sta­nął na chwilę, by za­czerp­nąć tchu. Ze­mdli cię w końcu od tego ga­da­nia, prze­strze­gali go klienci. Nie pędź tak, młody czło­wieku, bo przed cza­sem uschniesz. Lecz Kha­lil tylko szcze­rzył do nich zęby i traj­ko­tał da­lej. Su­ahili po­słu­gi­wał się płyn­nie, choć z wy­raź­nym arab­skim ak­cen­tem. Do składni miał sto­su­nek swo­bodny, lecz w jego ję­zy­ko­wych dzi­wac­twach było coś na­tchnio­nego. W zło­ści czy roz­draż­nie­niu wy­rzu­cał z sie­bie po­tok arab­skich słów, a klienci mil­kli i od­su­wali się, jed­nak nie bez sza­cunku. Gdy po raz pierw­szy stało się tak przy Yusu­fie, ten za­czął się śmiać, na co Kha­lil zro­bił ku niemu krok i z za­dzi­wia­jącą pre­cy­zją trzep­nął go w mię­si­sty po­li­czek. Roz­ba­wiło to sta­rusz­ków na we­ran­dzie, któ­rzy chi­cho­tali te­raz, ki­wa­jąc się w przód i w tył i wy­mie­nia­jąc po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia, jak gdyby od po­czątku wie­dzieli, że tak wła­śnie sprawy się po­to­czą. Przy­cho­dzili co­dzien­nie i roz­sia­dali się na ławce, by roz­ma­wiać mię­dzy sobą i ra­do­wać się na wi­dok wy­głu­pów Kha­lila. Gdy nie było klien­tów, Kha­lil po­świę­cał im całą uwagę, a wów­czas sta­wali się chó­rem dla jego bła­zeń­skich ty­rad: mię­dzy wy­mie­niane pół­gło­sem wie­ści i po­gło­ski o tym, że idzie wojna, wpla­tał py­ta­nia, które trudno było zi­gno­ro­wać, oraz uwagi, od któ­rych na­tych­miast kwi­tła roz­mowa.

Nowy na­uczy­ciel nie szczę­dził czasu, by wy­pro­wa­dzić Yusufa z tego czy in­nego błędu. Dzień roz­po­czy­nał się o świ­cie, a koń­czył do­piero wów­czas, gdy tak za­or­dy­no­wał Kha­lil. Kosz­mary i szloch po no­cach są do­bre dla głup­ków, więc z tym ko­niec. Jesz­cze kto po­my­śli, że na chło­paka rzu­cono urok, i każe go wy­słać do zna­chora, który bę­dzie mu kładł na ple­cach roz­grzane do czer­wo­no­ści sztaby że­laza. Naj­gor­szą zaś zdradą jest przy­sy­piać w skle­pie, opie­ra­jąc się o worki z cu­krem. A jak się ze­szczasz i na ten cu­kier pój­dzie? I pa­mię­taj: kiedy klient żar­tuje, uśmie­chaj się, uśmie­chaj, choć­byś miał się od tego spier­dzieć, uśmie­chaj się i ani się waż po­ka­zać, że ci się nu­dzi.

– Co do wuja Aziza... Przede wszyst­kim ża­den to dla cie­bie wuj – po­wie­dział Yusu­fowi. – To naj­waż­niej­sze. Słu­chaj, co ci mó­wię, e! Kifa urongo! Ża­den to dla cie­bie wuj.

Tak w tam­tym cza­sie Kha­lil na niego mó­wił. Kifa urongo, żywy trup. Sy­piali na za­da­szo­nej we­ran­dzie przed skle­pem, na kle­pi­sku – za dnia sprze­dawcy, nocą stróże – przy­kry­wa­jąc się szorst­kimi płach­tami ka­liko. Le­żeli gło­wami do sie­bie, od­su­nąw­szy się jak naj­da­lej je­den od dru­giego, żeby móc roz­ma­wiać szep­tem, za­cho­wu­jąc bez­pieczny dy­stans. Je­śli tylko Yusuf za bli­sko się pod­tur­lał, Kha­lil sprze­da­wał mu wście­kłego kopa. Krą­żące nad nimi mo­skity pi­skli­wym, zrzę­dli­wym brzę­cze­niem do­ma­gały się krwi. Je­śli któ­re­muś z chło­pa­ków zsu­nęło się okry­cie, od­sła­nia­jąc choćby ka­wa­łek skóry, na­tych­miast gro­ma­dziły się tam, by grzesz­nie uczto­wać. Yusu­fowi śniły się ich wy­szczer­bione sza­ble pi­łu­jące mu ciało.

Kha­lil oznaj­mił mu:

– Je­steś tu, bo twój Ba wisi saj­ji­dowi pie­nią­dze. A ja tu je­stem, bo pie­nią­dze wisi mu też mój Ba. Tylko że mój Ba umarł, niech Bóg się zmi­łuje nad jego du­szą.

– Niech Bóg się zmi­łuje nad jego du­szą – po­wtó­rzył Yusuf.

– Twój Ba musi być bar­dzo kiep­ski w in­te­re­sach...

– Wcale nie! – krzyk­nął Yusuf.

Co prawda nic a nic o tym nie wie­dział, nie miał jed­nak za­miaru po­zwa­lać na taką ob­ce­so­wość.

– ... ale na pewno nie aż tak kiep­ski jak mój ma­re­hemu oj­ciec, niech Bóg ma go w swo­jej opiece – cią­gnął Kha­lil, nie zwa­ża­jąc na pro­te­sty Yusufa. – Jemu nikt by nie do­rów­nał.

– Ile wi­siał mu twój oj­ciec? – spy­tał Yusuf.

– Nie przy­stoi py­tać – od­parł po­god­nie Kha­lil, po czym wy­cią­gnął dłoń i mocno spo­licz­ko­wał chło­paka za jego dur­no­wa­tość. – I nie mów „mu”, mów „saj­ji­dowi”.

Może i Yusuf nie poj­mo­wał wszyst­kich szcze­gó­łów, nie umiał jed­nak zro­zu­mieć, co jest złego w tym, że pra­cuje się dla wuja Aziza, by spła­cić dług swo­jego ojca. Gdy już cały spłaci, bę­dzie mógł wró­cić do domu. Choć prawdę mó­wiąc, ro­dzice mo­gli go przed wy­jaz­dem uprze­dzić. Nie pa­mię­tał, by w domu wspo­mi­nano co­kol­wiek na te­mat dłu­gów, a w po­rów­na­niu do są­sia­dów żyli, jak są­dził, cał­kiem do­stat­nio. Po­dzie­lił się tą my­ślą z Kha­li­lem, który przez dłuż­szą chwilę mil­czał.

– Jedno ci po­wiem – stwier­dził wresz­cie, nie­mal szep­tem. – Głupi z cie­bie chło­pak i gu­zik ro­zu­miesz. Pła­czesz po no­cach i krzy­czysz przez sen. Gdzieś ty miał oczy i uszy, jak cię tak urzą­dzali? Twój oj­ciec jest mu wi­nien dużo pie­nię­dzy, ina­czej by cię tu nie było. Prze­cież twój Ba za­pła­ciłby mu, że­byś mógł zo­stać w domu i co rano ob­ja­dać się ma­lai i mofą, ha? I bie­gać na po­syłki dla mamy i tak da­lej. Prze­cież saj­jid na­wet cię tu nie po­trze­buje. Ro­boty nie star­cza...

Po chwili mó­wił da­lej, bar­dzo ci­cho, a Yusuf zro­zu­miał, że to słowa nie­prze­zna­czone dla jego uszu:

– Sio­stry pew­nie nie masz, bo by za­brał ją.

Yusuf mil­czał do­sta­tecz­nie długo, by po­ka­zać, że nie trawi go nie­przy­zwo­ita cie­ka­wość wzglę­dem ostat­niej uwagi Kha­lila, choć tak na­prawdę tra­wiła. Tyle że od matki czę­sto ob­ry­wał za wtrą­ca­nie się w nie swoje sprawy i za wy­py­ty­wa­nie o są­siadki. Za­my­ślił się nad tym, co też po­ra­bia w tej chwili jego matka.

– Jak długo bę­dziesz mu­siał pra­co­wać dla wuja Aziza?

– Ża­den to dla cie­bie wuj – uciął Kha­lil, a Yusuf wzdry­gnął się, ocze­ku­jąc ko­lej­nego po­liczka.

Po chwili Kha­lil ro­ze­śmiał się ci­cho, a po­tem wy­su­płał dłoń spod płachty ka­liko, żeby zdzie­lić Yusufa w ucho. – Le­piej szybko to poj­mij, zuma. To dla cie­bie ważne. On nie lubi, kiedy ta­kie że­bra­czy­dła jak ty wo­łają za nim wuju, wuju, wuju. Lubi, jak się go ca­łuje w rękę i mówi na niego saj­jid. A gdy­byś nie wie­dział, co to zna­czy, zna­czy: pan. Ro­zu­miesz, co do cie­bie mó­wię, ki­pumbu we, ty fiutku mały? Saj­jid, tak masz do niego mó­wić. Saj­jid!

– Tak jest – przy­tak­nął prędko Yusuf, któ­remu ucho jesz­cze szu­miało od ostat­niej na­gany. – Ale jak długo trzeba u niego pra­co­wać, żeby można było so­bie iść? Ile ja tu mu­szę sie­dzieć?

– Do­póki twój Ba nie wyj­dzie z dłu­gów albo do­póki nie umrze – wy­ja­śnił ra­do­śnie Kha­lil. – A co? Nie po­doba się? Saj­jid jest do­bry czło­wiek. Nie bije ani nic. Oka­żesz mu sza­cu­nek, to bę­dzie się tobą opie­ko­wał i do­pil­nuje, że­byś nie zszedł na złą drogę. I tak całe ży­cie. No, ale je­śli masz za­miar pła­kać po no­cach i mieć ja­kieś kosz­mary... Arab­skiego się na­ucz, to cię bar­dziej po­lubi.

6

Cza­sami nocą drę­czyły ich