Nad morzem - Abdulrazak Gurnah - ebook
PROMOCJA

Nad morzem ebook

Gurnah Abdulrazak

0,0
47,90 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 47,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna powieść laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury – wstrząsająca historia o stracie i wielkich pragnieniach.

Saleh przylatuje do Wielkiej Brytanii z Zanzibaru i prosi o azyl. Ma 70 lat i cały jego bagaż to podręczna torba, w której skrywa swój największy skarb – mahoniowe pudełko. W poprzednim życiu miał wszystko, a teraz jest anonimowym starszym panem i jedyną jego bronią w zetknięciu z nową rzeczywistością jest milczenie.

Latif to młody utalentowany profesor literatury, który mieszka samotnie w Londynie i zna język, jakim posługuje się Saleh. Drogi obu mężczyzn przecinają się w nadmorskim miasteczku, kiedy okazuje się, że łączy ich coś więcej niż tylko kraj, z którego pochodzą.

Gurnah po raz kolejny zderza świat Afryki z europejską cywilizacją i pokazuje kontrasty oraz pęknięcia pomiędzy obiema rzeczywistościami. Jednocześnie kreśli przejmującą i uniwersalną historię ludzi, którzy próbują odnaleźć siebie.

Gurnah splata los przedmiotów i los ludzi misternym ściegiem porywającej powieści o utracie domu i wykorzenieniu. Poruszający i literacko brawurowy głos w dyskusji o dziedzictwie kolonializmu i naturze opresji.

Agata Kasprolewicz - Raport o książkach"

Gurnah zabiera nas na wyprawę, gdzie wyimaginowane, mityczne światy współistnieją z przejmującą historią zwykłych ludzi, którzy szukają dla siebie miejsca w pełnym podziałów świecie. Niezwykle uwodzicielska powieść.

Wojciech Szot – Gazeta Wyborcza

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 417

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: By the Sea
Co­py­ri­ght © 2001 by Ab­dul­ra­zak Gur­nah Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Kaja Gu­cio, 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ga­briela Nie­miec
Ko­rekta • Piotr Kró­lak, Mag­da­lena Owcza­rzak
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowo-kul­tu­rowa (su­ahili) • prof. dr hab. Iwona Kra­ska-Szlenk
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowo-kul­tu­rowa (arab­ski) • prof. UAM dr hab. Mar­cin Mi­chal­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych • Anna Pol
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-94-9
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla De­nise

Re­likty

1

Po­wie­działa, że za­dzwoni póź­niej, a cza­sami, kiedy tak mówi, rze­czy­wi­ście dzwoni. Ra­chel. Przy­słała mi li­ścik, bo nie mam te­le­fonu w miesz­ka­niu, nie chcę mieć. W tym li­ście na­pi­sała, że po­wi­nie­nem do niej za­dzwo­nić, gdyby jej od­wie­dziny miały spra­wić mi pro­blem, ale jesz­cze nie za­dzwo­ni­łem. Nie czuję ta­kiej po­trzeby. Jest już późno, więc przy­pusz­czam, że i tak nie przyj­dzie, nie dzi­siaj.

Cho­ciaż w li­ście na­pi­sała, że dziś, po szó­stej. Może to po pro­stu taki gest, ukoń­czony z chwilą wy­ko­na­nia, spo­sób, by dać do zro­zu­mie­nia, że my­ślała o mnie, z na­dzieją, że przy­nie­sie mi to po­cie­sze­nie, co się zresztą stało. Nie­ważne, po pro­stu nie chcę, żeby przy­szła późną nocą, zmą­ciła brze­mienną ci­szę gwa­rem wy­ja­śnień i ża­lów i za­częła snuć plany, które za­biorą mi ko­lejne go­dziny mroku.

Za­sta­na­wiam się, jak do­szło do tego, że go­dziny ciem­no­ści stały się dla mnie tak cenne, że nocną ci­szę wy­peł­niły po­mruki i szepty, skoro wcze­śniej była tak strasz­nie mar­twa, tak na­pięta od nie­sa­mo­wi­tego bez­sze­le­stu, który uno­sił się po­nad sło­wami. Jak gdyby przy­jazd tu­taj za­mknął jedne wą­skie drzwi, a otwo­rzył inne, pro­wa­dzące na roz­sze­rza­jący się dzie­dzi­niec. W ciem­no­ści tracę po­czu­cie prze­strzeni, a w tym ni­g­dzie czuję się pew­niej i wy­raź­niej sły­szę głosy, jakby wy­da­rzały się po raz pierw­szy. Cza­sami sły­szę w od­dali mu­zykę, graną na otwar­tej prze­strzeni i do­cie­ra­jącą do mnie jako stłu­miony szept. Każ­dego su­chego dnia wy­cze­kuję nocy, choć boję się ciem­no­ści, jej bez­kre­snych kom­nat i ru­cho­mych cieni. Cza­sami my­ślę, że moim prze­zna­cze­niem jest ży­cie w ru­inach i cha­osie nisz­cze­ją­cych do­mów.

Trudno mi pre­cy­zyj­nie okre­ślić, w jaki spo­sób sprawy przy­brały taki wła­śnie ob­rót, stwier­dzić bez­sprzecz­nie, że naj­pierw było tak, a po­tem tak, a póź­niej jesz­cze ina­czej, a te­raz je­ste­śmy tu­taj. Po­szcze­gólne chwile wy­my­kają mi się z dłoni. Na­wet gdy je so­bie opo­wia­dam, sły­szę echa tego, co tłu­mię, cze­goś, co za­po­mnia­łem za­pa­mię­tać, co z ko­lei spra­wia, że tak trudno mi o tym mó­wić, choć wcale nie chcę, by tak było. Ale można coś po­wie­dzieć, a ja mam ochotę zdać tę re­la­cję, zdać sprawę z drob­nych dra­ma­tów, któ­rych by­łem świad­kiem i w któ­rych bra­łem udział, a któ­rych za­koń­cze­nia i po­czątki się­gają da­leko ode mnie: nie wy­daje mi się, by było to szla­chetne pra­gnie­nie. Cho­dzi mi o to, że nie znam żad­nej wiel­kiej prawdy, którą chciał­bym prze­ka­zać, nie prze­ży­łem też żad­nego wzor­co­wego do­świad­cze­nia, które rzu­ci­łoby świa­tło na na­sze re­alia i czasy. Cho­ciaż ży­łem, ży­łem. Tu­taj wszystko tak bar­dzo się różni, a ja mam nie­od­parte wra­że­nie, że jedno ży­cie się skoń­czyło, a ja te­raz prze­ży­wam ko­lejne. Więc może po­wi­nie­nem po­wie­dzieć o so­bie, że kie­dyś ży­łem in­nym ży­ciem, ale te­raz to się skoń­czyło. Wiem jed­nak, że to po­przed­nie tętni i pul­suje peł­nym zdro­wiem za mną i przede mną. Mam czas, je­stem w rę­kach czasu, więc rów­nie do­brze mogę wziąć od­po­wie­dzial­ność za sie­bie. Prę­dzej czy póź­niej mu­simy się tym za­jąć.

Miesz­kam w ma­łym mia­steczku nad mo­rzem, po­dob­nie jak przez całe ży­cie, choć więk­szą jego część spę­dzi­łem nad cie­płym zie­lo­nym oce­anem, da­leko stąd. Te­raz pro­wa­dzę pół­ży­wot ob­cego, wi­duję wnę­trza do­mów na ekra­nie te­le­wi­zora i snuję do­my­sły na te­mat nie­usta­ją­cych lę­ków, ja­kie tra­pią osoby, które mi­jam pod­czas spa­ce­rów. Nie orien­tuję się w ich tro­skach, choć oczy mam otwarte i ob­ser­wuję, co mogę, ale oba­wiam się, że nie­wiele z tego roz­po­znaję. Nie cho­dzi o to, że lu­dzie są za­gad­kowi, po pro­stu ich ob­cość mnie obez­wład­nia. Tak słabo ro­zu­miem dą­że­nie, które naj­wy­raź­niej to­wa­rzy­szy ich naj­zwy­klej­szym czyn­no­ściom. Wy­dają się po­chło­nięci i roz­ko­ja­rzeni, oczy mają roz­bie­gane, gdy tar­gają nimi nie­zro­zu­miałe dla mnie emo­cje. Być może prze­sa­dzam albo nie mogę po­wstrzy­mać się od roz­pa­mię­ty­wa­nia wła­snej od­mien­no­ści, nie po­tra­fię oprzeć się dra­ma­ty­zmowi dzie­lą­cych nas róż­nic. Być może oni po pro­stu wal­czą z zim­nym wia­trem, który wieje od męt­nego oce­anu, a ja zbyt mocno sta­ram się do­strzec sens w tym wi­doku. Nie jest ła­two, po tylu la­tach, na­uczyć się nie wi­dzieć, na­uczyć się nie za­uwa­żać zna­cze­nia tego, co, jak mnie­mam, wi­dzę. Fa­scy­nują mnie ich twa­rze. Drwią ze mnie. Tak mi się wy­daje.

Ulice wy­wo­łują we mnie na­pię­cie i ner­wo­wość, a cza­sami na­wet w swoim za­mknię­tym miesz­ka­niu nie mogę spać ani spo­koj­nie usie­dzieć ze względu na sze­le­sty i szepty, które wzbu­rzają po­wie­trze na dole. Wyż­sze war­stwy po­wie­trza są nie­ustan­nie wzbu­rzone, po­nie­waż miesz­kają tam Bóg i jego anio­ło­wie, któ­rzy to­czą de­baty na te­mat wiel­kiej po­li­tyki oraz wy­ple­niają zdradę i bunt. Nie przyj­mują przy­pad­ko­wych słu­cha­czy, do­no­si­cieli ani ego­istów, a los wszech­świata za­snuwa mro­kiem ich czoła i po­biela włosy. Na wszelki wy­pa­dek anio­ło­wie co ja­kiś czas spusz­czają żrącą ulewę, by od­stra­szyć cie­kaw­skich psot­ni­ków groźbą oka­le­cze­nia. Po­wie­trze po­środku to arena spo­rów, gdzie urzęd­nicy i ifryty z przed­sionka, a także roz­ga­dane dżinny i opa­słe węże wiją się, mio­tają i ki­pią, za­bie­ga­jąc o rady moż­niej­szych od sie­bie. Ach, ach, sły­sze­li­ście, co po­wie­dział? Co to może zna­czyć? To wła­śnie tam, w od­mę­tach niż­szych sfer, znaj­dziesz po­zba­wio­nych jadu gnu­śni­ków i fan­ta­stów, któ­rzy uwie­rzą we wszystko i wszyst­kiemu się pod­da­dzą, ła­two­wierne i wy­zute z du­cha masy, które tło­czą się i za­nie­czysz­czają wą­skie prze­strze­nie, gdzie się gro­ma­dzą, i tam też znaj­dziesz mnie. Ni­g­dzie in­dziej tak świet­nie nie pa­suję. Być może po­wi­nie­nem po­wie­dzieć, że ni­g­dzie in­dziej nie pa­so­wa­łem tak do­brze. To tam można było mnie zna­leźć, gdy by­łem w pełni sił i chwały, po­nie­waż od­kąd tu przy­by­łem, nie po­tra­fię igno­ro­wać wąt­pli­wo­ści i nie­po­koju, które od­czu­wam w po­wie­trzu i ulicz­kach tego mia­sta. Choć nie wszę­dzie. To zna­czy nie czuję tego po­ru­sze­nia wszę­dzie i o każ­dej po­rze. Sklepy me­blowe o po­ranku to ci­che, prze­stronne miej­sca, po któ­rych prze­cha­dzam się z pewną dozą spo­koju, nę­kany je­dy­nie drob­nymi czą­stecz­kami sztucz­nego włókna, które wy­peł­niają po­wie­trze i nisz­czą wy­ściółkę mo­ich noz­drzy i oskrzeli, a w końcu na ja­kiś czas mnie stam­tąd wy­ga­niają.

Na sklepy me­blowe na­tra­fi­łem przy­pad­kiem, w pierw­szych dniach, za­raz po tym, jak mnie tu prze­nie­śli, choć me­ble od za­wsze mnie in­te­re­so­wały. W naj­gor­szym ra­zie do­cią­żają nas i utrzy­mują na ziemi, nie po­zwa­lają nam wspi­nać się nago na drzewa i wyć, gdy przy­tła­cza nas groza wła­snego bez­u­ży­tecz­nego ży­wota. Dzięki nim nie błą­kamy się bez celu po bez­dro­żach, nie pla­nu­jemy ka­ni­bal­skich uczt na le­śnych po­la­nach i w ocie­ka­ją­cych wodą ja­ski­niach. Mó­wię za sie­bie, na­wet je­śli za­kła­dam, że moje ba­nalne mą­dro­ści obej­mują także nie­mó­wią­cych. W każ­dym ra­zie lu­dzie od uchodź­ców zna­leźli dla mnie to miesz­ka­nie i przy­wieźli mnie tu z kwa­tery, w któ­rej się wcze­śniej za­trzy­ma­łem, z pen­sjo­natu Ce­lii. Po­dróż stam­tąd była krótka, ale pełna wi­raży i za­krę­tów po­przez krót­kie ulice z rzę­dami bliź­nia­czo po­dob­nych do­mów. Czu­łem się, jakby za­brano mnie do ja­kiejś kry­jówki. Tylko że ulice były tak ci­che i równe, że można je było po­my­lić z in­nym mia­stem, w któ­rym kie­dyś miesz­ka­łem. Nie, nie można było. Zbyt czy­ste, ja­sne i otwarte. Zbyt ci­che. Ulice były tu za sze­ro­kie, la­tar­nie usta­wione za re­gu­lar­nie, kra­węż­niki wciąż całe, wszystko dzia­łało jak na­leży. Nie to, że tamto po­przed­nie mia­sto było prze­sad­nie brudne i ciemne, ale jego ulice wiły się wo­kół sie­bie, zwi­jały cia­sno wo­kół ska­żo­nego śmie­cia fer­men­tu­ją­cych za­ży­ło­ści. Nie, to nie mo­gła być część tam­tego mia­sta, ale było w tym coś po­dob­nego, spra­wiało bo­wiem, że czu­łem się osa­czony i ob­ser­wo­wany. Więc jak tylko mnie zo­sta­wili, wy­sze­dłem, żeby zo­ba­czyć, gdzie je­stem i czy znajdę mo­rze. W ten spo­sób na­tkną­łem się za ro­giem na małą wio­skę skle­pów me­blo­wych, do­kład­nie sześć, a każdy wielki jak ma­ga­zyn i usy­tu­owany na pla­nie kwa­dratu ogra­ni­czo­nego miej­scami par­kin­go­wymi. Na­zy­wało się to Mid­dle Squ­are Park. Ran­kiem za­zwy­czaj jest tam ci­cho i pu­sto, a ja prze­cha­dzam się mię­dzy łóż­kami i so­fami, do­póki nie prze­go­nią mnie włókna. Każ­dego dnia wcho­dzę do in­nego sklepu, a po pierw­szym czy dru­gim ra­zie sprze­dawcy nie na­wią­zują już kon­taktu wzro­ko­wego. Wę­druję mię­dzy so­fami i sto­łami, łóż­kami i kre­den­sami, wy­le­guję się na da­nym me­blu przez kilka se­kund, wy­pró­bo­wuję ma­szy­ne­rię, spraw­dzam cenę, po­rów­nuję ma­te­riał tego i tam­tego. Nie trzeba do­da­wać, że część sprzę­tów jest brzydka i prze­ła­do­wana zdo­bie­niami, ale nie­które są de­li­katne i po­my­słowe, a w tych ma­ga­zy­nach przez chwilę czuję swo­istą sa­tys­fak­cję oraz szansę na mi­ło­sier­dzie i roz­grze­sze­nie.

Je­stem uchodźcą, azy­lan­tem. To nie są pro­ste słowa, na­wet je­śli z przy­zwy­cza­je­nia ta­kie się wy­dają. Przy­by­łem na lot­ni­sko Ga­twick póź­nym po­po­łu­dniem dwu­dzie­stego trze­ciego li­sto­pada ubie­głego roku. To zna­jomy drobny punkt kul­mi­na­cyjny w na­szych hi­sto­riach – opusz­czamy to, co znamy, i przy­by­wamy w obce miej­sca, za­bie­ra­jąc ze sobą skromne, cha­otycz­nie spa­ko­wane ba­gaże i tłu­miąc se­kretne, znie­kształ­cone am­bi­cje.

Dla nie­któ­rych, w tym dla mnie, była to pierw­sza po­dróż sa­mo­lo­tem i pierw­szy po­byt w tak im­po­nu­ją­cym miej­scu jak lot­ni­sko, choć po­dró­żo­wa­łem już drogą mor­ską, lą­dową i w wy­obraźni. Sze­dłem po­woli przez coś, co przy­po­mi­nało oświe­tlone zim­nym świa­tłem, ci­che i pu­ste tu­nele, choć te­raz, po na­my­śle, wiem, że mi­ja­łem rzędy fo­teli i duże okna, a także znaki i wska­zówki. Tu­nele, na ze­wnątrz ciem­ność sma­gana drobną mżawką, a w środku świa­tło, które mnie przy­ciąga. To, co wiemy, nie­ustan­nie za­nu­rza nas w na­szej nie­wie­dzy, spra­wia, że po­strze­gamy świat tak, jak­by­śmy wciąż ku­cali w tym płyt­kim, męt­nym ba­se­nie, do­brze nam zna­nym z dzie­cię­cych kosz­ma­rów. Sze­dłem po­woli, za­sko­czony za każ­dym nie­spo­koj­nym za­krę­tem, że czeka tam na mnie wska­zówka, do­kąd mam po­dą­żać. Sze­dłem po­woli, żeby nie prze­ga­pić żad­nego za­krętu, nie po­my­lić znaku, nie zwró­cić na sie­bie przed­wcze­śnie uwagi dez­orien­ta­cją. Za­brali mnie do sta­no­wi­ska pasz­por­to­wego.

– Pasz­port – po­wie­dział męż­czy­zna, gdy sta­łem przed nim o chwilę za długo, cze­ka­jąc, aż mnie zde­ma­skują, aresz­tują. Twarz miał su­rową, choć pustka w jego oczach miała za za­da­nie ni­czego nie zdra­dzić.

Ka­zano mi się nie od­zy­wać, uda­wać, że nie znam an­giel­skiego. Nie by­łem pe­wien dla­czego, ale wie­dzia­łem, że zro­bię to, co mi po­wie­dziano, po­nie­waż ta rada brzmiała spryt­nie, jak po­my­słowy for­tel, który znają bez­silni. Za­py­tają cię, jak się na­zy­wasz, jak na­zywa się twój oj­ciec i co do­brego zro­bi­łeś w ży­ciu: nic nie mów. Kiedy po­wie­dział „pasz­port” po raz drugi, od­da­łem do­ku­ment, krzy­wiąc się w ocze­ki­wa­niu na obe­lgi i groźby. By­łem przy­zwy­cza­jony do urzęd­ni­ków, któ­rzy pa­trzyli wrogo i war­czeli na cie­bie za naj­mniej­szą wpadkę, któ­rzy ba­wili się tobą i upo­ka­rzali cię dla czy­stej przy­jem­no­ści ko­rzy­sta­nia z ich uświę­co­nej wła­dzy. Spo­dzie­wa­łem się więc, że ha­mal imi­gra­cyjny za swoim ma­łym pul­pi­tem coś od­no­tuje, prych­nie lub po­kręci głową, po­woli pod­nie­sie wzrok i spoj­rzy na mnie z tą pło­mienną pew­no­ścią sie­bie, z jaką szczę­śliwcy pa­trzą na pe­tenta. Ale on zer­k­nął na mnie znad mo­jego śmiesz­nego do­ku­mentu z wy­ra­zem tłu­mio­nej ra­do­ści w oczach, jak ry­bak, który wła­śnie po­czuł szarp­nię­cie za żyłkę. Brak wizy wjaz­do­wej. Na­stęp­nie pod­niósł słu­chawkę i przez chwilę z kimś roz­ma­wiał. Uśmiech­nął się otwar­cie i po­pro­sił, bym po­cze­kał z boku.

Sta­łem ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię, więc nie za­uwa­ży­łem zbli­ża­ją­cego się męż­czy­zny, który za­brał mnie na prze­słu­cha­nie. Zwró­cił się do mnie po imie­niu i uśmiech­nął się, gdy pod­nio­słem głowę, przy­ja­znym, świa­to­wym uśmie­chem; za­ko­mu­ni­ko­wał mi ze spo­ko­jem:

– Chodź ze mną, roz­wią­żemy ten drobny pro­blem.

Gdy ru­szył żwawo przo­dem, zo­ba­czy­łem, że ma nad­wagę i wy­gląda nie­zdrowo, a gdy do­tar­li­śmy do po­koju prze­słu­chań, ciężko od­dy­chał i szar­pał za ko­szulę. Usiadł na krze­śle i na­tych­miast po­ru­szył się na nim nie­zręcz­nie, a ja po­my­śla­łem, że to ktoś spo­cony, uwię­ziony w kształ­cie, któ­rego nie lubi. Oba­wia­łem się, że jego nie­dy­spo­zy­cja na­stawi go do mnie nie­przy­chyl­nie, ale wtedy znów się uśmiech­nął i był ła­godny i uprzejmy. Znaj­do­wa­li­śmy się w nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu bez okien, z twardą pod­łogą, ze sto­łem mię­dzy nami i ławką bie­gnącą wzdłuż jed­nej ściany. Po­kój oświe­tlały ostre ja­rze­niówki, przez które mia­łem wra­że­nie, że ściany barwy cyny za­my­kają się wo­kół mnie. Po­wie­dział mi, że na­zywa się Ke­vin Edel­man, i wska­zał na pla­kietkę przy­piętą do ma­ry­narki. Niech ci Bóg da zdro­wie, Ke­vi­nie Edel­ma­nie. Uśmiech­nął się po­now­nie; w ogóle dużo się uśmie­chał, być może dla­tego, że mimo mo­ich usil­nych prób do­strzegł, że je­stem zde­ner­wo­wany i chciał mnie uspo­koić, a być może w jego pracy nie dało się unik­nąć czer­pa­nia przy­jem­no­ści z dys­kom­fortu osób, które przed nim sta­wały. Miał przed sobą żółty no­tat­nik i chwilę w nim pi­sał, no­tu­jąc na­zwi­sko z mo­jego śmiesz­nego pasz­portu, a do­piero po­tem ode­zwał się do mnie:

– Czy mogę zo­ba­czyć bi­let?

Bi­let, a, tak.

– Wi­dzę, że ma pan ba­gaż – po­wie­dział. – Pana przy­wieszka iden­ty­fi­ka­cyjna.

Uda­wa­łem idiotę. Słowo „bi­let” można zro­zu­mieć bez zna­jo­mo­ści an­giel­skiego, ale „przy­wieszka iden­ty­fi­ka­cyjna” wy­dała mi się zbyt za­awan­so­wana.

– Od­biorę za pana ba­gaż – do­dał, od­kła­da­jąc bi­let obok no­tat­nika. Po­tem znów się uśmiech­nął, jakby sam so­bie prze­rwał w pół zda­nia. Długa twarz, nieco pulchna na skro­niach, zwłasz­cza wtedy, gdy się uśmie­chał.

Być może uśmie­chał się wy­łącz­nie w ocze­ki­wa­niu na wąt­pliwą sa­tys­fak­cję grze­ba­nia w moim ba­gażu oraz z pew­no­ści, że to, co tam zo­ba­czy, po­wie mu wszystko, czego po­trze­bo­wał się do­wie­dzieć, z moją po­mocą lub bez niej. Przy­pusz­czam, że ta­kie oglę­dziny spra­wi­łyby mu pew­nego ro­dzaju przy­jem­ność, ni­czym zaj­rze­nie do po­koju, za­nim ten zo­sta­nie przy­go­to­wany na po­kaz, za­nim jego praw­dziwa zwy­czaj­ność prze­kształci się w swo­iste wi­do­wi­sko. Przy­pusz­czam, że by­łaby to rów­nież przy­jem­ność z do­sko­na­łej orien­ta­cji w taj­nych ko­dach, które ujaw­niają to, co lu­dzie sta­rają się ukryć, z her­me­neu­tyki ba­gażu, która przy­wo­dzi na myśl po­dą­ża­nie ar­che­olo­gicz­nym szla­kiem lub śle­dze­nie tras na ma­pie mor­skiej. Mil­cza­łem, zrów­nu­jąc od­dech z jego od­de­chem, by wy­czuć, gdy za­cznie go ogar­niać iry­ta­cja. Po­wód ubie­ga­nia się o wjazd do Wiel­kiej Bry­ta­nii? Jest pan tu­ry­stą? Na wa­ka­cjach? Ja­kieś fun­du­sze? Ma pan ja­kieś pie­nią­dze? Czeki po­dróżne? Funty szter­lingi? Do­lary? Czy zna pan ko­goś, kto może udzie­lić po­rę­cze­nia? Ja­kiś ad­res kon­tak­towy? Czy za­mie­rzał się pan u ko­goś za­trzy­mać pod­czas po­bytu w Wiel­kiej Bry­ta­nii? O, do cho­lery, do ja­snej cho­lery. Czy ma pan ro­dzinę w Wiel­kiej Bry­ta­nii? Czy mówi pan po an­giel­sku? Oba­wiam się, że z pań­skimi do­ku­men­tami nie wszystko jest w po­rządku i będę mu­siał od­mó­wić panu po­zwo­le­nia na wjazd. Chyba że opo­wie mi pan coś o swo­jej sy­tu­acji. Czy ma pan ja­ką­kol­wiek do­ku­men­ta­cję, która po­mo­głaby mi zro­zu­mieć pana po­ło­że­nie? Pa­piery, ma pan ja­kieś pa­piery?

Wy­szedł z po­koju, a ja sie­dzia­łem spo­koj­nie i nie­ru­chomo, tłu­miąc wes­tchnie­nie ulgi, i li­czy­łem wstecz od stu czter­dzie­stu pię­ciu, czyli od miej­sca, do któ­rego do­tar­łem, gdy ze mną roz­ma­wiał. Po­wstrzy­ma­łem się przed po­chy­le­niem do przodu i zer­k­nię­ciem do jego no­tat­nika, na wy­pa­dek gdyby przej­rzał moje głu­pie mil­cze­nie, ale po­dej­rze­wa­łem, że ktoś może mnie pod­glą­dać przez wi­zjer i tylko czeka, że­bym się czymś ta­kim zdra­dził. To pew­nie dra­ma­tyzm chwili spra­wił, że tak po­my­śla­łem. Jakby ko­go­kol­wiek ob­cho­dziło, czy dłu­bię w no­sie, czy też cho­wam dia­menty w kisz­kach. Prę­dzej czy póź­niej do­wie­dzą się wszyst­kiego, co mu­szą wie­dzieć. Mieli do tego ma­szyny. Zo­sta­łem ostrze­żony. A ich urzęd­ni­ków prze­szko­lono ogrom­nym kosz­tem, by po­tra­fili przej­rzeć kłam­stwa lu­dzi ta­kich jak ja, a po­nadto mieli duże i czę­sto zdo­by­wane do­świad­cze­nie. Sie­dzia­łem więc nie­ru­chomo i li­czy­łem po ci­chu, od czasu do czasu przy­my­ka­jąc oczy, by za­sy­gna­li­zo­wać nie­po­kój, re­flek­sję i nutkę re­zy­gna­cji. Zrób ze mną, co chcesz, Ke­vi­nie.

Wró­cił z małą zie­loną płó­cienną torbą, którą przy­wio­złem jako ba­gaż, i po­ło­żył ją na ławce.

– Czy mógłby pan to otwo­rzyć? – za­py­tał.

Li­cząc na to, że ema­nuję nie­po­ko­jem i dez­orien­ta­cją, cze­ka­łem, aż mi to wy­tłu­ma­czy. Spoj­rzał na mnie i wska­zał na torbę, więc z uśmie­chem ulgi i zro­zu­mie­nia oraz uspo­ka­ja­ją­cym ski­nie­niem głowy wsta­łem, by ją roz­pa­ko­wać. Wyj­mo­wał po jed­nym przed­mio­cie i kładł je ostroż­nie na ławce, jakby roz­pa­ko­wy­wał ja­kieś de­li­katne odzie­nie: dwie ko­szule, jedną nie­bie­ską, drugą żółtą, obie spło­wiałe, trzy białe T-shirty, jedną parę brą­zo­wych spodni, trzy pary maj­tek, dwie pary skar­pet, jedno kanzu, dwa sa­runi, ręcz­nik i małą drew­nianą szka­tułkę. Wes­tchnął, gdy do­szedł do ostat­niego przed­miotu, z za­in­te­re­so­wa­niem ob­ró­cił go w dłoni, a na­stęp­nie po­wą­chał.

– Ma­hoń? – za­py­tał.

Oczy­wi­ście nic nie od­po­wie­dzia­łem, przez chwilę wzru­szony mar­nymi pa­miąt­kami z ży­cia, roz­ło­żo­nymi na ławce w tym dusz­nym po­miesz­cze­niu. Nie le­żało tam moje ży­cie, tylko to, co wy­bra­łem jako sym­bole hi­sto­rii, którą mia­łem na­dzieję prze­ka­zać. Ke­vin Edel­man otwo­rzył szka­tułkę i zdzi­wił się jej za­war­to­ścią. Być może spo­dzie­wał się bi­żu­te­rii albo cze­goś cen­nego. Nar­ko­ty­ków.

– Co to jest? – za­py­tał, po czym ostroż­nie po­wą­chał otwartą skrzy­neczkę. Nie było to ko­nieczne, bo gdy tylko uchy­lił wieczko, cały po­kój wy­peł­nił się wo­nią wspa­nia­łych per­fum. – Ka­dzi­dło – stwier­dził. – Prawda?

Za­mknął szka­tułkę i odło­żył ją na ławkę, a jego zmę­czone oczy błysz­czały z roz­ba­wie­nia. Cie­kawy łup z ja­kie­goś cuch­ną­cego upa­łem ba­zaru. Usia­dłem na krze­śle zgod­nie z jego po­le­ce­niem i cze­ka­łem, a on tym­cza­sem wró­cił do ławki z no­tat­ni­kiem i spo­rzą­dził li­stę brud­nych przed­mio­tów, które tam po­ło­żył.

Po po­wro­cie do stołu pi­sał jesz­cze przez chwilę, za­peł­nia­jąc dwie lub trzy strony no­tat­nika, po czym odło­żył dłu­go­pis i od­chy­lił się do tyłu, krzy­wiąc się lekko, gdy opar­cie krze­sła wbiło się w jego zmę­czone ło­patki. Wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego z sie­bie, nie­mal ra­do­snego. Wi­dzia­łem, że za­raz ogłosi wy­rok, i nie umia­łem zdu­sić w so­bie fali przy­gnę­bie­nia i pa­niki.

– Pa­nie Sza­aban, nie znam pana ani nie wiem nic o po­wo­dach, które pana tu spro­wa­dziły, ani o wy­dat­kach, które pan po­niósł. Dla­tego z ża­lem in­for­muję, że je­stem zmu­szony od­mó­wić panu wjazdu do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Nie ma pan waż­nej wizy wjaz­do­wej, nie ma pan fun­du­szy i nie ma ni­kogo, kto mógłby za pana po­rę­czyć. Nie przy­pusz­czam, by zro­zu­miał pan, co mó­wię, ale i tak mu­szę panu to po­wie­dzieć, za­nim ostem­pluję pań­ski pasz­port. Gdy przy­biję pie­czątkę od­mowy wjazdu, bę­dzie to ozna­czać, że przy ko­lej­nej pró­bie prze­kro­cze­nia gra­nicy Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa zo­sta­nie pan au­to­ma­tycz­nie za­wró­cony, o ile oczy­wi­ście pań­skie do­ku­menty nie będą kom­pletne. Czy zro­zu­miał pan, co po­wie­dzia­łem? Nie, nie są­dzę. Przy­kro mi z tego po­wodu, ale mimo wszystko mu­simy do­peł­nić tych for­mal­no­ści. Po­sta­ramy się zna­leźć ko­goś, kto mówi w pań­skim ję­zyku, żeby póź­niej panu wszystko wy­tłu­ma­czyć. Tym­cza­sem wy­ślemy pana naj­bliż­szym lo­tem po­wrot­nym do miej­sca, z któ­rego pan przy­był, na po­kła­dzie sa­mo­lotu tego sa­mego prze­woź­nika, który pana tu spro­wa­dził. – Po tych sło­wach przej­rzał mój pasz­port, szu­ka­jąc czy­stej strony, a na­stęp­nie pod­niósł małą pie­czątkę, którą wcze­śniej przy­niósł ze sobą i po­ło­żył na stole.

– Uchodźca – po­wie­dzia­łem. – Azyl.

Pod­niósł wzrok, a ja spu­ści­łem oczy. Pa­trzył na mnie gniew­nie.

– Czyli jed­nak mówi pan po an­giel­sku – stwier­dził. – Pa­nie Sza­aban, pan tu so­bie ze mnie ro­bił jaja.

– Uchodźca – po­wtó­rzy­łem. – Azyl.

Spoj­rza­łem na niego i już mia­łem po­wie­dzieć to po raz trzeci, ale Ke­vin Edel­man mi prze­rwał. Jego twarz nieco po­ciem­niała, a od­dech się zmie­nił i nie tak ła­two było się do niego do­pa­so­wać. Ode­tchnął głę­boko dwa razy, ewi­dent­nie pró­bu­jąc nad sobą za­pa­no­wać, choć tak na­prawdę miał ochotę po­cią­gnąć za ja­kąś dźwi­gnię i spra­wić, by pod­łoga pode mną roz­warła się w bez­denną ot­chłań. Wiem, we wcze­śniej­szym ży­ciu sam tego wie­lo­krot­nie pra­gną­łem.

– Pa­nie Sza­aban, czy mówi pan po an­giel­sku? – za­py­tał, a jego głos znów zła­god­niał, choć tym ra­zem brzmiał ra­czej, jakby ocie­kał po­tem, nie fał­szywą sło­dy­czą, przy­brał ofi­cjalny, miękki ton ko­goś, komu trudno się wy­sło­wić.

Może mó­wię, może nie mó­wię. Znowu za­czą­łem na­dą­żać za ryt­mem jego od­de­chu.

– Uchodźca – po­wie­dzia­łem, wska­zu­jąc na swoją klatkę pier­siową. – Azyl.

Uśmiech­nął się do mnie szel­mow­sko, jak­bym go prze­śla­do­wał, rzu­cił mi dłu­gie spoj­rze­nie, na które tym ra­zem od­po­wie­dzia­łem uśmie­chem. Wes­tchnął ciężko, po czym po­woli po­krę­cił głową i za­śmiał się, być może roz­ba­wiony moim bra­kiem zro­zu­mie­nia. Jego spo­sób by­cia spra­wił, że po­czu­łem się jak prze­słu­chi­wany wię­zień, mę­czący i głupi, który wła­śnie przy­pra­wił go o chwi­lową fru­stra­cję ja­kąś ma­łost­kową grą słowną. Przy­po­mnia­łem so­bie, zu­peł­nie bez po­trzeby, żeby uwa­żać na atak z za­sko­cze­nia. Bez po­trzeby, po­nie­waż on miał wiele opcji, a ja tylko jedną: do­pil­no­wać, by Ke­vin Edel­man nie wpadł we wście­kłość i nie za­czął roz­wa­żać ja­kie­goś bru­tal­nego po­su­nię­cia. Za­pewne to ma­leń­kie po­miesz­cze­nie i ob­łudna uprzej­mość, z jaką się do mnie zwra­cał, spra­wiły, że po­czu­łem się więź­niem, choć obaj do­sko­nale zda­wa­li­śmy so­bie sprawę z tego, że ja pró­buję prze­do­stać się przez gra­nicę, a on stara się mnie po­wstrzy­mać. Ze znu­że­niem przej­rzał mój pasz­port, a ja znów po­czu­łem, że je­stem mę­czą­cym utra­pie­niem, przy­spa­rza­ją­cym roz­sąd­nym lu­dziom nie­po­trzeb­nych kło­po­tów i nie­do­god­no­ści. Po­tem jesz­cze raz mnie zo­sta­wił i po­szedł za­się­gnąć opi­nii i po­rady.

Wie­dzia­łem, co usły­szy: rząd bry­tyj­ski zde­cy­do­wał, z po­wo­dów, które na­wet te­raz nie są dla mnie cał­ko­wi­cie ja­sne, że osoby po­cho­dzące z mo­jego kraju mogą ubie­gać się o azyl, o ile stwier­dzą, że ich ży­ciu za­graża nie­bez­pie­czeń­stwo. Bry­tyj­czycy chcieli po­ka­zać mię­dzy­na­ro­do­wej spo­łecz­no­ści, że ich zda­niem nasz rząd sta­nowi za­gro­że­nie dla wła­snych oby­wa­teli, o czym za­równo oni, jak i wszy­scy inni wie­dzieli od dawna. Czasy się jed­nak zmie­niły i te­raz każdy na­pu­szony czło­nek świa­to­wej wspól­noty mu­siał wy­ka­zać, że nie za­mie­rza dłu­żej to­le­ro­wać wy­głu­pów nie­sfor­nego i wiecz­nie skłó­co­nego mo­tło­chu, który pa­no­szy się na tych spa­lo­nych słoń­cem sa­wan­nach. Co za dużo, to nie­zdrowo. Co ta­kiego zro­bił nasz rząd, co było gor­sze od zła, które wy­rzą­dził wcze­śniej? Otóż sfał­szo­wał wy­bory, prze­kła­mu­jąc wy­niki przed mię­dzy­na­ro­do­wymi ob­ser­wa­to­rami, pod­czas gdy wcze­śniej je­dy­nie wię­ził, gwał­cił, za­bi­jał i upa­dlał oby­wa­teli i oby­wa­telki. W związku z taką ka­ry­godną prak­tyką wła­dze bry­tyj­skie przy­zna­wały azyl każ­dej oso­bie, która za­de­kla­ro­wała, że jej ży­ciu za­graża nie­bez­pie­czeń­stwo. To tani spo­sób na oka­za­nie su­ro­wej dez­apro­baty, zwłasz­cza że nie było nas zbyt dużo, jako że nasz kraj znaj­do­wał się na ma­łej wy­spie za­miesz­ka­łej przez sto­sun­kowo bied­nych lu­dzi, z któ­rych tylko garstka mo­gła so­bie po­zwo­lić na za­kup bi­letu. Kil­ku­dzie­się­ciorgu mło­dym lu­dziom udało się ze­brać pie­nią­dze – wy­mu­sili na ro­dzi­cach i krew­nych od­da­nie trzy­ma­nych na czarną go­dzinę skar­bów lub po­życzkę – a kiedy do­tarli do Lon­dynu, rze­czy­wi­ście przy­jęto ich jako azy­lan­tów ucie­ka­ją­cych w oba­wie o wła­sne ży­cie. Ja rów­nież ba­łem się o swoje ży­cie, przez całe lata, choć do­piero nie­dawno mój strach osią­gnął wy­miar kry­zysu. Kiedy więc usły­sza­łem, że wpusz­czono tych mło­dych, po­sta­no­wi­łem także wy­ru­szyć w po­dróż.

Wie­dzia­łem za­tem, że Ke­vin Edel­man wróci za kilka mi­nut z inną pie­czątką w ręku i że wów­czas tra­fię do ośrodka de­ten­cyj­nego albo do ja­kiejś in­nej pla­cówki. Chyba że bry­tyj­ski rząd zmie­nił zda­nie w cza­sie, gdy znaj­do­wa­łem się w po­wie­trzu, i uznał, że star­czy już tych żar­tów. Tak się jed­nak nie stało, bo Ke­vin Edel­man wró­cił kilka mi­nut póź­niej, z lekko skrzy­wioną, roz­ba­wioną, ale i wy­raź­nie zre­zy­gno­waną miną. Wi­dzia­łem, że nie wsa­dzi mnie z po­wro­tem na po­kład sa­mo­lotu le­cą­cego do miej­sca, z któ­rego przy­by­łem, do tego in­nego miej­sca, gdzie uci­ska­nym le­dwo udaje się prze­trwać. Ode­tchną­łem z ulgą.

– Pa­nie Sza­aban, dla­czego pan to robi, w pań­skim wieku? – za­py­tał, sia­da­jąc nie­zgrab­nie, po­słał mi smutne, za­tro­skane spoj­rze­nie, po czym od­chy­lił się na opar­cie krze­sła i po­woli po­ru­szył ra­mio­nami. – Jak po­ważne nie­bez­pie­czeń­stwo tak na­prawdę panu grozi? Czy zdaje pan so­bie sprawę z tego, co pan robi? Kto­kol­wiek pana do tego na­mó­wił, nie wy­świad­cza panu żad­nej przy­sługi. Na­wet nie zna pan ję­zyka i pew­nie ni­gdy się go pan nie na­uczy. Star­szym oso­bom bar­dzo rzadko udaje się opa­no­wać nowy ję­zyk. Wie­dział pan o tym? Roz­pa­trze­nie pań­skiego po­da­nia może się cią­gnąć la­tami, a po­tem i tak mogą pana ode­słać. Nikt nie da panu pracy. Bę­dzie pan sa­motny, nie­szczę­śliwy i biedny, a kiedy pan za­cho­ruje, nie bę­dzie ni­kogo, kto by się pa­nem za­opie­ko­wał. Dla­czego nie zo­stał pan w swoim kraju, gdzie mógł się pan spo­koj­nie sta­rzeć? Ten azy­lowy biz­nes to za­bawa dla mło­dych, bo tak na­prawdę cho­dzi im tylko o to, żeby zna­leźć pracę w Eu­ro­pie i się do­ro­bić, prawda? Nie ma w tym żad­nej mo­ty­wa­cji mo­ral­nej, tylko chci­wość. Żad­nego stra­chu o ży­cie i bez­pie­czeń­stwo, tylko chci­wość. Pa­nie Sza­aban, czło­wiek w pań­skim wieku po­wi­nien być mą­drzej­szy.

W ja­kim wieku czło­wiek prze­staje bać się o swoje ży­cie? Albo nie pra­gnie już żyć bez stra­chu? Skąd on wie­dział, że grozi mi mniej­sze nie­bez­pie­czeń­stwo niż tym mło­dym męż­czy­znom, któ­rych wpu­ścili? I dla­czego chęć lep­szego i bez­piecz­niej­szego ży­cia miała być nie­mo­ralna? Skąd po­mysł, że to chci­wość czy za­bawa? Wzru­szyła mnie jed­nak jego tro­ska i ża­ło­wa­łem, że nie mogę prze­rwać mil­cze­nia i po­wie­dzieć mu, żeby się nie mar­twił. Nie uro­dzi­łem się wczo­raj, umia­łem o sie­bie za­dbać. Uprzej­mie pro­szę sza­now­nego pana o pod­stem­plo­wa­nie pasz­portu i ode­sła­nie mnie do ja­kie­goś bez­piecz­nego ośrodka. Spu­ści­łem oczy, na wy­pa­dek gdyby ich czuj­ność zdra­dziła, że go ro­zu­miem.

– Pa­nie Sza­aban, pro­szę spoj­rzeć na sie­bie i na te rze­czy, które pan ze sobą przy­wiózł – po­pro­sił, wy­raź­nie sfru­stro­wany, wy­cią­ga­jąc rękę w stronę mo­jego do­bytku. – To wszystko, co bę­dzie pan miał, je­śli pan tu zo­sta­nie. Czego pan się tu spo­dziewa? Coś panu po­wiem. Moi ro­dzice byli uchodź­cami z Ru­mu­nii. Gdy­bym miał wię­cej czasu, to­bym panu o tym opo­wie­dział, ale rzecz w tym, że wiem co nieco, jak to jest po­rzu­cić do­tych­cza­sowe ży­cie i za­miesz­kać gdzie in­dziej. Wiem o tym, jak ciężko jest być cu­dzo­ziem­cem i bie­da­kiem, bo tego do­świad­czyli ro­dzice, kiedy tu przy­je­chali, i wiem, na ja­kie ko­rzy­ści można li­czyć. Ale oni są Eu­ro­pej­czy­kami, mają prawo, są czę­ścią ro­dziny. Pa­nie Sza­aban, niech pan spoj­rzy na sie­bie. Przy­kro mi to mó­wić, bo pan tego nie zro­zu­mie, a cho­lerna szkoda. Lu­dzie tacy jak pan na­pły­wają tu­taj, nie my­śląc o szko­dach, ja­kie po­wo­dują. Nie pa­su­je­cie tu, nie ce­ni­cie ni­czego, co my ce­nimy, nie pła­ci­li­ście za to przez całe po­ko­le­nia i nie chcemy was tu­taj. Bę­dziemy wam utrud­niać ży­cie, spra­wimy, że bę­dzie­cie cier­pieć z po­wodu upo­ko­rzeń, a może na­wet do­pu­ścimy się wo­bec was prze­mocy. Pa­nie Sza­aban, dla­czego chce pan to zro­bić?

Gdy­byż to na­zbyt trwałe ciało roz­to­piło się, od­ta­jało i roz­pły­nęło jak rosa o jutrzni. Ła­two mi przy­cho­dziło do­pa­so­wa­nie od­de­chu do rytmu, gdy mó­wił, aż do sa­mego końca, po­nie­waż przez więk­szość czasu jego głos brzmiał spo­koj­nie i nor­mal­nie, jakby re­cy­to­wał tylko re­gu­la­min. Edel­man, czy to nie­miec­kie na­zwi­sko? A może ży­dow­skie? Albo zmy­ślone? Jutrzni, jude, juju. W każ­dym ra­zie na­zwi­sko wła­ści­ciela Eu­ropy, który znał jej war­to­ści i pła­cił za nie przez po­ko­le­nia. Ale cały świat już za­pła­cił za war­to­ści Eu­ropy, choć za­zwy­czaj pła­cił i pła­cił, ale nie mógł się nimi cie­szyć. Niech pan po­my­śli o mnie jako o jed­nym z tych przed­mio­tów, które Eu­ropa za­brała ze sobą. Chcia­łem po­wie­dzieć coś w tym stylu, ale oczy­wi­ście tego nie zro­bi­łem. By­łem osobą ubie­ga­jącą się o azyl, po raz pierw­szy w Eu­ro­pie, po raz pierw­szy na lot­ni­sku, choć nie po raz pierw­szy pod­dany prze­słu­cha­niu. Ro­zu­mia­łem zna­cze­nie ci­szy, nie­bez­pie­czeń­stwo słów. Więc za­cho­wa­łem te my­śli dla sie­bie. Pa­mięta pan ten cią­gnący się w nie­skoń­czo­ność ka­ta­log przed­mio­tów, które zo­stały wy­wie­zione do Eu­ropy, po­nie­waż były zbyt kru­che i de­li­katne, by po­zo­sta­wić je w nie­zdar­nych i nie­dba­łych rę­kach tu­byl­ców? Ja też je­stem kru­chy i cenny, święte dzieło, zbyt de­li­katne, by po­zo­sta­wić je w rę­kach tu­byl­ców, więc te­raz le­piej za­bierz­cie i mnie. Żar­tuję, żar­tuję.

Je­śli cho­dzi o po­ni­że­nie i prze­moc, mu­sia­łem po pro­stu za­ry­zy­ko­wać – choć nie­wiele było miejsc, do któ­rych można było się udać, by unik­nąć tego pierw­szego, a dru­gie mo­gło po­ja­wić się znie­nacka. Je­śli cho­dzi o ko­goś, kto za­opie­kuje się tobą, gdy bę­dziesz stary i biedny, le­piej nie po­kła­dać w tym zbyt­niej na­dziei. Ke­vi­nie, oby ster two­jego ży­cia po­zo­stał za­wsze na wła­ści­wym kur­sie i oby grad ni­gdy nie zła­pał cię na otwar­tej prze­strzeni. Obyś nie stra­cił cier­pli­wo­ści do tego bła­gal­nika i ze­chciał wbić tę pie­czątkę w mój śmieszny pasz­port, byś po­zwo­lił mi po­wą­chać war­to­ści eu­ro­pej­skich po­ko­leń, al­ham­du­lil­lah. Mój pę­cherz pil­nie do­maga się, by mu ulżyć. Na­wet tego ostat­niego nie od­wa­ży­łem się po­wie­dzieć, choć wów­czas była to prawda. Mil­cze­nie przy­nosi nie­ocze­ki­wane nie­wy­gody.

Mó­wił da­lej, marsz­cząc brwi i krę­cąc głową, ale ja prze­sta­łem go słu­chać. W swoim cza­sie przy­swo­iłem so­bie tę umie­jęt­ność, żeby zy­skać choć odro­binę wy­tchnie­nia od na­chal­nych kłamstw, które mu­sia­łem zno­sić w daw­nym ży­ciu. Za­miast tego wpa­try­wa­łem się tępo w swój pasz­port, przy­po­mi­na­jąc Ke­vi­nowi Edel­ma­nowi, że tym ra­zem mu­siał ustą­pić, więc rów­nie do­brze może skoń­czyć z tymi gier­kami i wpi­sać, co trzeba. Na­gle umilkł, sfru­stro­wany, pe­łen do­brych chęci, by prze­ko­nać mnie do po­wrotu do sa­mo­lotu i po­zo­sta­wie­nia Eu­ropy jej pra­wo­wi­tym wła­ści­cie­lom, i prze­wer­to­wał mój pasz­port z drugą, do­brą pie­czątką mię­dzy pal­cami. Wtedy przy­po­mniał so­bie o czymś, co przy­wo­łało uśmiech na jego twarz. Się­gnął do mo­jej torby i wy­jął szka­tułkę. Tak jak wcze­śniej, otwo­rzył ją i po­wą­chał.

– Co to jest? – za­py­tał z na­ci­skiem, marsz­cząc brwi. – Co to jest, pa­nie Sza­aban? Czy to ka­dzi­dło? – Uniósł szka­tułkę w moją stronę, znów mocno ją po­wą­chał, a po­tem po­now­nie do mnie przy­su­nął. – Co to ta­kiego? – za­py­tał ko­ją­cym to­nem. – Pach­nie zna­jomo. To chyba ja­kieś ka­dzi­dło, prawda?

Może fak­tycz­nie był Ży­dem. Wpa­try­wa­łem się w niego tępo, a po­tem opu­ści­łem wzrok. Mo­głem mu wy­ja­śnić, że to ud, a póź­niej od­być przy­jemną roz­mowę o tym, skąd pa­mięta ten za­pach, być może z ja­kiejś ce­re­mo­nii w mło­do­ści, kiedy jego ro­dzice wciąż ocze­ki­wali, że bę­dzie brał udział w mo­dli­twach i ob­cho­dził święta, ale wtedy nie wbiłby mi pie­czątki do pasz­portu, chciałby do­wie­dzieć się do­kład­nie, dla­czego moje ży­cie jest za­gro­żone na tym ma­leń­kim skrawku spie­czo­nej sa­wanny, a może na­wet ka­załby mnie ode­słać do sa­mo­lotu w kaj­da­nach za uda­wa­nie, że nie mó­wię po an­giel­sku. Nie po­wie­dzia­łem mu więc, że było to ud-al-qa­mari naj­wyż­szej ja­ko­ści, wszystko, co po­zo­stało z par­tii, którą zdo­by­łem po­nad trzy­dzie­ści lat temu, i że nie mo­głem go zo­sta­wić, kiedy wy­ru­szy­łem w tę po­dróż do no­wego ży­cia. Gdy po­now­nie pod­nio­słem oczy, zo­ba­czy­łem, że chce mi je ukraść.

– Bę­dziemy mu­sieli to prze­ba­dać – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się; od­cze­kał dłuż­szą chwilę, żeby spraw­dzić, czy ro­zu­miem, a na­stęp­nie przy­niósł szka­tułkę z po­wro­tem do stołu. Po­sta­wił ją obok sie­bie, obok żół­tego no­tat­nika, szarp­nął za ko­szulę, żeby było mu wy­god­niej, i za­czął pi­sać.

Ud-al-qa­mari: jego za­pach po­wraca do mnie w prze­dziw­nych oko­licz­no­ściach, nie­spo­dzie­wa­nie, ni­czym echo głosu lub wspo­mnie­nie ra­mie­nia uko­cha­nej na mo­jej szyi. W każde święto Idd szy­ko­wa­łem ka­dziel­nicę i cho­dzi­łem z nią po domu, wpla­ta­jąc kłęby won­nego dymu w jego naj­głęb­sze za­ka­marki, wspo­mi­na­jąc pracę, jaką mu­sia­łem wło­żyć w po­sia­da­nie tak pięk­nych rze­czy, cie­sząc się ra­do­ścią, jaką przy­nio­sły mnie i moim bli­skim – ka­dziel­nica w jed­nej ręce i mo­siężne na­czy­nie wy­peł­nione ud w dru­giej. Drzewo alo­esowe, ud-al-qa­mari, drewno księ­ży­cowe. My­śla­łem, że to wła­śnie ozna­czają te słowa, ale czło­wiek, od któ­rego na­by­łem swój za­pas, wy­ja­śnił, że tłu­ma­cze­nie to tak na­prawdę znie­kształ­cone słowo Ki­mari, Khmer, Kam­bo­dża, po­nie­waż to jedno z nie­wielu miejsc na ca­łym świe­cie, gdzie można zna­leźć od­po­wiedni ro­dzaj drzewa alo­eso­wego. Ud to ży­wica, którą wy­twa­rza wy­łącz­nie drzewo za­in­fe­ko­wane przez grzyby. Zdrowe alo­esy były bez­u­ży­teczne, ale te za­ra­żone wy­twa­rzały to cu­downe pach­ni­dło. Ko­lejna drobna iro­nia ze strony Sami Wie­cie Kogo.

Czło­wiek, od któ­rego otrzy­ma­łem ud-al-qa­mari, był per­skim han­dla­rzem z Bah­rajnu, przy­był do na­szej czę­ści świata wraz z mu­sim, wia­trami mon­su­no­wymi, a ra­zem z nim ty­siące in­nych kup­ców z Ara­bii, Za­toki Per­skiej, In­dii i Sin­dhu oraz Rogu Afryki. Ro­bili to rok­rocz­nie od co naj­mniej ty­siąca lat. W ostat­nich mie­sią­cach roku wia­try nie­prze­rwa­nie wieją po­nad Oce­anem In­dyj­skim w stronę wy­brzeży Afryki, gdzie prądy mor­skie nie­za­wod­nie to­rują drogę do portu. Na­stęp­nie, w pierw­szych mie­sią­cach no­wego roku, wia­try za­wra­cają i wieją w prze­ciw­nym kie­runku, go­towe po­pro­wa­dzić kup­ców do domu. Wszystko wy­glą­dało tak, jak gdyby do­kład­nie tak miało być, że wia­try i prądy do­cie­rały wy­łącz­nie do od­cinka wy­brzeża od po­łu­dnio­wej So­ma­lii do So­fali, na pół­noc­nym krańcu tego, co zy­skało miano Ka­nału Mo­zam­bic­kiego. Na po­łu­dnie od tego ob­szaru prądy ro­biły się złe i zimne, a o stat­kach, które za­pu­ściły się da­lej, gi­nął wszelki słuch. Na po­łu­dnie od So­fali roz­cią­gało się nie­prze­byte mo­rze dziw­nych mgieł, wi­rów sze­ro­kich na milę, gi­gan­tycz­nych świe­cą­cych płasz­czek wy­nu­rza­ją­cych się na po­wierzch­nię w środku nocy i po­twor­nych ka­ła­mar­nic prze­sła­nia­ją­cych ho­ry­zont.

Przez wieki nie­ustra­szeni kupcy i że­gla­rze, w więk­szo­ści bar­ba­rzyńcy i bez wąt­pie­nia bie­dacy, od­by­wali co­roczną po­dróż do tego skrawka wy­brzeża po wschod­niej stro­nie kon­ty­nentu, który tak dawno temu wy­giął się, by przy­jąć wia­try mu­sim. Przy­wo­zili ze sobą swoje to­wary, swo­jego Boga i swój spo­sób pa­trze­nia na świat, swoje opo­wie­ści, pie­śni i mo­dli­twy, a także za­le­d­wie prze­błysk na­uki, która sta­no­wiła klej­not ich sta­rań. Przy­nie­śli też swoje żą­dze i chci­wość, fan­ta­zje, kłam­stwa i nie­na­wiść, po­rzu­cali część swo­ich po­bra­tym­ców na całe ży­cie i za­bie­rali ze sobą to, co tylko zdo­łali na­być, prze­han­dlo­wać lub złu­pić, w tym lu­dzi, któ­rych ku­po­wali lub po­ry­wali i sprze­da­wali do pracy i upodle­nia na wła­snych zie­miach. Po ca­łym tym cza­sie miesz­kańcy tego wy­brzeża le­dwo już wie­dzieli, kim są, ale wie­dzieli dość, by trzy­mać się tego, co od­róż­niało ich od in­nych, któ­rymi gar­dzili, za­równo mię­dzy sobą, jak i po­śród od­le­głego po­tom­stwa rasy ludz­kiej w głębi kon­ty­nentu.

Wtedy Por­tu­gal­czycy, opły­nąw­szy ląd, nie­ocze­ki­wa­nie i z ka­ta­stro­fal­nymi kon­se­kwen­cjami wy­ło­nili się z tego nie­zna­nego i nie­prze­by­tego mo­rza, a na­stęp­nie mor­skimi ar­ma­tami po­ło­żyli kres śre­dnio­wiecz­nej geo­gra­fii. Siali re­li­gijne spu­sto­sze­nie na wy­spach, w por­tach i mia­stach, roz­ko­szu­jąc się wła­snym okru­cień­stwem wo­bec łu­pio­nych lu­dzi. Po­tem przy­byli Omań­czycy, usu­nęli por­tu­gal­skich na­jeźdź­ców i prze­jęli wła­dzę w imię praw­dzi­wego Boga, przy­no­sząc ze sobą in­dyj­skie pie­nią­dze, a tuż za nimi Bry­tyj­czycy, Niemcy, Fran­cuzi i każdy, kto tylko dys­po­no­wał od­po­wied­nimi za­so­bami.

Spo­rzą­dzono nowe, kom­pletne mapy, do­kładne co do cen­ty­me­tra, a każdy wie­dział, kim jest, a przy­naj­mniej do kogo na­leży. Te mapy zmie­niły wszystko. I tak oto z cza­sem te roz­pro­szone nad­mor­skie mia­steczka wzdłuż afry­kań­skiego wy­brzeża zna­la­zły się w ob­rę­bie roz­le­głych te­ry­to­riów się­ga­ją­cych setki mil w głąb lądu, gdzie ro­iło się od lu­dzi do­tąd uwa­ża­nych za po­śledni ele­ment, a któ­rzy gdy nad­szedł czas, szybko od­wdzię­czyli się tym sa­mym. Wśród wielu nie­do­god­no­ści, ja­kie do­tknęły te nad­mor­skie mia­steczka, wy­mie­nić na­leży za­kaz han­dlu w po­rze mu­sim. W ostat­nich mie­sią­cach roku nie wi­dy­wano już ża­glow­ców stło­czo­nych w por­cie trap przy tra­pie, mo­rza mie­nią­cego się od wy­le­wa­nych z ich po­kła­dów nie­czy­sto­ści, ulic peł­nych So­ma­lij­czy­ków, Ara­bów z Suru czy Sin­dhij­czy­ków, któ­rzy ku­po­wali, sprze­da­wali i wda­wali się w nie­po­jęte bójki, a no­cami bi­wa­ko­wali na otwar­tych prze­strze­niach, śpie­wa­jąc we­sołe pie­śni i pa­rząc her­batę, lub roz­cią­gali się na ziemi w brud­nych łach­ma­nach, spro­śnie na sie­bie na­wza­jem po­krzy­ku­jąc. Przez pierw­szy rok czy dwa ulice i otwarte prze­strze­nie spo­wiła ci­sza ich nie­obec­no­ści w tych póź­nych mie­sią­cach roku, zwłasz­cza gdy od­czu­wa­li­śmy brak rze­czy, które zwy­kli ze sobą przy­wo­zić, ma­sła ghee i kau­czuku, tka­nin i to­por­nie młot­ko­wa­nych bi­be­lo­tów, ży­wego in­wen­ta­rza i so­lo­nych ryb, dak­tyli, ty­to­niu, pach­ni­deł, wody ró­ża­nej, ka­dzi­deł i ca­łych gar­ści wszel­kiego ro­dzaju cu­dow­no­ści. Tę­sk­ni­li­śmy za nie­chlujną we­so­ło­ścią, którą wy­peł­niali mia­sto. Wkrótce jed­nak nie­mal o nich za­po­mnie­li­śmy, bo trudno nam było ich so­bie wy­obra­zić w no­wym ży­ciu, ja­kie wie­dli­śmy w pierw­szych la­tach nie­pod­le­gło­ści. Zresztą może i tak prze­sta­liby przy­pły­wać. Któż pod­jąłby się ta­kiej po­dróży i prze­mie­rzył setki mil przez mo­rze, żeby sprze­da­wać nam tka­niny i ty­toń, skoro rów­nie do­brze można było wieść luk­su­sowe ży­cie w bo­ga­tych kra­jach Za­toki Per­skiej?

Oto hi­sto­ria han­dla­rza, od któ­rego na­by­łem ud. Opo­wiem ją w ten spo­sób, po­nie­waż nie wiem już, kto mógłby jej wy­słu­chać. Na­zy­wał się Hu­sajn, był Per­sem z Bah­rajnu, o czym bez wa­ha­nia przy­po­mi­nał każ­demu, kto wziął go za Araba albo Hin­dusa. Na­le­żał do grona za­moż­niej­szych kup­ców, no­sił ja­sno­kre­mowe ha­fto­wane kanzu z Za­toki Per­skiej, był za­wsze czy­sty, wy­pach­niony i nie­na­gan­nie uprzejmy, czego nie dało się po­wie­dzieć o wszyst­kich sprze­daw­cach przy­by­wa­ją­cych w po­rze mu­sim. Jego uprzej­mość była ni­czym dar, ro­dzaj ta­lentu, wy­ra­fi­no­wany splot form i ma­nier two­rzący abs­trak­cyjną i po­etycką ca­łość. Trud­nił się han­dlem pach­ni­dłami i ka­dzi­dłami, a prawdę mó­wiąc, to po­łą­cze­nie uprzej­mo­ści, bo­gac­twa i won­nych bal­sa­mów spra­wiało, że wy­da­wał się śli­ski i ob­łudny. Z ja­kie­goś po­wodu za­przy­jaź­nił się ze mną. Nie chcę przez to po­wie­dzieć, że nie mia­łem po­ję­cia, dla­czego się ze mną za­przy­jaź­nił, ale Hu­sajn nie był ty­pem czło­wieka, który ogła­sza ta­kie rze­czy, a ja oba­wiam się, że snu­jąc do­my­sły, wyjdę na nie­skrom­nego. Boję się, że w końcu po­chle­bię so­bie i spra­wię, że sub­telna dba­łość Hu­sajna o na­szą re­la­cję prze­ro­dzi się w coś pro­stac­kiego.

Działo się to w 1960 roku, w po­rze mu­sim, a ja do­piero nie­dawno otwar­cie za­ją­łem się in­te­re­sami. Wcze­śniej przez ja­kieś cztery lata pro­wa­dzi­łem mały biz­nes na boku, rów­no­le­gle z pracą urzęd­nika w Dy­rek­cji Se­kre­ta­rza Fi­nan­sów. Bry­tyj­czy­ków nie­po­ko­iło jed­nak to, że pra­cow­nicy ich ad­mi­ni­stra­cji za­kła­dają rów­nież pry­watne firmy, zwłasz­cza je­śli miały one co­kol­wiek wspól­nego z usłu­gami fi­nan­so­wymi, a po­nie­waż nada­rzały mi się różne oka­zje, mu­sia­łem ko­rzy­stać z nich po­ta­jem­nie, jed­no­cze­śnie gro­ma­dząc ka­pi­tał. W 1958 roku zmarł mój oj­ciec i zo­sta­wił mi dość pie­nię­dzy, bym mógł po­świę­cić się wy­łącz­nie in­te­re­som. Biz­nes to okrutny świat, bez­li­to­sny, dra­pieżny, pe­łen nie­po­ro­zu­mień i plo­tek. Nie zda­wa­łem so­bie z tego sprawy, kiedy za­czy­na­łem. Wkrótce po­tem zmarła moja ma­co­cha. Po­cho­wa­łem ich oboje z na­le­żytą sta­ran­no­ścią i po­sza­no­wa­niem ob­rządku, o czym opo­wiem w swoim cza­sie, po­mimo zło­śli­wych po­mru­ki­wań, ja­koby miało być ina­czej. Kiedy po­zna­łem Hu­sajna, mia­łem trzy­dzie­ści je­den lat, nie­dawno stra­ci­łem ojca, a wkrótce po­tem ma­co­chę, miesz­ka­łem sa­mot­nie w wy­god­nym domu i wielu za­zdro­ściło mi szczę­ścia, które mnie spo­tkało. Na mój te­mat krą­żyły zło­śliwe po­gło­ski, co, jak mi się wów­czas wy­da­wało, w tak ma­leń­kim mia­steczku mu­siało świad­czyć o mo­jej ro­sną­cej po­zy­cji. Próż­ność mnie za­śle­piła i nie do­strze­głem ota­cza­ją­cej mnie nik­czem­no­ści.

Wiele lat wcze­śniej bry­tyj­skie wła­dze wy­brały mnie spo­śród gro­mady miej­sco­wych uczniów spra­gnio­nych dal­szej edu­ka­cji u Bry­tyj­czy­ków, choć nie są­dzę, by­śmy wszy­scy wie­dzieli, czego tak na­prawdę pra­gniemy. Cho­dziło o zdo­by­wa­nie wie­dzy, o coś, co da­rzy­li­śmy wiel­kim po­wa­ża­niem i co po­wa­żać na­ka­zy­wały nam na­uki Pro­roka, ale w tego ro­dzaju edu­ka­cji był też swo­isty urok, coś, co wią­zało się z by­ciem na bie­żąco z no­wo­cze­snym świa­tem. My­ślę też, że po­ta­jem­nie po­dzi­wia­li­śmy Bry­tyj­czy­ków za to, że mieli śmia­łość być tam, tak da­leko od domu, rzą­dzić z taką pew­no­ścią sie­bie i że tak dużo wie­dzieli o tym, jak ro­bić ważne rze­czy: le­czyć cho­roby, la­tać sa­mo­lo­tami, krę­cić filmy. Być może po­dziw to na­zbyt uprosz­czone okre­śle­nie na to, co czu­li­śmy, al­bo­wiem bar­dziej przy­po­mi­nało to od­da­nie im wła­dzy nad na­szym ma­te­rial­nym ży­ciem, od­da­nie za­równo w sfe­rze umy­słu, jak i kon­kretu, ule­głość wo­bec ich roz­bu­cha­nej pew­no­ści sie­bie. W ich książ­kach czy­ta­łem nie­po­chlebne opisy swo­jej hi­sto­rii, a po­nie­waż były nie­po­chlebne, wy­da­wały się praw­dziw­sze niż te, które sami so­bie opo­wia­da­li­śmy. Czy­ta­łem o cho­ro­bach, które nas drę­czyły, o przy­szło­ści, która ry­so­wała się przed nami, o świe­cie, w któ­rym ży­li­śmy, i na­szym w nim miej­scu. To było tak, jakby stwo­rzyli nas na nowo, i to tak, że nie mie­li­śmy już in­nego wyj­ścia, jak tylko się z tym po­go­dzić, tak kom­pletna i świet­nie do­pa­so­wana była hi­sto­ria, którą o nas opo­wia­dali. Nie przy­pusz­czam, by opo­wia­dali ją cy­nicz­nie, bo chyba sami w nią wie­rzyli. Tak ro­zu­mieli nas i tak ro­zu­mieli sa­mych sie­bie, a w tej przy­tła­cza­ją­cej nas rze­czy­wi­sto­ści nie­wiele po­zwa­lało nam z tym po­le­mi­zo­wać, nie wtedy, gdy ta opo­wieść miała w so­bie urok no­wo­ści i nikt jej nie kwe­stio­no­wał. Hi­sto­rie, które zna­li­śmy o so­bie, za­nim oni prze­jęli nad nami wła­dzę, ja­wiły nam się jako śre­dnio­wieczne fan­ta­zje, święte i ta­jemne mity, które two­rzyły li­tur­giczne me­ta­fory i ry­tu­ały przy­na­leż­no­ści, inną ka­te­go­rię wie­dzy, a ta, choć kon­se­kwent­nie przez nas prze­strze­gana, nie mo­gła kon­ku­ro­wać z ich wie­dzą. Tak to za­tem wi­dzę, gdy my­ślę o tym, jaki by­łem jako dziecko, po­zba­wiony opar­cia w iro­nii czy zna­jo­mo­ści szer­szej hi­sto­rii wie­lo­ra­kiego świata. W szkole tym in­nym hi­sto­riom po­świę­cano nie­wiele czasu, o ile w ogóle go po­świę­cano, po­prze­sta­jąc na upo­rząd­ko­wa­nym gro­ma­dze­niu praw­dzi­wej wie­dzy, którą oni nam do­star­czyli, za­war­tej w książ­kach, które nam dali, w ję­zyku, któ­rego nas na­uczyli.

Po­zo­sta­wili jed­nak zbyt wiele prze­strzeni bez nad­zoru, z na­tury rze­czy nie mo­gli nic z nią zro­bić, więc z cza­sem w hi­sto­rii za­częły po­ja­wiać się ogromne luki. Opo­wieść strzę­piła się i rwała pod na­po­rem, aż zrzę­dliwy od­wrót stał się nie­unik­niony. Nie ozna­czało to jed­nak końca tych hi­sto­rii. Przed nami był jesz­cze Suez, okru­cień­stwa w Kongu i Ugan­dzie oraz ko­lejne krwawe rze­zie w po­mniej­szych za­kąt­kach kon­ty­nentu. Wów­czas mo­gło się wy­da­wać, że Bry­tyj­czycy wy­świad­czyli nam je­dy­nie przy­sługę w po­rów­na­niu z be­stial­stwami, ja­kie sami so­bie po­tra­fi­li­śmy zgo­to­wać. Ich przy­sługa pod­szyta była jed­nak iro­nią. W szkole mó­wili nam o szla­chet­no­ści sta­wia­nia oporu wo­bec ty­ra­nii, a na­stęp­nie wpro­wa­dzali go­dzinę po­li­cyjną po za­cho­dzie słońca albo wy­sy­łali pam­fle­ci­stów nie­pod­le­gło­ścio­wych do wię­zie­nia za pod­że­ga­nie do buntu. Nie­ważne, osu­szyli po­toki, uspraw­nili ka­na­li­za­cję, wpro­wa­dzili szcze­pionki i ra­dio. Osta­tecz­nie ich odej­ście wy­dało mi się na­głe, po­spieszne i nie­jako po­dyk­to­wane dą­sami.

Tak czy ina­czej, wy­brali mnie z gro­mady chęt­nych uczniów, wraz z trzema ko­le­gami z tego sa­mego rocz­nika, któ­rzy zdo­byli sty­pen­dia na Uni­wer­sy­te­cie Ma­ke­rere w Kam­pali, wów­czas miej­scu zu­peł­nie nie­po­dob­nym do tego, czym stało się póź­niej. Mia­łem osiem­na­ście lat i te­raz my­ślę, ja­kie to szczę­ście, że otwo­rzyły mi się oczy na od­mienną optykę świata i na to, jak z tej per­spek­tywy wy­glą­da­li­śmy. Nędzni i ob­darci.

Hu­sajn. Rok 1960 przy­niósł bło­go­sła­wioną porę mu­sim: spo­kojne, sta­bilne wia­try, dzie­siątki bo­gato za­ła­do­wa­nych stat­ków pły­ną­cych bez­piecz­nie do portu, ża­den nie za­gi­nął na mo­rzu, ża­den nie mu­siał za­wró­cić. W tam­tym roku plony także oka­zały się ob­fite, han­del kwitł i pra­wie nie do­cho­dziło do bó­jek mię­dzy za­ło­gami stat­ków, ja­kie nie­kiedy wy­bu­chały wśród nie­okrze­sa­nych ma­ry­na­rzy. Dla Hu­sajna była to już trze­cia pora mu­sim; od­wie­dził sa­lon me­blowy, który otwo­rzy­łem, i obej­rzał kilka mo­ich to­wa­rów. Tak na­prawdę nie był to wcale ża­den nowy lo­kal, tylko prze­bu­do­wany, prze­ma­lo­wany i na nowo oświe­tlony sklep z chałwą po moim ojcu, w któ­rym sprze­da­wa­łem me­ble i inne piękne rze­czy. Po­mimo sta­rań za­pach go­rą­cego ma­sła ghee wciąż wi­siał w po­wie­trzu, a w chwi­lach przy­gnę­bie­nia wy­da­wało się, że wnę­trze ni­czym nie różni się od ob­skur­nej, ciem­nej jamy, w któ­rej oj­ciec sprze­da­wał chałwę na ma­łych ta­le­rzy­kach. Wie­dzia­łem jed­nak, że jest zu­peł­nie ina­czej, że moje przy­gnę­bie­nie to tylko cho­roba mroku i sła­bego serca i że ta­kie mo­menty smutku są nie­unik­nione. Sta­ra­łem się więc za­cho­wać roz­są­dek. Zda­wa­łem so­bie sprawę, że sklep wy­gląda ele­gancko i drogo, a przed­mioty, które w nim wy­sta­wi­łem, mó­wiły same za sie­bie. Za­wsze in­te­re­so­wały mnie me­ble. Me­ble i mapy. Piękne, skom­pli­ko­wane rze­czy. Za­trud­ni­łem dwóch sto­la­rzy i ulo­ko­wa­łem ich w warsz­ta­cie na ty­łach sklepu, a oni two­rzyli sprzęty na za­mó­wie­nie: szafy, sofy, łóżka, tego typu me­ble. Ro­bili to do­brze, we­dług pro­jek­tów, które znali, i z drewna, które umieli ob­ra­biać. Jed­nak praw­dziwe zy­ski, a przy oka­zji naj­więk­szą przy­jem­ność, czer­pa­łem z na­by­wa­nia na au­kcjach wy­po­sa­że­nia do­mów, a na­stęp­nie wy­bie­ra­nia cen­nych przed­mio­tów i an­ty­ków. Mała szafka z drewna san­da­ło­wego wy­ko­nana w Ko­czin lub Tri­wan­drum da­wała o wiele wię­cej ra­do­ści i pie­nię­dzy niż cały warsz­tat no­wych ole­istych okrop­no­ści z ma­ho­niu czy bi­be­lo­tów ze szkła, które i tak przy­no­siły nie­wielki zysk klien­tom i han­dla­rzom ku­pu­ją­cym ode mnie ta­kie rze­czy. Je­śli ko­nieczna była ja­ka­kol­wiek re­no­wa­cja, zaj­mo­wa­łem się tym oso­bi­ście – na po­czątku głów­nie na pod­sta­wie do­my­słów, ale moi klienci znali się na tym jesz­cze sła­biej ode mnie, więc ni­komu nie stała się krzywda.

Moi klienci? Je­śli cho­dzi o an­tyki i wy­kwintne to­wary, byli to eu­ro­pej­scy tu­ry­ści i miej­scowa bry­tyj­ska lud­ność ko­lo­nialna. Sta­no­wi­li­śmy punkt po­sto­jowy dla stat­ków wy­ciecz­ko­wych Ca­stle Line pły­ną­cych z RPA do Eu­ropy i z po­wro­tem. Ist­niały rów­nież inne li­nie, ale jed­nostki Ca­stle za­wi­jały re­gu­lar­nie dwa razy w ty­go­dniu, jedna pły­nęła w górę, druga w dół. Tu­ry­ści scho­dzili na ląd, a po­tem tra­fiali pod opiekę akre­dy­to­wa­nych prze­wod­ni­ków, któ­rzy (w za­mian za pro­wi­zję) przy­pro­wa­dzali wielu spo­śród nich do mo­jego sklepu. Byli to moi naj­lepsi i naj­mi­lej wi­dziani klienci, choć na nie­wielką skalę pro­wa­dzi­łem rów­nież han­del z urzęd­ni­kami ko­lo­nial­nymi i jed­nym czy dwoma przed­sta­wi­cie­lami kon­su­la­tów in­nych państw ko­lo­nial­nych, a do­kład­niej Fran­cji i Ho­lan­dii. Pew­nego razu bry­tyj­ski re­zy­dent, sam Władca Fal, wy­słał do mnie peł­no­moc­nika, by obej­rzał opra­wione w sre­bro lu­stro z Ma­lakki, wy­ko­nane w ubie­głym stu­le­ciu. Nie­stety, cena prze­kra­czała jego moż­li­wo­ści. Gdy wy­mie­ni­łem kwotę, przy­słany pod­władny wy­krzy­wił czer­wone usta i przy­gła­dził ja­sne włosy z wy­ra­zem nie­smaku, jak­bym żą­dał zbyt wiele, ale do­my­śli­łem się, że to po pro­stu dla niego za drogo. Po­ma­sze­ro­wał tro­chę po skle­pie, na­dy­ma­jąc roz­ognione po­liczki, i po­wta­rzał do sie­bie pod no­sem „skan­dal, skan­dal” – wy­raź­nie się spo­dzie­wał, że od­dam ad­mi­ra­łowi prawo do okre­śle­nia ceny, ja jed­nak uśmie­cha­łem się uprzej­mie i prze­sta­łem go słu­chać. Każdy, kto znał się na wy­ro­bach z Ma­lakki, wie­dział, że są tyle warte.

To nie tak, że moi ro­dacy nie po­tra­fili do­strzec uroku tych rze­czy. Naj­pięk­niej­sze usta­wi­łem w skle­pie jako eks­po­naty, a lu­dzie przy­cho­dzili je oglą­dać i po­dzi­wiać. Ale nie chcieli, nie mo­gli pła­cić tyle, ile za nie żą­da­łem. Nie mieli ta­kiej ob­se­sji na ich punk­cie, jaką od­czu­wali eu­ro­pej­scy klienci – po­trzeby na­by­wa­nia pięk­nych rze­czy z ca­łego świata, tak by móc za­brać je do domu i po­sia­dać na wła­sność, na do­wód swo­jej kul­tury i otwar­to­ści umy­słu, jako tro­fea świa­to­wo­ści i pod­boju nie­zli­czo­nych, spie­czo­nych sa­wann. W in­nych cza­sach pod­wład­nego bry­tyj­skiego re­zy­denta nie od­stra­szy­łaby cena zdo­bio­nego srebr­nymi ćwie­kami zwier­cia­dła z Ma­lakki, zwłasz­cza po tym, jak mu po­wie­dzia­łem, że na świe­cie po­zo­stało ich tylko kilka. Wziąłby to lu­stro bez tar­gów albo w ogóle bez za­płaty, w ra­mach przy­wi­leju zdo­bywcy, jako od­zwier­cie­dle­nie na­szej re­la­tyw­nej war­to­ści w ogól­nym pla­nie spraw. Coś ta­kiego zro­bił Ke­vin Edel­man z moją szka­tułką z ud-al-qa­mari. Nie że­bym nie ro­zu­miał ta­kiego pra­gnie­nia.

Roz­po­zna­łem Hu­sajna, gdy tylko wszedł do sklepu – wy­soki męż­czy­zna o apa­ry­cji świa­towca, któ­rego nie spo­sób z ni­kim po­my­lić. Kiedy tylko się zja­wił, głowę wy­peł­niły mi słowa: Per­sja, Bah­rajn, Ba­sra, Ha­run ar-Ra­szid, Sind­bad i wiele in­nych. Nie zna­łem go, ale wi­dy­wa­łem na uli­cach i w me­cze­cie. Wie­dzia­łem na­wet, jak się na­zywa, po­nie­waż lu­dzie opo­wia­dali o kupcu, który rok wcze­śniej za­trzy­mał się u Ra­dżaba Sza­abana Mah­muda, urzęd­nika De­par­ta­mentu Ro­bót Pu­blicz­nych, czło­wieka, z któ­rym w prze­szło­ści łą­czyły mnie pewne de­li­katne sprawy. W 1960 roku już u niego nie miesz­kał, bo, jak gło­siły plotki, do­szło do ja­kie­goś skan­dalu, ale wy­na­jął kwa­terę w oko­licy i za­sły­nął z hoj­nego serca. Kiedy usły­sza­łem o tej hoj­no­ści, od razu wie­dzia­łem, że zwy­kli na­cią­ga­cze już się do niego zgło­sili po jał­mużnę, te bez­wstydne ma­rudy, któ­rym nasz oby­czaj po­zwala za­ra­biać na ży­cie sła­bo­ścią i upodle­niem. Hu­sajn ode­zwał się do mnie po arab­sku: po­zdro­wił mnie uprzej­mie, za­py­tał o zdro­wie i ży­czył po­wo­dze­nia w in­te­re­sach, być może z nieco prze­sadną kur­tu­azją. Prze­pro­si­łem za swój arab­ski, w naj­lep­szym ra­zie ła­many, i od­po­wie­dzia­łem mu w su­ahili. Uśmiech­nął się smutno i od­rzekł: A su­ahil. Ni­na­weza ki­dogo ki­dogo tu. Umiem mało, tylko mało. Na­stęp­nie, o dziwo, zwró­cił się do mnie po an­giel­sku. Za­sko­czyło mnie to, po­nie­waż kupcy i ma­ry­na­rze, któ­rzy przy­by­wali pod­czas mu­sim, sta­no­wili nie­okrze­saną i gru­bo­skórną ha­ła­strę, choć trzeba przy­znać, że od­zna­czali się swo­istym po­czu­ciem ho­noru. Hu­sajn, rzecz ja­sna, nie wy­glą­dał na ta­kiego ani się tak nie za­cho­wy­wał, nie­mniej an­gielsz­czy­zna ozna­czała szkołę, a lu­dzie, któ­rzy cho­dzili do szkoły, nie zo­sta­wali ma­ry­na­rzami i mu­si­mo­wymi kup­cami, nie pły­wali cia­snymi, ob­skur­nymi dau w to­wa­rzy­stwie krzy­kli­wej, plu­ga­wej ho­łoty.

Usiadł na krze­śle, które mu wska­za­łem, po­gła­dził kru­czo­czarne wąsy i uśmiech­nął się, cze­ka­jąc, aż po­pro­szę, by po­wie­dział, co go do mnie spro­wa­dza. Stwier­dził, że dużo sły­szał o moim skle­pie i o tym, że mam tu wiele pięk­nych przed­mio­tów. Szu­kał pre­zentu dla przy­ja­ciela, cze­goś de­li­kat­nego i efek­tow­nego.

– Dla ro­dziny przy­ja­ciela – po­wie­dział.

Na tej pod­sta­wie wy­wnio­sko­wa­łem, że po­trze­buje upo­minku dla ko­biety, być może żony ko­legi po fa­chu, a może nie. Opro­wa­dzi­łem go po skle­pie i naj­pierw zwró­cił uwagę na smu­kłą he­ba­nową szka­tułkę, która gdy ją na­by­łem, na­su­nęła mi myśl, że mógłby się w niej znaj­do­wać szty­let za­bójcy. Po­tem za­trzy­mał się nad okrą­głą szafką z drewna te­ko­wego, ozdo­bioną łu­ko­wa­tymi drzwicz­kami i okrę­gami. Ale już wcze­śniej za­uwa­ży­łem, jak jego wzrok błą­dzi w kie­runku ni­skiego sto­lika na trzech de­li­kat­nie wy­gię­tych nóż­kach, wy­ko­na­nego z he­banu tak wy­po­le­ro­wa­nego, że na­wet z da­leka lśnił nie­zwy­kłym bla­skiem. Za­nim tam do­tarł, długo przy­glą­dał się kom­ple­towi zie­lo­nych pu­char­ków na srebr­nej tacy, prze­su­wał pal­cem po zło­co­nych kra­wę­dziach i wzdy­chał.

– Piękne – mruk­nął. – Wy­kwintne. No i to – ode­zwał się, gdy do­tar­li­śmy do he­ba­no­wego sto­lika, któ­rego, jak już wie­dzia­łem, tak bar­dzo po­żą­dał.

– Ten dro­biazg? – za­py­ta­łem.

Uśmiech­nął się uprzej­mie, gdy wy­mie­ni­łem cenę, a po­tem ski­nął głową. Wró­ci­li­śmy na fo­tele i roz­po­czę­li­śmy przy­jemną i uprzejmą wy­mianę zdań w tej spra­wie. Po pew­nym cza­sie, gdy stało się ja­sne, że nie uda nam się osią­gnąć w tej kwe­stii po­ro­zu­mie­nia, Hu­sajn po­rzu­cił te­mat i za­czął roz­mowę o czymś in­nym, czego te­raz nie pa­mię­tam. Tak wła­śnie na­wią­zała się mię­dzy nami przy­jaźń, pod­czas tej swo­bod­nej dys­ku­sji nad pięk­nym sto­li­kiem i w mi­łej at­mos­fe­rze drob­nych uprzej­mo­ści, któ­rymi się wy­mie­nia­li­śmy. Być może czer­pa­li­śmy też przy­jem­ność z mó­wie­nia do sie­bie po an­giel­sku. Od tam­tej pory Hu­sajn co­dzien­nie za­glą­dał do sklepu, spraw­dzał, czy „tej mój sto­lik”, jak go na­zy­wał, wciąż tam stoi, po czym za­sia­dał do po­ga­wędki. Cza­sami to­wa­rzy­szył mi już ktoś, kto wpadł po­sie­dzieć chwilę, prze­ka­zać i usły­szeć no­winy, za­ła­twić ja­kiś in­te­res, ot, ru­tyna ży­cia to­wa­rzy­skiego w ma­łym mia­steczku. Wtedy Hu­sajn od­chy­lał się do tyłu i pró­bo­wał po­dą­żać za roz­mową. W tych po­ga­węd­kach nie było nic nad­zwy­czaj­nego, ale on słu­chał z uwagą i pro­sił mnie o wy­ja­śnie­nia, je­śli na zro­zu­mie­niu cze­goś szcze­gól­nie mu za­le­żało. Wy­ni­kało to z uprzej­mo­ści, a cza­sem z tego, że nie chciał prze­ga­pić ja­kie­goś sma­ko­wi­tego wątku plotki. Ale je­śli w skle­pie nie było ni­kogo in­nego, od­chy­lał się na krze­śle, wsu­wał prawą kostkę pod lewe udo, zwi­jał ty­toń w gru­bego skręta i opo­wia­dał.

To był jego trzeci mu­sim w Afryce. Wcze­śniej ro­dzina Hu­sajna nie pro­wa­dziła tu żad­nych in­te­re­sów, han­dlo­wała głów­nie na wscho­dzie. Dzia­dek, Dża­far Musa, był kup­cem owia­nym le­gendą. Przez więk­szość ży­cia miesz­kał na Ma­la­jach i w Sy­ja­mie, gdzie jako chło­piec ter­mi­no­wał u zna­jo­mego ojca, in­nego per­skiego han­dla­rza. Per­scy i arab­scy kupcy han­dlo­wali na Ma­la­jach od wie­ków, a kupcy z Ha­dra­mautu do­tarli tam z prze­sła­niem is­lamu w VII wieku, za ży­cia po­ko­le­nia, które było już na świe­cie, gdy Pro­rok do­znał w Mekce ob­ja­wie­nia. Przy­by­wali tam rów­nież kupcy z In­dii i Chin, a wszy­scy ci lu­dzie trud­nili się han­dlem i kon­ku­ro­wali ze sobą. Jed­nak na­uka is­lamu roz­prze­strze­niała się po Ma­la­jach, aż wresz­cie po­wstały mu­zuł­mań­skie pań­stwa i im­pe­rium. Od XVI wieku Por­tu­gal­czycy i Ho­len­drzy pod­bi­jali te zie­mie i przej­mo­wali nad nimi wła­dzę, jak to mieli w zwy­czaju, ale do­piero w la­tach pięć­dzie­sią­tych XIX wieku, gdy do Ma­la­jów wkro­czyli Bry­tyj­czycy, po­tęga mu­zuł­mań­skich państw ma­laj­skich osta­tecz­nie le­gła w gru­zach. Wszystko to za­wa­żyło na lo­sach Hu­sajna.

Od sa­mego po­czątku po­bytu na Ma­la­jach sta­ra­nia dziadka Hu­sajna, Dża­fara Musy, przy­no­siły ob­fite plony, a on sam zbił for­tunę już jako młody czło­wiek. W cza­sach świet­no­ści pro­wa­dził wszel­kiego ro­dzaju in­te­resy i za­rzą­dzał kil­koma stat­kami na mo­rzach azja­tyc­kich. Ten wielki do­bro­byt przy­padł na okres, gdy Eu­ro­pej­czycy, a zwłasz­cza Bry­tyj­czycy, umac­niali swoją do­mi­na­cję na świe­cie. W la­tach osiem­dzie­sią­tych XIX wieku wy­pie­rali wszyst­kich ry­wali z han­dlu da­le­ko­wschod­niego w imię wyż­szej cy­wi­li­za­cji. Chcieli opium, kau­czuku, cyny, drewna, przy­praw i chcieli, by nikt im w tym nie prze­szka­dzał, ani miej­scowi, ani mu­zuł­ma­nie, ani wy­znawcy ty­siąca de­mo­nów, a już w szcze­gól­no­ści kupcy z ziem znaj­du­ją­cych się poza za­się­giem ich wła­dzy. Ist­niały wszel­kie po­wody, by przy­pusz­czać, że do­pną swego, tak samo jak wszę­dzie in­dziej do tej pory. Za­tem Dża­far, chcąc nieco od­wlec ten mo­ment, za­trud­nił Eu­ro­pej­czy­ków jako ka­pi­ta­nów swo­ich stat­ków i urzęd­ni­ków w swoim biu­rze. Ja­kimś wy­bie­giem udało mu się stwo­rzyć po­zory, że to jego eu­ro­pej­scy pod­władni nim rzą­dzą, a on sam daje się zwo­dzić za­rad­nemu per­so­ne­lowi, bez któ­rego in­te­res by upadł. Na pierw­szy rzut oka była to eu­ro­pej­ska firma, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak Dża­far Musa prze­sia­dy­wał w swo­jej sta­rej dre­wutni na ty­łach biura, dzię­ko­wał Bogu za liczne bło­go­sła­wień­stwa i pla­no­wał nowe przed­się­wzię­cia. Jego statki do­cie­rały na po­łu­dnie aż do Su­la­wesi, na wschód aż do kraju Ki­mari, Khme­rów, i na za­chód aż do Bah­rajnu. Po ci­chu pa­trzył, jak buń­czuczne eu­ro­pej­skie firmy ban­kru­tują, a szy­kowni ka­pi­ta­no­wie i za­łogi ich stat­ków sta­czają się i zmie­niają w sa­mo­bój­ców i na­brzeż­nych włó­czę­gów. Na­tu­ral­nie nie wszyst­kie przed­się­bior­stwa upa­dały, nie­mniej cał­kiem sporo znik­nęło z rynku, a po pew­nym cza­sie nie spo­sób było nie za­uwa­żyć, że Dża­far Musa staje się jed­nym z naj­bo­gat­szych kup­ców na Ma­la­jach, i to po­mimo pa­row­ców, ka­ra­bi­nów po­wta­rzal­nych i ma­laj­skich suł­ta­nów go­to­wych do ka­pi­tu­la­cji wo­bec no­wego po­rządku świata.

Znaj­do­wał się wów­czas w wiel­kim nie­bez­pie­czeń­stwie, z czego do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę. Bry­tyj­czycy wtrą­cali się wszę­dzie, gdzie tylko mo­gli, z za­pa­łem wdzie­rali się do upo­rząd­ko­wa­nej ru­iny ro­dzi­mego rządu, za­da­wali do­cie­kliwe py­ta­nia, pi­sali ra­porty, ro­bili po­rządki, mia­no­wali kon­su­lów i re­zy­den­tów, wpro­wa­dzali re­gu­la­cje celne, two­rzyli sys­tem, przej­mu­jąc wła­dzę nad wszyst­kim, co wy­glą­dało, jakby mo­gło przy­nieść choćby naj­mniej­szy zysk. A oto zja­wia się ten bo­gaty per­ski ku­piec, ten Arab, jak upar­cie opi­sy­wali go Bry­tyj­czycy, któ­rego plotki i do­my­sły wy­kre­owały na znacz­nie bo­gat­szego niż w rze­czy­wi­sto­ści i któ­rego ludzka za­wiść prze­obra­ziła w le­gen­dar­nego i bez­li­to­snego in­try­ganta, de­spotę, han­dla­rza nie­wol­ni­ków, wła­ści­ciela ha­remu, gwał­ci­ciela ma­łych chłop­ców, prze­bie­gle za­wia­du­ją­cego han­dlem, który po­wi­nien tra­fić w god­niej­sze ręce. Mó­wiło się o do­cho­dze­niu w spra­wie sto­so­wa­nych przez niego prak­tyk han­dlo­wych, a na­wet o ewen­tu­al­nym oskar­że­niu go o po­rwa­nie i mor­der­stwo. Co prawda nikt nie wspo­mi­nał o tym w obec­no­ści Dża­fara Musy, ten jed­nak wie­dział, że to tylko czcze ga­da­nie Eu­ro­pej­czy­ków, i ro­zu­miał, jak bar­dzo za­leży im na tym, by oka­zało się to prawdą. Wi­dział w oczach Eu­ro­pej­czy­ków, któ­rzy dla niego pra­co­wali, coś, co ka­zało mu po­dej­rze­wać, że te­raz trud­niej niż daw­niej przy­cho­dziło im po­wstrzy­ma­nie się od szy­derstw pod jego ad­re­sem, cho­ciaż za­cho­wy­wali się na­dal słu­żal­czo i po­praw­nie.

Dża­far Musa miał troje dzieci, syna i dwie córki, które uro­dziła na Ma­la­jach jego zmarła umi­ło­wana mał­żonka, Ma­riam Ku­fah, niech Bóg zmi­łuje się nad jej du­szą. Córki, Zaj­nab i Aziza, w cza­sie tych wy­da­rzeń były już szczę­śli­wie za­mężne i miesz­kały w Bom­baju i Szi­ra­zie z mę­żami, wy­wo­dzą­cymi się z ro­dów, które z Dża­fa­rem łą­czyło od­le­głe po­kre­wień­stwo. Tak to wła­śnie wy­glą­dało od dzie­się­cio­leci, a może na­wet stu­leci. Nie­za­leż­nie od tego, jak da­leko po­dró­żo­wali kupcy, wciąż od­bie­rali wie­ści i je wy­sy­łali, a gdy przy­cho­dził czas na to, by ich dzieci za­warły mał­żeń­stwo, za­wsze mo­gli li­czyć na ho­no­rową pro­po­zy­cję. Tak było z cór­kami Dża­fara, a w na­szych cza­sach już tak nie jest. In­tu­icja pod­po­wia­dała Dża­fa­rowi Mu­sie, by ostroż­nie i po ci­chu wy­co­fać się z Ma­la­jów, za­nim chci­wość Bry­tyj­czy­ków prze­ro­dzi się w coś, czemu nie spo­sób bę­dzie sta­wić czoła. Uznał, że w imie­niu có­rek otwo­rzy firmy w Bom­baju i Szi­ra­zie, zię­ciom po­wie­rzy za­rzą­dza­nie, a po­tem po­czeka na roz­wój wy­pad­ków i mo­ment, w któ­rym wraz z sy­nem bę­dzie mógł wy­je­chać z Ma­la­jów z ma­jąt­kiem w moż­li­wie nie­na­ru­szo­nym sta­nie.

Jego syn, Reza, był od­mien­nego zda­nia. La­tami mar­twił go for­tel ojca, który po­le­gał na tym, by stwo­rzyć po­zory, ja­koby Eu­ro­pej­czycy za­wia­dy­wali jego biz­ne­sem, oraz pełne po­czu­cia wyż­szo­ści lek­ce­wa­że­nie, z ja­kim jego zda­niem ci pod­władni trak­to­wali za­równo Dża­fara, jak i jego sa­mego. „Je­śli te­raz chcą wojny, dajmy im wojnę” – po­wie­dział ojcu. Na­leży po­zbyć się tych aro­ganc­kich psów i za­trud­nić Ma­la­jów, Hin­du­sów i Ara­bów, a na­stęp­nie pro­wa­dzić han­del me­to­dami tak bez­względ­nymi, jak to tylko moż­liwe. Dża­fara Musę, który przez całe do­ro­słe ży­cie pa­rał się ku­piec­twem, gniew syna za­smu­cił i za­trwo­żył. Nie mó­wimy tu o wio­sko­wych suł­ta­nach, ale o wład­cach świata. Tłu­ma­czył to Re­zie, roz­ma­wiał z nim o twar­dych re­aliach ich po­ło­że­nia, a w końcu na niego na­ci­skał. Syn po­słusz­nie ustą­pił, ale nie dał się prze­ko­nać, wciąż ki­piało w nim po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści.

W 1899 roku Dża­far Musa do­znał udaru mó­zgu. Stał na sze­ro­kim ta­ra­sie na pię­trze swego domu, za­mie­rzał wła­śnie wy­ru­szyć na po­po­łu­dniowy spa­cer po pięk­nym ogro­dzie, kiedy po­czuł, jakby ktoś wy­mie­rzył mu po­tężny cios w prze­ponę. Roz­sa­dziło mu to serce. Ogrod­nik, Ab­dul­ra­zak, który za­wsze pod­le­wał grządki póź­nym po­po­łu­dniem i który za każ­dym ra­zem cze­kał, aż pan domu przyj­dzie go po­chwa­lić i po­in­stru­ować, i który uwa­żał te roz­mowy za punkt kul­mi­na­cyjny ca­łego dnia pracy, zry­wał wła­śnie ja­śmin dla swo­jej żony, zer­ka­jąc co ja­kiś czas na ta­ras od strony sy­pialni kupca. Zo­ba­czył więc, jak Dża­far Musa kuli się, a po­tem upada na bok, i przez chwilę stał osłu­piały na wi­dok końca świata. Po­biegł na górę z krzy­kiem wzy­wa­ją­cym po­mocy, po­ty­ka­jąc się po dro­dze i ocie­ra­jąc go­le­nie, zo­sta­wia­jąc błot­ni­ste ślady na wy­po­le­ro­wa­nych te­ko­wych stop­niach. Ści­skał kupca w ra­mio­nach, ko­ły­sał go jak dziecko i krzy­czał, by ktoś przy­szedł i im po­mógł. Nikt nie przy­cho­dził. Nikt nie mógł przyjść o tej po­rze dnia i po tej stro­nie domu. To był ta­ras ogro­dowy kupca, gdzie w daw­nych cza­sach prze­sia­dy­wał ze swoją uko­chaną Ma­riam Ku­fah do wcze­snych go­dzin wie­czor­nych, roz­ma­wiał z nią lub słu­chał, jak de­kla­muje wier­sze, i gdzie cza­sami ich córki, gdy miesz­kały tu przed śmier­cią matki, przy­łą­czały się do nich i wspól­nie śpie­wały, śmiały się i ga­wę­dziły. Kiedy Reza był młod­szy, też z nimi prze­sia­dy­wał. Na­wet po ich wy­pro­wadzce nikt nie przy­cho­dził do tej czę­ści domu, nikt poza ogrod­ni­kiem, nie o tej po­rze dnia. Tak oto Dża­far Musa, le­gen­darny arab­ski bez­względny han­dlarz, zmarł w ra­mio­nach swo­jego ogrod­nika, Ab­dul­ra­zaka, który miał twarz po­krytą łzami, smar­kami i krwią z ro­ze­rwa­nych z żalu ścię­gien.

– Już kiedy