Przeboje PRL - Sławomir Koper, Marek Sierocki - ebook + audiobook

Przeboje PRL ebook i audiobook

Sławomir Koper, Marek Sierocki

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Od „Cała sala śpiewa z nami” przez „Mniej niż zero” po „Jolka, Jolka, pamiętasz”

W PRL-u bawiono się głównie na potańcówkach i prywatkach. Jakie utwory muzyczne można było wtedy usłyszeć? Niektóre piosenki stały się prawdziwymi hitami tamtych lat i nie schodziły z radiowej anteny. Czy znasz je i pamiętasz? Które są popularne do dziś?

Muzyczna podróż sentymentalna, w którą zabiorą nas wspaniali przewodnicy: najpopularniejszy pisarz historyczny Sławomir Koper oraz Marek Sierocki – prezenter muzyczny, którego nikomu chyba nie trzeba przedstawiać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 18 min

Lektor: Marcin Sanakiewicz
Oceny
4,2 (20 ocen)
9
8
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aquilla

Dobrze spędzony czas

Przyjemna lektura, taka przed zaśnięciem.
00
Julita73-

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




Od autorów

„Pano­wie, marzy mi się mocna, soczy­sta książka o hitach PRL-u. Dla­czego aku­rat teraz? Bo w przy­szłym roku przy­pada okrą­gły jubi­le­usz festi­walu w Opolu. Co Pano­wie na to, hm?” – brzmiał mail od redak­tor naczel­nej Wydaw­nic­twa Harde. Pod­chwy­ci­li­śmy pomysł bły­ska­wicz­nie. Zwłasz­cza że jeste­śmy rówie­śni­kami (!) – cała nasza trójka, czyli oby­dwaj auto­rzy oraz Kra­jowy Festi­wal Pio­senki Pol­skiej w Opolu. To nie może być przy­pa­dek…

Szybko zna­leź­li­śmy wspólny język, naszym roz­mo­wom nie było końca. Przy­wo­ły­wa­li­śmy wspo­mnie­nia sprzed lat, nuci­li­śmy frag­menty pio­se­nek, cyto­wa­li­śmy ich tek­sty, ba – nawet komen­to­wa­li­śmy sce­niczne stroje. Oka­zało się, że dla każ­dego z nas – tak samo jak dla więk­szo­ści Pola­ków – waka­cje obo­wiąz­kowo zaczy­nały się od oglą­da­nia opol­skiego festi­walu. Jeden z nas do dziś pamięta, jak zasia­dał z całą rodziną przed tele­wi­zo­rem marki Rubin, który zaj­mo­wał cen­tralne miej­sce na meblo­ściance wśród doni­czek z paprot­kami.

Utwory, o któ­rych wspo­mi­namy w tej książce, należą do kla­syki pol­skiej muzyki roz­ryw­ko­wej. Kie­dyś były wiel­kimi prze­bo­jami, non stop emi­to­wano je w radiu i w tele­wi­zji, roz­brzmie­wały na salach dan­cin­go­wych czy na pry­wat­kach. Nuciła je cała Pol­ska, mło­dzież spi­sy­wała ich tek­sty, two­rząc ory­gi­nalne śpiew­niki, a szczę­śliwi posia­da­cze gitar lub innych instru­men­tów pró­bo­wali swych sił jako przy­szłe gwiazdy estrady. Mimo upływu lat pio­senki te na­dal cie­szą się nie­ga­snącą popu­lar­no­ścią. Wystar­czy choćby prze­śle­dzić reper­tuar Radia Pogoda. Można nawet poku­sić się o stwier­dze­nie, że każdy oby­wa­tel naszego kraju rodzi się z ich zna­jo­mo­ścią.

Jed­nak wie­dza o oko­licz­no­ściach, w jakich powsta­wały te prze­boje, jest bar­dzo ogra­ni­czona. Wyko­nawcy zbyt­nio nie wspo­mi­nali o tym w wywia­dach, uwa­ża­jąc te infor­ma­cje za tajem­nice muzycz­nej kuchni. Tym bar­dziej cenne są roz­mowy, które prze­pro­wa­dził Marek Sie­rocki pod­czas swo­ich audy­cji radio­wych. Wyko­nawcy, auto­rzy tek­stów i kom­po­zy­to­rzy otwar­cie roz­ma­wiali o swo­ich utwo­rach, poda­wali nie­znane infor­ma­cje, przy­zna­wali się do błę­dów i sła­bo­ści. Więk­szość tych cie­ka­wo­stek ujrzy świa­tło dzienne dopiero teraz. I wła­śnie te wywiady sta­no­wią war­tość dodaną niniej­szej książki.

Oczy­wi­ście się­gnę­li­śmy rów­nież po apa­rat histo­ryczny – pamięt­niki, dzien­niki, listy i opra­co­wa­nia. To rzu­ciło nowe świa­tło na zebrane dotych­czas mate­riały, a efekt tych poszu­ki­wań mają Pań­stwo przed sobą.

Nie mie­li­śmy ambi­cji, by napi­sać mono­gra­fię pol­skiej pio­senki. Chcie­li­śmy tylko przed­sta­wić nasz subiek­tywny wybór prze­bo­jów epoki PRL-u, które zapi­sały się w dzie­jach kra­jo­wej popkul­tury. I wywarły wielki wpływ nie tylko na sobie współ­cze­snych, lecz także na kolejne poko­le­nia.

Aby uła­twić Czy­tel­ni­kom poru­sza­nie się w gąsz­czu infor­ma­cji na temat festi­walu opol­skiego, na końcu książki zamie­ści­li­śmy aneks doty­czący kon­cer­tów Pre­mier i opol­skich lau­re­atów w epoce PRL-u.

A więc, pro­szę Pań­stwa: „Cała sala śpiewa z nami”!

Sła­wo­mir Koper, Marek Sie­rocki

Rozdział 1. MARYLA RODOWICZ Remedium na bal zwany życiem

Roz­dział 1

Ponad pół wieku kariery i zawsze na topie. Maryla Rodo­wicz wie­lo­krot­nie zmie­niała styl i wize­ru­nek sce­niczny, ale zawsze nale­żała do czo­łówki pol­skich wyko­naw­ców muzyki pop. Nie zaszko­dził jej też przy­do­mek „Madonna RWPG”, który nadała jej kie­dyś Agnieszka Osiecka, gdyż Rodo­wicz fak­tycz­nie była jedną z naj­więk­szych gwiazd bloku wschod­niego. Zmie­niały się poko­le­nia, poja­wiali się nowi słu­cha­cze i wyko­nawcy, a pani Maryla wciąż zna­ko­mi­cie pro­spe­ruje i nie można sobie wyobra­zić bez niej pol­skiej sceny muzycz­nej.

Lekkoatletyka i gitara

Lek­ko­atle­tyka i gitara

Nie­wiele bra­ko­wało, by Maria Anto­nina Rodo­wicz zdo­była sławę nie w dzie­dzi­nie muzyki roz­ryw­ko­wej, lecz w spo­rcie. Jako stu­dentka sto­łecz­nej Aka­de­mii Wycho­wa­nia Fizycz­nego spe­cja­li­zo­wała się w sprin­tach i zapo­wia­dała na zna­ko­mitą lek­ko­atletkę. Jesz­cze pod­czas nauki w liceum we Wło­cławku osią­gnęła szó­sty wynik w skoku w dal w gro­nie junio­rek z woje­wódz­twa, nato­miast w biegu na 80 metrów legi­ty­mo­wała się czwar­tym cza­sem. Co wię­cej, była to kla­sy­fi­ka­cja senior­ska, co dobrze roko­wało na przy­szłość.

Suk­cesy lek­ko­atle­tyczne odno­siła także w bie­gach szta­fe­to­wych, czego dowo­dem był złoty medal mistrzostw Pol­ski w kate­go­rii mło­dzi­czek w 1962 roku. Ale naj­bar­dziej pasjo­no­wał ją śpiew. Cho­ciaż gdy zakwa­li­fi­ko­wała się do finału I Festi­walu Mło­dych Talen­tów w Szcze­ci­nie i oka­zało się, że ter­min finału koli­duje z mistrzo­stwami Pol­ski w Olsz­ty­nie, posta­wiła jed­nak na sport. Po latach tłu­ma­czyła, że nie mogła zawieść kole­ża­nek, gdyż szta­feta jest prze­cież dys­cy­pliną kolek­tywną. Tym bar­dziej że bie­gła na decy­du­ją­cej, ostat­niej zmia­nie.

„Lojal­ność jest dla mnie bar­dzo ważna – wyja­śniała. – Ale przez to, że wtedy nie star­to­wa­łam w Zło­tej Dzie­siątce, mój debiut prze­su­nął się na Stu­dencki Festi­wal Pio­senki w 1967 roku w Kra­ko­wie, który wygra­łam. I od tego roku liczę swój debiut”1.

Stu­denccy pie­śnia­rze nie mieli jed­nak naj­ła­twiej­szego życia, gdyż – podob­nie jak innych muzy­ków – obo­wią­zy­wały ich prze­pisy prawne sfor­mu­ło­wane zgod­nie z zasadą, że talent i uzna­nie widzów nie mają więk­szego zna­cze­nia, lecz ważny jest odpo­wiedni doku­ment. W ten spo­sób nie­je­den zdolny muzyk ni­gdy nie zro­bił kariery, do jakiej był pre­dys­po­no­wany, gdyż nie otrzy­mał apro­baty komi­sji kwa­li­fi­ku­ją­cej. Maryla miała jed­nak szczę­ście – regu­lar­nie gry­wała w klu­bach stu­denc­kich, a szcze­gól­nie w Relak­sie na AWF-ie.

„W week­endy od sie­dem­na­stej grał tam zespół do tańca – wspo­mi­nała po latach. – Te zespoły stu­denc­kie były bar­dzo popu­larne i było ich dużo. Pamię­tam, musie­li­śmy zro­bić wery­fi­ka­cję. Odby­wała się w klu­bie Karu­zela na Jelon­kach, gdzie po pro­stu była komi­sja”.

Dzięki zda­nemu egza­mi­nowi Maryla otrzy­my­wała wyna­gro­dze­nie za występy, jed­nak trzeba przy­znać, że nie było ono spe­cjal­nie wyso­kie. Dosta­wała bowiem 70 zło­tych za wie­czór, a śred­nia kra­jowa wyno­siła wów­czas nieco ponad 2 tysiące zło­tych mie­sięcz­nie. Jed­nak dla stu­denc­kiej kie­szeni był to pewien zastrzyk finan­sowy, tym bar­dziej że z powo­dów loso­wych Rodo­wicz nie­ba­wem musiała zre­zy­gno­wać ze sportu.

„Dozna­łam zwich­nię­cia stawu bar­ko­wego w wypadku na sali gim­na­stycz­nej – tłu­ma­czyła. – Ta kon­tu­zja wręcz wyeli­mi­no­wała mnie z dal­szych stu­diów na AWF-ie. Nie sko­rzy­sta­łam z pro­po­zy­cji przej­ścia na drugi rok bio­lo­gii. Rok był stra­cony, bo urlop dzie­kań­ski i po ope­ra­cji reha­bi­li­ta­cja w Kon­stan­ci­nie”2.

Powró­ciła jed­nak na bie­lań­ską uczel­nię, cho­ciaż w mię­dzy­cza­sie dostała pro­po­zy­cję pod­ję­cia stu­diów na dru­gim roku sto­łecz­nej Pań­stwo­wej Wyż­szej Szkoły Teatral­nej. Zło­żył ją oso­bi­ście pro­rek­tor Kazi­mierz Rudzki, który był prze­wod­ni­czą­cym jury na Stu­denc­kim Festi­walu Pio­senki i miał oka­zję oso­bi­ście przyj­rzeć się talen­towi estra­do­wemu Rodo­wicz.

W Kra­ko­wie w pobi­tym polu pozo­sta­wiła wtedy nawet Marka Gre­chutę z Anawą, któ­rzy wyko­ny­wali wów­czas Serce i Tango Anawa. Pani Maryla była już jed­nak zja­wi­skiem uni­kal­nym na pol­skiej sce­nie muzycz­nej, pro­po­nu­jąc coś zupeł­nie odmien­nego niż reszta wyko­naw­ców. Były to covery ame­ry­kań­skich prze­bo­jów fol­ko­wych wyko­ny­wane z dwójką gita­rzy­stów. W tę stronę skie­ro­wał woka­listkę Woj­ciech Mły­nar­ski, który dostrzegł jej nie­zwy­kłe moż­li­wo­ści. W jej reper­tu­arze zna­la­zły się więc Blo­win’ in the Wind Boba Dylana i We Shall Over­come tria Peter, Paul & Mary. Dużą rolę odgry­wały rów­nież pol­skie tek­sty ide­al­nie wpi­su­jące się w sty­li­stykę utwo­rów.

„Był 1969 rok – wspo­mi­nała Kata­rzyna Gaert­ner. – Ktoś mi powie­dział, że na AWF-ie jest jakaś zwa­rio­wana dziew­czyna, która nie­źle śpiewa. Poje­cha­łam tam i zaraz ją zna­la­złam. Sie­działa na scho­dach, boso, z gitarą i śpie­wała. Coś tam plu­skała na gita­rze i śpie­wała. Popa­trzy­łam – fajna. Hipi­ska. To dobrze roko­wało na przy­szłość”3.

Rodo­wicz pierw­szy raz w Opolu poja­wiła się w 1968 roku, jed­nak nie odnio­sła wów­czas suk­cesu. Inna sprawa, że utwór, który wyko­ny­wała, kom­plet­nie jej nie paso­wał.

„Przy­dzie­lili mi pio­senkę Co ludzie powie­dzą? z muzyką Adama Sła­wiń­skiego na trzy czwarte. Co prawda z tek­stem Agnieszki Osiec­kiej, ale jak dla mnie o sied­miu zbó­jach. I jesz­cze aranż zro­bili na orkie­strę! W ogóle tego nie czu­łam. Wyszłam tam jako debiu­tantka, z tyłu sie­działa orkie­stra, kon­cert o czwar­tej po połu­dniu, słońce świeci pro­sto w oczy, a ja śpie­wam, że niosą dziew­czyny zie­lone wio­sła”4.

Pod­czas tego samego festi­walu bar­dziej doce­niono Marka Gre­chutę, któ­rego Rodo­wicz poko­nała rok wcze­śniej w Kra­ko­wie. Dostał Nagrodę Dzien­ni­ka­rzy, ale wyko­ny­wał utwór z wła­snego reper­tu­aru, a nie cudzy, przy­dzie­lony z roz­dziel­nika. Jed­nak już rok póź­niej Maryla dostała w Opolu wyróż­nie­nie, dzięki czemu tra­fiła na festi­wal w Sopo­cie.

„To było naprawdę coś, to było okno na świat – wspo­mi­nała. – Zaśpie­wa­łam pio­senkę Mówiły mu, wystą­pi­łam w mini ze srebr­nych bla­szek, które naszy­wała moja mama. W jury sie­dzieli wtedy dzien­ni­karz z Radia Luxem­bo­urg Alan Fre­eman i Robert King­ston z Lon­dynu. Zapro­sili mnie na nagra­nie sin­gla, wła­śnie Mówiły mu. Nie wie­dzia­łam, że to odnio­sło tak wielki suk­ces, bo miesz­ka­łam wtedy w Pra­dze, w Cze­chach. Gdy spo­tka­łam na ulicy cze­skiego dzien­ni­ka­rza, powie­dział: »Wiesz co, twoja pio­senka Mówiły mu jest na liście prze­bo­jów Radia Luxem­bo­urg już przez 16 tygo­dni«. Nie wie­dzia­łam”.

Oczy­wi­ście śpie­wała pio­senki po angiel­sku, gdyż pol­skimi tek­stami nikt się nie inte­re­so­wał. Osta­tecz­nie nawet Abba odnio­sła suk­ces, gdy poja­wiły się anglo­ję­zyczne wer­sje ich pio­se­nek. Inna sprawa, że być może kariera Rodo­wicz poto­czy­łaby się zupeł­nie ina­czej, gdyby z powo­dów uczu­cio­wych artystka nie tra­fiła do Pragi. Wpraw­dzie nad Wełtawą zdo­była znaczną popu­lar­ność, nagry­wa­jąc w miej­sco­wym języku, ale o karie­rze na Zacho­dzie mogła zapo­mnieć.

Zemsta po czesku

Zemsta po cze­sku

Part­ne­rem życio­wym Rodo­wicz był począt­kowo basi­sta jej zespołu, Grze­gorz Pie­trzyk. Zwią­zek ten nie miał jed­nak przy­szło­ści – Rodo­wicz była atrak­cyjną dziew­czyną, do tego zapo­wia­dała się na gwiazdę i nie narze­kała na brak ado­ra­to­rów. A dla jed­nego z nich, mene­dżera cze­skiej grupy The Rebels, zupeł­nie stra­ciła głowę. Roz­stała się zatem z Pie­trzykiem, ale ten jesz­cze przez pewien czas grał w jej zespole, co nie było naj­lep­szym roz­wią­za­niem5.

The Rebels byli grupą roc­kową gra­jącą anglo­sa­skie stan­dardy spod znaku Cream oraz The Mamas and the Papas. Na basie grał tam Jiří Korn, znany póź­niej z kariery solo­wej, nato­miast mene­dże­rem zespołu był František Janeček. Bar­dzo przy­stojny, „wysoki, dobrze ubrany, pach­nący dobrymi kosme­ty­kami” i palący wyłącz­nie zachod­nie papie­rosy.

„Na tle wszyst­kich moich mana­ge­rów – wspo­mi­nała pani Maryla – z jakimi przy­szło mi przez lata pra­co­wać, František pozo­staje nie do pobi­cia. Reszta to orga­ni­za­to­rzy. Fra­nek umiał kre­ować i był praw­dzi­wym pro­du­cen­tem. Umiał popro­wa­dzić arty­stę, wyty­czać mu drogę, rozu­miał zna­cze­nie reklamy i dbał o nią jak nikt. Oczy­wi­ście spie­ra­li­śmy się czę­sto o war­to­ści arty­styczne róż­nych przed­się­wzięć. Fra­nek był bar­dzo komer­cyjny, wie­lo­krot­nie się z nim nie zga­dza­łam i for­so­wa­łam swoje pomy­sły, ale i tak zro­bił dla mnie dużo”6.

František był o rok star­szy od Maryli, ale miał już bogatą prze­szłość i spore doświad­cze­nie. Do zaję­cia się muzyką zachę­cił go ojciec, zapa­lony akor­de­oni­sta. Po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej František prze­niósł się do Pragi, gdzie stu­dio­wał bio­lo­gię i che­mię, by wresz­cie zapa­łać miło­ścią do prawa (uzy­skał nawet dok­to­rat). Jed­nak już wów­czas wie­dział, że jego prze­zna­cze­niem jest muzyka. Zespół The Rebels był jego pierw­szym poważ­nym pro­jek­tem.

„(…) zaczę­li­śmy jeź­dzić do Pol­ski – wspo­mi­nał po latach. – Tam było cał­kiem odwrot­nie w porów­na­niu do znor­ma­li­zo­wa­nej Cze­cho­sło­wa­cji, wszystko nowo­cze­sne, otwarte, egzy­sto­wał tam sek­tor pry­watny, funk­cjo­no­wali mana­ge­ro­wie. Jed­nak w 1971 Jirka Korn odszedł do Olym­picu i zespół Rebels roz­padł się”7.

Maryla jeź­dziła jako suport zespołu w trasy kon­cer­towe z Cze­chami. Szybko nauczyła się języka i nie­ba­wem pro­wa­dziła już kon­fe­ran­sjerkę po cze­sku. Nad Wełtawą zdo­była swoją publicz­ność, co można uznać za suk­ces, bio­rąc pod uwagę anty­pol­skie nastroje panu­jące tam po stłu­mie­niu Pra­skiej Wio­sny. František został jej part­ne­rem życio­wym i dziew­czyna na stałe prze­nio­sła się do Pragi. Wpraw­dzie pewien kło­pot spra­wiała obec­ność Grze­go­rza w zespole Maryli, ale Janeček roz­wią­zał to we wła­ściwy sobie spo­sób.

„[Pie­trzyk] był nie tylko zazdro­sny – opo­wia­dała Maryla – lecz także dość zło­śliwy, to kiedy poja­wiał się Fra­nio, docho­dziło mię­dzy nimi do scy­sji. Pamię­tam Wiel­ka­noc w Zako­pa­nem. Przy­je­chała też moja mama ze swoim mężem, żeby tu spę­dzić ze mną choć jeden dzień. Z Czech doje­chał Fra­nio. Znowu spiął się z moim byłym i namó­wił tech­nicz­nego, nie­ja­kiego Ele­phanta, żeby spu­ścił Grze­go­rzowi łomot”8.

Po roz­pa­dzie The Rebels František stwo­rzył Steps (Kroky). Miał być to zespół zrze­sza­jący róż­nych woka­li­stów, a czo­łowe miej­sce prze­zna­czył w nim dla Maryli. Przed­się­wzię­cie jed­nak się nie udało, gdyż woka­listka odczu­wała już zmę­cze­nie związ­kiem z Janečkiem. Zapewne duży wpływ miały na to suk­cesy odno­szone w ojczyź­nie.

Pani Maryla ni­gdy bowiem nie zanie­dby­wała pol­skiego rynku. Pasmo jej suk­ce­sów roz­po­częło się w 1970 roku na festi­walu w Opolu, gdzie zapre­zen­to­wała Jadą wozy kolo­rowe. Przez kolejne cztery lata zawsze wyjeż­dżała z Opola z nagrodą, wystę­po­wała rów­nież na wszel­kiego rodzaju festi­wa­lach we wschod­niej Euro­pie (Bra­ty­sława, Sło­neczny Brzeg, Split). Oczy­wi­ście nie mogło jej rów­nież zabrak­nąć w Koło­brzegu – udział w Festi­walu Pio­senki Żoł­nier­skiej był bowiem obo­wiąz­kiem każ­dego pol­skiego arty­sty.

Wpraw­dzie Rodo­wicz umie­jęt­nie dzie­liła czas mię­dzy Cze­chy i Pol­skę, ale pod­jęła już decy­zję o zerwa­niu.

„Na początku to ja zabie­ga­łam o jego względy – przy­zna­wała woka­listka – cze­ka­łam godzi­nami na tele­fon z Pragi, godzi­łam się na jego humory, awan­tury. Kiedy poczu­łam się tym wszyst­kim zmę­czona, sytu­acja się odwró­ciła, a ja zaczę­łam coraz czę­ściej wymy­kać do War­szawy. Każdy pre­tekst był dobry: nagra­nia, tele­wi­zja, zdję­cia”9.

Zemsta Františka była bar­dzo wyra­fi­no­wana. Maryla roz­stała się z nim tuż przed festi­wa­lem w Sopo­cie w 1973 roku, gdzie zapre­zen­to­wała słynną Mał­gośkę Kata­rzyny Gaert­ner ze sło­wami Agnieszki Osiec­kiej. Z koniecz­no­ści poja­wiła się na sce­nie z dwoma cze­skimi muzy­kami, z któ­rych jeden grał na gita­rze, a drugi na kiju per­ku­syj­nym. Nato­miast sama Maryla akom­pa­nio­wała sobie na 12-stru­no­wej gita­rze.

Czesi byli dobrymi kole­gami Františka i zro­bili wiele, by popsuć występ Maryli. Oglą­da­jąc rela­cję z festi­walu, trudno ukryć zdzi­wie­nie na widok per­ku­si­sty, który tłu­cze kijem na prawo i lewo, wyda­jąc przy tym odgłosy zbli­żone do jodło­wa­nia (do mikro­fonu!). Gita­rzy­sta rów­nież cza­sami nie tra­fiał we wła­ściwe akordy i cały występ spra­wia bar­dzo dziwne wra­że­nie. Ale Rodo­wicz zdo­była główną nagrodę – jej talent wraz ze zna­ko­mitą pio­senką oka­zały się wystar­cza­jące.

„Pra­co­wa­łem dla niej przez kilka lat jako dyrek­tor arty­styczny – wspo­mi­nał Janeček Marylę. – Udało mi się wtedy z pol­skiej gwiazdy zro­bić i cze­ską gwiazdę. Byli­śmy jed­nak zawie­szeni pomię­dzy dwoma kra­jami, a ona jako Polka chyba nie chciała dopu­ścić do tego, aby pozo­stać na stałe w Cze­chach. (…) Dla­tego jeź­dzi­li­śmy czę­sto do Pol­ski. Dobrze nam pła­cili, a tam była jed­nak więk­sza wol­ność niż w Cze­cho­sło­wa­cji, dla nas to był Zachód”10.

Nie zmie­nia to jed­nak faktu, że Janeček oka­zał się osob­ni­kiem cał­ko­wi­cie bez klasy. Po roz­sta­niu ode­brał Maryli wszyst­kie pre­zenty, które wcze­śniej jej ofia­ro­wał, łącz­nie z żół­tym fia­tem 850 sport, z któ­rego była bar­dzo dumna. Z cza­sem jed­nak wza­jemne żale minęły i dzi­siaj dawni kochan­ko­wie utrzy­mują ze sobą dobre kon­takty.

Małgośka

Mał­gośka

Maryla Rodo­wicz nagrała wręcz nie­praw­do­po­dobną liczbę prze­bo­jów, a kilka jej pio­se­nek jest zna­nych każ­demu Pola­kowi wła­ści­wie od uro­dze­nia. Należy do nich wspo­mniana Mał­gośka, która jed­nak cze­kała na swoją pre­mierę przez kilka mie­sięcy. Pani Maryla prze­by­wała bowiem w Cze­chach, ale kom­po­zy­torka Kata­rzyna Gaert­ner dosko­nale wie­działa, że Rodo­wicz jest stwo­rzona do tego rodzaju reper­tu­aru.

Gaert­ner współ­pra­co­wała już wcze­śniej z Agnieszką Osiecką, co ozna­czało, że gdy dołą­czyła do nich Rodo­wicz, powstało zna­ko­mite trio, które nie­ba­wem mocno zamie­szało na kra­jo­wym rynku muzycz­nym. Cho­ciaż pierw­szy duży opol­ski hit Maryli Jadą wozy kolo­rowe był innego autor­stwa, póź­niej jed­nak nad­szedł czas współ­pracy z Gaert­ner i Osiecką, a panie przy­jęły bar­dzo spe­cy­ficzny styl pracy.

„(…) przy­jeż­dża­łam do Kasi Gaert­ner – tłu­ma­czyła Maryla – która miesz­kała na Kole w drew­nia­nym domku. Stał tam for­te­pian. Ja przy­jeż­dża­łam z gitarą. Naj­pierw jadły­śmy śnia­da­nie, które trwało i trwało. Bo Kasia była znana z tego, że robi prze­twory. Czyli wysta­wiała kon­fi­tury, jakieś miody i bar­dzo długo gada­ły­śmy i jadły­śmy to śnia­da­nie. Potem gra­ły­śmy do upa­dłego – ona na for­te­pianie, ja na gita­rze – i w ten spo­sób powstało bar­dzo dużo pio­se­nek”.

Gdy jed­nak Gaert­ner i Osiecka napi­sały Mał­gośkę, Maryla – mimo naglą­cych wezwań – nie mogła poja­wić się w Pol­sce. Szcze­gól­nie iry­to­wało to Osiecką, która ni­gdy nie nale­żała do osób zbyt­nio cier­pli­wych. Jeśli była pewna, że wła­śnie współ­two­rzy poten­cjalny hit, chciała, by został nagrany natych­miast. Pio­senka miała jak naj­szyb­ciej tra­fić na antenę radiową oraz być pre­zen­to­wana na estra­dzie.

Rodo­wicz poja­wiła się w Pol­sce dopiero po trzech mie­sią­cach, a w mię­dzy­cza­sie Gaert­ner znacz­nie skró­ciła tekst Osiec­kiej. Wie­działa wpraw­dzie, że jest zna­ko­mity, ale uznała, iż krót­szy prze­kaz zapewni lep­szy efekt. Z pier­wot­nej wer­sji została zale­d­wie połowa, a Rodo­wicz „spe­cjal­nie wybrała taką tona­cję, żeby tam zachry­pieć w górze”. Udało jej się to zna­ko­mi­cie, do czego dopin­go­wała ją zresztą Gaert­ner, tłu­ma­cząc, że musi śpie­wać, jakby była „jakimś zapi­ja­czo­nym, zaćpa­nym blu­esma­nem”, który „wła­śnie wycho­dzi z knajpy”.

Inna sprawa, że nie­wiele zresztą bra­ko­wało, by stu­dyjna reje­stra­cja Mał­gośki zakoń­czyła się totalną klapą. Andrzej Korzyń­ski zaaran­żo­wał bowiem pio­senkę zupeł­nie ina­czej i nie­zgod­nie z inten­cją twór­czyń.

„Mówię do niego – wspo­mi­nała Gaert­ner – »Andrzej, to nie tak ma być. Nie ten rytm, prze­pra­szam. Ma być tak«. I ten rytm gram od razu. Sek­cja to zła­pała. (…) Nie­wiele by z tej pio­senki było, gdy­by­śmy ją nagrali w innym ryt­mie niż ten mój. Anioł mnie jakiś pro­wa­dził i zdą­ży­łam to popra­wić”11.

Mał­gośka odnio­sła ogromny suk­ces, o czym zade­cy­do­wały nie tylko chwy­tliwa melo­dia i zna­ko­mita aran­ża­cja, lecz także tekst Osiec­kiej, który dużo zyskał po korek­tach Gaert­ner. Jak bowiem wia­domo, histo­rie o nie­szczę­śli­wej mło­dzień­czej miło­ści (szcze­gól­nie na wio­snę) zawsze cie­szyły się więk­szą popu­lar­no­ścią niż opo­wie­ści o speł­nio­nym uczu­ciu zakoń­czo­nym ślu­bem. A Rodo­wicz fak­tycz­nie była stwo­rzona do tego rodzaju reper­tu­aru.

„Mańka szła jak czołg – kon­ty­nu­owała Gaert­ner – jak burza. Ona zawsze wie­działa swoje, wie­działa, co robi. Mańka ma w sobie nie­za­prze­czalną siłę, która bije wszystko i wszyst­kich, a zwłasz­cza ten cały świat idio­tyczny oparty na cove­rach. Ona ma reper­tuar i trzyma fason”12.

Triumf w Sopo­cie miał też wymiar wize­run­kowy, gdyż Maryla wystą­piła w roz­sze­rza­nej sukience bana­nó­wie z napi­sami „Mał­gośka”. Tego rodzaju krój natych­miast stał się modny i już wkrótce podob­nie ubie­rały się w Pol­sce tysiące dziew­cząt i mło­dych kobiet.

„Mate­riał powstał w fabryce jedwa­biu w Mila­nówku – wyja­śniała Maryla. – Poje­cha­łam do tych pań. Sukienkę zapro­jek­to­wał Rafał Olbiń­ski, czyli słynny malarz. Nary­so­wał ją i te panie według jego pro­jektu utkały mi kupon jedwa­biu. Z tego była uszyta sukienka”.

Do bana­nówy doszły jesz­cze białe buty, które wyko­nał na zamó­wie­nie pewien szewc z Łodzi. Pode­szwa była z drewna, a na wierzch pio­sen­karka „dała ory­gi­nalny haft łowicki”.

Nie zmie­nia to faktu, że sopocki suk­ces zbiegł się z kolej­nymi – deli­kat­nie mówiąc – kom­pli­ka­cjami w życiu oso­bi­stym Rodo­wicz. Była wów­czas zwią­zana z foto­gra­fem Krzysz­to­fem Gie­rał­tow­skim i miesz­kała w jego kawa­lerce. Jed­nak po kilku tygo­dniach pod­jęła decy­zję o roz­sta­niu. Foto­graf nie przy­jął tego do wia­do­mo­ści i miał się zemścić pod­czas festi­walu.

„(…) naopo­wia­dał innym foto­gra­fom, że ma wyłącz­ność na robie­nie mi zdjęć – wspo­mi­nała Rodo­wicz. – I cho­ciaż w Sopo­cie osią­gnę­łam mega­suk­ces, to z tego festi­walu mam chyba tylko jedno zdję­cie! Po kon­cer­cie, na uro­czy­stym ban­kie­cie wrę­czono mi kopertę, którą dałam mu do potrzy­ma­nia. Oczy­wi­ście mi jej nie oddał… W nocy oświad­czy­łam mu, że z nami koniec. Miesz­ka­li­śmy w Grand Hotelu – w pokoju były dwa łóżka: on leżał goły na jed­nym, ja na dru­gim. Kiedy usły­szał, że z nim zry­wam, powie­dział: »Tak? To ja ci nie oddam two­ich rze­czy«. Zoba­czy­łam na stole klu­czyki do jego fiata, zerwa­łam się z łóżka, zła­pa­łam za te klu­czyki i wyle­cia­łam na kory­tarz. On za mną. Scena, o któ­rej marzyłby teraz »Pude­lek«. Cho­ciaż to była noc, zoba­czy­łam na kory­tarzu poko­jową i scho­wa­łam się we wnękę drzwiową. Na pewno mnie widziała i musiała być w szoku: Jezuu, goła Rodo­wicz biega po hotelu!”13.

Mał­gośkę na­dal można usły­szeć na kon­cer­tach, a w 2005 roku została uznana za prze­bój 80-lecia Pol­skiego Radia. Co cie­kawe, Gaert­ner wpraw­dzie zacho­wała prawa do tej kom­po­zy­cji, lecz nie do wer­sji Maryli. I gdy chciała umie­ścić pio­senkę na swo­jej skła­dan­ko­wej pły­cie, którą miało wydać Pol­skie Radio, oka­zało się, że nie jest to moż­liwe.

„Oczy­wi­ście chcia­łam, żeby na niej zna­la­zła się Mał­gośka – opo­wia­dała Gaert­ner. – Maryla była wtedy w Uni­ver­salu. Zadzwo­ni­łam więc do Uni­ver­salu, ode­brała tele­fon Kata­rzyna Kanc­lerz. Powie­działa tak: »Chce pani Mał­gośkę Maryli mieć na swo­jej pły­cie, a kto wydaje?«. Odpo­wie­dzia­łam, że Pol­skie Radio. Ona na to: »To będzie bar­dzo drogo kosz­to­wało. Oni nie mają takich pie­nię­dzy. Pani też nie ma«. Pra­wie się roz­pła­ka­łam i tłu­ma­czę głu­pio, że prze­cież to jest moje nagra­nie, że wiele lat życia poświę­ci­łam Maryli (…). Pani Kanc­lerz bar­dzo nie­mi­łym gło­sem, by mnie spła­wić, szybko odpa­liła: »To niech pani sobie dru­giej takiej poszuka«”14.

Osta­tecz­nie poja­wiła się nowa wer­sja pio­senki wyko­ny­wana przez Ewę Szwaj­lik z udzia­łem muzy­ków z zespo­łów Ira i Max Kle­zmer Band. Tra­fiła nawet na radiową Listę Prze­bo­jów Pro­gramu Trze­ciego, ale po trzech tygo­dniach została jed­nak wyco­fana z anteny. Być może pod wpły­wem naci­sków Uni­ver­salu.

Na tym jed­nak nie zakoń­czyła się histo­ria cove­rów słyn­nego hitu, co bar­dzo zasko­czyło Gaert­ner:

„Sie­dzę sobie na widowni w bar­dzo dużym amfi­te­atrze w Opolu, nie będę ukry­wać – na kon­cer­cie Maryli. I nagle wyska­kuje Petrus i śpiewa facet Mał­gośkę. Lubię ten zespół, znam ich dobrze. Ale mówię: »Jak to jest, facet śpiewa ‘Mał­gośka, mówią mi, on nie­wart jed­nej łzy’? Ale sły­szę: »Tak się dzi­siaj śpiewa, dzi­siaj wszystko można«”.

Gaert­ner uwa­żała się jed­nak za tra­dy­cjo­na­listkę i nie­zbyt odpo­wia­dało jej takie wyko­na­nie. Nie­ba­wem zresztą dostała umowę na korektę utworu, tak by Dawid Pod­sia­dło mógł ją zaśpie­wać w wer­sji męskiej. Gdy woka­li­sta zre­je­stro­wał utwór, Gaert­ner uznała nagra­nie za pio­senkę „pierw­szej klasy”. W 2021 roku wer­sja ta poja­wiła się na pły­cie Męskie gra­nie. Pod­sia­dle towa­rzy­szyli Daria Zawia­łow i Vito Bam­bino. Nosiła wów­czas tytuł Mate­usz.

„Szkoda mi jed­nej rze­czy – pod­su­mo­wy­wała Gaert­ner. – Że nie było ręki Agnieszki. Ponie­waż zro­bił pio­senkę »Mate­usz, mówią mi, ona nie jest warta jed­nej łzy«, nie ma tego pędu, nie ma tej ener­gii. Bo tych słów nie można upchnąć. Ona by to prze­krę­ciła na męską wer­sję w jedną sekundę”.

Ziry­to­wał ją nato­miast spo­sób przed­sta­wie­nia pro­cesu powsta­wa­nia pio­senki w serialu Osiecka (2020 rok). Stwier­dziła nawet, że „było to kłam­liwe, nie­po­trzebne, nie­praw­dziwe”.

„Jesz­cze papie­ro­cha wsa­dzili mi do ust – obu­rzała się. – Gram jak stary taper na pia­ni­nie u Agnieszki i w kąciku ust wisi mi papie­ros. Tra­ge­dia. Za coś takiego w Ame­ryce obe­rwa­liby finan­sowo. Ale cho­dzi o to, że ta pio­senka wcale nie powstała tak, jak to poka­zali w fil­mie. Ani przy Osiec­kiej, ani ja nie gram na for­te­pia­nie, gdy kom­po­nuję, ani Maryla nie potrze­bo­wała mikro­fonu do śpie­wa­nia, ani Agnieszka papieru. Bo tekst mogła napi­sać na zwy­kłej ser­wetce”.

Nie było to zresztą jedyne prze­ina­cze­nie twór­ców serialu, któ­rzy bar­dzo swo­bod­nie potrak­to­wali bio­gra­fię Osiec­kiej, a przy oka­zji także osoby z nią zwią­zane. Wyol­brzy­miono epi­zody bez więk­szego zna­cze­nia, zaś inne cał­ko­wi­cie pomi­nięto. Uznano bowiem, że liczyły się gło­śne nazwi­ska sprzed lat, a nie rze­czy­wi­sty prze­bieg wyda­rzeń.

Słynny trium­wi­rat współ­pra­co­wał przez wiele lat, co nie ozna­cza, że oby­wało się bez spo­rów. Maryla nie jest bowiem osobą, któ­rej można coś narzu­cić, zawsze miała swoje zda­nie i z reguły podej­mo­wała słuszne decy­zje. Nawet jeżeli pod tym wzglę­dem róż­niła się od Gaert­ner i Osiec­kiej:

„Agnieszka napi­sała trzy pio­senki na festi­wal w Sopo­cie, spe­cjal­nie dla Maryli. Na pierw­szy strzał poszła Mał­gośka, oczy­wi­ście bar­dzo się udała, od razu było wia­domo, że to będzie fajna pio­senka. Druga to był Dia­beł i raj. Ale Maryla swoje! Powie­działa: »Ja tego tek­stu nie będę śpie­wać«. I Agnieszka musiała napi­sać tekst o Marylce. Było prze­cież »Marylka, co ma nie­win­ność motylka«. Trzeci numer napi­sa­łam Marylce do prze­ślicz­nej bal­lady Agnieszki. A Maryla mówi: »Nie, nie, to jakaś wykom­bi­no­wana muzyka, to nie będzie prze­bo­jem«”.

Oczy­wi­ście Rodo­wicz była twa­rzą i siłą trium­wi­ratu, ale Gaert­ner i Osiecka sta­no­wiły „dru­żynę tylną”. Pani Kata­rzyna zawsze twier­dziła, że naj­waż­niej­sze, by rozu­miały się dusze. Miało to nieco przy­po­mi­nać kon­takty z męż­czy­znami, gdyż „jeżeli nie czuło się duszy faceta, w ogóle nie było sensu się z nim wią­zać”. Wtedy nale­żało się z takiego związku jak naj­szyb­ciej „wymik­so­wać”. Nato­miast jeżeli udało się odna­leźć brat­nią duszę, życie mogło się zmie­nić w praw­dziwą bajkę.

Kolorowe jarmarki

Kolo­rowe jar­marki

Rodo­wicz prze­ja­wiała wręcz nie­praw­do­po­dobny talent do subiek­tyw­nej inter­pre­ta­cji utwo­rów zna­nych już z wyko­na­nia innych arty­stów. Z reguły też osią­gała suk­ces znacz­nie więk­szy niż poprzed­nicy, gdyż pre­zen­to­wała te pio­senki w zupeł­nie innym stylu, akcen­tu­jąc w nich to, co naj­waż­niej­sze. Całość dopeł­niał sce­niczny, nie­zwy­kle ory­gi­nalny image Maryli.

Tak było z Kolo­ro­wymi jar­mar­kami Janu­sza Laskow­skiego (twórca słyn­nej Beaty z Alba­trosa), które przy­nio­sły mu uzna­nie wśród sze­ro­kich rzesz tele­wi­dzów i radio­słu­cha­czy. Histo­ria powsta­nia tej pio­senki jest nie­zwy­kła, gdyż nikt – łącz­nie z jej auto­rami – nie spo­dzie­wał się, że two­rzą aż tak wielki prze­bój. Zaczęło się od przy­pad­ko­wego spo­tka­nia dzien­ni­ka­rza i autora tek­stów Ryszarda Ulic­kiego z Laskow­skim. Ulicki nie prze­pa­dał za twór­czo­ścią pana Janu­sza, zmie­nił jed­nak zda­nie, gdy obej­rzał jego kon­cert w Kosza­li­nie, gdzie wystę­po­wał wraz z Tru­ba­du­rami. Gdy mie­siąc póź­niej pano­wie spo­tkali się w roz­gło­śni radio­wej, Ulicki na pocze­ka­niu napi­sał tekst Kolo­ro­wych jar­mar­ków i wrę­czył go Laskow­skiemu.

„Jecha­łem noc­nym pocią­giem do Bia­łe­go­stoku – wspo­mi­nał muzyk w roz­mo­wie z Ada­mem Hal­be­rem. – W prze­dziale byłem sam. Wyją­łem gitarę i po cichu, aby nie prze­szka­dzać podróż­nym, zaczą­łem kom­po­no­wać melo­dię. Zano­to­wa­łem pierw­szą zwrotkę, dosze­dłem do refrenu, ale go nie skoń­czy­łem. Poło­ży­łem się spać. Po powro­cie do domu tekst scho­wa­łem do biurka i na długi czas o nim zapo­mnia­łem”15.

Świad­kiem roz­mów Ulic­kiego i Laskow­skiego był czło­nek Tru­ba­du­rów, Ryszard Pozna­kow­ski, który wspo­mniał o pio­sence dyrek­to­rowi arty­stycz­nemu festi­walu opol­skiego, Jona­szowi Kof­cie. Laskow­skiego zapro­szono na prze­słu­cha­nie. Wyko­nał zatem nie­ukoń­czoną pio­senkę (bez refrenu!), co wystar­czyło, by mimo wszystko zakwa­li­fi­ko­wać się do udziału w festi­walu.

Utwór zapre­zen­to­wany na estra­dzie opol­skiego festi­walu wywo­łał wiel­kie emo­cje. Wpraw­dzie publicz­ność przy­jęła go nie­zwy­kle gorąco, ale komi­sja kon­kur­sowa była innego zda­nia. Jej czło­nek, kry­tyk muzyczny Andrzej Wró­blew­ski, przy­znał Kolo­ro­wym jar­mar­kom zero punk­tów. Co wię­cej – wstał ze swo­jego miej­sca i tabliczkę z tą liczbą zapre­zen­to­wał widzom i kame­rom tele­wi­zyj­nym. Nie zaszko­dziło to jed­nak Laskow­skiemu – dostał Nagrodę Dzien­ni­ka­rzy i Nagrodę Publicz­no­ści.

Pio­senką zachwy­ciła się rów­nież obecna na festi­walu Maryla Rodo­wicz. Szybko doszła do poro­zu­mie­nia z auto­rami utworu i jesz­cze w tym samym roku zapre­zen­to­wała go na festi­walu w Sopo­cie. Nawią­zu­jąc do tek­stu pio­senki, zro­biła to w spo­sób jar­marczno-cyr­kowy.

„Pomy­śla­łam sobie – wspo­mi­nała – że gdy­bym ja to zaśpie­wała, zro­bi­ła­bym z sie­bie takiego czło­wieka orkie­strę, który gra na ulicy. Czyli bęben na ple­cach, papuga na ramie­niu. Gołę­bie sie­działy w klatce, którą trzy­mał poma­lo­wany mim. Nie było to takie pro­ste. Osta­tecz­nie szlif dał Adaś Galas, który był wtedy moim tech­nicz­nym – zawsze bar­dzo kre­atywny, bar­dzo wesoły i bar­dzo dow­cipny”.

Występ wzbu­dził zachwyt widzów, Maryla zdo­była Nagrodę Publicz­no­ści, a pio­senka stała się ogrom­nym prze­bo­jem. Tym bar­dziej że Rodo­wicz wytrwale lan­so­wała utwór, który szcze­gól­nym powo­dze­niem cie­szył się na tere­nie Związku Radziec­kiego, gdzie jego wer­sję nagrał Walery Leon­tiew.

Problemy z Remedium

Pro­blemy z Reme­dium

Pani Maryla nie ogra­ni­czała się wyłącz­nie do współ­pracy z Gaert­ner, a muzykę pisali dla niej także Jacek Mikuła (Sing-Sing, Damą być) oraz Sewe­ryn Kra­jew­ski. Szcze­gól­nie współ­praca z lide­rem Czer­wo­nych Gitar była nie­zwy­kle owocna, cho­ciaż trzeba przy­znać, że przy­brała dość spe­cy­ficzną formę.

„Bar­dzo lubi­łam przy­jeż­dżać do Sewe­ryna – potwier­dzała woka­listka – zawsze sie­dzia­łam tam przez wiele godzin. Sewe­ryn brał gitarkę i tak plum­kał, śpie­wał różne frag­menty. Pyta­łam: »Co to jest? Jakie to fajne«. A on mówi: »Zaraz coś ci pusz­czę. Ty będziesz wybie­rała utwory: ten, ten, ten. A ja ci to nagram na kasetę«. Zawsze wyjeż­dża­łam od niego z kasetą pełną faj­nych rybek, frag­men­tów melo­dii, które napi­sał. W ten spo­sób mia­łam bar­dzo bogaty reper­tuar z muzyką Sewe­ryna”.

Jedną z naj­waż­niej­szych kom­po­zy­cji Kra­jew­skiego napi­sa­nych dla Maryli jest Reme­dium, bar­dziej znane pod tytu­łem Wsiąść do pociągu byle jakiego. Tekst napi­sała począt­ku­jąca wów­czas poetka, Magda Cza­piń­ska, którą pole­ciła Agnieszka Osiecka. Uczci­wie trzeba jed­nak przy­znać, że nie­wiele bra­ko­wało, by pio­senka ni­gdy nie powstała, gdyż tekst Cza­piń­skiej zgu­bił się zarówno Rodo­wicz, jak i Kra­jew­skiemu. Maryli wpadł za łóżko, gdzie spo­koj­nie prze­le­żał przez kilka mie­sięcy, zanim dostar­czyła go Sewe­ry­nowi. Ten potrak­to­wał go nie­wiele lepiej.

„Fajny, zgrabny tekst – wspo­mi­nał Kra­jew­ski – ale co… na pia­ni­nie tak leżał, leżał. Spadł mi póź­niej za pia­nino. Nie wiem… Wiatr zro­bi­łem, prze­cho­dząc, prze­ciąg. I zapo­mnia­łem. Tak minęło pół roku. Ode­zwała się Maryla: »Sewe­ryn, co tam? Dałam ci taki tekst«. »Aaa… Pró­bo­wa­łem, oczy­wi­ście, wcze­śniej, sia­dłem i nic. Nie wycho­dziło mi to w ogóle«. Szu­ka­łem tego tek­stu, zna­la­złem za pia­ni­nem, bo tam się scho­wał. Poło­ży­łem na pia­nino i z miej­sca napi­sa­łem tę pio­senkę. Powtó­rzy­łem sobie tylko: tekst, budowa – i bum, poszło. Tak to wła­śnie jest. Tak to powinno być. To jest naj­lep­sze, co może być”.

Reme­dium przez wiele lat otwie­rało kon­certy Rodo­wicz, budu­jąc odpo­wied­nią atmos­ferę, gdyż widzo­wie śpie­wali razem z woka­listką. Cza­piń­ska napi­sała także Święty spo­kój (Leżę pod gru­szą) oraz Z sufitu. Nie zmie­nia to jed­nak faktu, że gdy dostar­czyła W moim magicz­nym domu, Rodo­wicz nie była zain­te­re­so­wana, gdyż nie czuła tego tek­stu. Po latach przy­znała, że zawio­dła ją wów­czas intu­icja. Pio­senkę śpie­wała póź­niej z ogrom­nym powo­dze­niem Hanna Bana­szak, nato­miast auto­rem muzyki był Janusz Stro­bel.

Reme­dium wyko­ny­wały także Czer­wone Gitary, ale pio­senka na zawsze została przy­pi­sana Maryli. To ona odnio­sła z nią ogromny suk­ces, a – jak wia­domo – dla fanów liczy się przede wszyst­kim wyko­nawca, nato­miast auto­rzy scho­dzą na dal­szy plan.

Pomiędzy Breżniewem a Fidelem

Pomię­dzy Breż­nie­wem a Fide­lem

Życie arty­sty estra­do­wego to cią­głe wędrówki i Maryla nie była pod tym wzglę­dem wyjąt­kiem. Za gra­nicę zaczęła wyjeż­dżać już na samym początku kariery, a jedną z pierw­szych była podróż do Soczi na Festi­wal Pio­senki Poli­tycz­nej (!). Z per­spek­tywy lat może się to wyda­wać prze­ja­wem skraj­nego opor­tu­ni­zmu, ale tak postę­po­wali prak­tycz­nie wszy­scy. Chęt­nych do kon­te­sta­cji bra­ko­wało, gdyż w przy­padku odmowy udziału w takiej impre­zie arty­sta w zasa­dzie mógł sobie poszu­kać innego zaję­cia. Kariera wyma­gała kom­pro­mi­sów i nikt nie zamie­rzał zdo­by­wać się na opo­zy­cyjne gesty.

Maryla do dzi­siaj z sen­ty­men­tem wspo­mina pobyt w Soczi. Inna sprawa, że orga­ni­za­to­rzy doło­żyli wszel­kich sta­rań, by zapro­szeni goście wywieźli z festi­walu jak naj­lep­sze wra­że­nia.

„To był tydzień zabawy. Zor­ga­ni­zo­wali nam czas tak, by poka­zać, że jest wesoło i wszy­scy się bra­tamy. Wywieźli nas kie­dyś do lasu, a tam sto­liki z pni, na drew­nia­nych sto­łach jedze­nie… i nagle poja­wia się niedź­wiedź, który dla nas tań­czy. W ciągu dnia też jakieś atrak­cje. No i do tego nagroda. Dobrze się tam czu­łam. Pozna­łam też sporo faj­nych, mło­dych ludzi”16.

Maryla dostała nagrodę za pio­senkę Żyj mój świe­cie, któ­rej tekst fak­tycz­nie można uznać za pacy­fi­styczny. Utwór nie był jed­nak tak zaan­ga­żo­wany jak pre­zen­ta­cje innych wyko­naw­ców niczym rodem z kom­so­mol­skiej czy­tanki.

„Wygrała pio­senka o sztan­da­rze socja­li­zmu, pate­tyczna – oczy­wi­ście tutej­sza – pisała Maryla do matki. – Dru­gie miej­sce – pio­senka buł­gar­ska o Wiet­nam­czyku, któ­remu mina urwała trzy palce (…), trze­cie miej­sce – wło­ska pio­senka o mło­dych komu­ni­stach, czwarte – węgier­ska o stu­den­cie, który w stu­denc­kim obo­zie pracy cały dzień będzie prze­rzu­cał łopatą zie­mię bez jedze­nia i odpo­czynku”17.

Rok póź­niej Maryla tra­fiła z kon­cer­tami na Kubę, co rów­nież mile wspo­mina. Podobne wra­że­nia wzbu­dził w niej zresztą kolejny wyjazd na kara­ib­ską wyspę, gdy kilka lat póź­niej brała udział w Świa­to­wym Festi­walu Mło­dzieży i Stu­den­tów. Razem z nią poja­wiła się tam zresztą cał­kiem mocna ekipa: Cze­sław Nie­men, Dwa Plus Jeden, Andrzej i Eliza, chór Poli­tech­niki Szcze­ciń­skiej oraz zespół taneczny Uni­wer­sy­tetu Jagiel­loń­skiego. Trzy tygo­dnie spę­dzone na Kubie były cza­sem nie­prze­rwa­nej zabawy.

„Miesz­ka­li­śmy w aka­de­miku pod Hawaną, więc warunki dość surowe – pię­trowe pry­cze, zimna woda. Ale jak już wsta­li­śmy, cze­kał na nas auto­kar i zawo­ził nad morze, do klubu, który był do naszej wyłącz­nej dys­po­zy­cji. (…) Pod koniec pobytu już nawet nie wra­ca­li­śmy do aka­de­mika. Spa­li­śmy, gdzie popa­dło, na deko­ra­cjach, ja na jakichś fla­gach. Słońce budziło nas o świ­cie. Głów­nie moczy­li­śmy się w base­nie”18.

Nawet po latach pani Maryla nie ukrywa, jak wiel­kie wra­że­nie pod­czas występu zro­biła na niej wizyta Fidela Castro. I chyba dobrze, że pio­sen­karka szcze­rze pisze o swo­ich ówcze­snych prze­ży­ciach i nie usi­łuje wma­wiać, że czuła się opo­zy­cjo­nistką. Czy­ta­jąc bowiem obec­nie rela­cje innych arty­stów, cza­sami trudno ukryć odruch zaże­no­wa­nia, gdy ulu­bieńcy komu­ni­stycz­nych mediów opo­wia­dają o szy­ka­no­wa­niu ich przez wła­dze.

Rodo­wicz czę­sto wyjeż­dżała rów­nież do Związku Radziec­kiego. Wschod­nią rze­czy­wi­stość przyj­mo­wała zupeł­nie natu­ral­nie i zbyt­nio nie dzi­wiła się tam­tej­szej egzo­tyce. Nie była wów­czas bowiem osobą zbyt wyma­ga­jącą i wła­ści­wie nie­wiele potrze­bo­wała do szczę­ścia. Nie kapry­siła, a do tego miała zna­ko­mitą kon­dy­cję, co sta­no­wiło pod­stawę suk­cesu w trak­cie sze­ścio­ty­go­dnio­wych tras kon­cer­to­wych.

„(…) fajna grupa, było wesoło. Po każ­dym kon­cer­cie bie­sia­do­wa­li­śmy, potem spa­li­śmy pra­wie do kon­certu i… W Ode­ssie nocami włó­czy­li­śmy się po parku i pili­śmy miej­scowy samo­gon, który nazy­wał się cza­cza. Pili­śmy z mili­cjan­tami. Malow­ni­czo wyglą­dali, mieli płasz­cze jak nasi pod­ha­lań­czycy, no i cza­czę”19.

Nie prze­szka­dzali jej nawet „opie­ku­no­wie” z ramie­nia taj­nych służb. Wspo­mi­nała, że – mimo inwi­gi­la­cji – mogła „bez pro­blemu cho­dzić po mie­ście, tyle że nie byłopo co”. Z nie­któ­rymi ofi­ce­rami KGB potra­fiła się nawet zaprzy­jaź­nić.

Rodo­wicz dobrze wpi­sy­wała się w komu­ni­styczną rze­czy­wi­stość, a jed­no­cze­śnie była twardą realistką. Kon­cer­tu­jąc dla Polo­nii w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, nie­raz miała oka­zję, by pozo­stać za oce­anem, o czym marzyło wów­czas wielu naszych roda­ków. Ni­gdy jed­nak nie sko­rzy­stała z tej moż­li­wo­ści. Wie­działa wpraw­dzie, że tę drogę wybrał nie­je­den pol­ski arty­sta, ale uznała, że oso­bi­ście ma zbyt wiele do stra­ce­nia. Pod­czas pobytu w USA poznała zresztą losy innych kra­jo­wych gwiazd, które z tru­dem zara­biały tam na życie.

„Co ja bym tam robiła? (…) Krzy­siu Kraw­czyk repe­ro­wał dachy, Stan Borys w Chi­cago obsko­czył wszyst­kie kluby, ale nie było roboty i musiał się wypro­wa­dzić do Las Vegas. A wiesz, jak się męczył Andrzej Zie­liń­ski ze Skal­dów? Widzia­łam na wła­sne oczy, jak grał sam w strasz­nym śmier­dzą­cym klu­bie, śpie­wał reper­tuar Skal­dów. Do tego alko­hol. Mie­li­śmy nawet pomysł, żeby go upić do nie­przy­tom­no­ści, zatasz­czyć do samo­lotu i upro­wa­dzić do Pol­ski, ale się nie udało”20.

Inna sprawa, że nie wia­domo, jak poto­czy­łaby się kariera Rodo­wicz, gdyby artystka uro­dziła się w innych cza­sach. Z racji uwa­run­ko­wań poli­tycz­nych była ska­zana nie­mal wyłącz­nie na scenę kra­jową i estrady „brat­nich naro­dów”. Fak­tycz­nie wyko­rzy­stała tę szansę, ale czy mogła osią­gnąć wię­cej?

„Miała wiel­kie wzię­cie – nie ukry­wała Kata­rzyna Gaert­ner. – Ze swoją sło­wiań­ską urodą i całym sty­lem podo­bała się w wielu kra­jach tak zwa­nej demo­kra­cji ludo­wej. Była nazna­czona suk­ce­sem. Sądzę, że poli­tyka prze­szko­dziła Maryli w zosta­niu euro­pej­ską gwiazdą. Dru­giej takiej jak ona wtedy nie było”.

Zda­wali sobie z tego sprawę także kra­jowi decy­denci muzyczni i gdy w 1974 roku repre­zen­ta­cja Pol­ski awan­so­wała na mun­dial w Repu­blice Fede­ral­nej Nie­miec, to wybrano wła­śnie Rodo­wicz, by zaśpie­wała pod­czas cere­mo­nii otwar­cia imprezy. Każdy z 16 kra­jów przed­sta­wiał bowiem krótki pro­gram arty­styczny, a Maryla z gitarą zapre­zen­to­wała pio­senkę Fut­bol z tek­stem Jona­sza Kofty i muzyką Leszka Bog­da­no­wi­cza. Towa­rzy­szyli jej człon­ko­wie Sil­nej Grupy pod Wezwa­niem, Krzysz­tof Litwin i tan­cerki. Wszy­scy wystą­pili – oczy­wi­ście – w stro­jach ludo­wych.

„Pomysł na imprezę otwar­cia w Mona­chium – rela­cjo­no­wała Maryla – był taki: na mura­wie sta­dionu stały wiel­kie piłki, w któ­rych sie­działy ekipy arty­styczne poszcze­gól­nych kra­jów. Piłki po kolei się otwie­rały i każdy pre­zen­to­wał swój pro­gram. Obok pol­skiej piłki była bra­zy­lij­ska, z któ­rej wysko­czyły atrak­cyjne panienki z pió­rami. A kiedy otwo­rzyła się nasza, wysko­czyli kra­ko­wiacy i cho­dzili wokół takiego koło­wrotu, na któ­rym był wie­niec i wstążki. (…) A dzień wcze­śniej wsa­dzili nas na wóz dra­bi­nia­sty z sia­nem i wozili po uli­cach mia­sta. Do tego muzyka ludowa z taśmy”21.

Czyli cepe­lia w naj­gor­szym wyda­niu, ale pio­senka Rodo­wicz bar­dzo się podo­bała. Inna sprawa, że na koniec tur­nieju w meczu o trze­cie miej­sce Pol­ska poko­nała Bra­zy­lię 1:0, udo­wad­nia­jąc w ten spo­sób wyż­szość kra­ko­wiaka nad bra­zy­lij­ską sambą.

Niech żyje bal

Niech żyje bal

Z reguły ważne utwory powstają nieco przy­pad­kowo, co potwier­dza histo­ria jed­nego z naj­więk­szych hitów Rodo­wicz. Artystka poszu­ki­wała pio­senki na World Song Festi­val w Los Ange­les w 1984 roku i w tym celu udała się do Sewe­ryna Kra­jew­skiego.

„Kiedy usły­sza­łam pięk­nego walca – wspo­mi­nała – wie­dzia­łam, że to jest to. Ciężka, pełna ciem­nego dra­ma­ty­zmu muzyka. Byłam zachwy­cona, ale mia­łam kło­pot. Osiecka już napi­sała tekst dla Połom­skiego”22.

Wpraw­dzie Kra­jew­ski i Osiecka zobo­wią­zali się, że stwo­rzą dla Połom­skiego inny utwór, ale słowa pio­senki nie przy­pa­dły do gustu ani Maryli, ani sze­fowi jej zespołu, Mar­kowi Ste­fan­kie­wi­czowi. Zgod­nie uznali, że tekst kom­plet­nie nie pasuje do muzyki.

„Na mojej gło­wie było opra­co­wy­wa­nie utwo­rów – tłu­ma­czył Ste­fan­kie­wicz. – Gdy poje­cha­li­śmy na spo­tka­nie z Agnieszką, ta zanu­ciła, Sewe­ryn akom­pa­nio­wał na gita­rze i to wyglą­dało tak: »Jurek, ogó­rek, kieł­basa i sznu­rek«. Tro­chę taka banalna farsa. Pozwo­li­łem sobie powie­dzieć Maryli, że może przy­dałby się lep­szy tekst… Zwłasz­cza że mia­łem już w zamy­śle bar­dziej dra­ma­tyczną aran­ża­cję tego utworu”.

Osiecka rze­czy­wi­ście napi­sała nowy tekst, Ste­fan­kie­wicz odpo­wied­nio go zaaran­żo­wał i taśmę z utwo­rem wysłano do Sta­nów. Po kilku tygo­dniach nade­szła odpo­wiedź, że pio­senka została zakwa­li­fi­ko­wana do kon­kursu, oraz zapro­sze­nie dla Rodo­wicz i Kra­jew­skiego. Ponie­waż utwór musiał być wyko­nany po angiel­sku, nowy tekst napi­sał Jerzy Sie­masz, a Maryla spę­dziła dużo czasu, szli­fu­jąc wymowę. Oddziel­nym pro­ble­mem była nato­miast odpo­wied­nia kre­acja festi­wa­lowa dla pio­senkarki.

„Ola Laska uszyła mi jedwabną czarną sukienkę z pęk­nię­ciami na ramio­nach – opo­wia­dała Rodo­wicz – i dekol­tem z tyłu do pasa. Całą ozdobą stroju miała być srebrna biżu­te­ria. Świetny pla­styk Mar­cin Zarem­ski wyko­nał z dużej sta­rej łyżki cudną, wielką głowę (pła­ską oczy­wi­ście) z fan­ta­zyj­nym zakra­to­wa­nym (taka alu­zja poli­tyczna) mózgiem”23.

Na festi­wal zakwa­li­fi­ko­wano 24 utwory, a impreza miała trwać przez trzy dni. Następ­nie Kra­jew­ski zamie­rzał ruszyć z Los Ange­les do Chi­cago na kon­certy Czer­wo­nych Gitar, a Rodo­wicz wra­cała do kraju, by spę­dzić z dziećmi waka­cje na Mazu­rach.

Nie­stety, próby przed kon­cer­tem nie prze­bie­gały w dobrej atmos­fe­rze. Utwór był prze­zna­czony do ostrzej­szego wyko­na­nia, a miej­scowa orkie­stra i chór zmięk­czały brzmie­nie. Do tego gita­rzy­sta nie dys­po­no­wał odpo­wied­nim sprzę­tem i nie potra­fił oddać pla­no­wa­nego prze­steru. Rodo­wicz i Kra­jew­ski nie mogli też dojść do poro­zu­mie­nia z dyry­gen­tem, który trak­to­wał pol­skich wyko­naw­ców „z lek­ce­wa­że­niem i pogardą”, jako słu­gu­sów komu­ni­zmu. On sam uciekł na Zachód, a skoro pio­sen­karka i kom­po­zy­tor zostali w kraju, to – według niego – oka­zali się „czer­wo­nymi, wred­nymi Pola­kami”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Ten i pozo­stałe cytaty, przy któ­rych nie ma odwo­ła­nia do przy­pisu, pocho­dzą z wywia­dów prze­pro­wa­dza­nych z arty­stami przez współ­au­tora niniej­szej książki, Marka Sie­roc­kiego. [wróć]

Za: M. Rodo­wicz, M. Sza­błow­ska, Maryla. Życie Marii Anto­niny, War­szawa 2014, s. 36. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 97. [wróć]

M. Rodo­wicz, J. Szu­brycht, Wariatka tań­czy, War­szawa 2013, s. 43. [wróć]

Ibi­dem, s. 221. [wróć]

M. Rodo­wicz, Niech żyje bal, War­szawa 1991, s. 207. [wróć]

Za: Pozi­ti­vni-noviny.cz/cz/cla­nek-2008060005 (tłum. M. Czer­wie­niec). [wróć]

M. Rodo­wicz, J. Szu­brycht, op. cit., s. 221. [wróć]

M. Rodo­wicz, Niech…, s. 204. [wróć]

Za: Pozi­ti­vni-noviny.cz/cz/cla­nek-2008060005 (tłum. M. Czer­wie­niec). [wróć]

Za: M. Rodo­wicz, M. Sza­błow­ska, op. cit., s. 103–104. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 100. [wróć]

M. Rodo­wicz, J. Szu­brycht, op. cit., s. 223–224. [wróć]

Za: M. Rodo­wicz, M. Sza­błow­ska, op. cit., s. 112–113. [wróć]

Za: „Kolo­rowe jar­marki” przy­nio­sły mu suk­ces i… wiel­kie pro­blemy, Kobieta.inte­ria.pl/gwiazdy/news-kolo­rowe-jar­mar­ki­przy­nio­sly-mu-suk­ces-i-wiel­kie-pro­blemy,nId,2338105 [wróć]

M. Rodo­wicz, J. Szu­brycht, op. cit., s. 96. [wróć]

M. Rodo­wicz, Niech…, s. 189. [wróć]

M. Rodo­wicz, J. Szu­brycht, op. cit., s. 115–116. [wróć]

Ibi­dem, s. 100. [wróć]

Ibi­dem, s. 123–124. [wróć]

Ibi­dem, s. 111–112. [wróć]

M. Rodo­wicz, Niech…, s. 134. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]