Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej - Sławomir Koper - ebook

Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej ebook

Sławomir Koper

4,4

Opis

Żadna inna epoka w historii naszego kraju nie zanotowała podobnej eksplozji talentów jak dwudziestolecie międzywojenne. Pisali wówczas najwybitniejsi literaci z Reymontem, Żeromskim, Nałkowską i Dąbrowską na czele, tworzył Tuwim, Wierzyński,Pawlikowska-Jasnorzewska, malowała Stryjeńska, Witkacy, komponował Szymanowski. Na scenie grali Jaracz, Junosza-Stępowski, Węgrzyn, na deskach kabaretu śpiewała Ordonka, tańczyły Zula Pogorzelska i Loda Halama. Popularnością cieszyli się aktorzy filmowi ze Smosarską i Żabczyńskim na czele. Warszawa i Polska lat dwudziestych i trzydziestych stanowi wyjątkowo wdzięczny temat. To miejsce, gdzie kwitło radosne życie towarzyskie, gdzie rodziły się i upadały kariery, gdzie artyści cieszyli się wyjątkowym uznaniem. I z reguły odnosili komercyjny sukces, a nawet jeżeli nie zaznali go za życia, to przyszłe pokolenia potwierdziły ich wielkość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 524

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RenataMierz

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowite życiorysy opisane tak, że książkę czyta się niemalże jednym tchem.
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Czasy mijają, ludzie świadomi żyją w każdej epoce.
00

Popularność




Sławomir Koper

Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej

Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz

Redakcja merytoryczna i korekta Ewa Grabowska

Redaktor prowadzący Zofia Gawryś

Redaktor techniczny Elżbieta Bryś

Dołożyliśmy wszelkich starań celem ustalenia autorstwa i stanu prawnego materiałów ilustracyjnych zamieszczonych w tej książce. Ewentualni właściciele praw autorskich, do których mimo wysiłków nie udało się nam dotrzeć, proszeni są uprzejmie o kontakt z Działem Redakcyjnym Wydawnictwa Bellona.

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2010, 2011

Bellona SA prowadzi sprzedaż wysyłkową swoich książek z rabatem.www.ksiegarnia.bellona.pl

Nasz adres: Bellona SA ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa Dział wysyłki: tel. 22 457 03 06, 22 652 27 01 Fax 22 661 50 51, 22 457 04 18

e-mail: [email protected]

Druk i oprawa Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o. 90-520 Łódź, ul. Gdańska 130

ISBN 9788311121874

Konwersja do formatu EPUB:Legimi Sp. z o.o.

Od autora

Podstawowym problemem badacza dziejów kultury dwudziestolecia międzywojennego jest niezwykła obfitość materiału. Żadna inna epoka w historii naszego kraju nie zanotowała podobnej eksplozji talentów i to praktycznie w każdej dziedzinie. Pisali wówczas najwybitniejsi literaci z Reymontem, Żeromskim, Nałkowską i Dąbrowską na czele, tworzył Tuwim, Wierzyński, Pawlikowska-Jasnorzewska, malowała Stryjeńska, Witkacy, komponował Szymanowski. Na scenie grali Jaracz, Junosza-Stępowski i Węgrzyn, na deskach kabaretu śpiewała Ordonka, tańczyły Zula Pogorzelska i Loda Halama. Popularnością cieszyli się aktorzy filmowi ze Smosarską i Żabczyńskim na czele. Kłopotem badacza pozostaje zatem selekcja, albowiem książka na temat życia prywatnego środowisk artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej może swobodnie liczyć nawet kilkanaście tomów.

Ograniczyłem się do kilkunastu nazwisk, nie chciałem tworzyć słownika artystów polskich. Moim zamierzeniem było przedstawienie w sposób możliwie wyczerpujący losów prywatnego życia wybranych przeze mnie twórców. Dlatego dla niektórych osób zabrakło miejsca, inni zostali potraktowani marginesowo. Ten los spotkał nawet niektórych skamandrytów, albowiem o życiu każdego z nich można napisać oddzielną książkę. Czytelnicy mogą mieć własne zdanie: jednym będzie pewnych osób brakować, inni będą uważali mój wybór za bardzo subiektywny. I będą mieli rację, uważam jednak, że udało mi się ukazać panoramę życia prywatnego środowiska artystycznego Drugiej Rzeczypospolitej. A to fascynujący temat, dotychczas raczej omijany w publikacjach o okresie międzywojennym.

Książka ta jest bardzo luźną kontynuacją Życia prywatnego elit Drugiej Rzeczypospolitej. Tamta dotyczyła sfer politycznych, ta środowisk artystycznych. Oczywiście obie te grupy przenikały się wzajemnie, a szczególne miejsce zajmuje w tym gronie Bolesław Wieniawa-Długoszowski, stały bywalec stolika skamandrytów w „Ziemiańskiej” i kulis kabaretów warszawskich. Był on jednym z symboli międzywojennej Warszawy – efekt doskonałej symbiozy sztuki i polityki. I kiedy Wieniawa zniknął ze stolicy, to zmieniły się również wzajemne relacje pomiędzy tymi sferami. Po śmierci Piłsudskiego Polska stała się zupełnie innym krajem, chociaż nikt się nie spodziewał, jaką katastrofę przyniesie wojna.

Warszawa i Polska lat dwudziestych i wczesnych trzydziestych stanowi wyjątkowo wdzięczny temat. To miejsce, gdzie kwitło radosne życie towarzyskie, gdzie rodziły się i upadały kariery, gdzie artyści cieszyli się wyjątkowym uznaniem. I z reguły odnosili komercyjny sukces, a nawet jeżeli nie zaznali go za życia, to przyszłe pokolenia potwierdziły ich wielkość.

Pisząc tę książkę, nie unikałem drażliwych tematów. Pisałem otwarcie o odmiennych preferencjach seksualnych, alkoholizmie, narkomanii, problemach i oszustwach finansowych. O kolaboracji w czasach drugiej wojny światowej również. Ale także o szczęśliwych związkach małżeńskich, wielkich uczuciach i zwykłej codziennej egzystencji. Z tego przecież składa się życie każdego człowieka, niezależnie czy jest zwykłym obywatelem, czy też uznaną sławą. A czasami twórczość oderwana od kontekstu życia prywatnego może wręcz pozostać niezrozumiała…

Sławomir Koper

Rozdział 1 Artyści i ich środowisko w czasach Drugiej Rzeczypospolitej

Na półpiętrze w „Ziemiańskiej”

„Żyło tu około 28 milionów ludzi – opisywał sytuację gospodarczą Polski w 1918 roku przewodniczący Amerykańskiej Misji Żywnościowej – przez cztery lata szarpanych przez cztery różne inwazje w ciągu tej jednej wojny, której bitwy i cofające się armie wielokrotnie siały zniszczenie. Na pewnych terenach inwazji tych było siedem i siedem niszczycielskich odwrotów. Wiele setek tysięcy zmarło z głodu. Miliony straciły zniszczone domy i ludzie na tych terenach żyli w ziemiankach. Ich narzędzia rolnicze zostały poniszczone, zwierzęta zarekwirowane przez wojska, zboża tylko częściowo zebrane. Przemysł w miastach zamarł z braku surowców. Panowało bezrobocie i miliony pozbawione były środków do życia. Kraj zalany był rublami, koronami, które nie miały teraz żadnej wartości. Koleje prawie nie funkcjonowały. Miasta niemal pozbawione żywności; tyfus i choroby szalały, obejmując całe prowincje. Szczury, wszy, głód, zaraza – a jednak byli zdecydowani budować państwo”.

Stosunkowo najlepsza sytuacja panowała w miastach, ale nawet w Warszawie dawały się odczuć dotkliwe braki. Podłej jakości chleb sprzedawano na kartki – wyrabiano go z mąki zmieszanej z mączką z kasztanów. Powszechnie jadano go z marmoladą z marchwi.

Kazimierz Wierzyński przyznawał po latach, że gdy przyjechał do Warszawy, bardzo przydał mu się głodowy trening z obozu jenieckiego w Rosji. Na szczęście miał przyjaciela, którego raz w tygodniu zapraszano na kluski z twarogiem do domu pisarki Bronisławy Włodkówny. Zabierał ze sobą Wierzyńskiego i obaj młodzieńcy omawiali z uznaniem twórczość gospodyni, a ich szacunek „wzrastał proporcjonalnie do zaspokajanego apetytu”.

Po odzyskaniu niepodległości sytuacja powoli ulegała normalizacji, ale daleko było jeszcze do czasów sprzed wybuchu wojny.

„W restauracji »Astoria«, w jednym pokoju – wspominał Antoni Słonimski – zbierał się cały Parnas naszej odrodzonej ojczyzny. Na lewo przy oknie siadywali endecy: Makuszyński, Nowaczyński, Perzyński. Nasz »lewicowy stół« był liczniejszy, łączyły się tam nie tylko stoły, ale i pokolenia. Królowała Bronisława Ostrowska, bywał Żeromski, Lechoń, Wieniawa, czasami Sławek.

Niemcy wyżarli wszystko, co było w kraju i na wystawach pozostawili tylko pęczak, tę zmorę kulinarnej pierwszej okupacji. W »Astorii« obiady wydawali wtedy na kartki. O jakości tych obiadów świadczy popularna wtedy piosenka »Dlaczego pan jest taki blady? Czy urzędowe jesz obiady?«”.

Zaradność Polaków jest jednak powszechnie znana, a w szczególności warszawiaków. Już niebawem sensacją dnia stała się restauracja „Alkazar” na Królewskiej, gdzie podawano „sztukę mięsa z rurą”. Na Nowym Świecie powstała restauracja „U Turka” (prowadzona przez Ormianina), gdzie na szaszłyk lub sznycel z jajkiem chętnie zaglądali pikadorczycy. Na dalszą poprawę warunków nie trzeba było długo czekać.

„Sytuacja żywnościowa – opowiadał z rozmarzeniem Słonimski – po wyjściu Niemców poprawiała się z dnia na dzień. Jakby krople dżdżu padły na wyschniętą ziemię. Rosły w oczach kiełbasy, szynki, serdelki, mortadele […] Wojenna kajzerka zarumieniła się powabną kruchością, cukiernicy przywrócili wszystkie pokusy naszych lat dziecinnych”.

Błyskawicznie pojawiały się nowe lokale, które szybko zdobywały klientelę. Najwięcej znajdowało się w ścisłym centrum miasta, szczególnie przy Mazowieckiej, uważanej za „najweselszą w stolicy”. W Śródmieściu zlokalizowano najważniejsze i najmodniejsze lokale Warszawy: „Ziemiańską”, „U Wróbla”, „Astorię”, „Simona i Steckiego”, „Adrię”, „Oazę”, „Nową Gospodę”. Zresztą topografia warszawskich knajp okresu międzywojennego to temat zasługujący na osobne opracowanie.

Oddzielny rozdział należałoby poświęcić „Adrii”, funkcjonującej od października 1929 roku. W podziemiach zlokalizowano salę dansingową na półtora tysiąca osób, z obrotowym parkietem, wirującymi żyrandolami i dwoma barami. Od popołudnia do późnej nocy do tańca grały dwie doskonałe orkiestry (Golda i Petersburskiego oraz Karasińskiego i Kataszka). Oferowano tam doskonałą kuchnię, najlepsze trunki i dyskretną, fachową obsługę. Oprócz sali dansingowej i restauracji działała jeszcze kawiarnia, równie niezwykła jak cały lokal.

„Jej urządzenie – wspominał Wojciech Herbaczyński – na wzór niektórych kawiarni zagranicznych miało w sobie coś z tropików. Kaktusy na półeczkach i papugi w klatkach wygrzewały się w świetle umieszczonych pod sufitem lamp. Torty i słynne marcepanowe ciastka pochodziły ze słynnej jak Polska długa i szeroka lwowskiej firmy Zaleskiego. Przywożono je codziennie samolotem ze Lwowa do jego warszawskiej filii i do »Adrii«”.

Przy takich ekstrawagancjach ceny w lokalu nie mogły być niskie. Ale u „Simona i Steckiego” oferowano świeże ostrygi, a za butelkę słynnej kapki należało zapłacić odpowiednik miesięcznej pensji urzędnika. To były miejsca dla ludzi z pełnym portfelem, niezwracających uwagi na wysokość rachunku.

Zamożni klienci odwiedzali również restaurację i kawiarnię w hotelu „Bristol”. Secesyjną salę zamykała lustrzana ściana, która kiedyś stała się przyczyną zabawnego nieporozumienia. Wojciech Kossak, wynajmujący w „Bristolu” pracownię, często spotykał się w hotelu ze swoim bratem-bliźniakiem. I pewnego wieczora, wychodząc z mocno zakrapianego spotkania, ujrzał sam siebie w lustrze. Otworzył ramiona i z okrzykiem: „Witaj, Tadeuszu!” rozbił się o lustrzaną ścianę…

Osoby niedysponujące zasobnym kontem mogły udać się do restauracji „U Wróbla” (przy Mazowieckiej) na słynne śledzie z wódką czy flaki po warszawsku. Do stołecznych obyczajów należała konsumpcja flaków we czwartki.

„Oj, młodzi moi – wspominała Izabella Czajka-Stachowicz – jak wam dać pojęcie, czym w tamtych dniach były czwartkowe flaki »U Wróbla«! Dziś, jak Polska długa i szeroka, nikt takich flaków nie robi. Ostatnia, która znała prawdę o pulpetach do flaków, była Messalówna… ale ona też już nie żyje.

Tamte czwartkowe flaki z pulpetami »U Wróbla«, z tą ilością tartego sera, z tamtymi pulpetami! Smakowaliśmy z pełnymi ustami”.

Ulubioną restauracją Karola Szymanowskiego była „Nowa Gospoda” u zbiegu ulic Jasnej i Boduena. Na górze grała orkiestra i tam dominowali nowobogaccy z partnerkami z półświatka. Natomiast na dolnym poziomie pojawiało się inne towarzystwo – warszawska burżuazja i artyści. Panowała tam symbioza dwóch światów, do normalnych widoków należał obraz zamożnego przemysłowca bratającego się z malarzem.

Tuż po pierwszej wojnie światowej modnym lokalem stała się kawiarnia „Kresowa” przy Nowym Świecie, z wejściem od ulicy Wareckiej. Lokal miał doskonałe położenie, pomiędzy uniwersytetem, Akademią Sztuk Pięknych i konserwatorium. Szybko stał się ulubionym miejscem studentów, początkujących pisarzy, malarzy i muzyków. W „Kresowej” pierwsze spotkania odbywali członkowie grupy literackiej „Kwadryga”, atrakcją lokalu był malarz Kamil Witkowski odwiedzający lokal z nieodłączną kaczką Leokadią.

Ale prawdziwą siedzibą cyganerii warszawskiej stała się kawiarnia „Ziemiańska”, zlokalizowana przy Mazowieckiej 12. Właścicielami lokalu byli Karol Albrecht i Jan Skępski. Albrecht był przedsiębiorczy, miał inicjatywę i rozmach, Skępski był bardziej umiarkowany, interesował się rękodziełem, to jemu „Ziemiańska” zawdzięczała swój wystrój.

„Pan Albrecht – opowiadał Kazimierz Wierzyński – był to wielkich rozmiarów blondyn, o wadze idącej pewnie w setki funtów, uśmiechnięty do klientów i rozmiłowany w artystach. Zdarzyło się, że kiedyś w Zakopanem zobaczył wystawę Zdzisława Czermańskiego i z miejsca zamówił u niego cykl karykatur co najznakomitszych bywalców swojej cukierni. Był to gest historyczny. Czermański przeniósł się do Warszawy, a w Albrechcie ocknął się instynkt mecenasa. Ofiarował Czermańskiemu bezpłatny kupon na dwie czarne kawy i cztery ciastka dziennie. Historia uczy, że kupon nie został wykorzystany”.

W tej samej kamienicy mieściła się księgarnia wydawnicza Mortkowicza, w pobliżu: Zachęta, filharmonia i wydawnictwo „Rój”. Niedaleko było do ASP, konserwatorium i uniwersytetu, a sąsiedztwo restauracji „U Wróbla” zwiększało atrakcyjność kawiarni. Po solidnym obiedzie w restauracji, biesiadnicy chętnie przemieszczali się na dobrą kawę i deser do „Ziemiańskiej”.

Wyroby lokalu cieszyły się uzasadnioną renomą i nikt nie narzekał na wyższą niż u konkurencji cenę. Na jeden z jubileuszy Ludwika Solskiego przyjaciele zamówili specjalny tort o średnicy metra. Dekoracja tortu przedstawiała grecki amfiteatr ozdobiony aktorskimi maskami.

Lokal miał swoją klasę – zamówiony tort klient otrzymywał na platerowym półmisku zapakowany w pudełko. Po kilku dniach specjalny posłaniec zabierał półmiski – elegancja połączona z wygodą. Prawdziwe legendy opowiadano o miejscowych faworkach, których chrupkość przyrównywano do kory z rajskiego drzewa.

W sali na dole spotykali się malarze, nad ich stolikiem powieszono rysunek szklanki z czarną kawą, do którego przymocowano prawdziwą łyżeczkę. W pobliżu był stolik literacki, gdzie zasiadali członkowie grupy „Kwadryga”. Ale prawdziwą legendę lokalu stworzyło półpiętro lokalu, gdzie urzędowali skamandryci.

„Nisza na półpiętrze – opisywał Tadeusz Wittlin – tuż pomiędzy pierwszą a drugą kondygnacją schodów, gdzie stoi jeden stół. Nie jest to zwykły kawiarniany stolik, ale spory dębowy mebel. Z trzech stron otaczają go wysokie fotele pokryte czarną ceratą, a za nimi oparta o ścianę frontem do schodów rozpiera się czarna kanapa, niska i mocno wygnieciona”.

To miejsce zarezerwowano wyłącznie dla poetów z grupy „Skamander” i ich gości. Porządku pilnował Jan Lechoń, egzekwując obyczaje w sposób bezwzględny. Oprócz skamandrytów zasiąść przy stoliku mogły jedynie osoby przez nich akceptowane lub specjalnie zaproszone. A znakiem ochronnym stolika był „rysunek na ścianie przedstawiający profil Lechonia”.

„Nawet gdy czasem nikt nie siedzi – kontynuował Wittlin – a lokal jest przepełniony, że ludzie stoją w przejściu, niepowołanym miejsca na półpiętrze zająć nie wolno”.

Oczywiście pod nieobecność skamandrytów porządku pilnowała obsługa lokalu, zresztą wszyscy w stolicy znali obyczaje w „Ziemiań skiej”. A do dobrego tonu odwiedzających lokal należało zajrzeć na półpiętro i rzucić okiem na przesiadujących tam poetów i ich gości.

Karykatura stolika skamandrytów w„Ziemiańskiej” – od lewej: Wieniawa, Lechoń, Tuwim, Słonimski

„Skamandryci okupowali na stałe stolik – wspominała Irena Krzywicka – który stał się przedmiotem zachwytu dla jednych, przedmiotem zawiści i nienawiści dla innych. Ta zawiść i nienawiść były dość dziwne, ostatecznie młodzi poeci mieli prawo zarezerwować sobie ten czy inny stolik i zapraszać do niego tych, których pragnęli. Stał się on rodzajem klubu, bardzo zamkniętego, to prawda, już chociażby ze względu na szczupłość przestrzeni, jaką stolik, kanapka i otaczające ją krzesła mogły zajmować. Ale, jak wspomniałam, Lechoń, który tam »urzędował« stale, wprowadził surową selekcję. Do stolika nie byli dopuszczani ludzie bez talentu. Kobiety pojawiały się tam rzadko, ale je tolerowano, gdy były piękne. Jakoż piękne były żony poetów: Iwaszkiewiczowa, Konarska (późniejsza Słonimska), Wierzyńska, Tuwimowa. Ale te panie przychodziły rzadko, zazwyczaj nie interesowały ich intelektualne rozmowy, żonglowanie słowami, dowcip polityczny”.

Krzywicka rozmijała się z prawdą, na półpiętrze siadały również inne panie, których talent cenili skamandryci. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Magdalena Samozwaniec, Zofia Stryjeńska, Kazimiera Iłłakowiczówna. Nie brakowało aktorek z modnych kabaretów: Hanki Ordonówny, Zuli Pogorzelskiej czy Lody Halamy. Ale pani Irena (która również tam bywała zapraszana) chciała chyba podkreślić swoją wyjątkową pozycję.

W jednym miała rację, zaproszenie mogli otrzymać tylko ludzie utalentowani, o interesującej osobowości. Dlatego spotkać tam można było aktorów teatralnych (Jaracza, Węgrzyna), gwiazdy kabaretów (Járosyego), literatów (Boya, Witkacego), poetów (Leśmiana). Specjalną rolę odgrywały wizyty Bolesława Wieniawy -Długoszowskiego. Słynny kawalerzysta był cenionym gościem na półpiętrze – będąc adiutantem Piłsudskiego, stanowił pożądany łącznik pomiędzy Belwederem i światem artystycznym. Skamandrytom imponował ten zawadiacki oficer, lubili pokazywać się w jego towarzystwie. Do perfekcji system ten doprowadził Tuwim, który specjalnie wyciągał Wieniawę z „Ziemiańskiej” do pobliskiego barku, aby być z nim publicznie widywanym.

„Życie na półpiętrze – opowiadał Wierzyński – budziło się w południe. Według obłąkanego zwyczaju warszawskiego, w tym czasie, kiedy we Francji albo we Włoszech nadchodziły sakramentalne godziny popołudniowego posiłku, w »Ziemiańskiej« zaczynało się picie czarnej kawy. Trwało to dwie-trzy godziny, po czym po wystrzeleniu wszystkich nowin, plotek i dowcipów, szło się na obiad”.

Skamandryci stworzyli legendę lokalu, zaproszenie do ich stolika oznaczało nobilitację, co z reguły miało przełożenie na sukces komercyjny. Jednak największym oryginałem zasiadającym na półpiętrze „Ziemiańskiej” był człowiek, który nigdy nie napisał żadnego zdania, nie namalował żadnego obrazu, nigdy nie wystąpił na scenie. Człowiek, bez którego nie mogło się obejść żadne wspomnienie o przedwojennej Warszawie.

Franz Fiszer

Franz Fiszer był starszy od skamandrytów o blisko dwa pokolenia, co mu nie przeszkodziło być z nimi po imieniu. Wysoki i gruby, z ogromną brodą, nosił tużurek z goździkiem w butonierce, binokle i przyciasny kapelusik. Obdarzony żywą inteligencją i ogromnym poczuciem humoru, był autorem niezliczonych dowcipów i „bon motów”, które powtarzało całe miasto.

Pochodził z zamożnej, spolonizowanej rodziny niemieckiej. Młodość spędził w Warszawie, prowadząc rozrywkowy tryb życia. Fantazję miał niezwykłą, potrafił w środku imprezy przenieść ją z Hotelu Europejskiego do Wiednia! Studiował filozofię w Niemczech i przez całe lata zapowiadał wydanie dzieła filozoficznego. Nie napisał oczywiście nic – wolał spierać się w kawiarni z literatami i używać życia, niż pisać. A wiedzę miał ogromną, dużo czytał, interesowały go spekulacje metafizyczne, sztuka i literatura.

Największą jego miłością była jednak filozofia. W Lipsku słuchał wykładów profesora Richarda von Schuberta-Golderna, na których osobiście zapewniał frekwencję. Warunkiem odbycia wykładu była obecność czterech słuchaczy, a chętnych brakowało. Fiszer wynajmował więc trzech kloszardów i płacił im za słuchanie o filozofii immanentnej.

Franz Fiszer

W czasach Drugiej Rzeczypospolitej był już zupełnym biedakiem – majątek przepuścił na hulanki, zabawy i podróże. Przyjął to z filozoficznym spokojem. Nie miał domu, stałego zameldowania, nie płacił podatków. Sezon jesienno-zimowy spędzał w gronie przyjaciół w Warszawie, a na lato wyjeżdżał do dalekich krewnych posiadających dom w okolicach Łomży.

Kawiarnie uważał za swoje naturalne środowisko. Przed pierwszą wojną światową były to „Udziałowa” na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, „Miki” przy zbiegu placu Trzech Krzyży i Nowego Światu czy też podłej jakości knajpa „Pod Retmanem” na Mariensztacie, gdzie mieszkał jego przyjaciel, Jan Lorentowicz.

Franz był duszą towarzystwa. Opowiadał absurdalne historie, obserwując reakcje słuchaczy. Z całą powagą tłumaczył, jak kiedyś w lesie osaczyły go i pożarły wilki. Bardzo dokładnie, co do kosteczki, tak że pozostała po nim wyłącznie fajka. I na dowód tego prezentował rozmówcy swoją fajkę. A gdy ktoś zaskoczył go pytaniem, do jakiej rodziny należą śledzie, to Fiszer z kamiennym spokojem odparł, że śledzie należą do rodziny zakąsek.

Polityką się nie interesował, ale mawiał, że warunkiem porządku w Polsce jest rozstrzelanie dwustu tysięcy łajdaków. Gdy ktoś zdziwił się, skąd znajdzie w kraju potrzebną liczbę kanalii, to Fiszer odparł, że zawsze można dołączyć uczciwych.

Miał chyba jednak trzeźwe spojrzenie na własną osobę, albowiem swoją codzienną trasę po knajpach („Ziemiańska”, „U Wróbla”, „Oaza”) określał szlakiem hańby. Tym bardziej że jadł i pił na koszt innych, nic nie zarabiał, żył z zaproszeń przyjaciół, często zmieniając miejsca noclegów. Bywały dni, kiedy głodował, ale zawsze miał dobry humor i nigdy nie prosił o pomoc.

„Fiszer bywał w najprzedniejszych towarzystwach – pisał Antoni Słonimski – ale miał jakąś przyjaźń intymną i wstydliwą. Często na przyjęciach napychał kieszenie ciastkami i owocami, nie bacząc, w jakim doniesie je stanie. Wyśledziliśmy kiedyś przypadkiem, że znikał na rogu Wilczej i Marszałkowskiej, schodził do sutereny, gdzie mieszkała jakaś jego dawna gosposia czy podstarzała panna służąca. To dla niej były te łakocie”.

Skamandryci dużo skorzystali na znajomości z Fiszerem i jego absurdalnym poczuciem humoru. Z czasem jednak Franz obraził się na poetów z półpiętra – nie potrafił znieść ignorowania twórczości jego przyjaciela Bolesława Leśmiana. Opuścił półpiętro i przeniósł się do stolika malarzy, gdzie siadał obok Zofii Stryjeńskiej i Henryka Kuny.

Wiernym wielbicielem Fiszera był kuzyn Leśmiana – Jan Brzechwa. Sportretował go w postaci Ambrożego Kleksa – czarodzieja o nieograniczonych możliwościach, dziecięco naiwnego geniusza, znawcę duszy ludzkiej i filozofa. Warto o tym pamiętać, oglądając ekranizację opowieści Brzechwy – Piotr Fronczewski to przecież Franz Fiszer.

Z upływem czasu wiek i zdrowie jednak coraz bardziej mu dokuczały. Cygańskie życie nigdy nie było odpowiednie dla starych ludzi, a w 1937 roku Fiszer ukończył już siedemdziesiąt siedem lat. Nie miał tyle szczęścia, co Kazimierz Przerwa-Tetmajer, który dostał zapomogę z Akademii Literatury, a książę Czetwertyński zapewnił mu pokój i prawo do bezpłatnego korzystania z kawiarni w Hotelu Europejskim.

Wnętrze „Ziemiańskiej” (obraz Józefa Rapackiego 1925 r.)

Coraz bardziej zmęczony, zaczął nawet farbować swoją słynną brodę (mawiał, że sam siebie oczernia). A że używał najtańszych farb, to jego broda uzyskiwała najrozmaitsze kolory, z czerwienią i zielenią włącznie. Ale trzymał klasę do końca. Gdy młoda przyjaciółka pewnego literata zobaczyła Franza po raz pierwszy i zapytała, kim jest, ten zdziwił się, że nie czytała katechizmu. Wyjaśnił osłupiałej dziewczynie, że po prostu jest Bogiem Ojcem. A gdy pisarz Zygmunt Kawecki oznajmił kiedyś, że ma nos jak Dante, to Fiszer poradził mu, aby zaczął pisać nosem!!!

Zresztą z komplementami u Fiszera bywało różnie. Witając się z aktorką, Heleną Sulimą, powiedział: „Pani bardzo przypomina Sulimę, tylko jest od niej 1000 razy ładniejsza”.

Zakończył życie jak kloszard – przed Wielkanocą 1937 roku przez pewien czas głodował i na zapas objadł się podczas świąt. Doznał udaru i częściowego paraliżu i w stanie ciężkim trafił do szpitala. Kiedy odzyskał przytomność, zawołał do najbliższego lekarza: „Ej, kelner! Pół czarnej, ale zaraz!”.

Humor nie opuszczał go do końca, zapytany, ile ma lat, odparł (zgodnie z prawdą), że ukończył dwadzieścia osiem. Na łożu śmierci odmówił pojednania się z Bogiem i zmarł, recytując Albatrosa Baudelaire’a w przekładzie Bronisławy Ostrowskiej.

Warszawa, Zakopane, Jurata

Po odzyskaniu niepodległości Warszawa przejęła rolę kulturalnej stolicy Polski. Nad Wisłę ściągali wszyscy liczący się twórcy. To tutaj najłatwiej było utrzymać się ze sztuki, to tutaj była najszersza publiczność. Niemal całkowicie opustoszał Kraków, do stolicy przenieśli się Osterwa, Boy, Schiller; nad Wisłą osiedli Szymanowski, Wierzyński, Tuwim, Lechoń, Hemar, Junosza-Stępowski, Jaracz i Węgrzyn. Warszawa przyciągała to, co najlepsze w polskiej kulturze, właściwie niemal tylko tutaj można było zrobić karierę. I nawet zakochany w Krakowie Wojciech Kossak miał swoją pracownię w stołecznym „Bristolu”, gdzie częstymi gośćmi bywały jego córki (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec).

Nieco inna była sytuacja aktorów. Konkurencja była duża i nawet rdzenni warszawiacy mieli utrudniony debiut, wobec czego wyrabiali sobie nazwiska na prowincji. Tak postąpił Kazimierz Junosza-Stępowski, który po rocznym pobycie w stolicy zniknął z niej na kilkanaście lat. Na rok przed wybuchem pierwszej wojny światowej pojawił się w Warszawie już jako uznany aktor.

Przyjezdni stawali się warszawiakami z wyboru, czego doskonałym przykładem były losy Fryderyka Járosyego. Węgierski Austriak, gwiazda i konferansjer legendarnego „Qui Pro Quo” zakochał się w Warszawie od pierwszego wejrzenia. I został nad Wisłą na stałe, chociaż złośliwi plotkowali, że przyczyną takiej jego decyzji była Hanka Ordonówna, a nie „kolumna Zygmunta ani most Kierbedzia”. Ale Węgier po rozstaniu z Ordonką pozostał w stolicy, a prawdziwe dowody patriotyzmu złożył podczas wojny. Odmówił wpisania na listę reichsdeutscha (miał paszport austriacki), a skazany na ciężkie więzienie zbiegł z transportu i przez całą okupację ukrywał się przed Niemcami. Ranny w powstaniu warszawskim trafił do Buchenwaldu i tylko kolejna ucieczka uchroniła go przed śmiercią. Po wojnie podzielił losy polskiej emigracji i do śmierci tęsknił za Warszawą – swoją „małą ojczyzną” z wyboru.

Warszawa dominowała w życiu kraju, ale drugą stolicą kultury było w okresie międzywojennym Zakopane.

„Aż do wybuchu drugiej wojny światowej – pisała Magdalena Samozwaniec – Zakopane odgrywało w Polsce rolę wielkiego literacko-artystycznego klubu. Kto z braci artystycznej raz łyknął tego zaczarowanego powietrza, musiał już albo przyjeżdżać tu kilka razy do roku, albo też tak się czuł wszędzie źle, że osiadał w Zakopanem na stałe. Słynny w okresie międzywojennym pianista holenderski, Egon Petri, przyjechawszy tam raz ze swoim koncertem, oświadczył, że nigdzie indziej już mieszkać nie będzie, kupił willę w Zakopanem i stamtąd wyjeżdżał na swoje artystyczne tournée”.

Faktycznie, w Zakopanem znajdziemy pełny przekrój polskiego środowiska artystycznego. Malarze, architekci, rzeźbiarze, pisarze, poeci, kompozytorzy, muzycy. Właściwie trudno znaleźć jakieś wybitne nazwisko, człowieka znaczącego w polskiej kulturze, który nie spędziłby części życia pod Giewontem. Kogo tam nie było: Witkacy, Stryjeńscy, Zamoyski, Samozwaniec, Pawlikowska, Kossak, Szymanowski, Rubinstein, Kochański, Nałkowska, Makuszyński, Słonimski, Tuwim, Iwaszkiewicz, Czermański, Leśmian, Wierzyński (on nawet ślub wziął w Zakopanem), Boy, Krzywicka. Przyjeżdżał nawet Bruno Schulz, który wyjątkowo nie lubił opuszczać rodzinnego Drohobycza.

Zresztą Zakopane odwiedzali nie tylko artyści. Władze popierały turystykę, uważając ją za doskonałe narzędzie promocji kraju, a pozostawianie pieniędzy nad Wisłą również było nie bez znaczenia. Pomimo zajadłych oporów obrońców przyrody uruchomiono kolejki na Kasprowy Wierch i Gubałówkę, wprowadzono system zniżek kolejowych umożliwiający łatwiejszy dojazd pod Tatry. Specjalne pociągi „Narty – Brydż” dowoziły spragnionych wypoczynku urlopowiczów do Zakopanego, a ulgowy bilet przysługiwał każdemu, kto miał narty. Prowadziło to czasem do zabawnych nieporozumień – pewien podróżny pokazywał konduktorowi małe dziecięce narty, twierdząc, że też upoważniają go do zniżki.

Specjalnie dla narciarzy wprowadzono system rabatów przy wjeździe na Kasprowy Wierch. To jeszcze bardziej wzmogło zainteresowanie „białym szaleństwem”, pojawiło się grono prawdziwych fanatyków tego sportu. Jednym z nich była pewna dama w średnim wieku, szusująca z dużą brawurą i zaciętym wyrazem twarzy, nazywana „upiorem z Kasprowego”. Podobno na jej widok wszyscy obecni na trasie narciarze rzucali się do panicznej ucieczki… Narty uwielbiał Wierzyński, spędzał w ten sposób „tygodnie i miesiące”, natomiast kompletnie talentu nie miała Magdalena Samozwaniec. Pewien jej znajomy zauważył ironicznie, że gdy siedzi z nią przy karcianym stoliku, uważa ją za lepszą narciarkę. Na stoku dochodził jednak do wniosku, że lepiej gra w brydża.

Narciarstwa w Zakopanem próbował nawet taki sybaryta i hedonista jak Artur Rubinstein. Rozzłoszczony na swoją narzeczoną (późniejszą żonę) Nelę Młynarską nabył odpowiedni ekwipunek i wybrał się na trasę. Eskapada zakończyła się solidną kraksą i pianista już więcej nie zakładał nart. A narzeczona i tak była na niego wściekła, nie wiadomo czy z powodu nieudanej eskapady narciarskiej, czy też romansu, który miał pod jej bokiem.

Pod Tatrami nie mogło oczywiście zabraknąć rozrywek kulturalnych. Salon literacki prowadzili Pawlikowscy na Kozińcu, funkcjonowała scena teatralna w pensjonacie „Morskie Oko”. Wystawiał tam swoje dramaty Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy), z reguły zresztą bez powodzenia. A na Krupówkach normalny był widok Witkacego w niecodziennym ubiorze. Pojawił się tam raz w piżamie zrobionej z papieru i był niepocieszony, kiedy Antoni Słonimski udał, że nic go nie zaskoczyło w stroju kolegi. A już do zupełnej rozpaczy doprowadził go brak reakcji znajomych, kiedy na podwieczorku „U Trzaski” (popularna miejscowa restauracja) pokazał się w piżamie łowickiej. Ktoś dowiedział się o jego pomyśle wcześniej i umówiono się, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Zresztą po Witkacym można się było wszystkiego spodziewać, nikogo nie dziwiło, jak nagi w łaźni śpiewał kobiecym głosem angielskie piosenki.

Osobnym tematem były zakopiańskie lokale z wyszynkiem.

„Pamiętam sam siebie – wspominał Wierzyński – jak stoję w południe przy bufecie »U Karpowicza«, zajadam ówczesną specjalność, tzw. maczankę, ale każdy kęs jej przełykam z trudem. Jestem początkującym poetą, stoję tam z niskim i krępym tubylcem, nie-tubylcem, który chodzi po mieście w serdaku i bez kapelusza, ma napoleoński kosmyk włosów na czole i twardą wymowę, jakby rozgryzał kamienie, Jan Kasprowicz. Pijemy wódka po wódce […].

»U Trzaski« – brydż. Przy stoliku Makuszyński, Rettinger, Tadeusz Koniewicz, gospodarz klubu i kto czwarty? Nie wiem, nie pamiętam, nie gram w karty, nie odróżniam waleta od pika. »U Jędrusia« węgierska śliwowica, Rafał Malczewski, Chwistek, Witkacy, kilka kobiet […] W »Morskim Oku« wieczór futurystów, Stern, Wat i awantura z publicznością. Nazajutrz spokój. W pustej sali, przy wczesnej kawie, blady Tadeusz Sygietyński, Juliusz Zborowski z małym kręconym w palcach papierosem, chodzące muzeum, uśmiechnięty i bez wieku, millenium polskich Tatr. I tak rok po roku. Zjawiają się nowi ludzie, nowe pokolenia”.

Większość imprez sportowych i kulturalnych w Zakopanem odbyła się pod protektoratem Mariana Dąbrowskiego – właściciela „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” (popularnie zwanego Ikacem). Właściciel prężnego koncernu prasowego (wydawał również „Światowida”, „Tempo dnia”, „Raz, dwa trzy”, „Tajnego detektywa”, „Asa”) był jedną z najważniejszych postaci pod Giewontem. A główną imprezą towarzyską sezonu był coroczny bal prasy w sali pensjonatu „Bristol”, „na który przyjeżdżały tłumy ludzi z Krakowa”. Niełaska Dąbrowskiego mogła poważnie utrudnić życie, o czym przekonała się Samozwaniec, kiedy złośliwie odmalowała w swoich felietonach stosunki w redakcji „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”.

Zakopane stanowiło atrakcję przez cały rok, ale latem miało poważną konkurencję ze strony Juraty. Po uzyskaniu dostępu do morza, polskie wybrzeże stało się modne i do dobrego tonu należało spędzenie tam wakacji. W Juracie dzierżawili domki letniskowe przemysłowcy, ziemianie i artyści. Oczywiście nie mogło zabraknąć pełnej infrastruktury dla gości.

„W przeciągu kilku lat – wspominała Samozwaniec – powstało piękne letnisko ozdobione luksusowym hotelem »Lido«, przed który codziennie zajeżdżały wspaniałe limuzyny. Rządowe. Niczego nie brakowało w tym raiku dla ludzi zamożnych. Nad pełnym morzem wybudowano zakład kąpielowy z gorącymi morskimi kąpielami, czarowną restauracją, widokiem na pełne morze i dansingową platformą. Po drodze na plażę znajdowały się korty tenisowe. Zatoka nie była tak jak dzisiaj zanieczyszczonym bajorem, ale doskonale utrzymanym terenem do sportów wodnych. Odbywały się tutaj zawody pływackie, regaty żaglówek i motorówek, zawody na nartach wodnych”.

Jurata stała się popularna w eleganckim świecie, wypoczywali tam również przedstawiciele sfer rządowych. Szczególną uwagę przykuwali państwo Beckowie, spędzający każdego roku wakacje w Juracie. Minister bywał często wzywany do Warszawy, ale jego żona korzystała w pełni z możliwości kurortu. Widywano ją regularnie, jak „w jakimś zawrotnym kostiumie plażowym szła otoczona swoim dworem, to jest córką, boną i dwoma szalenie rasowymi pieskami”. Podobno kiedyś urządziła nawet przyjęcie dla psów, na który zaprosiła swoje znajome z ulubieńcami wystrojonymi w wielkie kokardy. Na podłodze willi położono biały obrus, „a na nim poukładano w miseczkach ulubione przysmaki rasowych kundli”. Nie zabrakło nawet bananów, czekolady i daktyli.

W Juracie pojawiali się również popularni artyści. „Wieczorem na dansingu w »Lido« panie robiły oko do Eugeniusza Bodo, do pięknego Korty – panowie zaś przyglądali się Marii Bogdzie, obydwu Halamkom – Lodzie i Zizi, Janinie Piaskowskiej, Toli Mankiewiczównie, Smosarskiej i tym niepodobnym, ale równie znanym gwiazdom i przelotnym kometom. Szykiem było wówczas noszenie spodni spacerowych, nawet wieczorem (z wyjątkiem oficjalnych bali) i wszystkie modnisie z dumą zakładały noga na nogę w szerokich flanelowych spodniach i »wyzywająco« kopciły papierosy w długich, bursztynowych fajeczkach”.

Nad Bałtykiem nie mogło oczywiście zabraknąć brydżystów. Nie bez powodu okres międzywojenny nazywano epoką brydża, a namiętni gracze stanowili poważny odsetek ówczesnej populacji. Ale skoro prezydent Wojciechowski z powodu ważnej licytacji potrafił zaniedbać obowiązki państwowe (a w ich wypełnianiu był bardzo skrupulatny), to trudno się dziwić przeciętnym obywatelom. Na werandach domków letniskowych już od godziny szesnastej widywano czwórki brydżowe, a gra przeciągała się do późna w nocy. Jedynym plusem nałogu był fakt, że gra odbywała się na świeżym powietrzu, a nie w przesiąkniętych nikotyną pokojach, jak w pozostałych miesiącach roku.

Wydawcy i honoraria

„Gdy znajdę w rękopisie słowa – powiedział kiedyś Mieczysław Grydzewski – »Litwo, ojczyzno moja«, to sięgam po Słowackiego i sprawdzam. Przepraszam, chciałem powiedzieć po Mickiewicza”.

Założyciel i redaktor „Wiadomości Literackich” słynął z niezwykłej dokładności i pismo szczyciło się znikomą liczbą błędów i literówek. A sam Grydzewski zaczynał karierę wydawniczą w 1918 roku od czasopisma „Pro Arte et Studio”, aby następnie wraz z poetami z kawiarni „Pod Picadorem” założyć „Skamandra”. W pierwszym numerze pisma wypowiadał się Witkacy na temat teorii „czystej formy”, następnie drukował tam Wariata i zakonnicę. Na łamach periodyku debiutowali Gombrowicz i Schulz, a Grydzewski drukował wszystkich wybitnych pisarzy okresu międzywojennego. Dlatego w obrębie jednego numeru można było znaleźć teksty endeków i lewicowców, a dla Grydzewskiego liczyła się wyłącznie jakość literacka tekstu. Wydawca, sam zresztą żydowskiego pochodzenia, a z poglądów prawicowy liberał, sekretarzem redakcji mianował Władysława Broniewskiego – poetę rewolucji o legionowej przeszłości. Wspólnikiem Grydzewskiego był inny Żyd – Antoni Borman, dużo drukowali Słonimski i Tuwim. Nie uszło to uwadze endeków, którzy przekształcali nazwę „Wiadomości Literackie” na „jadą Mośki literackie”. Ale ekonomia miała swoje prawa i na łamach „Wiadomości Literackich” można było odnaleźć również teksty Adolfa Nowaczyńskiego.

Mieczysław Grydzewski

„Był nie tylko – wspominał Grydzewskiego Słonimski – naszym redaktorem, ale przyjacielem, adoratorem, kibicem naszych sukcesów. W czasach Skamandra schodziliśmy się w pokoiku na Złotej na zebrania redakcyjne i kolacje. Tuwim, Lechoń, Wierzyński, Zawistowski, Grydzewski i ja stanowiliśmy komitet redakcyjny. Grydz poprawiał rękopisy, robił korektę, wtrącał się nie tylko do naszych utworów, ale próbował redagować nam życie. Był lojalnym powiernikiem sekretów i pomocą w każdej trudnej sytuacji życiowej. Bardzo byliśmy dla niego niedobrzy. Kochaliśmy go i dokuczali obrzydliwie”.

Faktycznie, dowcipy skamandrytów bywały czasami bolesne. Grydzewski miał ulubionego psa, pięknego airedale terriera, a Słonimski rozpuszczał pogłos ki, że pies nie lubi swojego pana, co jest wielką tragedią życiową dla psa. Zresztą rzeczywiście ulubieniec wydawcy zdecydowanie preferował Wierzyńskiego kosztem swojego pana. Inny przypadek poczucia humoru skamandrytów doprowadził Grydzewskiego do szewskiej pasji. Franz Fiszer, który z poetami był po imieniu, odmówił wypicia bruderszaftu z ich wydawcą.

„[Twierdził], że ten kiedyś powiedział, że ludzkość powstała z gazów – wspominał Słonimski – i wobec tego przyjaźnić się z nim nie może. Oczywiście Grydz […] również dziwak niczego podobnego nigdy nie powiedział, ale my wszyscy na złość potwierdzaliśmy relację Fiszera i żart ten doprowadzał Grydza do wściekłości. Gdy odwoływał się do mnie, powiedziałem ze smutkiem w głosie: »Powiedziałeś Mieciu, powiedziałeś, że ludzkość powstała z gazów«”.

Grydzewski był człowiekiem niezwykłej pracowitości, poświęcającym się całkowicie swojemu powołaniu. Opowiadała po latach Irena Krzywicka: „On czytał nadsyłane artykuły, chodził do drukarni i pilnował druku, sam składał, często sam łamał, sam redagował, sam robił wszystkie korekty, zupełnie w głowie się nie mieści, jak mógł taką pracę wykonywać jeden tylko człowiek. […] Wszystko sam za własne pieniądze, wszystko sam jeden. Dzisiaj do tej roboty trzeba by zatrudnić, nie wiem, co najmniej dwadzieścia osób”.

Niezwykłą pracowitość wydawcy potwierdzał Wierzyński, uważając, że „Grydzewski pracował i pracuje za 16-20 osób”, a prace redakcyjne (przygotowanie materiału, korektę itp.) „wykonywał wszędzie, gdzie się da”. A niewiele pomocy miał ze strony Broniewskiego, który „na to sekretarzowanie całkowicie bimbał, tyle że przyjmował telefony”.

Przy wszystkich swoich zaletach Grydzewski był człowiekiem apodyktycznym, uprawiającym „puryzm językowy, stosującym własną interpunkcję, a nawet pisownię”. Kiedyś nawet tak pociął list do redakcji autorstwa Marii Dąbrowskiej, że ta „świetna pisarka nie chciała go drukować. A przecież komu jak komu, ale tej pani i jej stylowi można było zaufać”.

Krzywicka wysoko ceniła Grydzewskiego, zdecydowanie natomiast nie lubiła jego wspólnika, Antoniego Bormana: „Borman był to macher i geszefciarz, zajmował się przy tym chyba interesami i on to wywierał od pewnego momentu doniosły wpływ na Grydza. On podsunął myśl wyzyskania tak rozchwytywanego pisma dla robienia interesu i za jego sprawą pojawił się w »Wiadomościach« czynnik merkantylny: ogłoszenia, głupawe najczęściej konkursy i nagrody. […] Było coś poniżającego w obcowaniu z tym człowiekiem […] Po prostu odczuwałam wobec niego coś w rodzaju obrzydzenia, niemal fizycznego”.

Borman odpowiadał za sprawy finansowe i trudno się dziwić niechęci literatów do niego. To normalny przypadek, autorzy nie darzą sympatią dyrektorów finansowych firm wydawniczych. Zgodnie z odwieczną zasadą: dobry prezes (lub dyrektor wydawniczy), zły dyrektor do spraw handlowych. Podobną metodę stosował zresztą Melchior Wańkowicz w wydawnictwie „Rój”. A jako pisarz wiedział, jak postępować z kolegami po piórze. „Przyjmował autora owacyjnie – pisała Krzywicka – z sercem na dłoni, zabawiał dowcipną rozmową »między nami pisarzami«, ale kiedy dochodziło do spraw finansowych, twierdził, że się tym nie interesuje i odsyłał do Mariana Kistera. Ten był owszem uprzejmy, ale twardy. Nie lubił dawać zaliczek, chętnie płacił wekslami. […] Autorzy chętnie szli do »Roju«, mimo dość niedokładnego i skąpego wywiązywania się ze zobowiązań materialnych, szli, bo firma była ruchliwa, na druk książki nie czekało się długo i wydawca nie wtrącał się do formy i treści. Ale tak prawdę mówiąc, była to gospodarka rabunkowa. Firma wydawała około 2000 egzemplarzy powieści, rzucała ją na rynek i trzymała tam parę tygodni, po czym wszystko, co pozostało, szło do »kosza«. O drugich wydaniach nie było mowy, wydawca poprzestawał na zebraniu pierwszej śmietany i książka znikała z rynku”.

Byli jednak tacy, co chwalili sobie współpracę z „Rojem”. Należał do nich Tadeusz Dołęga-Mostowicz, który właśnie w tym wydawnictwie wydawał swoje bestsellerowe powieści. Z początkiem współpracy związana jest zresztą pewna anegdota, którą opowiadała Hanna Kister – żona współwłaściciela wydawnictwa. Podobno kiedyś jej męża zaczepił skromny zecer zatrudniony w firmie:

„Czy pan dyrektor nie przeczytałby mojego manuskryptu?

– Jeśli jest pan tak dobrym pisarzem jak zecerem, chętnie przeczytam – odpowiedział Mostowiczowi Marian Kister”.

Rękopisem miała być Kariera Nikodema Dyzmy, którą Kister postanowił natychmiast wydać. Anegdota jest efektowna, ale niezgodna z prawdą. Kariera Nikodema Dyzmy była drugą powieścią Mostowicza, a nie pierwszą. Wcześniej zresztą drukowano ją w odcinkach w czasopiśmie „ABC”. A sam Mostowicz był w tym czasie już znanym dziennikarzem, felietonistą „Rzeczypospolitej”. Karierę istotnie zaczynał jako zecer, ale w drukarni „Rzeczypospolitej”, na kilka lat przed napisaniem Kariery Nikodema Dyzmy. Ale kolejne powieści (w wersji książkowej) faktycznie wydawał w „Roju” i kiedy zginął od sowieckiej kuli we wrześniu 1939 roku, to znaleziono przy nim niezrealizowany czek z tego wydawnictwa.

Jakub Mortkowicz

Inną charakterystyczną postacią świata wydawniczego był Jakub Mortkowicz – zasymilowany Żyd, syn księgarza i antykwariusza z Opoczna. Wydawaniem zajmował się od 1903 roku jako współwłaściciel, a potem właściciel księgarni Centnerszwera przy ulicy Marszałkowskiej.

Mortkowicz miał artystyczne aspiracje, uważał, że przypadkiem „zabłąkał się pomiędzy kupców”. Podkreślał to strojem i fryzurą – nosił długie włosy, kapelusz z szerokim rondem i pelerynę. Boy z uśmiechem mówił, że patrząc na idących razem Mortkowicza i Żeromskiego (krótko ostrzyżonego, w nienagannie skrojonym garniturze), można było się zastanawiać, „kto jest kupcem, a kto artystą”.

Mortkowicz w 1918 roku założył wraz z kilkoma wspólnikami Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejowych „Ruch”, zajmujące się kolportażem pism, książek i materiałów piśmienniczych w całym kraju. Firma po wielu zmianach funkcjonuje do dnia dzisiejszego jako „Ruch” S.A.

O uczciwości Mortkowicza różnie mówiono, podczas pierwszej wojny światowej Leśmian uważał, że wydawca go oszukał. Podobno realizował wyłącznie umowy w formie pisemnej, natomiast ustalenia słowne kompletnie ignorował. Miał jednak niezaprzeczalne zasługi dla rozwoju polskiej literatury.

„To Mortkowicz – wspominała jego wnuczka Joanna Olczak -Ronikier – namówił Marię Dąbrowską do rzucenia państwowej posady i zaofiarował jej comiesięczne stypendium akonto przyszłych rozliczeń, dzięki czemu mogła się skoncentrować na pisaniu Nocy i dni. Podpisawszy w 1914 roku umowę ze Stefanem Żeromskim na wydanie zbiorowe jego dzieł, wypłacał mu regularnie określoną sumę tytułem zaliczki, umożliwiając pisarzowi spokojną egzystencję. W latach pierwszej wojny światowej, gdy nie funkcjonowała poczta, przekradał się przez zieloną granicę do Zakopanego, gdzie mieszkał wówczas pisarz, by przekazać mu pieniądze”.

Nie zawsze bywał jednak równie wspaniałomyślny. Nawet jego wnuczka przyznawała, że „czasami bywał niesprawiedliwy, często dawał się ponosić zbyt wygórowanym ambicjom”. I nie chciał być filantropem, chciał na literaturze zarabiać.

„Tragedią Mortkowicza – pisała Krzywicka – było to, że był Żydem, więc starał się być arcypolski, ultrapolski, superpolski. […] Po szalonym sukcesie Czyhania na Boga [tomik Tuwima] powiedział do mnie (i zapewne do innych): »Teraz wydam prawdziwie polskiego poetę«. Poetą tym był (nie odbieram mu, broń Boże, polskości) Wierzyński, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Wirstlein, był bowiem pochodzenia niemieckiego. Ale Mortkowicz rad był, że znalazł nareszcie dużego, dorodnego goja”.

Chociaż sam był pochodzenia żydowskiego, uważał, że „Żyd nie może mieć zdolności twórczych”, a ogromne powodzenie Tuwima i Słonimskiego było dla niego zaskoczeniem. Zresztą Słonimski nie zostawił na nim suchej nitki, przedstawiając go karykaturalnie w Murzynie warszawskim. Ale stosunki pomiędzy wydawcami i autorami zawsze są trudne i z reguły obie strony uważają się za wyzyskiwane.

Salonem firmy Mortkowicza była księgarnia przy ulicy Mazowieckiej, w bezpośredniej bliskości „Ziemiańskiej”.

„Mortkowicz (co było wówczas nowatorstwem) – wspominała Krzywicka – urządził swoją księgarnię na kształt salonu. Położona przy Mazowieckiej, tuż koło »Ziemiańskiej«, gdzie schodzili się intelektualiści albo bodaj ci, którzy chcieli na intelektualistów popatrzeć, miała klientelę kulturalną, spośród której większość znała osobiście wydawcę. Można było wejść, poprzeglądać nowości i piękne, poświęcone sztuce wydawnictwa i wyjść, nic nie kupiwszy. W tej księgarni, w gabinecie poza sklepem, celebrował sam władca firmy, a w sklepie sprawowała rządy jego żona, nieznośna snobka, która raczej odstraszałaby kupujących, gdyby nie sprzedawczyni, a raczej przyjaciółka firmy, bardzo sympatyczna i inteligentna (choć jako malarka, do czego się nie poczuwała, niezbyt udana) panna Natalia Zabawer. Była to w owym czasie osoba już nie pierwszej młodości, niesłychanie sympatyczna, serdeczna, znająca się na sztuce, pełna wdzięku”.

Irena Krzywicka z reguły źle się wypowiadała o innych kobietach i opinia o żonie Mortkowicza nie jest wyjątkiem. Kazimierz Wierzyński zapamiętał ją jako „najmilszą na świecie osobę, matkującą wszystkim poczynaniom, zawsze pełną jakichś ciekawych nowin i ciepłym głosem witającą każdego”. O Mortkowiczu również miał dobre zdanie jako o „jedynym wydawcy, który w tym czasie odważył się na wydawanie poezji”. Inna sprawa, że dzięki Mortkowiczowi Wierzyński mógł zadebiutować.

Lata dwudzieste nie były najlepszym okresem dla wydawców i autorów. Hiperinflacja, reforma walutowa, a potem kryzys gospodarczy wywołały powszechne zubożenie, a wzrastające koszty produkcji wpływały na sprzedaż. Wydawnictwa miały problemy, które nie ominęły również firmy Mortkowicza. Ścigali go wierzyciele, banki groziły wymagalnością kredytów, przedsiębiorca znalazł się w trudnej sytuacji, a zawsze miał skłonności do „neurastenii i zmienności nastrojów od euforii do depresji”.

Kryzys przyszedł po dłuższym pobycie za granicą. Po powrocie Mortkowicz zapoznał się z sytuacją finansową firmy i podjął decyzję.

„Małomówny i skryty – relacjonowała jego wnuczka – nigdy nie przyznał się rodzinie, jak ciężko przeżywa ciągłe trudności finansowe. Nie umiał się ograniczać, rezygnować z pomysłów artystycznych, oszczędzać, kalkulować. Nie chciał żyć w poczuciu zagrożenia.

Dziewiątego sierpnia w mieszkaniu na Okólniku, w chwili nerwowego załamania, strzelił do siebie z rewolweru. Przewieziony natychmiast do lecznicy przy ulicy Zgoda umarł o godzinie dwunastej. Miał pięćdziesiąt sześć lat. W liście, który zostawił żonie i córce, napisał: »Nie byłem kupcem i nie umieram jak kupiec«”.

Innym typem wydawcy był Ludwik Fiszer. Warto w tym miejscu przytoczyć dłuższy fragment wspomnień Wierzyńskiego, poświęcony wydawnictwu „Ignis”: „Rządził tam Ludwik Fiszer, znany jako Lunio. Miał do dyspozycji dwa wyjścia, jedno główne […] drugie od podwórza i używał obu w zależności od okoliczności. […] Na literaturze – mówiąc otwarcie – znał się mało, pomagał sobie sprytem handlowym, ale w sumie trzeba powiedzieć, że wydawał raczej pieniądze niż książki. Przy takiej działalności, dwa wyjścia z księgarni odgrywały niepoślednią rolę. Gdy przychodził tam pogodny pan Fiszbin po jakąś niespłaconą drobnostkę, Lunio znikał z gabinetu w sposób doskonały i nikt nie wiedział którędy. Najosobliwsze to, że owe dematerializacje nie przejmowały pana Fiszbina bynajmniej. Zasiadał w fotelu, wypalał cygaro i odchodził zadowolony”.

Fiszer był człowiekiem wyjątkowo małomównym i podobno nawet na sponsorowanych przez siebie imprezach praktycznie się nie odzywał. A jeżeli już się odezwał, to pod koniec spotkania i nie do swoich podopiecznych, ale do kelnera, prosząc o rachunek.

Tadeusz Boy-Żeleński powiedział kiedyś, że „nigdzie nie pije się tak cudownie jak we Lwowie” i tamtejsi wydawcy reprezentowali podobny sposób prowadzenia interesów. Alfred Altenberg zawsze gorąco witał literatów ze stolicy, dbając o atrakcyjny program.

„Pociąg przychodził rano – opowiadał Wierzyński – i już od wczesnej godziny wpadało się w nurt lwowskiej zabawy. Nie było czasu na żadne odwiedziny, na żadne spotkania, nawet znalezienie hoteli. Fredzio Altenberg porywał nas z miejsca w swój wir zaproszeń, umówionych z góry śniadań, obiadów, kolacji, dyskusji o nowych wydawnictwach, rozmów o nowych pisarzach, aż wreszcie śpiewów, tańców i długich spacerów po nocnym mieście”.

Altenberg był typowym produktem miasta nad Pełtwią. Miał „niewyczerpane poczucie humoru, lubił mieć ludzi wokół siebie, grał okropnie na fortepianie, śpiewał lwowskie piosenki”. Ale chyba nie bez powodu najlepsi woleli drukować w Warszawie.

Niewielu artystów okresu międzywojennego potrafiło utrzymać się wyłączne ze sztuki. Nie dotyczyło to aktorów, którzy, nawet przyjmując „chałtury dla pieniędzy”, żyli jednak ze swojego talentu. Inna sprawa, że honoraria gwiazd kabaretu sięgały czasami kilku tysięcy złotych miesięcznie i często były jedną z przyczyn upadku teatrzyków rozrywkowych. Ze względów komercyjnych na scenach kabaretowych pojawiali się również aktorzy o uznanej renomie, dofinansowując budżet domowy.

Znacznie gorzej przedstawiała się sytuacja z pisarzami i plastykami. Praktycznie tylko Dołęga-Mostowicz, Tuwim, Słonimski czy Boy żyli z pióra. Ale tylko ten pierwszy mógł się całkowicie poświęcić pisaniu powieści, za które otrzymywał niebotyczne honoraria. Tuwim i Słonimski nigdy nie potrafiliby wyżyć z poezji, zarabiali natomiast kolosalne pieniądze jako twórcy tekstów kabaretowych. Pisali pod pseudonimami, wstydząc się nieco tego nurtu twórczości. A Słonimski jeszcze przez lata otrzymywał rozsądne dochody jako recenzent teatralny i autor słynnych kronik tygodniowych w „Wiadomościach Literackich”. Był to jeden z najmocniejszych punktów pisma i większość czytelników lekturę zaczynała właśnie od jego felietonów.

Z recenzji teatralnych żył Boy-Żeleński. Umowa z „Kurierem Porannym” gwarantowała mu godziwe życie, mógł zająć się tłumaczeniem i wydawaniem klasyki literatury francuskiej, co niemal doprowadziło go do bankructwa. Kazimierz Wierzyński zarabiał jako dziennikarz, ale on łączył pasję sportową z literacką. Jako redaktor naczelny uratował przed upadkiem „Przegląd Sportowy”, a za tomik Laur olimpijski otrzymał na Olimpiadzie w Amsterdamie złoty medal olimpijski. Nic dziwnego, że Słonimski nazywał go „najlepszym poetą wśród sportowców i najlepszym sportowcem wśród poetów”.

Inni usiłowali pogodzić pracę zawodową z aktywnością literacką. Lechoń przez kilka lat był attaché kulturalnym ambasady polskiej w Paryżu, w dyplomacji (w Danii i Belgii) pracował Iwaszkiewicz. Podobną synekurę przygotowywano we Włoszech dla Szymanowskiego, ale kompozytor zmarł na gruźlicę, zanim mógł objąć stanowisko.

Inaczej na życie zarabiał lwowski poeta Henryk Zbierzchowski.

„Zawsze młody i zawsze zakochany – pisał Kazimierz Schleyen. – Poeta, autor powieści, sztuk scenicznych i piosenek kabaretowych. Piosenkarz i kompozytor. Redaktor naczelny »Szczutka« i współpracownik wielu pism. Kierownik literacki teatrzyku, uczestnik wszystkich poważniejszych imprez i birbantek, nieporównany cicerone lwowskich lokali. Zawsze uśmiechnięty, bez pieniędzy, zawsze ma czas. […] Jak przy tym wszystkim Henio mógł pełnić funkcję, ni mniej ni więcej, tylko naprawdę urzędującego radcy Izby Skarbowej, tego pojąć nie mogli nawet ci, dla których znalazł czas na rolę czarującego gospodarza na oszklonej werandzie willi państwa Zbierzchowskich przy ulicy Piaskowej. […] Żył Lwowem, nawet w lecie rzadko go opuszczał, był lwowskim rekwizytem, miłym, pogodnym i potrzebnym. Wodził wzrokiem po Lwowie jak ogrodnik po drzewach i kwiatach powierzonych jego pieczy”.

Wyjątkiem była Kazimiera Iłłakowiczówna. Poetka wyżej ceniła karierę zawodową niż dokonania literackie, czym wprawiała znajomych w osłupienie. Nigdy nie ukrywała, że stanowisko asystentki Piłsudskiego miało dla niej większe znaczenie niż wszystkie zachwyty nad jej poezją razem wzięte.

Witkacy w połowie lat dwudziestych skoncentrował się na malowaniu portretów – uznał, że to jest jedyny sposób, aby zarobić na życie malarstwem. Pisał, że nie znosi „mord wydłubywać”, ale namalował w życiu ponad siedem tysięcy portretów. Nie miał jednak wyboru – z jego kilkunastu dramatów tylko kilka zostało wystawionych, zresztą bez powodzenia. I nie pomogło nawet życzliwe zainteresowanie Boya – pomimo różnych zawirowań osobistych, krytyk konsekwentnie popierał twórczość Witkacego.

Z trudem żyła ze sztuki Zofia Stryjeńska. W latach trzydziestych nie można było tego nawet nazwać życiem – malarka wegetowała na pożyczkach od znajomych. Lepiej do pewnego czasu powodziło się rodzinie Kossaków, ale życie ponad stan i ten dom doprowadziło do bankructwa.

Niektórzy twórcy otrzymywali jednak stałe honoraria z państwowej lub samorządowej kasy. Kornel Makuszyński dostał od miasta Poznania dożywotnią miesięczną nagrodę w wysokości pięćset złotych (średnia pensja urzędnika państwowego wynosiła trzysta pięćdziesiąt złotych), co powinno wystarczyć mu na podstawowe wydatki. Makuszyński miał zwyczaj pisać o sobie jako o „biednym poecie, co chodzi bez butów”, a Słonimski nie byłby sobą, gdyby mu tego nie wypomniał: „Nie będzie już Kornel biadał, że musiał wronę złapać na święta, bo nie miał na indyka. Nie przeczytamy już nigdy, że Kornel zemdlał, gdy zobaczył stuzłotówkę. Z sercem w herbie, w butonierce i w brzuchu nie będzie już musiał ukrywać się z piciem szampana”.

Inne problemy miał Bolesław Leśmian. Z zawodu był prawnikiem i wykonywał intratny zawód notariusza w Hrubieszowie i Zamościu. Zawierzył jednak podwładnym i z powodu ich nieuczciwości wpadł w straszliwe długi wobec Skarbu Państwa, których właściwie nigdy się nie pozbył. A przy okazji miał jeszcze słabość do ruletki, co dodatkowo go rujnowało. Chciał nawet otworzyć kasyno na Gubałówce.

„Pomysł ten zrodził się – komentował Słonimski – z jego częstych i niefortunnych wypraw do Monte Carlo, gdzie chciał wypróbować swój niezawodny system. W prasie literackiej wspomina się często o przedwojennych kłopotach życiowych Leśmiana; otóż wymaga to korektury, kłopoty nie wynikały z systemu kapitalistycznego, tylko z systemu gry w ruletkę”.

Hazard utrudniał życie niejednemu artyście, chociaż z reguły nie była do tego potrzebna ruletka. Wystarczyło zamiłowanie do kart (nawet w brydża grano na pieniądze) lub do wyścigów konnych. Wbrew powszechnej opinii te nie odbywały się jeszcze na Służewcu (tor powstał dopiero w 1939 roku), lecz na terenie pomiędzy politechniką a placem Unii Lubelskiej. Pasjonatami wyścigów byli aktorzy: Węgrzyn, Zelwerowicz, Leszczyński, nie brakowało tam gwiazd kabaretu czy literatury. W sezonie wyścigi odbywały się cztery razy w tygodniu, a ciekawy literacki opis takiego wydarzenia możemy odnaleźć na kartach Kariery Nikodema Dyzmy.

Sztuka i alkohol

W środowiskach artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej alkohol lał się strumieniami, a rzadkie przypadki abstynencji tylko potwierdzały regułę. Alkoholu unikał Fryderyk Járosy, abstynentem był również Eugeniusz Bodo. Ten ostatni odmawiał nawet udziału w reklamie, uważając, że w jego wykonaniu „zachwalanie trunków będzie brzmiało niewiarygodnie”. Bodo rekompensował sobie abstynencję robótkami ręcznymi, specjalizował się zwłaszcza w makatkach z koralikami, które na siłę wręczał wszystkim przyjaciołom. Miał również niepohamowaną skłonność do mazurków wielkanocnych, które zamawiał w takich ilościach, że wystarczały mu do Bożego Ciała.

Eugeniusz Bodo

Nie unikał jednak lokali, lubił jadać w najwytworniejszych restauracjach. Wprowadzał tam swojego doga-arlekina Sambo, który podobno gryzł tylko znajomych. Ale Bodo był gwiazdą, jego obecność podnosiła splendor lokalu, więc obsługa pozwalała na obecność psa.

W środowisku aktorskim alkoholizm stanowił jednak poważny problem.

„Europa, Trębacka lub pod filarami – wspominał Jan Ciecierski. – Warszawskie życie nocne zaczynało się od małego danka w Hotelu Europejskim i kieliszka lub dwóch wódki czystej z wermutem. Potem szło się pod »Złotą Kaczkę« lub do »Adrii«, a kończyło się nad ranem »U Joska« na Gnojnej lub na dworcu”.

Znanym birbantem był aktor komediowy Władysław Grabowski. Miał zwyczaj dzwonić do Dobiesława Damięckiego, pytając, gdzie zająć stanowiska. Odpowiedź była krótka: Hotel Europejski, Trębacka lub „Pod Filarami”.

Józef Węgrzyn pił nawet zwykły bimber, którym częstowali go dorożkarze. Złośliwi zauważali, że ma szlachetniejsze nazwisko niż trunki, które pijał (faktycznie raczej nie pijał tokaju). Alkohol doprowadził go zresztą do upadku. Nazywany „genialnym utracjuszem talentu” po wojnie prowadził budkę z wódką, a w końcu zapadł na schizofrenię.

Jeden z najwybitniejszych aktorów dwudziestolecia, Stefan Jaracz, znany był z zamiłowania do pokera, alkoholu i włóczęgostwa. Odwiedzał najgorsze spelunki, „gdzie w betach, w cuchnącym brudzie, odbywało się pijaństwo z chlebem i kiełbasą”. W Wilnie zaginął kiedyś w czasie strasznych mrozów – znaleziono go wreszcie po kilku dniach na komisariacie na przedmieściu – brudnego, zarośniętego, o przekrwionych oczach.

Do legendy przeszedł jego wyczyn w podrzędnej knajpie, gdzie udowadniał swojemu kompanowi, że jest aktorem. Jaracz przed kompletnie pijaną publicznością wygłosił monolog z Judasza Tetmajera. A kiedy wycieńczony opadł na zydel, dorożkarze jak szaleni bili mu brawo.

Gdy pojechał z gościnnymi występami do Zakopanego, to nie dotarł do pensjonatu, w którym zaplanowano wieczór literacki. Znaleziono go dopiero po dwóch dniach w pustej szopie w Kościeliskach.

Ale jak w środowisku aktorskim można było nie pić alkoholu, skoro nawet Witkacy przyznawał, że jedyną w życiu pięcio dniówkę miał z powodu pewnej premiery teatralnej. I uznawał to za okoliczność wysoce łagodzącą. Z problemem alkoholu nie potrafił się uporać do końca życia, a jego listy do żony pełne są obscenicznych szczegółów. Relacjonował z detalami, jak upił się „na zjazdowej orgii u Szumana”, a potem „leżąc w wannie, rzygał na powierzchnię wody”. I szczerze dodawał, że z tego „powodu była później mocno skomplikowana sytuacja”.

Konsekwentnym alkoholikiem był Konstanty Ildefons Gałczyński. Wydawcy czasopism, zamawiając u niego wiersz, z reguły zobowiązywali posłańca do wypłacenia mu honorarium dopiero po oddaniu utworu. Gałczyński siadał w knajpie, pisał od ręki wiersz (z reguły doskonały) na serwetce, po czym inkasował honorarium i szedł pić dalej.

Lokalnym patriotą alkoholowym był poeta Henryk Zbierzchowski. Przyznawał, że cztery wódki Baczewskiego produkowane w jego ukochanym Lwowie „tworzą najlepszy czterowiersz na świecie”, znacznie przewyższający osiągnięcia Słowackiego. A gońcy z lwowskich gazet znajdowali go z reguły w „Atlasie” na rynku, gdzie mogli „wyegzekwować” od niego zamówiony utwór do porannego wydania.

Alkoholu nie unikał (szczególnie w chwilach depresji) Tuwim. Wówczas, zmęczony antysemickimi atakami, wykrzykiwał pijany, że nie jest Żydem, tylko Hiszpanem!!! „Niezawodną atrakcję wszystkich przyjęć” stanowił Antoni Słonimski. Pił dużo, szczególnie w młodych latach, dzięki czemu bywał jeszcze bardziej złoś liwy i bezkompromisowy. A to wzbudzało powszechnie uznanie.

Kazimierz Wierzyński

Alkohol cenił również inny ze skamandrytów – Kazimierz Wierzyński. Po latach wspominał imprezę w Poznaniu na powitanie mocno już wówczas podstarzałego (i już niepijącego) Przybyszewskiego: „Odbyło się w pracowni Szmaja. Wzdłuż jednej ściany stała tam potężna bateria butelek, która mogłaby położyć cały pułk. Przybyszewski zjawił się z żoną Jadwigą. Wydawał się starszy nad swój wiek, mówił zachrypniętym szeptem. Gdy wzniesiono pierwszy toast (wódką Kantorowicza), pani Jadwiga odpiła mężowi pół kieliszka i na tym miało się skończyć. Mój Boże, który nie znasz poznańczyków! W rezultacie skończyło się na największym pijaństwie, jakie w życiu widziałem. Wyszliśmy od Szmaja nad ranem i ruszyliśmy pochodem przez miasto, wiwatując na cześć Przybyszewskiego, który już wówczas zupełnie zaniemówił. Chodziłem wtedy z grubą laską, prezentem od Tuwima. W pewnej chwili laskę wyrwał mi Adam Bederski, przedwcześnie umilkły poeta, awangardzista ekspresjonistyczny […] Zanim zdążyłem zorientować się, co się dzieje, Bednarski rozbił laską jakieś okno wystawowe, które rozsypało się z dzikim hałasem. Jak z podziemi wyrosła władza. Zostaliśmy otoczeni przez patrol żandarmerii. Powitalnej imprezie groziło, że okryje się hańbą. Ale nagle władza wyprężyła się na baczność przed oficerem, który też wyrósł jak z podziemi. Był nim porucznik żandarmerii i również poeta, Zenon Kosidowski. Uratował on honor uroczystości, literatury i władzy. Pochód został rozwiązany, państwo Przybyszewscy odstawieni do domu, uczestnicy się rozeszli”.

W stolicy Wierzyński również brał udział w ekscesach alkoholowych, chociaż raczej obywało się bez rozbijania wystaw sklepowych: „Na przyjęciach zdarzały się przedziwne rzeczy. Raz, gdy Stanisław Wasilewski, zapalony gawędziarz, a także i gaduła, nie mógł się należycie wysłowić i wciąż to samo powtarzał, zawinęliśmy go w dywan i odstawili na wypoczynek pod fortepian, gdzie przespał się nieszkodliwie do następnego dnia, zapomniany przez wszystkich”.

Skamandryci przyjaźnili się blisko z Wieniawą-Długoszowskim, a czy w jego towarzystwie można było zachować abstynencję?

Bolesław Leśmian słynął nie tylko z dobrego apetytu, ale również z mocnej głowy. Znajomi zastanawiali się, jak to jest możliwe, że ten drobny człowiek potrafi tak dobrze tolerować alkohol. A poeta miewał różne pomysły na zdobycie środków na zakup alkoholu. Kiedy po studiach w Kijowie powrócił do Warszawy, wpadł w depresję i nosił się z zamiarem samobójstwa. Stanisław Przybyszewski nie mógł darować sobie takiej okazji i przyniósł Leśmianowi rewolwer. Niestety, ku jego zawodowi poeta nie zastrzelił się, tylko sprzedał broń. A uzyskane pieniądze przepił niezwłocznie z przyjaciółmi.

W krakowskich czasach Przybyszewskiego jego gorliwym kompanem od kieliszka był Tadeusz Boy-Żeleński. Słynny krytyk i felietonista po przeprowadzce w latach dwudziestych do stolicy unikał już jednak alkoholu. Zdrowie dawało znać o sobie, a wiek średni nakładał pewne zobowiązania. Zresztą, czy komuś, kto brał udział w imprezach krakowskiej cyganerii na początku stulecia, w wieczorach legendarnego „Zielonego Balonika”, mogły zaimponować warszawskie rozrywki?

Miłość i parasolki

Pierwsza wojna światowa i koniec belle époque przyniosły rewolucję obyczajową. Kobiety przestały być narzędziem w rękach mężczyzn, uzyskały znaczną autonomię, chociaż prawodawstwo nie nadążało za praktyką życiową. Nikogo już nie dziwiła kobieta unieważniająca małżeństwo (rozwody cywilne dopiero wchodziły w życie) lub zmieniająca co pewien czas partnerów. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska mogła mieć kolejno trzech mężów i nikt jej nie uważał za „kobietę upadłą”. Żony zmieniali politycy (np. Józef Beck), a nowe panie ministrowe były uznawane za pełnoprawne małżonki. W świecie artystycznym zdarzały się wolne związki, partnerzy zamieszkiwali ze sobą bez ślubu, wspólnie prowadząc gospodarstwo domowe. Tak postępował Fryderyk Járosy, którego kolejne partnerki (Ordonka, Górska, Terné) oficjalnie z nim mieszkały, choć sam Járosy pozostawił za granicą legalną żonę i nie zamierzał się rozwieść. Bez ślubu mieszkała Zula Pogorzelska z Konradem Tomem, podobnie jak Mira Zimińska z Marianem Hemarem.

Pojawił się również nowy typ małżeństwa, aprobowanego przez otoczenie. Małżonkowie prowadzili całkowicie niezależne życie erotyczne, nie zrywając formalnych więzów. Tak postępowali Żeleńscy i Witkiewiczowie, a Witkacy określał ten rodzaj związku „małżeństwem à la Boyowie”. Żeleński w swoich felietonach i recenzjach teatralnych głosił pochwałę takiego związku, chociaż w praktyce życiowej różnie z tym bywało. Jego partnerka, Irena Krzywicka, decydując się na drugie dziecko, uznała, że jego ojcem powinien być jednak mąż. Ale po urodzeniu syna wszystko wróciło do normy. Ponownie spędzała czas z Boyem, mąż i kochanek widywali się często, wzajemnie nie robiąc sobie krzywdy.

„W niedzielę byłam u Krzywickiej – pisała w dzienniku Zofia Nałkowska – po raz pierwszy od lat. Śliczne, świeże, rozległe mieszkanie, meble nowoczesne, skomponowane przez artystów. Mąż – łagodny i intratny adwokat, kochanek – łagodny też i widać niewymagający, spokojnie siedzi przy brydżu z Uniłowskim, Słonimskim i kimś jeszcze. Tak się to dobrze zgadza i układa”.

W okresie międzywojennym zawarto również kilka małżeństw, gdzie świat artystyczny łączył się z arystokracją. Prekursorem takiego mariażu była jeszcze w XIX stuleciu Helena Modrzejewska (wyszła za Karola Chłapowskiego), chociaż jej mąż nie nosił oficjalnego tytułu. W czasach Drugiej Rzeczypospolitej sprawy poszły dalej. Loda Halama wyszła za hrabiego Dembińskiego i wprawdzie małżeństwo niebawem się rozpadło, to precedens pozostał. Halama nie chciała zerwać z karierą tancerki, natomiast Maria Brydzińska porzuciła scenę po ślubie z Maurycym Potockim. Ale prawdziwą sensacją towarzyską stało się dopiero małżeństwo Michała Tyszkiewicza z Hanką Ordonówną. Ślub arystokraty z piosenkarką zbojkotowała jego rodzina, ale z czasem stosunki rodzinne ułożyły się. A Hanka nigdy nie myślała o zerwaniu z zawodem, co zresztą jej mąż w pełni aprobował. Czy akceptował również romanse żony, tego już się nie dowiemy. Pozostał jednak z nią do końca jej życia i zawsze czcił jej pamięć.

W czasach Drugiej Rzeczypospolitej kobiety przestały oczekiwać na inicjatywę erotyczną mężczyzn. Symbolem takiego postępowania pozostanie Zofia Nałkowska, która po dwóch nieudanych małżeństwach prowadziła bujne życie seksualne, a w Dziennikach wielokrotnie dawała wyraz swoim fascynacjom. Czasami można było odnieść wrażenie, że chciała powetować sobie stracony czas, szczególnie u boku drugiego męża. Jerzy Jur-Gorzechowski – legendarny bojownik PPS – w życiu codziennym okazał się ponurym sadystą. Tak jakby nie potrafił odróżnić walki z zaborcą od życia domowego.

Nałkowska w latach trzydziestych była już osobą w sile wieku (urodziła się w 1885 roku), zachowane fotografie ukazują nam tęgą kobietę o przeciętnej urodzie. Ale lubiła młodych mężczyzn, szczególnie początkujących literatów. Złośliwi mówili nawet, że droga do kariery literackiej dla młodych mężczyzn wiodła przez łóżko Nałkowskiej lub Iwaszkiewicza. Nie wchodząc w tym miejscu w szczegóły życia erotycznego pana Jarosława, warto zauważyć, że dzięki Nałkowskiej Polska usłyszała o Brunonie Schulzu. Gdyby nie jej poparcie, to Sklepy cynamonowe i Sanatorium pod klepsydrą pozostałyby w szufladzie Schulza i zginęły razem z nim w getcie w Drohobyczu. A że przy okazji Brunona i Zofię połączył krótkotrwały romans, to naprawdę nie miało większego znaczenia.

Marian Kister z „Roju” opowiadał, że pewnego dnia zjawił się u niego brudny, obdarty, ale bardzo przystojny młodzieniec, który przyniósł jakiś rękopis. Wydawcy nie chciało się go czytać, więc odesłał petenta do Nałkowskiej.

„W tydzień czy dwa później chłopak zjawia się u mnie wystrojony, w nowym garniturze, ostrzyżony, ogolony, z pochlebnym listem od Nałkowskiej. Co mam robić, drukuję, zresztą to podobno niezłe. Ale chłopaczyna się urządził. Sam nie wiedziałem, że przyczynię się do tego”.

Bogusław Kuczyński – bo to o nim opowiadał Kister – był młodszy od pisarki o dwadzieścia dwa lata. Razem stanowili dziwną parę. „Patrzyłam na tę niemłodą – wspominała Krzywicka – tęgą, nieforemną kobietę, o pięknej twarzy (w ówczesnej konwencji), ale która według mnie nie mogła pociągać już żadnego mężczyzny, ze swoim wielkim biustem i ciężką figurą. Patrzyłam z pewnym przestrachem i zdumieniem, bo obok niej znajdował się nieodstępnie młody, przystojny chłopak, który mógłby być jej synem”.

Kuczyński sprawiał wrażenie zakochanego, urządzał sceny zazdrości, zniszczył nawet specjalny egzemplarz Sklepów cynamonowych ofiarowany pisarce przez Schulza. Wojna rozdzieliła kochanków, Kuczyński znalazł się na Zachodzie, gdzie się ożenił. A po wojnie w rozmowie z Krzywicką w Londynie wyznał, że chce się rozwieść i wrócić do Nałkowskiej do kraju. Ta nie uwierzyła, ale Kuczyński zrealizował swój zamiar.

Zofia Nałkowska

Nałkowska miała w życiu dziesiątki romansów i przygód miłosnych, z niektórymi partnerami łączył ją wyłącznie seks. Tak było z Karolem Irzykowskim, z którym spotkania określała mianem „dygresji erotycznej”. Ale pojawiło się w jej życiu również uczucie, tylko że fatalnie ulokowane.

Karol Szymanowski był uroczym i przystojnym mężczyzną, miał jednak odmienne preferencje seksualne. W latach trzydziestych był już zadeklarowanym gejem, zabiegi Nałkowskiej pozostały nieodwzajemnione. A były tak widoczne, że cała Polska plotkowała o ślubie pisarki z kompozytorem. I sam Szymanowski musiał uspokajać znajomych, że owszem, ożenił się, ale „w swojej sferze”.

Szymanowski nie był jedynym homoseksualistą w gronie artystów polskich okresu międzywojennego. Gejem był też Lechoń, Iwaszkiewicz, Borman (wspólnik Grydzewskiego), lesbijką Maria Dąbrowska. Chyba wszyscy oni do końca nie akceptowali swojej odmienności seksualnej, próbując bez powodzenia prowadzić życie heteroseksualne. Dąbrowska dopiero po dwóch małżeństwach zdecydowała się na związek z Anką Kowalską, ożenił się również Iwaszkiewicz. Nie zawarli małżeństw Lechoń i Szymanowski, aczkolwiek pewne próby w tym kierunku podejmowali, nie unikali również prób swatania przez otoczenie.

Warto zauważyć, że małżeństwa homoseksualnych mężczyzn w tych czasach nie były niczym niezwykłym. Raczej do wyjątków należeli ci, którzy na podobny krok się nie decydowali. Irena Krzywicka zauważyła trafnie, że „oni w końcu się żenią i są podobno lepszymi od innych mężami”.

Natomiast Bruno Schulz przejawiał jeszcze inne zainteresowania erotyczne. Był masochistą i fetyszystą i on również pozostał kawalerem. Specjalnie też nie ukrywał swoich upodobań, chociaż w prowincjonalnym Drohobyczu zarabiał na życie jako nauczyciel w gimnazjum.

Artyści, a szczególnie aktorzy cieszyli się niesłabnącym zainteresowaniem płci przeciwnej. Dziesiątki wielbicielek miał Dołęga-Mostowicz; przystojny, popularny i zamożny pisarz nie mógł narzekać na brak powodzenia. Nie unikał wielbicielek Jan Kiepura – śpiewaka oskarżano nawet, że bardziej interesuje go liczba niż „jakość” przelotnych podbojów. A gwiazdy filmu musiały liczyć się z niecodziennymi dowodami uwielbienia. Pewnej zimy w Częstochowie młodzi ludzie zatrzymali sanie, którymi Jadwiga Smosarska wracała do hotelu. Wyprzęgli konie i sami zaciągnęli sanie na miejsce. Najgorzej wyszedł na tym pewien znany miejscowy adwokat, który również ciągnął sanie z aktorką. Przez całe lata nazywano go „koniem Smosarskiej”.

Na ścianach klatki schodowej domu, w którym mieszkał Aleksander Żabczyński – najpopularniejszy amant lat trzydziestych, zakochane dziewczęta wypisywały wyznania miłosne. Aktor nie był z tego powodu szczęśliwy; skarżył się, że przez swoje wielbicielki musi ponosić dodatkowe wydatki. Właściciel kamienicy żądał od niego, aby dwa razy do roku odmalowywał ściany na własny koszt.

Loda Halama

To jednak nie młodociane wielbicielki zagroziły małżeństwu Żabczyńskiego. Związek (z aktorką Maryną Zielenkiewicz) uchodził za bardzo udany, ale amant wdał się w romans z Lodą Halamą, z którą grał w filmie Manewry miłosne. Żabczyński nie wytrzymywał jednak napięć związanych z podwójnym życiem i postanowił zerwać z kochanką. Po rozstaniu Halama wpadła w depresję, zniknęła z Warszawy na trzy dni, poszukiwała ją policja. Odnaleziono ją w Częstochowie, gdzie na Jasnej Górze leczyła złamane serce.

Inne problemy miał Stefan Jaracz. Podczas pobytu w Moskwie nawiązał romans z Izą Gliczanką, a na domiar złego żona i kochanka niemal jednocześnie zaszły w ciążę. Jaracz znalazł salomonowe wyjście z sytuacji – postanowił, że zostanie z tą, która wcześniej urodzi. Kochanka poroniła, żona urodziła córkę, małżeństwo prze trwało.

Specyficzną modą okresu międzywojennego było publiczne załatwianie spornych spraw za pomocą parasolek. Zofia Olechnowicz, żona Adolfa Dymszy, dowiedziała się kiedyś, że jej mąż podczas gościnnych występów kabaretu w Bydgoszczy nawiązał romans z jedną ze swoich koleżanek. Niewiele myśląc, wsiadła w pociąg i zjawiła się nad Brdą. Tam rozprawiła się z rywalką za pomocą parasolki, a niewiernemu mężowi również się dostało. Podobnie postąpiła Maria Malicka, kiedy podejrzewała Lidię Wysocką o romans ze swoim partnerem. W ogóle parasolka w rękach rozwścieczonej kobiety stanowiła groźną broń, o czym wiedział dobrze Fryderyk Járosy. I kiedy w „Ziemiańskiej” zjawiła się Stefania Górska, a Węgier siedział przy stoliku z Zofią Terné (oraz przyjaciółmi), to uznał, że jedynym wyjściem z sytuacji jest ucieczka z miejsca zagrożenia. Panie załatwiły problem między sobą, a Járosy tłumaczył się później z rejterady: „To było jedyne możliwe dla mnie wyjście z sytuacji. […] Gdybym bronił bitej, byłbym nielojalny w stosunku do mojej wówczas jeszcze prawowitej przyjaciółki, a niezależnie od tego oberwałbym i ja. Gdybym wyszedł z bijącą, do końca życia słyszałbym wymówki od tej, z którą zamierzałem się połączyć. Gdybym je rozdzielał […] obie zgodnie dałyby mi po łbie. Prawdziwy dżentelmen odznacza się tym, że potrafi zniknąć, kiedy jest to wskazane”.

Parasolek używały nie tylko rywalki do względów tego samego mężczyzny. Pod „Ziemiańską” zastosowała to niebezpieczne narzędzie córka Leśmiana, kiedy zauważyła ojca idącego pod rękę z pewną aktorką. A przecież nie miała złudzeń co do małżeńskiej wierności poety, który od lat pozostawał w związku z Dorą Lebentahl. Ale nowa kobieta w życiu ojca burzyła układ, do którego od lat przywykła. Interwencja córki była bardzo skuteczna – pobita kochanka ojca zemdlała.