Overemotional - Fenne David - ebook

Overemotional ebook

Fenne David

5,0

Opis

CZY CZASAMI BOISZ SIĘ TEGO, CO CZUJESZ?

 

Steven ma wyjątkowego pecha. Za każdym razem, gdy doznaje silnych

emocji – nieważne, czy jest to szczęście, czy smutek – dzieją się dziwne rzeczy.

Czasem niezrozumiałe, czasem niebezpieczne, zawsze nieprzewidywalne.

Przerażony własną mocą chłopak ucieka z domu i ukrywa w ponurym miasteczku

Grunsby-on-Sea – z mocnym postanowieniem, że nikogo więcej nie skrzywdzi swoją, jak ją nazywa, emomancją.

Atmosfera zagęszcza się, gdy Stevenem zaczyna się interesować tajemnicza organizacja DEMA, która „neutralizuje” takie osoby jak on.

Gdyby nie przyjaciele – uparta Freya, jej chłopak Marcus i kumpel Troy – Steven

prawdopodobnie skończyłby jak inni nadwrażliwi, czyli nie wiadomo gdzie.

Tymczasem spotkany przypadkiem przez Stevena przystojny brunet oświadcza,

że posiada podobne moce i może go nauczyć je kontrolować. Nareszcie pojawia się

nadzieja na normalne życie! Ale kim właściwie jest ten człowiek? Jakie są jego

związki z DEMA? I czy w ogóle można ufać nieznajomemu poznanemu w toalecie?

 

 

 

 

Muszę przestać o tym myśleć. Nie mogę być zbyt emocjonalny. Gdy tylko sobie na to pozwalam, dzieją się… różne rzeczy. To dość skomplikowane. Wszystkie moje uczucia manifestują się w sposób dziwny i przerażający. Nie jestem w stanie być

szczęśliwy, nie powodując nieszczęścia. Jakby wszechświat sprzysiągł się przeciwko mnie i bez przerwy mi płatał okrutne psikusy. Staram się go nie karmić. Staram się nic nie czuć. Dlatego jestem sam. Nie mam kogo krzywdzić. Dla wszystkich będzie

lepiej, jeśli zostanę sam i będę trzymał emocje (i ich przeklęte manifestacje) pod kontrolą.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BigJohn

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest mocna. Na początku wydaje się trochę nudna, potem przez kilka rozdziałów jest crepe ale wtedy staje się taka cudowna! Czytałem całą noc do 04:00 rano tak mnie wciągnęła. I mimo że od 2/3 książki można się domyślać jak się skończy, to mimo wszystko jest pełna cudownych zwrotów akcji, dreszczyków strachu i smaczków które nie wszyscy zrozumieją! Gorąco polecam!
20

Popularność




Od au­tora

OVE­RE­MO­TIO­NAL to opo­wieść o przy­jaźni, mi­ło­ści i sa­mot­no­ści. O od­kry­wa­niu wła­snej toż­sa­mo­ści i swo­jego miej­sca w świe­cie. Za­wiera opisy prze­mocy, kon­sump­cji nar­ko­ty­ków i na­wią­za­nia do daw­nych eks­pe­ry­men­tów me­dycz­nych prze­pro­wa­dza­nych na cię­żar­nych ko­bie­tach. I choć chciał­bym, aby ta książka była dla każ­dego, to po­sta­no­wi­łem za­mie­ścić tu tę in­for­ma­cję, żeby osoby szcze­gól­nie wy­czu­lone na te pro­blemy mo­gły od sa­mego po­czątku pod­jąć świa­domą de­cy­zję. Osta­tecz­nie uczu­cia mają moc, na­wet je­śli nie jest to moc ma­giczna.

Ściąga z emo­man­cji Ste­vena

Emo­cja

Efekt

Szczę­ście

Same ne­ga­tywy, ka­ta­strofa, znisz­cze­nie, roz­człon­ko­wa­nie?

Smu­tek

Same po­zy­tywy, to­talny re­tusz/świetna po­goda

Złość

Inni się boją

Strach

Inni się złosz­czą

Od­raza

Przy­ciąga (ludzki od­ku­rzacz)

Po­żą­da­nie

Od­py­cha

Po­czu­cie winy

Cała uwaga na mnie

Duma

Nie­wi­dzial­ność

1

Ste­ven

Dzień, w któ­rym pierw­szy raz po­ca­ło­wa­łem chło­paka, był naj­gor­szym w moim ży­ciu. W jed­nej chwili cze­kam w ko­lejce do ubi­ka­cji na gó­rze, na do­mówce pod ha­słem „hurra, za­li­czy­li­śmy pierw­szy ty­dzień prób­nych ma­tur”, a w ko­lej­nej idę do sy­pialni z kom­plet­nie ob­cym czło­wie­kiem i za­czy­namy się ca­ło­wać.

I wtedy wy­bu­chła mu głowa.

W sen­sie, do­słow­nie eks­plo­do­wała. By­łem w stroju zom­biaka, który spo­rzą­dzi­łem z po­dar­tych ciu­chów, a Freya spry­skała mnie sztuczną krwią. Wiem, prze­bra­nie mało ory­gi­nalne, ale po­zwa­lało ukryć praw­dziwą krew.

Boże. Praw­dziwa krew.

I co niby mia­łem zro­bić? Wy­ja­śnić po­li­cji, że przy­pad­kiem wy­sa­dzi­łem ko­muś głowę? By­łem cho­ler­nie nie­ostrożny. Moje moce od ja­kie­goś czasu się na­si­lały, ale są­dzi­łem, że jedną im­prezę wy­trzy­mam. Że zdo­łam za­pa­no­wać nad emo­cjami. A te­raz one... za­biły czło­wieka. Ja za­bi­łem czło­wieka. Zro­bi­łem więc to, co każda sie­dem­na­sto­let­nia cho­dząca bomba ato­mowa zro­bi­łaby na moim miej­scu.

Ucie­kłem.

Po­bie­głem do domu, spa­ko­wa­łem się i bie­głem da­lej. Okej, po dro­dze zda­rzyły się też ja­kieś au­to­busy, ale i tak śmiem twier­dzić, że tu nikt mnie nie znaj­dzie. Grunsby-on-Sea: ofi­cjalne za­du­pie za­du­pia.

Mu­szę prze­stać o tym my­śleć. Nie mogę być zbyt emo­cjo­nalny. Gdy tylko so­bie na to po­zwa­lam, dzieją się... różne rze­czy. To dość skom­pli­ko­wane. Wszyst­kie moje uczu­cia ma­ni­fe­stują się w spo­sób dziwny i prze­ra­ża­jący. Nie je­stem w sta­nie być szczę­śliwy, nie po­wo­du­jąc nie­szczę­ścia. Jakby wszech­świat sprzy­siągł się prze­ciwko mnie i bez prze­rwy mi pła­tał okrutne psi­kusy. Sta­ram się go nie kar­mić. Sta­ram się nic nie czuć.

Dla­tego je­stem sam.

Nie mam kogo krzyw­dzić. Dla wszyst­kich bę­dzie le­piej, je­śli zo­stanę sam i będę trzy­mał emo­cje (i ich prze­klęte ma­ni­fe­sta­cje) pod kon­trolą.

Wła­śnie się obu­dzi­łem, mimo że jest już je­de­na­sta. Mó­wię „obu­dzi­łem”, cho­ciaż tak na­prawdę chyba w ogóle nie spa­łem. Moje ciało było wy­czer­pane dźwi­ga­niem i prze­no­sze­niem pu­deł, ale umysł nie chciał się wy­łą­czyć. Każ­dej nocy w kółko od­twa­rzam w my­ślach tamtą im­prezę – i od­głos przy­po­mi­na­jący strze­la­jący ko­rek od szam­pana. Nie pa­mię­tam, kiedy ostatni raz prze­spa­łem cią­giem osiem go­dzin.

Na­rzu­cam na sie­bie ja­kieś ubra­nia i idę do kuchni. Wkła­dam chleb do opie­ka­cza, włą­czam czaj­nik. Kuch­nia jest wstrętna, ale nie dla­tego, że jest brudna. Bo nie jest. Gdy tylko po­czuję naj­drob­niej­szy cień od­razy, cały brud i kurz lecą do mnie, jak­bym był ludz­kim od­ku­rza­czem. Chyba przy­cią­gam to, co mnie obrzy­dza. Dość prak­tyczne, je­śli cho­dzi o utrzy­ma­nie po­rządku w miesz­ka­niu, ale zmy­wa­nie tego z sie­bie to męka. Więc nie, kuch­nia jest wstrętna, bo nie re­mon­to­wano jej od 1954 roku. Ta­peta w gę­sty kwia­towy wzór od­cho­dzi od ścian, a ró­żowa farba, którą po­ma­lo­wano wów­czas szafki, łusz­czy się i od­pry­skuje. Nie zdzi­wił­bym się, gdyby całe miesz­ka­nie było z azbe­stu.

Za­sta­na­wiam się, czy nie na­zwać sie­bie emo­mantą. To ma sens. Pi­ro­manci w ma­giczny spo­sób pa­nują nad ogniem, a ne­kro­manci spro­wa­dzają zmar­łych z za­świa­tów – przy­naj­mniej w Dun­ge­ons and Dra­gons, czy jak to tam szło. Więc emo­manci po­sia­dają su­per­moce emo­cjo­nalne. Wiem, brzmi, jak­bym te­raz mu­siał ufar­bo­wać włosy na czarno i za­cząć no­sić pro­cho­wiec, ale jak to ina­czej na­zwać? Emo chyba już i tak prze­stali ist­nieć – śmier­telne ofiary lat dwu­ty­sięcz­nych. By­łem za młody, żeby się za­ła­pać, cho­ciaż pa­mię­tam, z ja­kim na­masz­cze­niem star­szy brat Frei pro­sto­wał so­bie włosy w tam­tym cza­sie.

Woda się za­go­to­wała i wsy­puję do kubka ły­żeczkę kawy roz­pusz­czal­nej (marki wła­snej su­per­mar­ketu, na­pój sma­kuje, jakby ktoś zmie­lił górną war­stwę gleby). Nie ufam so­bie na tyle, żeby pić co­kol­wiek lep­szego. Dwa ty­go­dnie temu skosz­to­wa­łem dy­nio­wej latte i wy­bi­łem wszyst­kie okna na głów­nej ulicy. Ale kawa była pyszna, to fakt. Wspo­mnie­nie ostro-słod­kiego na­poju mi­mo­wol­nie wy­peł­nia mi usta i za­raz chleb pło­nie w opie­ka­czu, a wo­kół mo­jej ręki za­czyna mi­go­tać żółte świa­tło.

Su­per.

Cho­ciaż spa­lony tost może z ko­lei ozna­czać, że dziś bę­dzie sło­neczny dzień. Ale znowu słońce może mnie wpra­wić w do­bry na­strój, przez co w cen­trum Grunsby za­pad­nie się zie­mia...

Za­trzy­muję po­tok my­śli. Na­uczy­łem się tego z apli­ka­cji do me­dy­to­wa­nia. Nie je­stem pe­wien, czy ob­da­rzeni su­per­mo­cami na­sto­lat­ko­wie są ich grupą do­ce­lową, ale u mnie to działa. Wy­obra­żam so­bie biel i nic wię­cej. I zwy­kle wszystko się wy­rów­nuje. Żad­nych my­śli, żad­nych emo­cji, żad­nych psi­ku­sów. Na­zy­wam je tak, bo cu­kier­kami by­wają rzadko.

Pró­buję ze­skro­bać spa­loną war­stwę z grzanki, ale cała jest zwę­glona. Moje psi­kusy ostat­nio wy­dają się po­tęż­niej­sze i częst­sze. Daw­niej wy­wo­ły­wały je tylko wy­jąt­kowo silne emo­cje, a i to nie za­wsze, bo jed­nak były mię­dzy nimi spore od­stępy czasu. A te­raz pal­ców mi nie star­cza, żeby zli­czyć te, które tra­fiają mi się jesz­cze przed lan­czem.

My­śla­łem, że praca od­wróci moją uwagę i po­może za­pa­no­wać nad psi­ku­sami. No i przy­da­łoby mi się tro­chę gro­sza. Kiedy przy­je­cha­łem do Grunsby-on-Sea, ja­kiś ty­dzień temu, pró­bo­wa­łem być bar­ma­nem w pod­upa­da­ją­cej knaj­pie o na­zwie Lazy Co­ugh. Wszystko ogar­nia­łem, do­póki nie przy­szło bab­sko w śred­nim wieku i nie po­pro­siło o Porn Star Mar­tini. Ktoś w ogóle wie, co to jest? Baba za­częła się wy­dzie­rać, że mi­le­nialsi to „śmier­dzące le­nie, któ­rym się zdaje, że wszystko im się na­leży”, mimo że uro­dzi­łem się już w tym ty­siąc­le­ciu, więc w ży­ciu nie no­si­łem ru­rek. A tej się gęba nie za­my­kała. Czu­łem, jak psi­kusy we mnie bul­go­czą, jak kar­mią się moją zło­ścią, aż nie wy­trzy­ma­łem i ka­za­łem jej się za­mknąć.

To wtedy zro­zu­mia­łem, że moja złość ma­ni­fe­stuje się jako strach in­nych lu­dzi. Wszy­scy wy­bie­gli z knajpy prze­ra­żeni, jak­bym przy­pro­wa­dził lwa w cha­rak­te­rze wspar­cia emo­cjo­nal­nego. Do­sta­łem do­ży­wotni za­kaz wstępu na te­ren lo­kalu i ka­zano mi się cie­szyć, że nie we­zwali po­li­cji.

Od tam­tej pory je­stem roz­ła­do­wy­wa­czem stat­ków na przy­stani. To ciężka fi­zyczna praca, ale przy­naj­mniej nie mu­szę my­śleć. Ani mar­twić się o uczu­cia. Za­ska­ku­jące, jak nie­wiele emo­cji bu­dzi usta­wia­nie skrzy­nek i dźwi­ga­nie pu­deł.

Jak do­tąd żad­nych psi­ku­sów.

Przy za­kła­da­niu bu­tów pieką mnie tri­cepsy, a ja­kieś mię­śnie na ple­cach, któ­rych po­sia­da­nia nie by­łem świa­dom, zgrzy­tają ni­czym za­rdze­wiałe zę­batki. Je­śli nie za­biją mnie psi­kusy, zrobi to mój kom­pletny brak kon­dy­cji przy wspar­ciu pracy fi­zycz­nej. Dla­czego tak rzadko za­glą­da­łem na si­łow­nię? Ta w na­szym li­ceum była dar­mowa dla dwóch ostat­nich klas, ale za bar­dzo się wsty­dzi­łem, żeby tam cho­dzić. Co, gdy­bym sta­nął na or­bi­treku ty­łem do przodu i wszy­scy by się śmiali? Ktoś mógłby mnie na­grać i skoń­czył­bym na Tik­Toku. Freya na przy­kład uwiel­bia oglą­dać fil­miki, na któ­rych lu­dzie ro­bią so­bie krzywdę. Sam z ra­do­ścią po­śmiał­bym się dla od­miany z cu­dzego nie­szczę­ścia. Ale mój wy­buch śmie­chu może wy­wo­łać bu­rzę z pio­ru­nami albo spra­wić, że ja­kaś sta­ruszka po­śli­zgnie się i zła­mie bio­dro.

Nie wiem, czy są ja­cyś inni lu­dzie, któ­rzy mają tak jak ja. A je­śli są, to czy spra­wiają, że gdy są szczę­śliwi, dzieją się do­bre rze­czy, czy też są wy­bra­ko­wani? Cie­kawe, czy po­tra­fią... dać upust swoim „na­sto­let­nim żą­dzom”, nie wy­wo­łu­jąc tor­nada.

Mnie się nie udało.

Do­sze­dłem, wyj­rza­łem za okno i zo­ba­czy­łem, jak szopa są­sia­dów fruwa, jakby miała za mo­ment spaść na Złą Cza­row­nicę ze Wschodu. Z po­czątku nie po­łą­czy­łem tych fak­tów. Moje moce do­piero się roz­wi­jały, a dło­nie jesz­cze nie świe­ciły róż­nymi ko­lo­rami. Do­piero gdy doj­rze­wa­nie na do­bre roz­bu­jało we mnie hor­mony, za­czą­łem wi­dzieć ślad znisz­cze­nia, jaki się za mną cią­gnął. Trzę­sie­nia ziemi, ude­rze­nia pio­ru­nów – je­stem prze­ko­nany, że wy­wo­ła­łem na­wet epi­de­mię świń­skiej grypy w na­szym hrab­stwie, wa­ląc ko­nia w szkole.

My­ślę, że by­łem naj­bar­dziej sfru­stro­wa­nym sek­su­al­nie na­sto­lat­kiem, jaki kie­dy­kol­wiek stą­pał po tej pla­ne­cie. Na­uczy­łem się prze­stać o tym my­śleć. I to działa. Dzia­łało, do­póki ko­leś, któ­rego do­piero co po­zna­łem, mnie nie po­ca­ło­wał, a ja nie spra­wi­łem, że jego głowa eks­plo­do­wała jak doj­rzały pryszcz.

Ale nie tylko seks daje taki efekt. Zda­rzają się też inne psi­kusy, w za­leż­no­ści od tego, co czuję. Czę­sto wy­stę­pują pa­rami, jako swoje prze­ci­wień­stwa, a im sil­niej­sza emo­cja, tym sil­niej­szy psi­kus. No­szę w kie­szeni ta­kie krót­kie ze­sta­wie­nie, żeby nie za­po­mnieć. To moja ściąga. Zo­sta­wi­łem w niej kilka wol­nych okie­nek, bo mam wra­że­nie, że co parę mie­sięcy roz­wi­jam no­wego psi­kusa. Cał­kiem nie­dawno we­pchną­łem ka­brio­let w ścianę ka­mie­nicy, bo go po­dzi­wia­łem.

Kie­dyś ży­łem nor­mal­nie, a spo­ra­dyczne ma­ni­fe­sta­cje igno­ro­wa­łem. Dziś nie mam tego luk­susu. Mogę je­dy­nie spró­bo­wać nic nie czuć. Ro­bić, co do mnie na­leży, i być sku­teczny jak ma­szyna, być tro­chę pa­sa­że­rem we wła­snym ciele. Ale to na­prawdę nie­ła­twe. I za każ­dym ra­zem, gdy choć na mo­ment opusz­czę gardę, dzieje się coś strasz­nego.

W tym mo­men­cie chcę tylko prze­stać czuć.

W kurtce i bu­tach wy­ła­niam się ze wstręt­nej kap­suły czasu, którą wy­naj­muję, i od razu do­staję po twa­rzy li­sto­pa­dową mor­ską bryzą. Zima nad mo­rzem jest szcze­gól­nie okrutna. Wiatr jest chłod­niej­szy niż gdzie­kol­wiek in­dziej i nie­sie sól, która szo­ruje po po­licz­kach jak ję­zyk kota.

Grunsby-on-Sea to dziura. Po czę­ści wła­śnie dla­tego po­sta­no­wi­łem tu przy­je­chać: kie­ro­wany nie­ja­snym al­tru­izmem. Je­śli sam będę się mę­czył, to może ko­muś in­nemu nie przy­da­rzy się nic złego. To miej­sce gó­ro­wało we wszyst­kich ran­kin­gach naj­gor­szych miejsc do ży­cia na Buz­z­Fe­edzie i wy­grało w ple­bi­scy­cie na naj­bar­dziej przy­gnę­bia­jące mia­sto w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Choć gruns­bia­nie ra­czej tego nie od­no­to­wali. Zresztą, pew­nie nie za­wsze tak to tu­taj wy­glą­dało. W la­tach czter­dzie­stych to mo­gła być atrak­cyjna miej­sco­wość wy­po­czyn­kowa. Można było za­bie­rać dzieci na plażę, a w ko­szyku mieć ka­napki i piwo im­bi­rowe, jak w po­wie­ści Enid Bly­ton. Dziś je­dy­nymi przy­jezd­nymi są chyba ekipy fil­mowe po­szu­ku­jące naj­po­sęp­niej wy­glą­da­ją­cych miejsc w An­glii i emo­manci ucie­ka­jący przed wy­mia­rem spra­wie­dli­wo­ści.

W pew­nym mo­men­cie ja­kaś opty­mi­styczna du­sza pró­bo­wała oży­wić na­brzeże, ma­lu­jąc wszystko na ró­żowo: po­rę­cze, bu­dynki, stare znisz­czone molo. Oczy­wi­ście po­tem nikt o to nie dbał, bo wszystko w tym mie­ście jest po­pę­kane i złusz­czone od mor­skiego po­wie­trza. Na­wet lo­kalna perła w ko­ro­nie, ho­tel Grand Re­ga­lia, który obec­nie ofe­ruje go­ściom „ko­lo­rowy te­le­wi­zor w każ­dym po­koju”, wy­gląda jak przy­pa­dek ostrej eg­zemy. Jego bryła, sto­jąca za­raz obok roz­kle­ko­ta­nego dia­bel­skiego młyna, gó­ruje nad roz­wa­la­ją­cym się mo­lem ni­czym po­sta­po­ka­lip­tyczny po­twór w stylu art déco. Do tego upior­nego lu­na­parku chyba nikt już nie przy­cho­dzi i trudno się dzi­wić. Każdy ro­dzic, który z wła­snej woli przy­pro­wa­dziłby tu dziś swoje dziecko, miałby na karku opiekę spo­łeczną szyb­ciej niż mewę w swo­ich fryt­kach.

Jedno, co w Grunsby-on-Sea jest do­bre, to to, że nikt tu się na cie­bie nie gapi. To ide­alne miej­sce, żeby się ukryć i unik­nąć nie­wy­god­nych py­tań. Mo­żesz spo­koj­nie pójść do lo­kal­nego skle­piku i kom­plet­nie nikt nie zwróci na cie­bie uwagi.

A skoro o tym mowa, na­cią­gam koł­nierz kurtki, żeby za­sło­nić usta, i ru­szam w dół wzgó­rza.

*

Sprze­dawca wita mnie burk­nię­ciem, gdy wście­kłe pi­ka­nie otwar­tych drzwi ogła­sza moje przy­by­cie. Mam wra­że­nie, że tylko ja tu za­glą­dam, choć nie­trudno zro­zu­mieć dla­czego. Szyba w drzwiach jest szczel­nie okle­jona skraw­kami pa­pieru, a na nich wid­nieją: „za­kaz wstępu dzie­ciom”, „za­kaz gło­śnych roz­mów”, „za­kaz oglą­da­nia”, „za­kaz wstępu sta­rusz­kom” oraz „za­kaz ko­rzy­sta­nia z te­le­fonu”.

Kie­ruję w stronę męż­czy­zny nie­po­radny uśmiech i chwy­tam ko­szyk. W tym skle­pie, po­dob­nie jak w ca­łym mie­ście, czas się za­trzy­mał. Na pół­kach leżą smęt­nie wy­bla­kłe pu­dełka de­li­cji. Wy­glą­dają, jakby ich ter­min przy­dat­no­ści upły­nął, za­nim się uro­dzi­łem. Biorę z półki bu­telkę, za­kła­da­jąc, że w środku jest pepsi – ety­kietę po­krywa tak gruba war­stwa ku­rzu, że trudno po­wie­dzieć. Prze­su­wam po niej kciu­kiem i oto pa­trzy na mnie przy­stojny męż­czy­zna ze sporą nad­wyżką żelu we wło­sach. To naj­wy­raź­niej pił­karz re­pre­zen­ta­cji z mi­strzostw świata w 1998. Nie, że­bym miał ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o piłce, choć tata nie szczę­dzi wy­sił­ków, aby to zmie­nić.

Cie­kawe, co te­raz ro­bią ro­dzice. Wy­je­chali na cały mie­siąc do Ma­drytu do mo­jego wujka. Po­wie­dzieli, że chcą mi za­pew­nić „spo­kój do na­uki” przed próbną ma­turą, ale je­stem nie­mal pe­wien, że chcieli się po pro­stu po­opa­lać w li­sto­pa­dzie. Te­raz są pew­nie ko­loru gar­bo­wa­nej skóry i na­wet im nie przy­szło do głowy się o mnie po­mar­twić. Za to na pewno mar­twi się o mnie Freya. Przy­jaź­nimy się od szó­stego roku ży­cia. Z dru­giego końca placu za­baw wy­pa­trzyła moje pu­dełko na ka­napki z Bena 10, po­de­szła do mnie pew­nym kro­kiem i za­żą­dała wspól­nej za­bawy. Po­tem nie­mal każdą prze­rwę obia­dową po­świę­ca­li­śmy na prze­mie­nia­nie się w ko­smi­tów i ra­to­wa­nie świata. Freya na stałe za­do­mo­wiła się w moim ży­ciu, poza kil­ku­mie­sięcz­nym epi­zo­dem w siód­mej kla­sie, kiedy uzna­li­śmy, że się nie­na­wi­dzimy. Jest na tym sa­mym pro­filu co ja, ale nie mamy ra­zem żad­nych za­jęć. Mó­wię jej o wszyst­kim... No, pra­wie.

Ostat­nio – czyli za­nim sta­łem się zbie­giem – za­nu­dzała mnie naj­bar­dziej in­tym­nymi szcze­gó­łami swo­jej re­la­cji z no­wym chło­pa­kiem, Mar­cu­sem.

Bu­cem.

Ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzyło mi się ko­goś znie­lu­bić od pierw­szej chwili. Bez prze­rwy daje mi do zro­zu­mie­nia, że jest ode mnie znacz­nie mą­drzej­szy, bo już mu za­pro­po­no­wali sty­pen­dia na po­li­tech­ni­kach. Typ umie na­pra­wić wła­ści­wie wszystko. Co jest tur­bo­iry­tu­jące. „Ste­vie, źle to ro­bisz...”, „Ste­vie, ja zda­łem na prawo jazdy za pierw­szym ra­zem...”, „Ste­vie, je­stem dup­kiem, który ma bi­cepsy i sa­mo­chód...”.

Nie­któ­rzy uwa­żają, że je­stem za­zdro­sny, ale to na­prawdę nie o to cho­dzi. Freya jest dla mnie jak sio­stra – przy­naj­mniej tak mi się wy­daje, bo nie mam ro­dzeń­stwa. Ale spo­koj­nie można po­wie­dzieć, że na­sza re­la­cja za­wsze była czy­sto pla­to­niczna. My­ślę, że pewne rze­czy łą­czą lu­dzi na za­wsze. I, naj­wy­raź­niej, ga­nia­nie po po­dwórku i uda­wa­nie ko­smicz­nych mo­tyli unie­ru­cha­mia­ją­cych od­de­chem to jedna z tych rze­czy. Boże, ależ mi jej bra­kuje...

Re­flek­tuję się, ale moż­liwe, że za późno. Ga­pię się na swoje palce w na­dziei, że nic się nie sta­nie, ale oczy­wi­ście wła­śnie się staje. Wo­kół mo­jej dłoni po­ja­wia się słaba żółta aura, która trza­ska jak ogień w ko­minku. Ma­ni­fe­stuję szczę­ście. Na ze­wnątrz niebo ciem­nieje i tuż nade mną roz­lega się grzmot. Na zie­mię spa­dają dłu­gie, ostre jak szpady strugi desz­czu, a silny wiatr szarp­nię­ciem otwiera drzwi sklepu.

Biorę z półki mleko i płacę w po­śpie­chu, sprze­dawca jest zbyt za­afe­ro­wany na­głą ulewą, żeby do­strzec moje lśniące dło­nie. Z tru­dem za­my­kam drzwi, od­wra­cam twarz w stronę bu­rzy i z mo­zo­łem czła­pię z po­wro­tem pod górę.

Kiedy do­cie­ram do za­rdze­wia­łych scho­dów, pro­wa­dzą­cych do mo­jego miesz­ka­nia, naj­gor­sze mi­nęło, ale i tak je­stem kom­plet­nie prze­mo­czony. Dla­czego nie za­bra­łem kurtki z kap­tu­rem? Nie mia­łem za wiele czasu do na­my­słu. Na oślep po­wrzu­ca­łem do torby, ile się dało, i wy­bie­głem, za­nim ktoś by za­uwa­żył. Za­nim ktoś by mnie za­trzy­mał, a mó­wiąc „ktoś”, mam na my­śli...

– Freya!

Przed mo­imi wą­skimi znisz­czo­nymi drzwiami nie­mal cał­kiem su­cha pod okropną pa­ra­solką z żabą stoi młoda ru­do­włosa ko­bieta. Jej strój sta­nowi sko­or­dy­no­wany chaos over­si­zo­wych weł­nia­nych ele­men­tów i ja­skra­wo­ró­żo­wych ka­lo­szy, a włosy są upięte na czubku głowy w sta­ran­nie uło­żony nie­chlujny kok.

– No do­bra, Percy. Co trzeba zro­bić, żeby do­stać tu coś do pi­cia?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nałuOVE­RE­MO­TIO­NAL
Pro­jekt okładkiAlek­san­dra Wró­blew­ska / Ol­si­kowa
Re­dak­tor pro­wa­dzącyBar­tło­miej Ka­ftan
Re­dak­cjaNa­ta­lia Szczep­kow­ska
Ko­rektaAnna Bur­ger, Edyta Do­mań­ska
Co­py­ri­ght © Da­vid Fenne, 2023 Ori­gi­nally pu­bli­shed in the En­glish lan­gu­age as Ove­re­mo­tio­nal, by Ink Road, an im­print of Black & White Pu­bli­shing Ltd, a di­vi­sion of Bon­nier Bo­oks UK Li­mi­ted, Lon­don. The mo­ral ri­ghts of the Au­thor have been as­ser­ted. Pu­bli­shed by agre­ement with Bon­nier Bo­oks UK Li­mi­ted, Uni­ted King­dom and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Edyta Stęp­kow­ska, 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-973-7
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.