Opętani - Witold Gombrowicz - ebook + audiobook + książka

Opętani ebook i audiobook

Witold Gombrowicz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dla miłośników Gombrowicza ta sensacyjna powieść drukowana przed wojną w prasie codziennej stanowi możliwość prześledzenia wątków mniej znanych w jego twórczości. Jest to pełne wydanie utworu, którego zakończenie - w związku z wybuchem wojny - uważano długo za zagubione lub w ogóle nie napisane. Kryminalna intryga, wątek romansowy, zagęszczona atmosfera tajemniczości i działania sił nadprzyrodzonych podnoszą walor tekstu jako „czytadła” o znamionach jedynej w swoim rodzaju polskiej powieści „gotyckiej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 41 min

Lektor: Radosław Krzyżowski

Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Slayer12

Z braku laku…

istotnie grafomania i szydzenie z przymiotów odbiorcy
00
olivialasocka

Dobrze spędzony czas

Gombrowicz inny niż zazwyczaj
00

Popularność




Wydawnictwo Literackie
Kraków 2013

PosłowieJerzy Franczak Mezalians

Opieka redakcyjna: MARIA ROLA / ANITA KASPEREK
Projekt okładki i układ typograficzny: PRZEMYSŁAW DĘBOWSKI
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Edycja
Tekst Opętanych oparto na wydaniu: Witold Gombrowicz Dzieła, red. nauk. JAN BŁOŃSKI, tom XI Opętani, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1994 Tekst opracowała Barbara Górska
© Copyright by Rita Gombrowicz & Institut Littéraire © Copyright by Wydawnictwo Literackie, 1986, 1999, 2003, 2011
ISBN 978-83-08-05124-5
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Rozdział I

– Czy pan nie widzi, że tu jest tabliczka z napisem „Nie wychylać się”? Czy dla pana zakaz władz jest niczym?

Taką uwagę zwrócił młodzieńcowi, który wychylał się przez okno, starszy, wyblakły pan w binoklach. Działo się to w pociągu, gdzieś za Lublinem. Młody człowiek wycofał głowę z okna i odwrócił się.

– Nie wie pan, jaka teraz będzie stacja? – zapytał.

– Jeżeli ja pana zapytuję, czy znany panu jest zakaz wychylania się z okna pociągu będącego w ruchu, to należałoby chyba naprzód odpowiedzieć na pytanie, a dopiero potem samemu zadawać pytania – rzekł ostrzej formalistyczny jegomość o rybiej twarzy i szczecinowatych włosach, ze złotą dewizką w okolicy żołądka. Młodzieniec odpowiedział natychmiast łatwo i lekkomyślnie:

– A przepraszam.

Ta łatwość i lekkomyślność jeszcze bardziej zirytowały rybiego pana. Radca Szymczyk niezmiernie lubił pouczać i mustrować ludzi, ale nie znosił, jeśli uwagi jego przyjmowane były nie dość poważnie. Obrzucił niechętnym wzrokiem swoją ofiarę.

Był to ciemny blondyn, lat może dwudziestu, o budowie wyjątkowo zręcznej. Aczkolwiek lato miało się ku końcowi i wieczory bywały chłodne miał na sobie tylko niebieską siatkową koszulkę bez rękawów, szare spodnie i pantofle tenisowe na gołych nogach.

Kto by to mógł być? – myślał radca. – Wiezie ze sobą aż dwie rakiety, więc może syn jakiego obywatela z tych stron? Ba, ale ręce ma zgrubiałe, o źle utrzymanych paznokciach, jak od fizycznej pracy. Zresztą włosy niezbyt wypielęgnowane i głos raczej gminny. Więc proletariat? Nie, proletariat nie miałby takich uszu i oczu. Ale znowu usta i podbródek nieomal ludowe... i w ogóle jest w nim coś podejrzanego... jakaś mieszanina.

Inni pasażerowie musieli być tego samego zdania, gdyż również przyglądali się spod oka młodzieńcowi, który stał plecami oparty o ścianę. Radca Szymczyk wreszcie tak się zaciekawił, że postanowił zrezygnować na razie z dalszej polemiki w przedmiocie nie dość poważnego przyjmowania wskazówek i nauk, udzielanych przez ludzi kompetentnych. Przystąpił do ustalania personaliów nieznajomego, co zresztą przyszło mu tym łatwiej, że nawet na urlopie czuł się zawsze urzędnikiem, przyzwyczajonym do wypełniania rubryk w formularzach.

– Pan czym się trudni? – zapytał.

– Trener tenisowy.

– Wiek?

– Dwadzieścia.

– Dwadzieścia? – Co – dwadzieścia? Dwadzieścia lat? Proszę odpowiadać wyraźnie! – zniecierpliwił się i zirytował.

– Dwadzieścia lat.

– A dokąd pan jedzie? – zapytał podejrzliwie radca. Coraz mniej podobał mu się ten osobnik. Czuł zawsze pewną podejrzliwość w stosunku do osób, które zbyt pośpiesznie i ulegle odpowiadają na pytania, długoletnia praktyka biurowa nauczyła go, iż zazwyczaj takie indywidua albo mają już coś na sumieniu, albo zamierzają mieć... Chłopak odparł:

– Jadę tu niedaleko, do jednego majątku, gdzie jestem zgodzony, jako trener.

– A – zawołał radca – to może pan jedzie do Połyki Ochołowskich? Co? Oczywiście! Domyśliłem się od razu, gdyż panna Ochołowska to podobno zawołana, panie, tenisistka. Pan tam na długo?

– Nieeee... A zresztą nie wiem, jak wypadnie. Mam wyreperować rakiety, odświeżyć kort i ćwiczyć z tą panną, bo podobno nie ma z kim grać.

– Ja też tam jadę – uznał za stosowne wyjawić radca i wyciągnąwszy dłoń rzekł abstrakcyjnie:

– Szymczyk.

Na to trener odpowiedział z ukłonem:

– Walczak.

W tej chwili zbliżył się do nich czerstwy staruszek, który od początku z uwagą przysłuchiwał się rozmowie. – Co, panowie do Połyki? – zawołał. – A to świetnie się składa, bo ja też tam jadę. Pozwoli pan się przedstawić – zwrócił się do radcy. – Skoliński jestem, Czesław, profesor, a właściwie historyk sztuki. Skoliński! Pan pewnie do pensjonatu, co? Upewniam pana, że doskonale pan trafił, dwór w Połyce to raj, panie, nie pensjonat, czasem doprawdy cieszę się, że ziemiaństwo bankrutuje i musi zakładać po dworach pensjonaty, bo nigdzie człowiek tak nie wypoczywa, jak na wsi. Siedzę tam już ze dwa tygodnie, a teraz tylko na chwilę wpadłem do Warszawy i znowu wracam. Świetna miejscowość, panie! À propos! Panna Maja Ochołowska, pańska przyszła partnerka – wykrzyknął w stronę młodego trenera – też jedzie tym pociągiem. Pozwoli pan, Skoliński jestem, profesor, a właściwie historyk. Przedstawiłbym jej panów, ale nie chcę być niedyskretny, bo jedzie z narzeczonym... to jest właściwie narzeczony jej jedzie z księciem Holszańskim – wie pan, ten książę z Mysłoczy, to też obok Połyki – otóż jej narzeczony, pan Cholawicki, jedzie w jednym przedziale z księciem, którego jest sekretarzem, ona zaś, biedaczka, jedzie w drugim przedziale obok. Książę jest trochę... tego... – dotknął palcem czoła – i sekretarz nie może go odstępować. Ale w każdym razie lepiej nie przeszkadzajmy młodej parze.

Pociąg pędził z jednostajnym kołysaniem poprzez krainę smutną, o zachodzącym słońcu – ciemnozieloną i płaską. Coraz częściej lasy wypełzały z obu stron – coraz częściej pociąg przerzynał w pędzie drobne, sosnowe zagajniki. Obaj panowie zagłębili się w rozmowę, a Marian Walczak, trener klubu „Zespół” w Lublinie, pogwizdywał, spoglądając na mijające krajobrazy. Nudziło mu się. W ogóle często się nudził. Czasem napadała go taka nuda, że wprost nie mógł wytrzymać. Ruszył na spacer po pociągu.

Wagon pierwszej klasy, przez który teraz przechodził, był prawie pusty, ale jeden z przedziałów wzbudził jego zainteresowanie.

To pewnie ten książę jedzie – pomyślał i niby przeczesując się w ściennym lusterku, zajrzał do środka.

Widok był rzeczywiście szczególny. Olbrzymie walizy wielce starożytnego wyglądu zalegały półki; otwarty neseser pamiętający chyba jeszcze czasy Napoleona, spoczywał dostojnie na tanim, ordynarnym pledzie, fabrycznego wyrobu. Laska z inkrustacjami z kości słoniowej obok parasola, mocno podniszczonego, a wszędzie naokoło – masa paczek, torebek z wiktuałami, pudełeczek, co wszystko razem przypominało nieomal epokę dyliżansów.

Pośród tych luksusowych i tandetnych przedmiotów rozrzuconych w nieładzie, mały, drobny, chuderlawy staruszek drzemał, głowę wsparłszy na haftowanej poduszce, w ubraniu nieprawdopodobnie starym, z wielką łatą na prawym kolanie; ale twarz jego przy całym, wzbudzającym politowanie, zdziecinnieniu miała w rysach coś tak władczego i wykwintnego, że każdy na pierwszy rzut oka musiał zrozumieć, iż naprzeciwko siedzący elegancki pan w doskonale skrojonym garniturze mógł być co najwyżej sekretarzem i podwładnym tej majestatycznej osobistości. Sekretarz ten trzymał w ręku otwartą książkę, ale nie czytał – tylko patrzył przez okno w zamyśleniu.

Nagle dostojny starzec kichnął i otworzył oczy – a otworzywszy ujrzał młodzieńca zagapionego w siebie – i naraz wybałuszył i wytrzeszczył te małe swoje, niebieskawe oczka, jakby na widok ducha. Twarz mu poczerwieniała. Spróbował coś powiedzieć, poruszył wargami i naraz cienko wykrzyknął:

– Franio! Franio!

Wyciągnął ręce przed siebie. Ale towarzysz jego odwrócił się od okna i jednym pociągnięciem zapuścił story na drzwiach.

Walczak nie bardzo rozumiejąc, co się stało, uznał jednak za właściwsze oddalić się i zajrzał do następnego przedziału. Tutaj odkrył widok nie mniej interesujący, a nawet pod pewnym względem podobny do tego, który przed chwilą mu zniknął, ale znowu pod innymi względami biegunowo odmienny. Mianowicie w przedziale siedziała młoda dziewczyna – i spała.

Aha – pomyślał – to pewnie ta panna Ochołowska.

Nie mógł dojrzeć jej twarzy, gdyż zakrywała się ramieniem, ale zdziwił go sposób w jaki spała – to elegancko ubrane, smukłe i delikatne ciało rzucone było w kąt, nogi założone na przeciwległą ławkę, wysoko zgięte w kolanach, tułów przechylony na bok, głowa, prawie poniżej nóg – gdyby ktoś chciał wybrać możliwie najniewygodniejszą pozycję do snu, nie mógłby się ułożyć w sposób bardziej ekscentryczny, a nawet bardziej brutalny. Chciało się po prostu potrząsnąć ją za ramię i krzyknąć: – Jak pani śpi!

– Ale też śpi bez żadnej dbałości o siebie – mruknął. – Jakby siebie nie szanowała. Jakby jej było wszystko jedno, czy głowę ma niżej od nóg, czy nogi niżej... A przecież elegancka...

Pociąg sunął z monotonnym hukiem, wszystko się trzęsło i podskakiwało i trzęsła się też śpiąca panna. Przyglądał się jej z taką ciekawością, iż zapomniał w ogóle gdzie jest i dokąd jedzie.

Właściwie niezbyt mu się podobała, wolał kobiety starsze, bardziej rozłożyste, ale coś w niej było takiego, że nie mógł oczu oderwać. Aż wreszcie zrozumiał.

– Przecie ona śpi tak samo, jak ja! – zdumiał się.

Rzeczywiście, ilekroć zdarzyło się, że zbudził się w nocy, to właśnie w podobnej pozycji – jego sen był zupełnie taki sam i nieraz nawet wyśmiewali go z tego powodu koledzy. No, dobrze, że on tak spał, to zrozumiałe – ale że ta elegancka panna spała w ten sposób, bez szacunku... – Śpi, jak w komisariacie, na ławce – uprzytomnił sobie. – Ciekawym, czy to ta Ochołowska?

Jej płaszczyk wisiał na wieszaku tuż koło drzwi. Z kieszeni palta wyzierała biała koperta. Zawahał się, ale ciekawość przemogła skrupuły – wyciągnął list i zerkając na śpiącą, zaczął czytać. Tak, to była ona. List adresowany do Mai Ochołowskiej brzmiał, jak następuje:

Kochana moja Majeczko!

Jeżelibyś chciała posiedzieć jeszcze parę dni w Warszawie, to możesz śmiało, gdyż ja tutaj doskonale daję sobie radę, a gości – niestety – bardzo mało. To straszne, że musimy przyjmować obcych ludzi w naszym poczciwym starym domu. Cóż robić! Oby przynajmniej to się nam opłaciło! Ale o czym innym chcę do Ciebie napisać. O zaręczynach Twoich z panem Henrykiem.

Moje dziecko najdroższe, wiesz o tym, jak bardzo pragnę Twojego szczęścia. Zostawiam ci zupełną swobodę decyzji, gdyż wiem, że i tak byś mnie nie posłuchała, ale twoja skrytość męczy mnie okropnie. To śmieszna rzecz, że Ci to piszę w liście gdy przecież za parę dni będziemy razem, ale wyznaję szczerze, że nie umiem z Tobą rozmawiać.

Czyż to nie jest przykre dla matki – nie móc porozumieć się z córką w najważniejszych i najbardziej poufnych sprawach. A jednak tak się ułożyły stosunki między nami, że prędzej z kimś zupełnie obcym mogłabym omówić niektóre rzeczy, niż z Tobą.

Moja córeczko kochana, nie gniewaj się, że Ci to piszę. Wiem, że mnie kochasz i ty wiesz, że ja za ciebie życie bym oddała, ale brak nam wspólnego języka. Wyzyskuję więc fizyczną odległość między nami i spróbuję listownie powiedzieć Ci coś, co mi leży na sercu. Przyjmij to do wiadomości i nie będziemy o tym mówiły, dobrze?

Od pewnego czasu boję się o Ciebie tak bardzo, że mi to zatruwa każdą swobodniejszą chwilę.

Boję się Twojej urody, Twojej młodości, wolałabym, żebyś była mniej pewna siebie... Jak to powiedzieć? Wyczuwam w Tobie zawziętość, ambicję, nienasycone pragnienie szczęścia. Wydaje mi się, że jesteś tak głodna świata, że tak dalece nie wystarcza Ci nasza nieco monotonna egzystencja wiejska, iż gotowa byłabyś na wszystko, aby uzyskać dostęp do życia bogatego i wielkomiejskiego.

Czy myślisz, że Henryk zapewni Ci to wszystko? Czy naprawdę jesteś do niego przywiązana, czy też idzie Ci tylko o to, żeby się wyrwać stąd przy jego pomocy? Może nawet już obliczyłaś sobie, że rzucisz go po paru latach?...

A zresztą jeżeli nawet odczuwasz do niego jakąś skłonność, to czy nie jest ona oparta na pokrewieństwie waszych natur w tej właśnie nienasyconej żądzy użycia. Czasem mam takie wrażenie, że ani on Ciebie nie szanuje, ani ty jego – że to jest po prostu wyrachowanie i spółka życiowa dwojga zupełnie dzikich zwierząt. Boże, co ja piszę! Ale niech już tak zostanie. Jeżeli się mylę, jeżeli to jest tylko brak zrozumienia dla was młodych takiej starej kobiety, jak ja, wychowanej w innych czasach i innymi ideałami żyjącej, to nie miej mi tego za złe.

Pojmujesz jednak, jak muszą męczyć takie przypuszczenia. Świat dzisiaj z każdym dniem robi się bardziej straszny i bardziej zagadkowy dla mnie. Nie macie godności i nie szanujecie ani siebie ani drugich – to jest najgorsze.

Pieniądze które podjęłaś w Warszawie możesz w całości wydać, gdyż otrzymałam nieoczekiwanie 1300 zł z tytułu rozrachunków z Lipkowskim. Tak odwykłam od większych pieniędzy, że doprawdy boję się przechowywać w domu taką sumę! Umieściłam je tymczasem w lewej szufladzie, w Twojej szafie. Proszę Cię nie licz się zupełnie z wydatkami, spraw sobie z garderoby wszystko, co potrzebujesz, bo na to zawsze się znajdzie, musi się znaleźć! To okropność, że ja sama pracuję nad tym, żeby rozwijać w Tobie i podtrzymywać potrzebę luksusu, ale zanadto mi się podobasz! To jest moja słabość najgorsza! Mam nadzieję, że podciągnęłaś się w grze przez tych kilka dni w Warszawie. Nie gniewaj się na mnie, dziecinko, pomyśl o tym, co napisałam i udawaj przede mną, że wcale nie otrzymałaś tego listu. Czy kochasz mnie?

Matka

Walczak wsunął list z powrotem w kieszeń jej palta.

Tak, to była panna Ochołowska, utalentowana tenisistka, którą miał „podciągnąć” od jutra – jego przyszła partnerka. Aha, to ona chciała bogato wyjść za mąż – pewnie, kto by nie chciał – każda taka chce bogato wyjść za mąż i używać życia. – Zupełnie jak ja! – pomyślał i roześmiał się.

Pociąg zaczął zwalniać. Wrócił do swojego wagonu, gdzie radca Szymczyk i profesor Skoliński już zdejmowali walizki i nakładali palta. Wagony zakołysały się i stanęły.

– Wysiadać! – zawołał profesor. – Tylko dwie minuty postoju!

Rozdział II

– Czy są konie z Połyki?

Takie pytanie rzucił radca Szymczyk wprost przed siebie, wyszedłszy na ganek przed stację. Za nim tragarz dźwigał dwie walizy i worek na pościel.

Nie otrzymawszy odpowiedzi, radca ponownie zapytał mocniejszym głosem, ale garstka gapiących się chłopaków przyjęła to z kamienną obojętnością.

Gdyby Szymczyk skierował się do któregoś z nich bezpośrednio, natychmiast otrzymałby informację – ponieważ jednak rzucał pytanie wprost przed siebie, więc tylko patrzyli na niego, jak na widowisko.

– A to ci wykrzykuje! – zawołał nawet najmłodszy, dłubiąc w nosie.

To zirytowało radcę i poczerwieniał. Ale natychmiast stał się zimny i spokojny, gdyż ktoś go potrącił z tyłu.

– Przepraszam – rzekł radca oglądając się za siebie. – Pan będzie łaskaw uważać! Pan mnie trąca torbą.

– Co? Ja? Pana? Torbą? A przepraszam stokrotnie – zawołał profesor, on to bowiem wjechał przypadkowo torbą na plecy Szymczyka. – O, co ja widzę! Panna Maja! Pozwólcie panowie, że dokonam prezentacji. Pan... no jakże... Szymon...

– Radca skarbowy Szymczyk – przedstawił się radca Szymczyk i dodał: – Depeszowałem o przyjeździe.

– Stokrotnie przepraszam. Szymczyk. A to pan Myńczyk... Od tenisa...

– Doskonale! – rzekła panna Ochołowska podając im rękę. – Zmieścimy się wszyscy, bo jest jeszcze bryczka na rzeczy.

Powóz podjechał i usiadła z profesorem na tylnym siedzeniu, a radca z Walczakiem umieścili się na ławeczce. Jechali błotnistą drogą pośród rzadkiego lasu; tu i owdzie otwierały się perspektywy na okolicę płaską, smutną i szeroką.

Słońce już zaszło, a cisza świdrowała w uszach. Zamilkli. Lasy ani na chwilę nie ustępowały z horyzontu, ale droga wiodła teraz przez łąki, pokryte z rzadka karłowatymi drzewami.

– Co za kraj! – odezwał się wreszcie radca.

– Tak, tu jest dzicz, ubóstwo i smutek – roześmiała się panna i Walczakowi wydało się, że ten śmiech jest mu znany – spojrzał na nią uważnie. Mówiła bardzo cicho, nie wiadomo, czy przez kokieterię, czy też z innych powodów, ale to nadawało jej odcień tajemniczości. Skąd jednak znał ten śmiech. Kto śmiał się tak z jego znajomych? Nagle i bez żadnej zrozumiałej przyczyny serce zaczęło mu bić bardzo mocno.

Co jest, do licha? – pomyślał.

Mrok zapadał i welon nadchodzącej nocy jął przesłaniać konary drzew... Wielki księżyc wstawał nad łąkami. Psy szczekały w dalekiej wiosce. Walczak nie mógł się oprzeć uczuciu dziwnego niepokoju, usiłował wzrokiem przebić narastające cienie i naraz wydało mu się, że śni... Wielka starożytna karoca, typu nie używanego już od stu lat co najmniej, zaprzężona w czwórkę koni, przemknęła z hukiem, zgrzytem i dźwiękiem żelastwa tuż koło nich w niezmiernym pędzie i zniknęła w oparach kurzu.

– Co to było?! – zawołał radca.

Profesor wychylił się i z ciekawością patrzył za ginącą w oddali landarą.

– To książę z Mysłoczy – rzekł.

– Tak – powiedziała Maja. – On także, biedak, wraca z Warszawy. Nie zna pan największej atrakcji tutejszych stron – zwróciła się do radcy. – Mysłocz jest o kilka kilometrów od Połyki. Jedziemy teraz przez dobra mysłockie.

– Ale dlaczegóż on używa takiego środka lokomocji? Jak za czasów królowej Bony! – zdziwił się Szymczyk. – Przecież to niewygodne i hałaśliwe.

– Dlaczego? Bo ma kuku na muniu! – zawołał profesor – dlatego radcuniu! Staruszek książę od niepamiętnych czasów jest, łagodnie wyrażając się, dziwak. Zdumiewa mnie, że był w Warszawie, przecież on nigdy nie wychyla nosa ze swego zamczyska. Pan Henryk musiał mieć z nim nie lada kłopot – zwrócił się do panny Ochołowskiej.

– Naturalnie – odparła. – Henryk ledwie zdołał namówić go do tej wyprawy, ale interesy tego wymagały. W Warszawie nie pozwolił Henrykowi odstąpić siebie na krok.

– Patrz pan, patrz pan! – zawołał profesor do radcy. – Stąd można zobaczyć zamek, tylko nie wiem, czy nie za ciemno.

Ale księżyc promieniował już na bezkresne płaszczyzny, tu i owdzie przetykane fantastycznymi sylwetkami drzew. W bladej poświacie ukazała się biel wody – to Muchawiec powoli i leniwo toczył swe nurty przez równinę, tworząc olbrzymie rozlewiska, nie mogąc prawie ruszyć z miejsca...

Rozległą taflę wód, która ukazała się oczom radcy, można by nazwać jeziorem, gdyby trzciny, szuwary i wikliny nie wyrastały z niej w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Wyglądało to raczej na powódź, niż na jezioro, albo na większą ilość pojedyńczych stawów. Gdzieniegdzie ziemia i woda tak były pomieszane ze sobą, że trudno było określić jaki żywioł króluje.

Niespodzianką w tym beznadziejnym, równinnym krajobrazie było wyniosłe wzgórze nad wodami, nie wiadomo skąd i jak wyrosłe na płaszczyźnie. A jeszcze bardziej zdumiewał ogrom budowli na wzgórzu.

Szymczyk, będąc zresztą krótkowidzem, nie rozróżniał szczegółów, ale wyczuwał wielką masę kamienną – z tej masy wystrzelała wieża ogromna, może sześciopiętrowa, wystrzępiona i zrujnowana u szczytu. Królowała ona nad krajobrazem, samotna, dostojna, feudalna... Mgła stopniowo zasnuwała podnóże zamku.

– Ależ to olbrzymi gmach! – zawołał radca.

– Ba! – odparł profesor. – Sto siedemdziesiąt zrujnowanych pokojów, sal, sieni i czego tylko pan chcesz! Ale dla historyka sztuki nie przedstawia to żadnego znaczenia. Brak stylu, uważasz pan! Ruina, zaniedbanie, ot, typowa pańska rezydencja w stanie zupełnego upadku. Polska, jak panu wiadomo – ciągnął dydaktycznie – nie obfituje w zabytki architektoniczne. Dawnymi czasy były wspaniałe zamki, ale prawie wszystkie wyginęły w dobie wojen szwedzkich, a resztę zjadło niedbalstwo i brak kultury właścicieli. Ileż to zabytków rozebrano po prostu na kamień... Teraz mówi się, że Łańcut jest najpiękniejszą rezydencją w Polsce. Ale Łańcut to dziecko, to smarkacz bez przeszłości! Prawda, że przepych, oranżerie, stajnie marmurowe i Bóg wie co, ale nie ma patyny! Mysłocz przynajmniej liczy sobie z sześćset lat!

– Sześćset? – zdziwił się radca. – W tych stronach?

– A tak – odparł profesor. – To był jeszcze starożytny gród dawnych książąt Holszańskich-Dubrowickich. Od najdawniejszych czasów było tu grodziszcze... Zamek ten – dodał nie bez melancholii – miał swoje świetne karty w przeszłości, ale teraz... ot... kupa kamieni odarta ze wszystkiego i tyle! Melancholijna siedziba wariata i grób dogasającego rodu... Od stu lat mieszkają tu sami wariaci.

Znowu wjechali w las. Uczyniło się ciemniej, gdyż księżyc z rzadka tylko przezierał poprzez gałęzie i bezbrzeżny smutek ścisnął serce Walczaka. A jednocześnie porwał go taki niepokój, iż musiał się powstrzymać, by nie wyskoczyć z powozu i nie uciec w gąszcz.

Melancholia tych miejsc ponurych udzieliła się także profesorowi, gdyż zamilkł, tylko radca jął rozwodzić się nad typowo polskimi wadami, jako to – nieład, nieochędóstwo i niechlujstwo oraz brak starannej pieczy i brak organizacji w konserwacji. Nikt go nie słuchał, gdyż wszyscy zasłuchani byli w las, w przeszłość i być może we własne, skryte niepokoje.

Wtem panna Ochołowska zwróciła się do Mariana:

– Będziemy grali! – rzekła.

– Pewnie! – odparł i roześmiał się.

Czy mu się zdawało, czy też spojrzała na niego z uwagą, tak, przyłapał jej wzrok badawczy, z ukosa zerkający na jego twarz. Przyszło mu na myśl, iż może zauważyła jego manipulacje z listem – ale nie, to było niemożliwe, przecież spała.

Więc czemuż ona mu się tak przygląda?

Otrząsnął się z zamyślenia, a jednocześnie profesor objawił:

– Oho, dojeżdżamy.

Jakoż wjechali na obszerną polanę i psy obskoczyły ich za bramą.

Dwór połycki był starym obszernym domostwem, z charakterystycznym wysokim dachem i z małym ganeczkiem. Marian stanął na boku, czekając aż ukończone zostaną wstępne grzeczności i powitania.

– Aha – rzekła wreszcie pani Ochołowska, której Maja szepnęła kilka słów. – Doskonale, że pan przyjechał. Moja córka już od dłuższego czasu marzy o panu. Marysiu zaprowadź pana na górę i zaniesiesz kolację do pokoju.

Życzliwie podała mu rękę i zniknęła z pozostałymi gośćmi. Walczak poprzedzany przez dziewczynę ze świecą w ręku szedł po wąskich skrzypiących schodach. Pokoik był małą ciupką na poddaszu. Pokojówka była nadzwyczaj schludna i rozsądna, chociaż młoda. Powiedziała:

– Tu jest miednica i woda, ręcznik zaraz przyniosę. Jakby pan czego potrzebował, to proszę dzwonić, ale chyba jest wszystko.

– Dużo tu u was gości – zapytał, siadając na łóżku.

– Ii... nie. Oprócz tych, co dziś przyjechali, jeszcze jest jedna doktorowa ze Lwowa i jeszcze jedna pani. Dopiero początek sezonu.

Powiedziała mu dobranoc i wyszła. Podszedł do okna i spróbował otworzyć je, ale nie mógł – więc tylko otworzył lufcik. Stare drzewa parku szeleściły z lekka, a tuż za nimi stał las milczący i głuchy. Ponownie doznał uczucia niepokoju. Zdawało mu się, że niepotrzebnie tu przyjechał i że lepiej by było dla niego, gdyby jeszcze teraz i choćby na piechotę uciekł z powrotem. Ale dokąd miał wracać? Życie jego dotychczas było zupełnie przypadkowe.

Przypadkowo, mając lat dziesięć został chłopcem do podawania piłek w klubie tenisowym w Lublinie. Ojciec, ślusarz z zawodu, chętnie widział tę „posadę” syna, tym bardziej, iż syn nieraz więcej przynosił do domu napiwków, niż on zarobił przez cały dzień ciężką pracą. Chłopcy w klubie mieli wprawdzie stałe groszowe wynagrodzenie od godziny, ale często ten i ów z bogatszych graczy dał malcowi extra z 50 groszy, albo i złotówkę. Co prawda Marian nauczył się wreszcie chować dla siebie te uboczne wpływy.

Ojciec spostrzegłszy zmniejszenie dochodów, a nie mając żadnej możliwości kontroli, zaczął go bić, co jeszcze bardziej utwierdziło chłopca w chowaniu pieniędzy. Ojca znienawidził i nie byłby mu oddał ani grosza nawet pod grozą zatłuczenia na śmierć. Z każdym rokiem stosunki między nimi stawały się gorsze, gdyż syn dorastał. Nauczył się nie przychodzić do domu na noc, spał z kolegami, zjawiał się dopiero po paru dniach, a wtedy z reguły następowało bicie.

A tymczasem w klubie – gładkie, czerwoną glinką wysypane place, słońce, biało ubrani panowie i panie, żarty, okrzyki, wesołość. Ach! Marian zadomowił się tutaj, nauczył się łobuzerskim dowcipem i bezczelnością wyłudzać pieniądze, a jednocześnie w przerwach między jednym i drugim setem pożyczał od graczy rakietę i próbował klasycznych uderzeń. Starzejący się trener i zarządca klubu w jednej osobie, Mieczkowski, zauważył wybitne zdolności chłopca i postanowił wyrobić go na trenera. Pożyczył mu na stałe jakąś zdezelowaną rakietę.

Mając lat szesnaście, Walczak umiał już prawidłowo podawać piłki początkującym adeptom białego sportu i godzinami ćwiczył uczniów i pensjonarki. Nauczył się też naciągać rakiety oraz – w wyższym jeszcze stopniu – naciągać gości, którym wmawiał niezwykły talent.

W tym czasie zaszedł jeszcze jeden szczęśliwy wypadek: ojciec jego wyjechał na prowincję za zarobkiem i chłopiec na dobre osiedlił się u Mieczkowskiego. Poza tym dorabiał jeszcze w restauracji klubowej, a właściwie – jadłodajni, którą Mieczkowski stopniowo i nieznacznie przekształcał na „restaurację” obliczoną także na gości z ulicy.

Ale Walczak rozwałkonił się i na korcie i w restauracji. Nudziło go trenowanie partaczy, chciał grać – zaczynał bardziej dbać o własną grę niż o grę partnera, „kończył” piłki zabójczymi drajfami, zamiast delikatnie podawać partnerowi na rakietę, a poza tym stał się trudny, krnąbrny, nieposłuszny, ponury, niezadowolony, zbuntowany. Nudził się. Nie umiałby powiedzieć, dlaczego. Chodził do kina, czytywał tanie, sensacyjne powieści i wzdychał do innego życia. Zdawało mu się, że marnuje każdą godzinę, spędzoną tutaj, że zamiast siedzieć u Mieczkowskiego mógłby coś zrobić – gdzieś pojechać – zacząć coś – wykombinować coś takiego, żeby wreszcie dorwać się do czegoś lepszego...

Wieczorami napadała go czasem taka rozpacz, że chciał skończyć z sobą raz na zawsze. Marnował się. Miał to uczucie, że marnuje się i przepada ze szczętem. Czytywał „Przegląd Sportowy”, znał na pamięć nazwiska wszystkich wybitniejszych graczy i wyobrażał sobie ich podróże za granicę, mecze, sukcesy, owacje... Dlaczego, do diabła, on musi siedzieć w prowincjonalnym miasteczku, w marnym klubie, zamiast podróżować i wygrywać, jak tamci. Ba, oni mieli talent – to byli prawdziwi gracze... On zaś bił wprawdzie, jak chciał, wszystkich tutejszych patałachów, ale dobrej gry w ogóle na oczy jeszcze nie widział.

Tak był znudzony tym wszystkim, że kiedy znajomy inżynier zapytał go, czy nie mógłby pojechać na parę tygodni do Połyki, zgodził się od razu i błagał Mieczkowskiego, żeby go puścił. O pannie Ochołowskiej czytywał w „Przeglądzie Sportowym”, jako o jednej z najlepiej zapowiadających się tenisistek młodego pokolenia.

– Pojadę! – błagał Mieczkowskiego. – Ona musi siedzieć na wsi, a tam blisko nie ma żadnych graczy – nie ma z kim grać! Będę z nią ćwiczył i wyrestauruję rakiety, a za to dostanę utrzymanie. Pan Mieczkowski da sobie radę beze mnie przez te głupie dwa tygodnie! Wyrwę się na momencik!

I wyrwał się... A teraz spoglądając przez okno na wiejskie, nieruchome lipy, zaczynał żałować, że się wyrwał. Może ten dwór stary, może smutek wiejący z tych stron zapadłych był przyczyną jego zaniepokojenia i dziwnej jakiejś żałości. Przypomniał sobie wszystko, co go spotkało w czasie drogi – zagadkowy wykrzyknik księcia, list, który przeczytał, sen panny Ochołowskiej, jej śmiech, jej spojrzenie, pieniądze, które tu były gdzieś schowane w szafie – i sam nie wiedział, co z tego mogło go tak podniecić.

Przeciągnął się z rozkoszą, aż kości trzasnęły w stawach. Aaaach! – i roześmiał się cicho, lekkomyślnie, na myśl o tylu nieoczekiwanych zdarzeniach, jakie go jeszcze czekały w życiu.

A w tej samej chwili w swoim pokoju panna Ochołowska, na pół rozebrana, przeciągała się identycznie tak samo, z tym samym uśmiechem na ustach – myśląc o pewnych swoich planach i projektach na niedaleką przyszłość. Zerwał się lekki wietrzyk i zaszumiały lipy za oknami.

Nazajutrz rano Walczak i panna Maja w białych strojach szli wolno przez trawnik w kierunku placu tenisowego, skąd dochodziły już głosy zwołanej do piłek dzieciarni. Dzień był wspaniały, bezwietrzny, tylko białe pierzaste obłoczki mknęły po bladoniebieskim niebie.

I on i ona mieli pod pachą po dwie rakiety.

Walczak, który doskonale orientował się w kulisach białego sportu, wiedział, że pannie Ochołowskiej (choć nie brała jeszcze udziału w większych meczach) zdarzało się odnosić nieoficjalne zwycięstwa nad czołowymi rakietami i to wśród mężczyzn. Znawcy nieraz podkreślali wyjątkowo wszechstronny styl gry, rokujący najlepsze nadzieje i predestynujący ją do wielkich zagranicznych sukcesów.

Co do Walczaka, to wprawdzie nie było nikogo w klubie, kto by mógł marzyć o wygraniu z nim seta, ale też nie było tam nikogo, kto by reprezentował wyższą klasę. Toteż postanowił ograniczyć się wyłącznie do podawania piłek i trenowania poszczególnych uderzeń. Zresztą panna Ochołowska nie spodziewała się chyba żadnych szczególnych emocji. Szła w milczeniu i zdawało się, że myśli o czymś innym – chmurna i nieuważna z oczami wbitymi w ziemię. Gdy stanęła na placu – doskonałym, jak od razu ocenił Walczak – nie odezwała się ani słowem tylko prędko wycofała się poza ostatnią linię kortu.

– Forhand! – zawołała.

Uderzył piłkę i poszła w siatkę. Druga poszła na aut. Trzecia wreszcie udała mu się, ale panna Maja musiała podbiec, aby ją złapać na rakietę. Następne upadały nieporządnie za blisko lub za daleko. Krzyknęła wreszcie:

– Ależ pan nie ma pojęcia!

Odparł bez namysłu:

– Każdy tak robi, jak umie.

Zatrzymała się. – Szkoda, że pan nie umie lepiej – rzekła wzruszając ramionami. Posłał jej nową serię piłek, które odsyłała pięknym wystudiowanym ruchem.

Przysiągł sobie, że nie odbije ani jednej piłki, lekceważenie jakie mu okazywała w gruncie rzeczy zadrasnęło mocno jego ambicję.

Panna Ochołowska zaczęła teraz ćwiczyć backhand, zwłaszcza wysokie piłki, które odbijała z głębokim skrętem tułowia obiema rękami odciągając rakietę nieomal za plecy. Uderzenia jej, bite w ostatnią linię, były tak świetne, że Walczak jednak nie wytrzymał i gdy jedna z piłek nawinęła mu się na rakietę, uderzył. Piłka przeszła o cal nad siatką. Partnerka zgięła się w kolanach, cofnęła rakietę daleko w tył i odbiła błyskawicznym crossem, na ukos kortu.

Rzucił się do piłki prawie jeszcze zanim została odbita i temu tylko zawdzięczał, że w ogóle ją dopadł.

Odbił.

– Co?! – zawołała już w biegu, pochylona.

Nastąpiła między nimi seria bardzo ostrych crossów z backhandu – rakiety zaczęły dźwięczeć rytmicznie i szybko. Panna Maja sama nie wiedziała, kiedy została wyrzucona z kortu długimi, morderczymi uderzeniami partnera. Jednocześnie Walczak podbiegł do siatki i kiedy chciała wyminąć go wysokim „lobem” nastąpił morderczy smecz, wobec którego była zupełnie bezradna.

– Gramy seta! – krzyknęła.

Walczak sam był zaskoczony swoim sukcesem. Zdawał sobie sprawę, że rozegrał tę piłkę wyjątkowo dobrze, ale chyba – o dziwo! – nie było między nimi większej różnicy w grze? Skupił się i przyjął prawidłowo ostry i plasowany jej serwis. Znów zadźwięczały rakiety. Pierwsze piętnaście punktów były jego!

– Albo ona gra gorzej niż myślałem – przemknęło mu przez głowę – albo ja gram lepiej...

I nagle poczuł gdzieś w najgłębszej swojej istocie to jakieś mistyczne nieomal porozumienie z naturą, tę pewność i nieomylność, jaka czasem nawiedza gracza w sporcie, lub przy kartach. Zrozumiał, że naprawdę jest w doskonałej formie. Zmrużył oczy i „zabił” jej serwis nieomylnym drajfem bitym w sam róg, rozstrzygając dla siebie pierwszego gema.

W następnym gemie panna Maja zaczęła grać ostrożniej – piłki krążyły długo nad siatką ze zmiennym szczęściem. Tymczasem na ławkach z boku kortu pojawili się goście pensjonatowi, zwabieni odgłosem gry.

Obecność widzów jeszcze bardziej ich podnieciła i partia niepostrzeżenie przeobraziła się w jedno z tych wyjątkowych, żywiołowych spotkań, upajających w równej mierze graczy i galerię. Po stronie Walczaka zapamiętaniu, zatraceniu się w grze towarzyszyła szalona radość odkrycia, ujawnienia talentu – już teraz nie miał wątpliwości, każde uderzenie potwierdzało tę prawdę, że jest lepszy od tej mistrzyni, że jest „klasą”, że jest na drodze do mistrzostwa! A do tego dołączało się jakieś zadowolenie, że to ją właśnie bije „jak chce”.

Nie wiadomo czemu poczuł okropną zawziętość przeciw partnerce – z zaciśniętymi zębami uderzał w piłkę, jakby w nią uderzał, natężonym wzrokiem chwytał wszystkie jej ruchy, przewidywał jej poruszenia z czujnością zwierzęcą.

Ale i w pannie Mai pojawiła się obok zdumienia taka zawziętość, granicząca ze złością, że sama była tym zaskoczona.

Walczyli w zupełnym milczeniu, a siedzące na ławce osoby, acz niezdolne zrozumieć technicznych szczegółów gry, były jednak na tyle przejęte jej furią, że zaprzestały klaskać.

W ciszy decydującej rozgrywki słychać było wyraźnie półgłośną uwagę jednej z przyglądających się pań:

– Jacy oni do siebie podobni!

– A rzeczywiście – odparła druga. – A toż to zdumiewające!

W tej chwili panna Ochołowska nie podbiegła do piłki. Zatrzymała się i zeszła z placu.

– Dziękuję – powiedziała. – Dosyć.

– Jak to? – spytał zdumiony. – Nie kończymy seta?

Oboje dyszeli ciężko. Spojrzała na niego.

– Nie.

Była blada. Walczak także pobladł i musiał się opanować, żeby nie zakląć. Co jej się stało? Nic nie odpowiedział.

Towarzystwo przyjęło ich okrzykami:

– Dlaczego państwo przerwali, przecież to było niesłychanie emocjonujące!

– Pan świetnie gra! – zawołała pani Ochołowska. – Znam się trochę... Gdzie pan się uchował? Kto pana uczył? Popełnia pan elementarne błędy, ale talent fenomenalny! Pan nie jest trenerem, ale graczem – panu samemu przydałby się trener!

– Fenomenalnie podbija pan! – zawołała jedna z pań, otyła blondyna z wyłupiastymi oczyma. – Zwłaszcza te rzuty ukośne... Wyjątkowe!

– Niezrównane! – rzekła druga z pań, cienka, koścista. – Chociaż jak na mój gust trochę za mocno. Moja córeczka z koleżanką potrafią przerzucać jedną piłkę o wiele dłużej. Naturalnie, to nie jest argument – pan gra wyśmienicie, a córeczka – zwróciła się do pani Ochołowskiej – anielsko, anielsko gra!

– Diabolicznie chyba! – odparła tłusta. – Co za temperament.

– No, no – rzekł radca Szymczyk – nie przesadzajmy. Nie należy przesadzać w pochwałach. Gdybyśmy wiedzieli, jak dalece pochwały przewracają w głowach, bylibyśmy bardziej oględni w udzielaniu ich. Atmosfera zdrowego krytycyzmu jest o wiele lepsza – dodał, przecierając binokle. – I nie trzeba przeceniać roli sportów!

– Prześlicznie grali! – rzekła z ekstatycznym westchnieniem zażywna doktorowa. – I w ogóle śliczna para! A jacy podobni do siebie – zdawałoby się, brat i siostra.

– Nie widzę żadnego podobieństwa – odpowiedziała chłodno pani Ochołowska.

– Zapewne, zapewne, droga pani, gdzieżby! Oczywiście! A jednak jest coś wspólnego, ten sam temperament, ta sama zawziętość, zażartość – naturalnie to tylko powierzchowne wrażenie... ale niechże kochana pani nie bierze tego dosłownie.

Pani Ochołowska westchnęła nieznacznie. Nadmierny krytycyzm i dydaktyzm radcy Szymczyka był niczym wobec trudności, jakie miała z tymi paniami. Chuda była kwaśna i chłodna, a gruba słodka i gorąca w swoich serdecznościach, obie jednak nie pomijały żadnej sposobności, aby jej dokuczyć i powiedzieć jakąś impertynencję.

Obie były przeświadczone, że pani Ochołowska, obywatelka ziemska zmuszona koniecznościami materialnymi do prowadzenia pensjonatu, odczuwa to jako poniżenie i z niechęcią odnosi się do swoich gości. Wobec tego (choć pani Ochołowska ani razu nie okazywała jakiejkolwiek niechęci, a nawet w głębi duszy była im szczerze wdzięczna za pobyt) na wszelki wypadek postanowiły przyjąć postawę obronną i dać do zrozumienia dziedziczce, że nie tak łatwo im zaimponować!

Dziedziczka na ogół przyjmowała ich sarkazmy z zupełnym spokojem, ale tym razem uwaga grubej doktorowej dotknęła ją do żywego. Było w tym coś z prawdy! Maja rzeczywiście była w jakiś sposób podobna do tego trenera i to podobieństwo zaniepokoiło matkę, gdyż nie polegało na podobieństwie rysów, ale na czymś innym, czymś nieuchwytnym... Matka, która tak drżała o córkę, wyczuwała coś niedobrego w tym podobieństwie, choć nie umiała zdać sobie sprawy skąd się bierze ta więź łącząca Maję z tym... no, z tym panem Walczakiem.

O, nie było w jej uczuciu żadnej dumy, matka Mai nie miała żadnych szlacheckich narowów, zbyt dobrze orientowała się w istocie wielkich przewrotów socjalnych, które równały powoli lecz nieubłaganie wszystkie klasy i kasty. Jeżeli więc tak ją to zaniepokoiło i nawet dotknęło, to nie ze względów niewczesnego snobizmu, ale z przyczyn natury moralnej.

Wydawało jej się, że to co ich łączy, to była jakaś wspólna cecha charakteru, pokrewieństwo natur... Coś nieuchwytnego, ale na pewno złego, nawet złowrogiego. Pani Ochołowska przesunęła ręką po czole – a może złudzenie?

– Chodźmy na obiad – rzekła.

– Ach, obiad, kochana pani! – wykrzyknęła wylewnie przelewająca się tłusta i wyłupiasta doktorowa. – Wyobrażam sobie co za delicje! Już to na wsi umieją jeść – doprawdy je się od rana do wieczora!

– Ileż to ludzi kona z głodu, gdy my zjadamy więcej niż możemy – rzekła kwaśno chuda, powstając z ławki.

– Reglamentacja jedzenia – rzekł radca. – Reorganizacja i normalizacja zarówno substancji wchłanianych, jak też substancji wydzielanych, jest z punktu widzenia gospodarczego koniecznością państwową, która zrealizowana być winna na drodze specjalnych norm. Każdy obywatel winien wchłaniać tylko tyle, ile potrzebuje aby wypełniać należycie obowiązki wobec państwa.

Powoli odeszli w stronę domu.

Walczak, który zaraz po ukończeniu gry przeszedł na drugą stronę placu, żeby się uspokoić, nie słyszał o czym mówili, czuł jednak ich wzrok na sobie. Ale teraz poczuł, że jeszcze ktoś mu się przygląda. Nie była to Maja.

Rozmawiała na boku z wysokim, barczystym i bardzo starannie ubranym mężczyzną w którym rozpoznał od razu pana towarzyszącego w przedziale księciu Holszańskiemu.

Widocznie przyjechał konno w odwiedziny, gdyż był w stroju do konnej jazdy i szpicrutą trzepał po cholewach. Ten to właśnie wygolony, rosły, wypielęgnowany sekretarz księcia Holszańskiego i narzeczony Mai patrzył na niego. Rozmawiając z Mają nie spuszczał z niego oka, z nonszalancją osoby bardzo pewnej siebie i nie troszczącej się o innych. Walczak znał tę nonszalancję właściwą złotej młodzieży, która czasem nawiedzała klub i restaurację Mieczkowskiego.

Cóż on się we mnie tak wgapia? – pomyślał ze złością.

Wszystko w nim trzęsło się ze złości. Ta gra z Mają bardziej jeszcze rozzłościła go, niż oszołomiła. Najbardziej rozzłościło go to, że dziewczyna ani słowem nie odezwała się do niego po zejściu z placu. Rozmawiała z narzeczonym obojętnie jak gdyby przed kwadransem nie dobywała z siebie ostatka sił w walce.

Ale przy obiedzie (tym razem jadł ze wszystkimi w jadalnym na dole) obojętność panny Ochołowskiej przestała go drażnić. Przeciwnie, zaczęła go śmieszyć.

Musiała być wściekła o to, że ją pobił i wyraźnie górował nad nią w grze. Nie była to obojętność, lecz właśnie na odwrót – złość i upokorzenie, że on, zwykły trener okazał się od niej lepszy.

Przejmuje się! – pomyślał i to upoiło go do reszty, a zarazem spoufaliło go z nią.

Siedząc na szarym końcu stołu poczuł się naraz bliższy tej dziewczynie niż wszyscy inni – nawet od narzeczonego i nie wiadomo czemu ogarnęła go pewność, że chce na pozór nie zwracać na niego uwagi, w gruncie rzeczy cała jest nastawiona na to, co on robi.

Aby się przekonać spojrzał na nią przez stół – choć nie patrzyła w jego stronę momentalnie zrobiła się czerwona, jak piwonia.

Pochyliła głowę, ale w tej chwili narzeczony, pan Cholawicki, zaczął opowiadać jakąś anegdotę i wszyscy się roześmieli.

Lecz to wszystko było niejasne. Dlaczego się zaczerwieniła? Czy tylko z powodu przegranej?

A dlaczego patrzyła na niego w powozie?

A dlaczego przyglądał mu się Cholawicki?

A dlaczego wzrok pozostałych osób ukradkiem przenosił się z niej na niego i z niego na nią, jakby te osoby nie mogły się powstrzymać od tego? Coraz ktoś niby przypadkiem spojrzał na niego, a potem na nią, lub odwrotnie – i nawet pani Ochołowska...

Marian zaraz po obiedzie wyruszył do lasu i szedł prędko przed siebie zarośniętą ścieżką, pośród zagajników, oganiając się od ciężkich, dużych much, które przysiadały mu na gołych ramionach.

Szalona radość rozsadzała go. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o partii z Mają, przeżywał jeszcze raz wszystkie jej momenty, a w głowie dźwięczały mu struny rakiet.

Czy to było możliwe, że miał talent? Dlaczego nikt mu tego aż dotąd nie mówił? Co prawda w klubie grał niedbale i nigdy nie mógł pokazać, co umie – ani sobie, ani innym. A przecież miał zawsze przeczucie, że jest kimś lepszym od nich i dlatego był niezadowolony? Dlatego czuł, że się marnuje! Dlatego chciał się wyrwać w świat. Ach, trzeba za wszelką cenę jechać do Warszawy, niech go obejrzą, ocenią jego możliwości, podciągną – a potem będzie jeździł po świecie, jak Tłoczyński! Zrobiło mu się gorąco i aż przystanął z nagłego szczęścia.

I znowu rozgorączkowana wyobraźnia nasunęła mu kilka wspaniałych piłek, które odbił z beznadziejnych prawie pozycji. Nie, stanowczo gra lepiej od niej! O klasę lepiej! Co ona znaczy wobec niego! Postanowił wieczorem rozmówić się z nią i prosić, aby mu dopomogła w nawiązaniu stosunków z graczami w Warszawie. Chyba nie będzie długo zazdrosna o jego grę, przecież jest kobietą, nie może być między nimi konkurencji.

I nagle znalazł się nad rzeką, która sennie toczyła wody przez las. Rozebrał się i zanurzył w ciepłym, leniwym nurcie. Popłynął kawałek – i wylądował na małej ławicy piaskowej, gdzie słońce przygrzewało silnie. Napadło go ogromne osłabienie.

Zasnął...

Kiedy się obudził, słońce już miało się ku zachodowi. Woda rzeki stała się zielonawa, fiołkowa ze srebrnymi blaskami, las pachniał – Walczak przepłynął na brzeg i wdział ubranie. Zawrócił w stronę dworu, ale myśl o karierze, o wyjazdach, podróżach, triumfach nie odstępowała go na krok, szła z nim razem przez ten las rzadki, wysokopienny.

Porwał go szalony głód użycia. Wreszcie zaczął biec, żeby się wyładować, pędził przed siebie jakby uciekając przed sobą...

Biegł tak ze dwa kilometry póki z wyczerpania nie ustał u stóp dużego dębu. Wtulił twarz w wilgotne mchy.

Wtem usłyszał głos z góry:

– Czy jest tam kto?!

Chłopak, w zdumieniu, zadarł głowę. Na dębie, gdzieś bardzo wysoko, między gałęziami, widać było kształt ludzki. Głos ozwał się ponownie:

– Ratunku!

– Co tam?! – zawołał.

– Proszę mi pomóc zejść. Nie mogę zejść, dostałem zawrotu głowy.

Walczak z łatwością wspiął się na drzewo i dotarłszy do połowy, odkrył... profesora, który siedząc okrakiem nieomal u szczytu, trzymał się kurczowo pnia.

Widok był tak groteskowy, że parsknął śmiechem.

– Już idę! – krzyknął.

– Prędzej, bo spadnę! Proszę mnie ratować!

Ale nie było to łatwe. Gałęzie były u szczytu tak cienkie, że pod ciężarem dwóch ludzi mogły się załamać. Wątły pień chwiał się niepokojąco – a do tego profesor uczepił się Walczaka obiema rękami, wpił mu paznokcie – ciało jego drżało. Chłopiec zaczął spuszczać go na dół, z gałęzi na gałąź, nie troszcząc się o ślady tej operacji na ubraniu delikwenta, który jęczał tylko:

– Aaa!

Upadłszy na mchy, przez parę minut nie mógł przyjść do siebie, aż wreszcie zawołał:

– Gdzie moja lornetka?

– Tu jest – odparł, zachodząc w głowę co mógł robić staruszek na drzewie z lornetką?

– Młodzieńcze – rzekł uroczyście profesor. – Gdyby nie pan, byłbym spadł, bo nie mogę znieść wysokości.

– To po cóż pan wyłaził? – zapytał z głupia frant Walczak. – Zamek pan chciał obejrzeć? – domyślił się nagle.

Idąc za wzrokiem profesora, ujrzał poczynające się za lasem bagna, a dalej w odległości paru kilometrów spiętrzoną masę murów i dwie narożne wieże, nad którymi górował główny korpus zamkowy o spadzistym dachu. Mniej więcej ze środka zabudowań wystrzelała ta największa wieża, czworoboczna, którą już poprzednio widział, gdy jechali ze stacji. Tu i owdzie rysowały się czarne otwory wąskich okien, wyszczerbione, surowe mury tchnęły wyniosłą, martwą samotnością. Zamek z bliska wyglądał potężniej jeszcze i jakoś bardziej fantastycznie...

– Hm... między innymi... – powiedział profesor ostrożnie. – Między innymi chciałem obejrzeć zamek. A pan skąd się wziął tutaj?

– Ja byłem w lesie i zabłądziłem.

Profesor przyglądał mu się badawczo.

– Pan tu jest obcy – rzekł, jakby zastanawiając się nad czymś. Walczaka śmieszyła jego zmarszczona czerstwa twarzyczka, w wiecznym ruchu.

– Młodzieńcze – rzekł wreszcie uczony – przede wszystkim wiedz, że znam się na ludziach i dość mi spojrzeć na ciebie, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia. Charakter człowieka jest wypisany na jego konstytucji cielesnej – oczywiście, jeśli ktoś umie czytać. Jesteś typem o wiele bardziej niebezpiecznym, niż się na pozór wydaje, a wiesz skąd wyprowadzam takie wnioski? O, tutaj – dotknął palcami jego twarzy – połączenie tych kości policzkowych z wykrojem ust, kombinacja nosa i oczu. Uważaj, bo jeśli nie zdołasz opanować swoich namiętności, dostaniesz się na manowce, z których, hm... Nie o to idzie. Zdaje mi się, że masz naturę gwałtowną, ale prawą. No, więc jestem gotów przypuścić cię do pewnej tajemnicy, pod warunkiem oczywiście, że nie piśniesz nikomu ani słówka. Chciałbym dostać się do zamku i jeśli mi to ułatwisz, wynagrodzę cię.

– A to do zamku nie można wejść?

– Właśnie, że nie! O to idzie, że nie! – krzyknął z pasją. – Stary książę jest wariat, jego ojciec też był wariat, a jego dziadek też był wariat. Od stu lat nikt nie może dostać się do tego zamku, tym bardziej, że... że sekretarze niechętnie odnoszą się do ludzi, którzy... Chciałem tam wejść normalnie przez bramę, ale zamknięta na cztery spusty, a przez otwór wyjrzał do mnie stary sługus, zupełny sklerotyk, i wybełkotał, że książę zakazał wpuszczać. W całym tym gmachu mieszka tylko trzech ludzi – książę, sekretarz i ten sługus, nikogo więcej. Reszta służby nie ma wstępu do środka i gnieździ się w tych szpetnych chałupinach, tam na lewo. Nikogo nie wpuszczają, a ja muszę się dostać – muszę, choćby mnie mieli zaszczuć psami.

– Po co panu? – Walczak z zainteresowaniem przypatrywał się furii staruszka. Ten skrzywił się i spojrzał na niego z pogardą.

– Co tu dużo gadać! Pan byś tego nie zrozumiał, choćbym tłumaczył sto lat! Młodzieńcze, jeśli mnie nie mylą moje przeczucia, moje podejrzenia, wnioski i poszlaki, na jakie wpadłem przy pewnych badaniach, to ten zamek w środku jest bezcennym skarbem, jedynym na całą Polskę, kopalnią, uważasz, kopalnią cudów! To jest wyjątek! Unikat! Rewelacja!...

Zasapał się...

– Uważasz pan, na zewnątrz te mury mają charakter czysto obronny. Ten zamek nie był stawiany od parady, więc od zewnątrz to jest starożytna twierdza, surowa, wojenna... I ja sam myślałem całe życie, że zamek w Mysłoczy nie wyróżnia się niczym specjalnym, prócz starości – bo trzeba wiedzieć, że to skrzydło północne ma blisko sześćset lat. Tymczasem pewnego razu w jednej bibliotece rzymskiej wpadłem na korespondencję z Polski nuncjusza Almariego z XVII wieku. Okazało się, że nuncjusz zwiedzał Polskę i między innymi bawił w gościnie u księcia Holszańskiego z Mysłoczy. Otóż Almari pisząc o zamku, nadmienia o wspaniałych malaturach, jakie tam widział. To mnie zastanowiło, ale byłbym przegapił całą sprawę, bo pomyślałem, że Włoch, Panie Święty, pochlebia się magnatowi – gdy w aktach familii Radziwiłłów, blisko spokrewnionych z Holszańskimi, znalazłem również przypadkiem dokument, datowany z Mysłoczy, z wieku XVIII, zatytułowany „Rejestr sum wypłaconych” i czytam, panie święty, takie pozycje. Malarzowi za odświeżenie dwóch plafonów starożytnych przez Dolabellę malowanych... Poprawienie i ozdobienie dwóch obrazów Jordaensa... z których jeden wyobraża Adorację, a drugi Ceres. Kiedym to przeczytał, mówię ci, aż mnie zatknęło... No, nie będę ci tłumaczył, bo i tak nie zrozumiesz! Jeszcze ci powiem tylko, że krzesła Gabrieli d’Estrelles, słynne krzesła, które dostała od kochanka swego, króla francuskiego Henryka IV, także figurowały w tym inwentarzu. A poza tym szafy Hugues Sambina! Uważasz! A tam było wymienione tylko to, co zostało poddane remontowi. Więc ileż jeszcze innych antyków kryją te mury! Co tam jest w środku! Jakie cuda! Jakie arcytwory pędzla i dłuta.

Profesor, który przed chwilą Walczakowi wyrzucał namiętność, teraz sam stał się pastwą namiętności. Był bliski płaczu. Namiętność starcza i namiętność młodzieńcza zajrzały sobie w oczy, niezdolne się zrozumieć, każda żyjąca sobą, roztargnione...

– O! – zawołał profesor. – Muszę to zobaczyć, muszę tego dotknąć, muszę się przekonać, co tam może być w środku. Przecież to wszystko się marnuje, psuje z każdą minutą... Trzeba ratować!

– Ile też może być wart taki obraz? – zapytał Walczak.

– Śmieszne pytanie! – huknął. – Takich rzeczy nie ocenia się na pieniądze. Ale ci powiem. Jeden taki obraz może być wart nawet milion!

– I to nikt nie wie, że tam się znajduje tyle kosztowności?

– Otóż to mnie zdumiewa! Jakim sposobem w Polsce zachowała się taka oaza, rezerwat przez nikogo nie odkryty. Ale zrozumiałem, kiedym się dowiedział, że od stu pięćdziesięciu lat żadna istota cywilizowana nie była wpuszczana za bramę zamku; bo ostatnie trzy pokolenia tej rodziny to byli pijacy, karciarze, kobieciarze, ludzie nie mający pojęcia o tym, co posiadają, niezdolni odróżnić renesansu od gotyku. A dawniej któryż z tych panów miał najlżejsze chociażby wyobrażenie o sztuce? Arcydzieła przechodziły z ojca na syna, i tak się do nich przyzwyczaili, że w końcu przestali zwracać na nie uwagę. A zawsze znajdą się sekretarze – którzy nie bez powodu ludziom kompetentnym odmówią prawa wstępu pod pozorem, że... książę stanowczo zabronił!

Ściszył głos i zaczął mrugać na Walczaka, a po chwili wykrzyknął:

– Gdzie moja lorneta?

– To zdaje się ten pan Cholawicki jest sekretarzem księcia – rzekł Walczak, ślizgając się wzrokiem po majestatycznej rezydencji.

Już zaczynały wstawać u podnóża zamku białawe opary, wskutek czego mury wydały się wyższe. W dali niebo barwiło się ostatnimi promieniami słońca, a dołem zbliżała się gęsta ciemność.

Chłopak westchnął i nie wiadomo czemu znowu przywaliło go uczucie smutku.

– Pan Cholawicki, sekretarz, kuzyn, administrator, pełnomocnik, powiernik, domownik i zarządca dóbr! – wyrecytował z przekąsem profesor. – Typowy okaz wykwintnego ordynusa! Ordynus w skórze eleganta! Brutalny gładysz! Ha, a może tam nic nie ma, może wszystkie moje przypuszczenia są fałszywe – przeraził się i wytrzeszczył oczy na zamek, który oddalał się, urastał i roztapiał na powitanie nadchodzącej nocy.

Psy odezwały się z zabudowań, położonych na stoku wzgórza zamkowego. A powietrze nad rozlewiskiem stawało się coraz gęstsze, cięższe, przesycone mgłą, lada moment gotowe zbić się w białawy tuman.

Przeraźliwa pustka okolicy, malaryczny, niezdrowy klimat, smutek i opuszczenie zarosłych trzcinami błot, gdzieniegdzie przerżniętych groblą – potęgowały jeszcze nastrój tragizmu i mistycznej tajemniczości starożytnego gniazda, siedziby kończącego się rodu dziwaków, wraz z zamkiem powoli staczającego się w ruinę i śmierć.

Walczak bał się coraz bardziej, nie wiadomo duchów, czy ciemności, czy jeszcze czegoś innego, co znienacka mogło podleźć mu pod nogi, lub wyskoczyć z mroku i z gąszczu. Miał on tę właściwość, że z radości nagle przechodził w żałość, a wtedy smutek i lęk brały go w posiadanie niepodzielnie. A profesor tymczasem nie odrywał wzroku od ciemniejącej budowli, jakby usiłując przebić opancerzenie murów.

Nagle światło błysnęło w jednym z podługowatych okienek narożnej baszty. Rzecz dziwna, to jedno jedyne wątłe, samotne światło przy całym ogromie budowli pogłębiło jeszcze wrażenie pustki – chłopca przebiegł dreszcz na myśl, że na sto kilkadziesiąt pokojów wypada tylko trzech ludzi, książę, sekretarz i kamerdyner, trzech ludzi snujących się po pustych, ciemnych, wilgotnych komnatach, pośród bogactw rozsypujących się w proch...

– W tym oknie zawsze się świeci – rzekł profesor. – To musi być pokój księcia. No, chodźmy, i tak spóźnimy się na kolację. Stąd do dworu jest blisko cztery kilometry. Teraz rozumiesz pan – gestykulował, potykając się o kamienie – do czego potrzebna mi pańska pomoc. Na pewno jest jakieś inne wejście, nie tylko przez bramę; mam takie wrażenie, że od strony zachodniej mury są mocno nadwątlone a miejscami w ruinie. Ale cała trudność w tym, że nie można podejść zbyt blisko, bo zobaczono by z okien. Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Dlatego, młodzieńcze musisz mi pomóc, za co zresztą zostaniesz wynagrodzony. Trzeba, abyś podszedł do zamku nocą pod osłoną tych mgieł i spenetrował dobrze, którędy można się dostać. Następnej nocy pójdziemy razem i, jeżeli się uda, dokonam dyskretnej inspekcji tej rupieciarni. Przynajmniej będę wiedział, czy warto czynić dalsze zabiegi.

– A jeżeli nas złapią!

– Tfy! – rzekł staruszek. – Tchórz cię oblatuje?

Chłopak z ukosa przyjrzał się profesorowi, który dzielnie dreptał obok niego.

Ale nie brał jego propozycji zbyt poważnie. Nie miało sensu dla niego wdawać się w podobną kombinację – przecież gdyby go złapali, skompromitowałby się na amen i przepadłyby jego plany tenisowe.

Jeżeli nie odmówił od razu to tylko dlatego, że czuł do profesora jakąś sympatię, a poza tym jego awanturniczą wyobraźnię podnieciły te opowiadania. Ba! gdyby nie tenis...

Muszę jeszcze dziś wieczór pomówić z tą Mają – pomyślał. – Niech się dowiem, co ona myśli o mojej grze.

– Jeszcze pogadamy – powiedział do profesora, gdy kończyli zostawioną dla nich kolację.

Część towarzystwa grała w bridża w małym saloniku. Dochodził stamtąd głos chudej urzędniczki, która przeplatała licytację kwaśnymi uwagami na temat niewłaściwości podobnych zabaw, gdy może akurat w tej chwili ktoś nieuleczalnie chory kona w okropnych męczarniach itd.

– To po cóż pani gra? – zapytał w końcu zdenerwowany radca Szymczyk.

– O, przepraszam! Czy ja jedna mam być pozbawiona wszelkich przyjemności? – rzekła i zalicytowała cierpko szlemika.

Maja stała przy oknie z narzeczonym, który coś jej tłumaczył szeptem – wyglądało, jakby się kłócili.

Na jej widok niecierpliwość Walczaka wzrosła, chciał z nią mówić zaraz, natychmiast, choć może lepiej byłoby poczekać do jutra – a nuż nie przeszły jej jeszcze te humory, które mu okazywała rano?

Twarz dziewczyny nie wróżyła nic dobrego, miała wyraz wzgardy i lekceważenia.

Ale musiał z nią mówić! Musiał zaraz, koniecznie, wiedzieć jakie są jego szanse, co należy zrobić?

Nagle panna Ochołowska odeszła od Cholawickiego, przerywając w pół zdania jego wywody i pożegnawszy się z towarzystwem, opuściła salon. Szła prędko.

Walczak dogonił ją na górze, w małej sionce, gdy otwierała drzwi do swego pokoju.

– Proszę pani! – zawołał.

– A co? – spytała swoim cichym głosem. – Czym można panu służyć?

Ton jej był złośliwy, nieprzyjemny. Naraz stracił całą pewność siebie.

– Proszę pani – wyjąkał – ja bym prosił o jedną rzecz... Chciałbym pomówić... Mam prośbę...

– Czy to koniecznie teraz? – zapytała, spoglądając na zegarek. – Dobrze zresztą – otworzyła drzwi. – No, niech pan mówi – rzuciła niecierpliwie. – Już późno.

– Ja bym chciał pojechać do Warszawy i pokazać moją grę! Może by się kto zainteresował. Pani tam zna wszystkich w zarządzie, może by pani mnie dała list polecający, albo co... Pani dziedziczka mówiła mi, że ja mam talent.

Czuł, że okropnie głupio mówi.

Panna Maja z ręką na klamce nie spuszczała z niego oka.

– A jakby pan miał talent, to co?

– Jak to co?

Zająknął się.

– Wtenczas byłoby zupełnie inaczej.

– Pewnie – rzekła. – Zupełnie inaczej.

– Pewnie...

– Teraz pan jest marnym trenerem, a mógłby pan zostać sławnym graczem! Wszystko by się przed panem otworzyło. Świat... Sława... Pieniądze... Kobiety... Podróże... Przyjemności...

Powiedziała to tak łapczywie, z takim zrozumieniem i tak jakoś poufale, że Walczakowi stała się nagle zupełnie bliska. Spojrzeli sobie w oczy.

Roześmiała się cicho, nerwowo. On także roześmiał się, strapiony, ale i podniecony.

Jak ona znała jego pragnienia!

I naraz zbladła, złość pojawiła się na jej twarzy.

– Dlaczego pan się śmieje?!

Osłupiał.

– Pani też się śmieje! – wyjąkał nie wiedząc co odpowiedzieć.

– Mnie wolno, a panu... a panu... Pan sobie za dużo wyobraża. Też! Talent! Pan gra zaledwie troszkę lepiej niż przeciętnie i niech pan to sobie wybije z głowy! Mnie się nie chciało dziś grać!

Nie oglądając się zbiegła na dół.

Został na miejscu jak spiorunowany. Nie wierzył ani jednemu jej słowu.

Ale jak ona do niego mówiła!

Gdyby mógł pobiłby ją, za tę jej złośliwość i pogardę! Traktowała go, jak... jak chama! Co by jej zrobić, co by jej zrobić takiego, żeby pamiętała... Nic jej nie mógł zrobić!

Wtem przez uchylone drzwi dojrzał w pokoju szafę i przypomniało mu się, co czytał w liście – że tam były pieniądze, tysiąc kilkaset złotych.

Dobrze!

Jeżeli ona kpi ze mnie, to ja jej – świsnę tę forsę. Grać nie umiem, ale okraść potrafię!

Rozejrzał się naokoło. Z sionki wiodły do pokojów gościnnych oszklone drzwi – nigdzie nie było światła, zatem nikogo nie ma. Wszyscy są na dole.

Wszedł do pokoju panny Ochołowskiej.

Sprawiło mu przyjemność, że bez pozwolenia wchodzi do jej pokoju, to go równało z nią... Przede wszystkim sprawdził, czy jest stąd inne wyjście. Było. Drugie drzwi prowadziły do jednego z pokojów gościnnych.

Gdyby ktoś nadszedł, mógł przez tamten pokój znaleźć się z powrotem w sionce.

Zawahał się.

Nigdy dotąd nie wziął nikomu ani grosza.

Ale jej weźmie! Ją okradnie!

To jedno mógł jej zrobić!

To jej zrobi!

Zbliżył się na palcach do masywnego mebla pod ścianą i otworzył: w głębi były na wieszakach suknie Mai, wypełniające mniej więcej połowę szafy.

Pieniądze musiały znajdować się w jednej z dwu szuflad u dołu – ale w której? Obie były zamknięte.

Wtem posłyszał głosy na schodach. Pobiegł do przyległego pokoju, ażeby przedostać się do sionki, ale tu spotkała go katastrofa: drzwi do sionki były zamknięte na klucz z tamtej strony!

Błyskawicznie rzucił się z powrotem do pokoju Mai i znalazł akurat tyle czasu, żeby schować się do szafy. Zaszył się między suknie i zamknął szczelnie drzwi.

Maja i Cholawicki weszli do pokoju. Walczak słyszał każde ich słowo, a nawet mógł widzieć ich przez szparę.

Kłócili się...

– Może zostawisz mnie samą – mówiła dziewczyna, cicho, jak zawsze, ale głosem do głębi rozdrażnionym. – Jestem zmęczona. Skończmy już z tym.

– Nie odejdę póki mi tego nie wyjaśnisz!

– Nie mam nic do wyjaśnienia! Jesteś śmieszny.

– Wiem, że jestem śmieszny – syknął. – To nonsens, żebym ja musiał robić ci scenę o tego chłopaka! Pomyśleć tylko: ja, ty i trener, pan Walczak! Co za tercet! Ale to się rzuca w oczy! Myślisz, że nie widziałem, jak się zaczerwieniłaś przy stole? Na korcie zachowałaś się, jak wariatka. Dlaczego przerwałaś grę? Czy myślisz, że nie widzę, jak go obserwujesz? A teraz rozmawiałaś z nim na górze i wróciłaś roztrzęsiona! Co to znaczy?

– Zastanów się, co mówisz. Ubliżasz mi! W ogóle to świństwo, że nie masz do mnie zaufania. A już zazdrość o...

Urwała.

– Powinieneś mieć więcej szacunku.

– Ja? Dla ciebie? Szacunek? Tobie się zdaje, że ja nie wiem, dlaczego zaręczyłaś się ze mną? Ty sobie wykalkulowałaś, że warto przez parę lat być żoną Cholawickiego, bo Cholawicki lada dzień może zrobić majątek – a ty nie wyobrażasz sobie życia w biedzie. A przy tym jestem dość elegancki i dosyć przystojny, z dobrym nazwiskiem – w sam raz stosowny na męża dla pięknej kobietki, która... ma swoje apetyty... i chce błyszczeć. I ja cię mam szanować, jeśli wiem, że wychodzisz za mnie z wyrachowania, dla majątku...

– A ty myślisz może, że ja nie wiem, jakimi drogami chcesz dojść do majątku?

Na chwilę zamilkł.

– Więc wiesz, a mimo to zaręczyłaś się ze mną?!

W głosie jego pojawiła się wściekłość.

– A ty wiesz, że ja wiem i mimo to zaręczyłeś się ze mną?

Znowu zamilkli.

– Już ja wiem, jaka jesteś!

– Jaka? Jaka ja jestem?! Jeżeli mnie nie szanujesz, to po co się żenisz?

– Powiedzieć ci, jaka jesteś? Ty jesteś!... ty jesteś niby to wykwintna, a w gruncie rzeczy – ordynarna, jak osoba z półświatka! Ordynarna! Obrażasz się, że jestem zazdrosny o tego chłopaka... Z tobą można być zazdrosnym o każdego. Ty sama wiesz, dlaczego ja jestem zazdrosny! Ty wiesz, że gdybyś nie była do niego tak podobna, to mnie by przez myśl nie przeszło...

– Ja? Podobna? Do niego?

– Nie kłam, bo sama zdajesz sobie sprawę! Dlatego mu się tak przyglądasz! Przecież wy jesteście jak z jednej gliny ulepieni – wszyscy to zauważyli! Przecież on ma twój uśmiech, twoje spojrzenie, twoje ruchy, to jest aż skandaliczne! Ten... ten Walczak! Każdy to widzi! Ty sama o tym najlepiej wiesz i jesteś wściekła!

– Wyjdź!

– Dobrze, wyjdę!

Panna Maja została sama. Oparła się plecami o ścianę, patrzyła przed siebie...

Jej śliczna twarzyczka zastygła w jakimś trudnym do odcyfrowania wyrazie. Oddychała.

A więc tak było naprawdę!

A więc on także odkrył jej dzikie, nieprawdopodobne, idiotyczne podobieństwo do Walczaka.

To było niesłychane! Już w powozie kiedy jechali ze stacji zauważyła w nim coś tak pokrewnego sobie, że to ją aż przestraszyło... A potem na placu, kiedy walczyli ze sobą oboje z tą samą zawziętością...

I przeraziło ją, że dla innych ludzi również to było jawne. Ona, Maja Ochołowska, podobna w sposób rzucający się w oczy do trenera!

Znała doskonale najdrobniejsze szczegóły swej powierzchowności. Wiedziała, że to podobieństwo nie wynikało ze wspólności rysów. Inne mieli usta, oczy, włosy, inny koloryt.

Była to wspólność głębsza, w typie fizycznym, w samym wyrazie twarzy, w spojrzeniu, w śmiechu i jeszcze w czymś głębszym i bardziej nieuchwytnym.

Nie wiadomo na czym to polegało, a przecież zdawała sobie sprawę, że wszyscy ich łączą, że wzrok gości pensjonatowych nieustannie przenosi się z niej na niego i z niego na nią, szukając przyczyn tego podobieństwa...

Ach, to było nie do zniesienia. Maja nie miała przesądów, zniosłaby łatwo fakt przypadkowej zbieżności w wyglądzie... Ale taka wspólność z chłopakiem, który nic ją nie obchodził, który był dla niej niczym, wspólność z trenerem – to było śmieszne!

To ośmieszało ją! To narażało ją na głupie sceny, zmuszało do idiotycznych rumieńców, uzależniało ją od niego wbrew jej woli!

To nonsens! – żeby takie złudzenie optyczne mogło do tego stopnia narzucić się ludziom i jej samej!

Stanęła przed lustrem. Znowu krew uderzyła jej na policzki. Najbardziej męczyło ją to, że się tak wstydzi! Ona, która nie czerwieniła się nigdy, teraz zdradzała się rumieńcem.

– Czyż gdybym nie była podobna, śmiałby mi powiedzieć, że jestem ordynarna! – wyszeptała.

Cholawicki ugodził w jej słabą stronę. Wiedziała, że jej typ urody jest bardzo wykwintny, miała drobne ręce i nogi, była zakochana w swojej elegancji i to było może główną przyczyną, dla której musiała wyjść za Cholawickiego – on jeden mógł ją ubrać odpowiednio.

Nigdy nie umiała dość się nacieszyć zręcznością i wytwornością swoich ruchów! A tu tymczasem wszystko to było podobne – i do kogo?!

Ten Walczak ją ośmieszał! Kompromitował ją! Urodę jej czynił śmieszną i trywialną! Z przerażeniem patrzyła w lustro.

Wtem ściągnęła brwi. Doszedł ją odgłos kroków narzeczonego na schodach! Wracał!

Podbiegła do drzwi, żeby się zamknąć na klucz. Za żadną cenę nie chciała z nim się widzieć, był jej wstrętny!

Ale przypomniawszy sobie, że klucza od dawna nie ma w zamku, cofnęła się gwałtownie.

I wtedy stało się z nią dosłownie to samo, co przed pół godziną stało się z Walczakiem. Rozejrzała się panicznie, szukając schronienia, uczyniła parę kroków w kierunku sąsiedniego pokoju, cofnęła się w ostatniej chwili, gwałtownie otworzyła szafę i zanim Walczak zdołał począć cokolwiek, Maja znalazła się w szafie tuż przy nim i zatrzasnęła drzwiczki.

Jednocześnie Cholawicki po bezskutecznym parokrotnym stukaniu wszedł do pokoju.

– Maja! – zawołał.

Odpowiedziało milczenie.

Przekonany, że wyszła na chwilę i zaraz wróci, usiadł na krześle i niecierpliwie zaczął bębnić palcami po stole. Musiał koniecznie z nią się rozmówić jeszcze przed swoim powrotem do zamku, dojść do ładu z tą dziewczyną, która tym bardziej mu się podobała, im większych przyczyniała kłopotów.

Postanowił czekać.

...Maja dopiero po jakiejś minucie zdołała przyjąć do wiadomości to niesłychane, nieprawdopodobne wrażenie, że – nie jest sama w szafie. Było tu zupełnie ciemno.

Stała tak blisko Walczaka, że dotykała wierzchem dłoni jego ręki. Odruchowo sięgnęła i dotknęła czyichś palców.

Kto to był?!

Odchyliła się w drugą stronę, skurczyła się cała. Nie była pewna, czy nie oszalała. Oboje zamarli w bezruchu, zatrzymali oddech.

Walczak był przekonany, że zaraz zacznie krzyczeć, a wtedy Cholawicki dopadnie szafy i zrobi się skandal na cały dom.

Ale panna Ochołowska tak bardzo bała się śmieszności, że to ją otrzeźwiło. Teraz ona lękała się przede wszystkim, żeby ów tajemniczy gość nie zaczął krzyczeć i nie wyskoczył z szafy – ze strachu przed nią. Kto to mógł być?

Złodziej?

A może nikogo nie było. Może jej się zdawało?

Bała się dotknąć go powtórnie. Ale czuła ciepło i nieomal usłyszała gwałtowne bicie serca, tuż obok. Zresztą jej własne serce biło tak mocno, iż zdawało się że rozsadzi szafę. I znowu zaczęła gorączkowo myśleć – kto by to mógł być. Ciemność panowała absolutna.

Przypomniała sobie o pieniądzach w szufladzie. Ach tak! Więc złodziej!

Cholawicki wziął jakąś gazetę ze stolika i przeglądał. Potem, widząc, że nieobecność Mai się przedłuża i parokrotnie spojrzawszy na zegarek, postanowił napisać do niej list. Wyciągnął z kieszeni wieczne pióro i pisał nerwowo, zaciągając się mocno papierosem:

Droga Majo!

Nie biorę pod uwagę Twych ostatnich słów. Kładę je na karb rozdrażnienia, wywołanego mymi uwagami. Przyznaję zresztą, że i ja się uniosłem. Być może nawet moje podejrzenia były niesłuszne i krzywdzące. Jeżeli tak, to przepraszam. Jestem ostatnio bardzo zdenerwowany.

Widzę, że zupełnie nie doceniasz trudności obecnej mojej sytuacji – pisał dalej