Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz - ebook + książka

Bakakaj i inne opowiadania ebook

Witold Gombrowicz

2,0

Opis

Tom Bakakaj i inne opowiadania zawiera wczesne, a już doskonałe utwory pisarza. Ich lektura daje pojęcie o literackim mistrzostwie i osobliwym zamyśle obserwacyjnym Gombrowicza, ułatwia poznawanie późniejszych jego książek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Literackie
Kraków 2013

PosłowieJerzy Franczak Gombrowicz – nasz współczesny

Opieka redakcyjna: MARIA ROLA
Nota wydawcy: ANDRZEJ ZAWADZKI
Projekt okładki i układ typograficzny: PRZEMYSŁAW DĘBOWSKI
Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT
Skład i łamanie: Edycja
Tekst Bakakaju oparto na wydaniu: Witold Gombrowicz, Bakakaj i inne opowiadania. Pisma zebrane, t. I. Wydanie krytyczne pod redakcją Włodzimierza Boleckiego, Jerzego Jarzębskiego, Zdzisława Łapińskiego, opracował Zdzisław Łapiński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002
Copyright © Rita Gombrowicz & Institut Littéraire, 2002 All rights reserved
ISBN 978-83-08-05128-3
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Tancerz mecenasa Kraykowskiego

Trzydziesty już i czwarty raz wybrałem się na przedstawienie operetki „Księżna Czardaszka” – a ponieważ było późno, pominąłem ogonek i wprost zwróciłem się do kasjerki: – Kochana pani, prędziutko dla mnie, jak zwykle, na galerię – wtem ktoś wziął mnie z tyłu za kołnierz i zimno – tak, zimno – odciągnął od okienka i popchnął na właściwe miejsce, tj. tam, gdzie kończył się ogonek. Serce zabiło mi mocno, zabrakło tchu – czyż to nie jest mordercze, gdy ktoś zostanie naraz wzięty za kołnierz w publicznym lokalu? – lecz obejrzałem się: był to wysoki, wyświeżony, pachnący jegomość z przystrzyżonym wąsikiem. Rozmawiając z dwiema eleganckimi damami i jednym panem, oglądał świeżo kupione bilety.

Wszyscy spojrzeli na mnie – i musiałem coś powiedzieć.

– Czy to pan był łaskaw? – spytałem tonem może ironicznym, może nawet złowróżbnym, lecz ponieważ nagle osłabłem, spytałem za cicho.

– Hę? – spytał, nachylając się ku mnie.

– Czy to pan był łaskaw? – powtórzyłem, lecz znowu – za cicho.

– Tak, ja byłem łaskaw. Tam – na koniec. Porządek! Europa! – a zwracając się do pań, zauważył: – Trzeba uczyć, niestrudzenie uczyć, inaczej nie przestaniemy być narodem Zulusów.

Ze czterdzieści par oczu i rozmaitych twarzy – serce biło mi, głos zamarł, skierowałem się do wyjścia – w ostatniej chwili (błogosławię ją, tę chwilę) – coś przesunęło się we mnie i wróciłem. Stanąłem w ogonku, kupiłem bilet i zdążyłem akurat na pierwsze takty przygrywki, ale tym razem nie utonąłem, jak zwykle, duszą w przedstawieniu. Podczas gdy księżna Czardaszka śpiewała, uderzając w kastaniety, przeginając tułów i dysząc, a wykwintni młodzieńcy z podniesionymi kołnierzami i w cylindrach defilowali sznurem pod jej wzniesionym ramieniem – ja, patrząc na majaczącą w pierwszych rzędach parteru głowę o wypomadowanych blond włosach, powtarzałem – ach, to tak!

Po pierwszym akcie zeszedłem na dół, oparłem się lekko o parapet orkiestry i – poczekałem trochę. Wtem – ukłoniłem się. Nie odpowiedział. A więc jeszcze jeden ukłon – potem zacząłem rozglądać się po lożach i znów – ukłoniłem się, gdy nadszedł odpowiedni moment. Wróciłem na górę, drżałem, byłem wyczerpany.

Wyszedłszy z teatru, przystanąłem na chodniku. Wkrótce się ukazał – żegnał się z jedną z pań i z jej mężem: do widzenia się z kochanym państwem, a więc koniecznie – ja proszę! – jutro o 10-ej w Polonii, moje uszanowanie. Po czym umieścił drugą damę w taksówce i sam miał wsiadać, gdy ja podszedłem. – Przepraszam, że się narzucam, ale może byłby pan łaskaw podwieźć mnie kawałek, ja tak lubię dobrą jazdę.

– Proszę się odczepić ode mnie! – krzyknął.

– Może pan by mnie poparł – zwróciłem się spokojnie do szofera. Niezwykły spokój czułem w sobie. – Ja lubię... – ale samochód już ruszał. Choć mam niewiele pieniędzy, zaledwie na konieczne potrzeby, wskoczyłem w następną taksówkę i kazałem jechać za nimi. – Przepraszam – rzekłem do stróża brązowej, czteropiętrowej kamienicy – wszak to inżynier Dziubiński wszedł przed chwilą?

– Skąd, panie – odparł – to mecenas Kraykowski z żoną.

Wróciłem do siebie. Tej nocy nie mogłem zasnąć – kilkadziesiąt razy przemyślałem całe zajście w teatrze i moje ukłony i odjazd mecenasa – przewracałem się z boku na bok w stanie czujności i wzmożonej działalności, która nie pozwala zasnąć, a jednocześnie wskutek uporczywego kręcenia się w kółko, jest jakby drugim snem na jawie. Zaraz nazajutrz rano wysłałem wspaniały bukiet róż pod adresem mecenasa Kraykowskiego. Naprzeciwko domu, w którym mieszkał, była mała mleczarnia z werandą – przesiedziałem tam cały ranek i wreszcie zobaczyłem go koło trzeciej, w szarym, eleganckim ubraniu, z laseczką. Ach, ach – szedł i pogwizdywał, a czasem machał laseczką, machał laseczką... Natychmiast zapłaciłem rachunek, i wybiegłem za nim – i podziwiając lekko falisty ruch jego pleców, rozkoszowałem się tym, że nie wie o niczym, że to moje, wewnętrzne. Ciągnął za sobą smugę toaletowego zapachu, był świeży – wydawało się niemożliwością uzyskać z nim jakieś zbliżenie. Lecz i na to znalazła się rada! Postanowiłem: jeśli skręci na lewo, kupisz sobie tę książkę Przygodę Londona, o której marzysz tak dawno – a jeśli na prawo, nigdy nie będziesz jej miał, nigdy już, choćbyś ją dostał za darmo, nie przeczytasz z niej jednej stroniczki! Będzie stracona! O, godzinami mógłbym wpatrywać się w to miejsce na jego szyi, gdzie kończą się włosy równą linią i następuje biały kark. Skręcił na lewo. W innych okolicznościach pobiegłbym zaraz do księgarni, lecz teraz szedłem dalej za nim – a tylko z uczuciem niewysłowionej wdzięczności.

Widok kwiaciarki nasunął mi nową ideę – wszak mogłem, zaraz, natychmiast – leżało to w mojej mocy – wyprawić mu owację, dyskretny hołd, coś, czego może i nie zauważy. Lecz cóż stąd, że nie zauważy? Wszak nawet piękniej – uczcić w tajemnicy. Kupiłem bukiecik, wyprzedziłem go – a jak tylko wszedłem w orbitę jego wzroku, równy, obojętny krok stał się dla mnie niepodobieństwem – i rzuciłem mu nieznacznie pod nogi parę nieśmiałych fiołków. I oto znalazłem się nagle w przedziwnej sytuacji: szedłem wciąż dalej i dalej, nie wiedząc, czy on idzie za mną, czy może skręcił, lub wszedł do bramy, a nie miałem siły się odwrócić – nie odwróciłbym się, choćby od tego zależało nie wiem co, w ogóle wszystko – a kiedy wreszcie przemogłem się, udałem, że gubię kapelusz i zawróciłem – jego już za mną nie było.

Do wieczora żyłem tylko myślą o Polonii.

Wszedłem tuż za nimi do bogatej sali i usiadłem przy sąsiednim stoliku. Przeczuwałem, że to będzie mnie drogo kosztowało, lecz ostatecznie (myślałem) wszystko jedno i może – nie pożyję dłużej niż rok, nie potrzebuję oszczędzać. Od razu mnie spostrzegli; panie były nawet na tyle nietaktowne, że zaczęły szeptać, natomiast on – nie zawiódł moich oczekiwań. Nie obdarzył mnie cieniem uwagi, emablował, chylił się ku damom, to znów rozglądał się, obserwując inne kobiety. Mówił z wolna, ze smakiem, przeglądając kartę:

– Zakąski, kawior... majonez... pularda... Ananas na wety – czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery.

Zadysponowałem.

– Kawior – majonez – pularda – ananas na wety – czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery.

Trwało to długo. Mecenas jadł dużo, zwłaszcza pulardy – musiałem się zmuszać – doprawdy, myślałem, że już nie będę mógł podołać i z trwogą patrzyłem, czy jeszcze dobierze. Dobierał ciągle i jadł smacznie, dużymi kęsami, jadł bez miłosierdzia, popijając winem, aż w końcu stało się to dla mnie prawdziwą męczarnią. Myślę, że nigdy już nie będę mógł patrzeć na pulardę i nigdy nie zdołam przełknąć majonezu, chyba – chyba że znów pójdziemy kiedy razem do restauracji, a w takim razie co innego, wtedy, wiem to na pewno, wtedy wytrwam. Wypił też masę wina, aż zaczęło mi się kręcić w głowie. Lustro odbijało jego postać! Jak wspaniale się nachylał! Jak zręcznie i umiejętnie przyrządzał sobie cocktail! Jak elegancko, z wykałaczką w zębach, żartował! Na ciemieniu miał zamaskowaną łysinę, ręce wypieszczone z sygnetem na palcu, głos głęboki, baryton, miękki, pieściwy. Mecenasowa nie wyróżniała się niczym, była – rzec można – niegodna, natomiast doktorowa! Zauważyłem od razu, że głos jego, gdy zwracał się do doktorowej, przybierał bardziej miękkie i okrągłe tony. Ach, ach! rzecz jasna! Doktorowa była jak stworzona dla niego, wąska, wężowa, wytworna, leniwa, kotka z cudownym kobiecym kaprysem. A w jego ustach słowo – pazurki, brzmiało doskonale, czuć było, że lubi, że umie. Pazurki, kobitka, lumpka, birbant, lampart, bibosz – ha, ha, bibosz z kochanego doktorka! I – „ja proszę”, to „ja proszę” tak wymowne i nieodparte, tak kulturalne, a nieznoszące sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa kronika wszelkich możliwych tryumfów. A paznokcie miał różowe, jeden szczególnie, u małego palca. – Dopiero koło 2-ej po północy wróciłem do domu i rzuciłem się w ubraniu na łóżko. Byłem przesycony, przepełniony, zmiażdżony, dostałem czkawki, w głowie mi szumiało, a delikatne potrawy rozsadzały żołądek. Orgia! Orgia i używanie, hulanka! Noc w restauracji – szeptałem – nocna hulanka! Po raz pierwszy – nocna hulanka! Przez niego – i dla niego!

Odtąd codziennie przesiadywałem na werandzie mleczarni, czekając na mecenasa i szedłem za nim, gdy się ukazał. Kto inny nie mógłby może poświęcić sześciu, siedmiu godzin na czekanie. Lecz ja czasu miałem pod dostatkiem. Choroba, epilepsja, była jedynym moim zajęciem, a i to – zajęciem odświętnym, na marginesie sznureczka dni – poza tym żadnych innych obowiązków, czas miałem wolny. Nie odciągali mię, jak innych, krewni, znajomi i przyjaciele, kobiety i tańce, poza jednym jedynym tańcem – św. Walentego – nie znałem tańców ani kobiet. Skromny dochodzik wystarczał na moje potrzeby, a zresztą istniały dane, że wynędzniały mój organizm nie wytrzyma długo – po cóż więc miałbym oszczędzać? Od rana do wieczora dzień wolny, niezatrudniony, jakby nieustające święto, czas w nieograniczonej ilości, ja – sułtan, godziny – hurysy...

Ach, przybądź nareszcie – śmierci!

Mecenas był łakomy i trudno wypowiedzieć, jak to było piękne; zawsze wracając z sądu do domu zachodził do cukierni i zjadał tam dwie napoleonki – podpatrywałem go przez szybę wystawową, jak stojąc przy bufecie wsuwał je do ust ostrożnie, by nie powalać się kremem, a potem oblizywał delikatnie palce lub wycierał papierową serwetką. Długo zastanawiałem się nad tym i w końcu – wszedłem kiedyś do cukierni.

– Pani zna mecenasa Kraykowskiego? Jada tu dwie napoleonki. Tak? Otóż płacę napoleonki za miesiąc z góry. Jak przyjdzie, proszę nie przyjmować pieniędzy, a tylko uśmiechnąć się: „już załatwione”. To nic, po prostu, widzi pani, przegrałem zakład.

Nazajutrz przyszedł jak zwykle, zjadł i chciał zapłacić – odmówiono przyjęcia – zirytował się i wrzucił pieniądz do puszki dobroczynnej. Cóż mi to szkodzi? Czcza formalność – wolno mu dawać, ile chce, na bezdomne dzieci, nie zmieni to faktu, że zjadł dwie moje napoleonki. Lecz nie będę tu opisywał wszystkiego, bo zresztą, czyż można opisać wszystko? To było morze – od rana, do wieczora, a także często i w nocy. Było dzikie, jak na przykład, gdy raz usiedliśmy naprzeciwko siebie, oko w oko, w tramwaju; i słodkie, gdym mógł oddać jaką przysługę – a czasem i śmieszne. Śmieszne, słodkie i dzikie? – tak, nic nie jest tak trudne i delikatne, tyle święte nawet, co osobowość ludzka, nic nie może się równać tej zachłanności tajemnych związków, które rodzą się między obcymi nikłe i bezprzedmiotowe, by skuć nieznacznie potworną więzią. Wyobraźcie sobie mecenasa, który wychodzi z publicznego pisuaru, sięga po piętnaście groszy i dowiaduje się, że rachunek – już uregulowany. Cóż odczuwa wtedy? Wyobraźcie sobie, że na każdym kroku natrafia na oznaki kultu, na cześć i służbę koło siebie, na wierność i żelazne poczucie obowiązku, na zapamiętanie. Ale doktorowa! Męczyło mnie straszliwie postępowanie doktorowej. Czyż nie przemawiały do niej jego zaloty, czyż wykałaczka i cocktail w Polonii nie zrobiły na niej żadnego wrażenia? Najwidoczniej nie zgadzała się – kiedyś, zauważyłem, wyszedł od niej wściekły, z przekrzywionym krawatem... Cóż za kobieta! co zrobić, jak ją nakłonić, jak przekonać, by dobrze od razu zrozumiała, by pojęła do głębi, jak ja pojmuję, by odczuła. Po długich wahaniach zdecydowałem, że najlepszy będzie – anonim.

„Pani!

Jakżeż można? Postępowanie pani jest niezrozumiałe, nie, tak jak pani postępować nie wolno! Czy pani nieczuła na te kształty, ruchy, modulacje, na ten zapach? Pani nie chwyta tej doskonałości? Od czegóż pani jest kobietą? Ja, na miejscu pani, wiedziałbym, co do mnie należy, gdyby raczył tylko kiwnąć palcem na moje małe, nędzne, niemrawe, kobiece ciałko”.

Po kilku dniach mecenas Kraykowski (było to w pustej ulicy, późnym wieczorem) zatrzymał się, odwrócił i czekał z laską. Nie wypadało się cofać – szedłem więc dalej, choć jakaś omdlałość rozsnuwała się po mnie – aż chwycił za ramię, potrząsnął, waląc laską o ziemię.

– Co znaczą te idiotyczne paszkwile? Czego się pan czepia? – krzyknął. – Czemu pan włóczy się za mną? Co to jest? Wybiję laską! Kości połamię!

Nie mogłem mówić. Byłem szczęśliwy. Przyjąłem to w siebie jak komunię i zamknąłem oczy. Tylko w milczeniu – nachyliłem się i nadstawiłem pleców. Czekałem – i przeżyłem parę chwil doskonałych, jakie dane być mogą jedynie komuś, kto już zaprawdę niewiele dni ma przed sobą. Kiedy się wyprostowałem, odchodził prędko, stukając laską. Z sercem przepełnionym, w nastroju łaski i błogosławieństwa wracałem pustymi ulicami. Za mało – myślałem – za mało! Wszystko za mało! Jeszcze – jeszcze więcej!

I skrucha domieszała się do wdzięczności. Oczywiście! Poczytała list mój za nędzny frazes, za głupi żart i pokazała go mecenasowi. Zamiast pomóc – zaszkodziłem, a wszystko dlatego, żem zbyt wygodny, gnuśny, za mało daję z siebie – za mało powagi i odpowiedzialności, nie umiem natchnąć zrozumieniem.

„Pani!

Ażeby pani uprzytomnić, aby trafić do sumienia – oświadczam, że począwszy od dzisiaj będę stosował rozmaite samoudręczenia (posty itp.) tak długo, póki to nie nastąpi. Pani jest bezczelna! Jakich słów mam użyć, by wytłumaczyć konieczność, powinność, psi obowiązek? Czy długo jeszcze potrwa? Co ma znaczyć ten upór? Skąd ta pycha?!”

A nazajutrz, przypomniawszy sobie ważny szczegół, napisałem:

„Perfumy tylko «Violette». On to lubi”.

Odtąd mecenas przestał odwiedzać doktorową. Gryzłem się, po nocach nie spałem. Nie jestem naiwny. Orientuję się dobrze w wielu rzeczach, o co nikt by mnie nie posądził – zdaję sobie sprawę na przykład, jakie wrażenie wywrzeć może taki list na osobie światowej i świeckiej, jaką była doktorowa. Umiem nawet w najwyższych momentach uniesienia uśmiechnąć się ścichapęk – lecz cóż stąd? Czy przez to moje cierpienie mniej było dojmujące, a męki, które sobie zadałem, mniej bolesne? Czy oburzenie moje mniej istotne? Cześć dla mecenasa mniej prawdziwa? O, nie! Cóż jest istotne? Życie, zdrowie? Więc przysięgam, że z tym samym ścichapęk uśmieszkiem oddałbym i życie, i zdrowie za to, by ona... by ona uczyniła zadość. A może ta kobieta miała skrupuły etyczne? Czym jest głupia etyka wobec mecenasa Kraykowskiego? Na wszelki wypadek postanowiłem uspokoić ją i pod tym względem!

„Pani musi! Doktór – to zero, powietrze”.

Ale u niej to nie była etyka, to była po prostu pycha lub wreszcie bezsensowne fochy samicy i brak zrozumienia świętych spraw elementarnych. Przechadzałem się pod jej oknami – co działo się tam za zapuszczoną firanką (gdyż wstawała późno), w jakim znajdowała się stadium? Kobiety są zbyt powierzchowne! Próbowałem magnetyzmu: – musisz, musisz – powtarzałem raz za razem, spoglądając w okno – dziś jeszcze, jeszcze dziś wieczorem, jeśli męża nie będzie w domu. – Wtem, nagle, przypominam sobie, że przecież mecenas pragnął mnie obić, że jeśli wtedy na ulicy nie uczynił tego – to może z powodu braku czasu? Rzucam więc wszystko i pędzę do sądu, skąd, jak wiem, wyjdzie za chwilę. Istotnie wychodzi po paru minutach z dwoma panami, a wówczas zbliżam się i, milcząc, nadstawiam grzbiet.

Zawisa nade mną zdumienie obu panów, lecz nie dbam o to – choćby i cały świat! Przymykam oczy, tulę ramiona i czekam ufnie – lecz nic nie spada. Wreszcie bełkocę, jąkając się w płyty chodnika:

– Może teraz? Zawsze, zawsze, zawsze...

– To jakiś idiota – rozciąga się nade mną głos jego. – Co za roztargnienie! Zapomniałem, że mam konferencję! Pomówimy innym razem, żegnam panów, masz tu parę groszy, mój człowieku. Moje uszanowanie!

I śpiesznie wsiadł do taksówki. Ach, te taksówki! Jeden z panów sięgnął do kieszeni. Wstrzymałem go ruchem ręki.

– Nie jestem żebrakiem ani idiotą. Mam godność – a jałmużnę przyjmuję tylko od mecenasa Kraykowskiego.

Powziąłem plan hipnozy, stałej, konsekwentnej presji za pomocą tysiąca drobnych faktów, mistycznych wskazówek, które nie przenikając do świadomości wytworzyłyby podświadomy stan konieczności. Rysowałem kredą na murze domu, w którym mieszkała, strzałkę i duże K. Nie będę wyłuszczał wszystkich mych intryg mniej lub więcej zręcznych, została spowita siecią dziwnych wydarzeń. Subiekt w magazynie mód zwracał się do niej niby przez pomyłkę – pani mecenasowo! Stróż, spotkany na schodach, powiedział, że sędzia Krajewski... zapytywał, czy odesłano parasol. Krajewski – Kraykowski, sędzia – mecenas, trzeba być ostrożnym, kropla drąży głaz. Nie wiadomo, jakim cudem przynosiła z miasta na sukni woń mecenasa, jego ożywczy zapach toaletowy fiołkowego mydła i wody kolońskiej. Lub na przykład taki wypadek: późno w nocy dzwoni telefon – zrywa się ze snu, biegnie i słyszy nieznajomy, rozkazujący głos – natychmiast! – i nic więcej. Albo wetknięty w drzwi świstek, a na nim – nic, urywek wiersza: „Znasz-li ten kray, gdzie cytryna dojrzewa?”.

Lecz stopniowo traciłem nadzieję. Mecenas przestał ją odwiedzać – zdawało się, że na nic moje wysiłki. Przewidywałem już moment ostatecznej kapitulacji i bałem się: czułem, że nie będę mógł się z tym pogodzić. Obraza mecenasa w tym punkcie to byłaby rzecz, której bym nie zniósł, chociażby on się tym nie przejął. Byłaby to dla mnie ostateczna zniewaga, krzywda i hańba. Ostateczna – tak, ostateczna, dobrze się wyraziłem. Nie mogąc w nią wierzyć, drżałem jednak przed nieuchronnym, zbliżającym się końcem.

I rzeczywiście... Jest jednak jakaś łaskawość! I, ach, jacy byli przemyślni – a swoją drogą mam żal do mecenasa, dlaczego tak się z tym ukrywał, czyż nie wiedział, że cierpię? Przypadek? O, nie, to nie był przypadek, serce raczej! Wracałem wieczorem Alejami do domu – wtem coś mię tknęło, by wstąpić do parku. Właściwie powinienem był wcześniej położyć się do łóżka, gdyż nazajutrz o świcie miałem przybić do drzwi mecenasa złoconą tabliczkę z napisem – MECENAS KRAYKOWSKI, ale coś tknęło mnie: do parku. Wszedłem – i w samym końcu, za stawem, ujrzałem... ach, ach! ujrzałem jej duży kapelusz i jego melonik. A, smarkacze, łobuzy utrapione, a łotrzyki! Więc podczas gdy ja się męczyłem, oni spotykali się tutaj w sekrecie przede mną – i jak zręcznie! Musieli posługiwać się taksówkami! – Skręcili w boczną alejkę i usiedli na ławeczce. Zaczaiłem się w krzakach. Niczego się nie spodziewałem, o niczym nie myślałem – nie chciałem nic wiedzieć, skuliłem się tylko pod krzakiem i liczyłem liście prędko, bez zastanowienia, jakby mnie wcale nie było.

I nagle – mecenas objął ją, przycisnął i szepnął:

– Tutaj – natura... Czy słyszysz? Słowik. Teraz, prędzej – póki śpiewa... Do wtóru, w takt pieśni słowiczej... Ja proszę!

I potem... ach, to było kosmiczne, nie wytrzymałem – jakby wszystkie moce świata spięły się we mnie świętym szaleństwem, jakby potworny stos, stos elektryczny, stos pacierzowy, czy stos ofiarny, użyczył mi straszliwego wstrząsu – zerwałem się i zacząłem krzyczeć na cały głos, na cały park:

– Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...! Mecenas Kraykowski ją...!

Wszczął się alarm. Ktoś biegł, ktoś uciekał, ludzie wysunęli się naraz ze wszystkich stron – a mnie złapało raz, drugi, trzeci, ścięło mnie z nóg i zatańczyłem, jak jeszcze nigdy, z pianą na ustach, w drgawkach i konwulsjach – bachiczny taniec. Co się potem działo, nie pamiętam. Ocknąłem się w szpitalu.

Miewam się coraz gorzej. Ostatnie przeżycia zmęczyły mnie. Mecenas Kraykowski wyjeżdża jutro w tajemnicy przede mną (lecz ja wiem) do małej, górskiej miejscowości w Karpatach Wschodnich. Chce przypaść w górach na parę tygodni i sądzi, że może zapomnę. Za nim! Tak, za nim! Wszędzie za tą moją gwiazdą przewodnią! Lecz pytanie, czy powrócę żywy z tej podróży, wzruszenia te są zbyt silne. Mogę skonać nagle na ulicy, pod płotem, a w takim razie – trzeba napisać karteczkę – niech trupa mego odeślą pod adresem mecenasa Kraykowskiego.

Pamiętnik Stefana Czarnieckiego
1

Urodziłem się i wychowałem w domu pełnym zacności. Ze wzruszeniem myślą wybiegam ku tobie – dzieciństwo moje! Widzę ojca mego, pięknego mężczyznę, wyniosłej postawy, o twarzy, w której wszystko, spojrzenie, rysy i szpakowaty włos, składało się na wyraz doskonałej, szlachetnej rasy. Widzę i ciebie, matko, w nieposzlakowanej czerni, jedynie z parą starożytnych butonów w uszach. Widzę i siebie, małe, poważne, myślące chłopię i płakać mi się chce z powodu zburzonych nadziei. – Jedyną, być może, skazą rodzinnego naszego życia było, iż ojciec nienawidził matki. Nienawidził – źle powiedziałem: nie znosił raczej, a dlaczego – nigdy nie umiałem odpowiedzieć i tu już zaczyna się tajemnica, której opary w latach dojrzałych doprowadziły mnie do moralnej katastrofy. Czymże bowiem dziś jestem? Chłystkiem, albo lepiej – moralnym bankrutem. Co robię, na przykład? Całując rękę damy, ślinię ją mocno, po czym wyjmuję prędko chusteczkę do nosa: ach, przepraszam – mówię i wycieram chusteczką.

Wprędce zauważyłem, że ojciec unikał jak ognia dotknięcia matki. Więcej nawet – unikał jej wzroku i mówiąc patrzył najczęściej w bok, lub oglądał paznokcie. Nic smutniejszego w swoim rodzaju nad ten opuszczony wzrok ojca. Niekiedy zaś patrzył na nią z ukosa z wyrazem bezmiernego obrzydzenia. Było to dla mnie niepojęte, gdyż ja nie czułem do matki żadnej awersji, owszem, choć tyła nadmiernie i rozlewała się na wszystkie strony, lubiłem przytulić się i skłonić główkę na jej kolana. – Jak jednak w tych warunkach wytłumaczyć fakt mego istnienia, skąd wziąłem się na świecie? Sądzę, że stworzony zostałem niejako – przemocą, z zaciśniętymi zębami, wbrew naturalnym odruchom, słowem, przypuszczam, że ojciec mój czas jakiś w imię małżeńskiego obowiązku heroicznie zmagał się ze wstrętem (honor bowiem swojej męskości stawiał ponad wszystko) i że owocem tego heroizmu byłem ja – małe dziecię.

Po tym nadludzkim, a według wszelkiego prawdopodobieństwa – jednorazowym wysiłku, odraza jego wybuchnęła z żywiołową siłą. Kiedyś podsłuchałem, jak krzyczał na matkę, wyłamując palce ze stawów: – Łysiejesz! Niedługo będziesz łysa jak kolano! Kobieta łysa – czy ty rozumiesz, co to jest dla mnie – łysa kobieta! Kobieca łysina... peruka... nie, ja tego nie zniosę!

I dodał spokojniej cichym głosem, nabrzmiałym męczarnią: – Ach, jaka ty jesteś okropna. Ty nie możesz wiedzieć, jaka jesteś okropna. Łysina zresztą – to szczegół, nos – również, ten lub ów szczegół może być okropny, to się zdarza i w rasie aryjskiej. Ale ty jesteś okropna w całości, przepojona ohydą od stóp do głowy, ty jesteś samą ohydą... Żebyż choć jedno miejsce na tobie było wolne od tego pierwiastka ohydy, miałbym przynajmniej punkt zaczepienia, podstawę jakąś i, przysięgam, skoncentrowałbym na nim wszystkie uczucia, które zaprzysiągłem ci przed ołtarzem. Ach, Boże!

Było to dla mnie nie do pojęcia. W czymże gorsza była łysina matki od łysiny ojca? A zęby matki były nawet lepsze, był tam jeden biały kieł ze złotą plombą... I dlaczego matka ze swej strony nie tylko nie brzydziła się ojcem, lecz przeciwnie, lubiła gładzić go – przy gościach, bo tylko wtedy ojciec się nie wzdrygał. Matka moja była pełna majestatu. Do dziś widzę ją, patronującą na dobroczynnej wencie, lub na proszonym obiedzie, lub też odprawiającą ze służbą wieczorne rekolekcje w prywatnej swojej kapliczce.

Świątobliwość mojej matki nie miała sobie równych; nie była to już żarliwość, lecz żarłoczność – żarłoczność postu, modlitwy i dobrych uczynków. O oznaczonej godzinie stawialiśmy się, ja, lokaj, kucharz, pokojówka i stróż, w czerni kirem wybitej kapliczki. Po odprawieniu modłów rozpoczynała się nauka. – Grzech! Ohyda! – mawiała matka z mocą, a podbródek jej kołysał się i trząsł, jak żółtko w jajku. Czy może nie odzywam się z szacunkiem, jaki winienem drogim cieniom? Życie to nauczyło mnie tego języka, języka tajemnicy... ale nie wyprzedzajmy wypadków.

Niekiedy matka wzywała mnie, kucharza, lokaja, stróża i pokojówkę o niezwykłej porze. – Módl się, biedne dziecko, za duszę tego potwora – twego ojca, módlcie się i wy za duszę, diabłu zaprzedanego, pana! Nieraz do czwartej i piątej rano śpiewaliśmy litanie za jej przewodem, póki nie otworzyły się drzwi i nie ukazał się ojciec we fraku, lub smokingu, a wyraz najwyższego niesmaku odmalowywał się na jego twarzy. – Na kolana! – wykrzykiwała matka, podchodząc doń rozkołysana i falująca, z palcem wyciągniętym ku wizerunkowi Chrystusa. – Jazda, spać, do łóżek! – rozkazywał lokajom z wielkopańska ojciec. – To moja służba! – odpowiadała matka i ojciec wychodził prędko, odprowadzany błagalnym naszym zawodzeniem przed ołtarzem.

Co znaczyło to i dlaczego matka mawiała – „brudne jego postępki”, dlaczego brzydziła się postępkami ojca, jeśli znów ojciec brzydził się matką? Niewinny umysł dziecięcy gubił się w tych tajnikach. – Rozpustnik – mawiała matka. – Pamiętajcie mi – nie tolerować! Kto na widok grzechu nie krzyczy ze wstrętu, ten niech kamień młyński przywiąże sobie do szyi. Nie można dość brzydzić się, pogardzać i nienawidzić. Przysiągł, a teraz się brzydzi! Przysiągł się nie brzydzić! Ogień piekielny! On się mną brzydzi, ale ja nim – też się brzydzę! Nadejdzie dzień Sądu! Na tamtym świecie zobaczymy, kto z nas lepszy. Nos! – Duch! Duch nie ma nosa, ani łysiny, a gorąca wiara otwiera wrota przyszłych rajskich rozkoszy. Nadejdzie czas, że ojciec twój, wijąc się w mękach, błagać będzie mnie, siedzącą po prawicy Jehowy, a raczej, chciałam powiedzieć, Pana Boga, bym zwilżony palec dała mu do polizania. Zobaczymy, czy będzie się brzydził! – Ojciec zresztą też był pobożny i regularnie chodził do kościoła, lecz nigdy – do naszej domowej kapliczki. Nieraz, doskonale wytworny, mawiał z tym swoim arystokratycznym zmrużeniem oczu: – Wierz mi, moja droga, to nietakt z twej strony i kiedy cię widzę przed ołtarzem z twoim nosem i uszyma, z twymi wargami – jestem pewny, że i Chrystus czuje się nieswojo. Nie zaprzeczam ci naturalnie prawa do pobożności – dodawał – owszem, z punktu widzenia religijnego, piękna to rzecz – neofitka, a jednak trudno i darmo. Natura przebłagać się nie da i przypomnij sobie francuskie przysłowie: „Dieu pardonnera, les hommes oublieront, mais le nez restera”.

A ja wzrastałem. Czasem ojciec brał mnie na kolana i z niepokojem, długo badał moje oblicze. – Nos, jak dotąd – mój – słyszałem, jak szeptał. – Chwała Bogu! Ale tu w oczach... i w uszach... biedne dziecię! – i szlachetne jego rysy ściągały się bólem. – Okropnie cierpieć będzie, gdy dojdzie do świadomości, nie zdziwiłbym się, gdyby dokonało się w nim wówczas coś w rodzaju wewnętrznego pogromu. – O jakiej mówił świadomości i o jakim pogromie? I w ogóle – jakiej maści winien być szczur, zrodzony z czarnego samca i białej samicy? Czy plamisty? Czy też może, gdy przeciwne sobie barwy są ściśle jednakowej siły – wynika z tego skojarzenia szczur bez barwy, bez koloru... ale znów widzę, że niecierpliwymi dygresjami wyprzedzam wypadki.

2

W szkole byłem pilny i przykładny, a jednak nie cieszyłem się powszechną sympatią. Pamiętam, pierwszy raz – stanąłem przed dyrektorem, chętny, gorliwy, pełen dobrych postanowień, z tą skwapliwością, jaka zawsze cechowała moją naturę, a dyrektor wziął mnie łaskawie pod brodę. Sądziłem, że im lepiej będę się sprawował, tym bardziej zasłużę na względy nauczycieli i towarzyszy. Me dobre chęci rozbijały się jednak o nieprzenikliwy mur tajemnicy. Jakiej tajemnicy? Ba! Nie wiedziałem, a i teraz właściwie nie wiem – czułem tylko, żem otoczony ze wszystkich stron obcą mi, wrogą, a przecież uroczą tajemnicą, której przebić nie mogę. Czyż bo nie uroczy to i tajemniczy wierszyk: „Raz, dwa, trzy, wszystkie Żydy psy, a Polacy złote ptacy, a wychodzisz ty” – którym wywoływaliśmy się z towarzyszami, podczas zabaw na szkolnym podwórku? Czułem, że uroczy – deklamowałem go z rozkoszą i przejęciem, lecz czemu uroczy, tego pojąć nie umiałem i zdawało mi się nawet, że jestem zgoła niepotrzebny, że raczej powinienem stanąć na boku i przypatrywać się tylko. Nadrabiałem pilnością i grzecznością, ale za pilność i grzeczność moją spotkałem się z antypatią nie tylko uczniów, lecz, co dziwniejsze i bardziej niesprawiedliwe, również i nauczycieli.

Pamiętam także:

Kto ty jesteś? Polak mały.

Jaki znak twój? Orzeł biały.

I pamiętam nieodżałowanego mego profesora historii i literatury ojczystej – cichy, niemrawy raczej staruszek, nigdy nie podnoszący głosu. – Panowie – mówił, kaszląc w wielką fularową chustkę, lub palcem wytrząsając z ucha – któryż inny naród był Mesjaszem narodów? Przedmurzem chrześcijaństwa? Któryż inny miał księcia Józefa Poniatowskiego? Jeśli chodzi o liczbę geniuszów, prekursorów zwłaszcza, mamy ich tyleż, co cała Europa. I znienacka rozpoczynał: – Dante? – Ja wiem, panie profesorze – zrywałem się zaraz – Krasiński! – Molière? – Fredro! – Newton? – Kopernik! – Beethoven? – Chopin! – Bach? – Moniuszko! – Panowie widzicie sami – kończył. – Język nasz stokroć bogatszy od francuskiego, który przecież uchodzi za najdoskonalszy. Cóż Francuz? Petit, petiot, très petit – co najwyżej. A my, jakie bogactwo: mały, malutki, maluchny, malusi, maleńki, malenieczki, malusieńki i tak dalej. Pomimo że ja najlepiej i najszybciej odpowiadałem, nie lubił mnie, czemu? – nie wiedziałem, ale razu pewnego rzekł, pokasłując, dziwnym, porozumiewawczym i poufałym tonem: – Polacy, panowie, zawsze byli leniwi, gdyż lenistwo nieodłącznie idzie w parze z wielkimi zdolnościami. Polacy – zdolne, a leniwe szelmy. Polacy są narodem dziwnie sympatycznym. – Odtąd zapał mój do nauki przygasł, lecz i tym nie zaskarbiłem sobie łask mego pedagoga, choć na ogół miał słabość do leniwych łobuzów.

Niekiedy przymykał jedno oko, a wtedy cała klasa nadstawiała uszu. – Hę? – mówił. – Wiosenka, co? Po kościach chodzi, ciągnie na łąki i lasy. – Polak zawsze był taki, jak to mówią – wisus i rogata dusza. Na jednym miejscu nie usiedział, ho, ho... dlatego też Szwedki, Dunki, Francuzki i Niemki przepadają za nami, lecz my wolimy nasze Polki, boć ich uroda sławna na świat cały. Te i tym podobne odezwania tak podziałały na mnie, że zakochałem się – w młodej panience, z którą na jednej ławce uczyliśmy się w Łazienkowskim parku. Długo nie wiedziałem, jak zacząć, a gdy w końcu zapytałem: – Czy pani pozwoli?... – nawet nie odpowiedziała. Następnego dnia jednak zasięgnąwszy rady kolegów skupiłem się w sobie i uszczypnąłem ją, a wówczas zmrużyła oczy i zaczęła chichotać...

Udało się – wróciłem tryumfujący, rozradowany i pewny siebie, lecz także dziwnie zaniepokojony niepojętym dla mnie chichotem i zmrużeniem oczu. – Wiecie co? – rzekłem na szkolnym podwórku – i ja jestem rogata dusza, łobuz, Polak mały, szkoda, żeście mnie widzieć nie mogli wczoraj w parku, ładnych napatrzylibyście się rzeczy... I opowiedziałem wszystko. – Dureń! – powiedzieli, ale pierwszy raz słuchali mnie z zajęciem. Wtem jeden zawołał: – Żaba! – Gdzie? co? Bij żabę! – Rzucili się wszyscy, a ja z nimi. Zaczęliśmy siec ją cienkimi pręcikami, aż zdechła. Rozgorączkowany i dumny, że przypuścili mnie do najbardziej wyłącznych swych zabaw, widząc w tym rozpoczęcie nowej ery w życiu: – Wiecie! – zakrzyknąłem. – Jeszcze jest jaskółka. Jaskółka wpadła do klasy i tłucze się o okna – poczekajcie tylko... Przyniosłem jaskółkę, a, żeby nie mogła pofrunąć, ułamałem jej skrzydło i dalejże do mego pręcika. Tymczasem wszyscy otoczyli ją. – Bidulka – mówili – biedna, mała ptaszyna, dajcie jej chleba i mleka. Gdy zaś spostrzegli, że zamierzam się pręcikiem, kolega Pawelski zmrużył oczy, aż wyraźniej zaznaczyły się jego kości policzkowe, i boleśnie dał mi w mordę.

– Dostał w mordę! – krzyknęli. – Bez honoru jesteś, Czarniecki, nie daj się, oddaj mu, daj mu w mordę. – Jakże ja mogę – odrzekłem – jeśli jestem słabszy. Jak będę chciał mu oddać, dostanę drugi raz i będę podwójnie zhańbiony. – Wtedy rzucili się na mnie wszyscy i wybili mnie, nie szczędząc szyderstw i złośliwych naigrawań.

Miłość! – cóż to za czarowny, niepojęty bezsens – uszczypnąć, uszczknąć, a nawet złapać w objęcia – ileż w tym się mieści! Ba, ba! Dziś wiem, czego się trzymać, widzę tu tajne pokrewieństwo z wojną, bo i na wojnie też właściwie chodzi o to, by uszczypnąć, uszczknąć, lub schwytać w objęcia, ale wtedy nie byłem jeszcze życiowym bankrutem, przeciwnie, pełen byłem dobrych chęci. Kochać? Mogę śmiało powiedzieć, że garnąłem się do miłości, gdyż w ten sposób chciałem przebić mur tajemnicy... i z zapałem i wiarą znosiłem wszystkie dziwactwa tego najdziwniejszego pośród uczuć w nadziei, że jednak zrozumiem kiedyś na czym rzecz polega. – Pragnę cię! – mówiłem do ukochanej. Zbywała mię ogólnikami. – Takie z pana zero! – mówiła zagadkowo, patrząc na moje oblicze. – Papinkowaty laluś, maminsynek!

Zadrżałem: maminsynek? Co przez to chciała powiedzieć? Czyżby domyślała się... bo ja już domyśliłem się po trosze. Rozumiałem już, że jeśli ojciec mój był rasowy do szpiku kości – matka też była rasowa, ale w innym sensie, w sensie semickim. Co skłoniło ojca, tego zubożałego arystokratę, do poślubienia matki, córki bogatego bankiera? Rozumiałem już trwożne jego spojrzenia, sondujące moje rysy, i nocne wycieczki tego człowieka, który, marnując się w obrzydłej symbiozie z matką, dążył z wyższych nakazów gatunku do przekazania swej rasy innym, godniejszym lędźwiom. Rozumiałem? Właściwie – nie rozumiałem i tu znów wyrastał czarowny mur tajemnicy – wiedziałem teoretycznie, lecz sam nie czułem odrazy ani do matki, ani do ojca, byłem przywiązanym synem. I dziś nie pojmuję dobrze, nie znając teorii, nie wiem, jakiej maści jest szczur, zrodzony z czarnego samca i białej samicy, przypuszczam tylko, iż u mnie zaszedł wyjątkowy casus, niespotykany wypadek, ten mianowicie, że wrogie rasy rodziców, będąc ściśle jednakowej siły, zneutralizowały się we mnie tak doskonale, iż jestem szczurem bez maści, bez koloru! Szczur neutralny! Oto los mój, oto moja tajemnica, oto czemu zawsze mi się nie wiodło i, biorąc udział we wszystkim, nie mogłem w niczym wziąć udziału. I dlatego niepokój ogarnął mnie na dźwięk tego słowa: maminsynek – tym większy, iż towarzyszyło mu lekkie opuszczenie powiek, na którym już parę razy sparzyłem się w życiu.

– Mężczyzna – mówiła, mrużąc piękne oczęta – mężczyzna powinien być zuchwały!

– Owszem – odpowiadałem – mogę być zuchwały. – Miewała fantazje. Kazała mi skakać przez rowy i dźwigać ciężary. – Niech pan stratuje ten klomb, ale nie teraz, jak stróż będzie patrzył. Niech pan połamie krzewy, niech pan wrzuci do wody kapelusz tego pana! Strzegłem się rezonerstwa, pamiętny incydentu na szkolnym podwórku, a zresztą, gdy pytałem o powód i rację, odpowiadała, że sama nie wie, że jest zagadką, żywiołem. – Sfinksem jestem – mawiała – tajemnicą... – Gdy mi się nie powiodło, była zmartwiona, a gdy się udało, cieszyła się jak dziecko i w nagrodę pozwalała pocałować się w uszko. Ale nigdy nie chciała udzielić odpowiedzi na moje: – ja cię pragnę. – Jest w panu coś – mówiła zażenowana – nie wiem co, jakiś abschmak. – Wiedziałem dobrze, co to znaczy.

Wszystko to, przyznaję, było dziwnie urocze, dziwnie kraśne, tak – kraśne, to właśnie, ale też dziwnie nieprzekonywające. Jednakże nie traciłem otuchy. Czytywałem wiele, zwłaszcza poetów, i przyswajałem sobie, jak mogłem, język tajemnicy. Pamiętam wypracowanie – Polak a inne narody. – Oczywiście, nie warto nawet mówić o wyższości Polaków nad Murzynami i Azjatami, którzy mają odpychającą skórę – napisałem.

Ale i wobec narodów europejskich niewątpliwa jest wyższość Polaka. Niemcy – ciężcy, brutalni, z platfusem, Francuzi – mali, drobni i zdeprawowani, Rosjanie – włochaci, Włosi – bel canto. Jakaż ulga – być Polakiem i nic dziwnego, że wszyscy zazdroszczą nam i chcieliby zmieść nas z powierzchni ziemi. Jedynie Polak nie budzi w nas wstrętu. Napisałem tak – bez przekonania, ale czułem, że to – język tajemnicy i właśnie naiwność mych twierdzeń była mi błoga.

3

Horyzont polityczny zaciemniał się, a ukochana moja zdradzała dziwne podniecenie. Ach, te wielkie, te fantastyczne dni wrześniowe! Pachniały one, jak wyczytałem w książce, wrzosem i miętą, były zwiewne, gorzkie, palące i nierzeczywiste. Na ulicach – tłumy, śpiewy i pochody, przerażenie, szaleństwo i egzaltacja, ujęte rytmicznym krokiem przeciągających oddziałów. Tu – starzec-powstaniec, łzy i błogosławieństwo. Ówdzie – mobilizacja, pożegnanie młodych małżonków. Ówdzie – chorągwie, mowa, wybuchy entuzjazmu, hymn narodowy. Przysięgi, poświęcenia, łzy, plakaty, oburzenie, wzniosłość i nienawiść. Nigdy przedtem, jeśli wierzyć artystom, kobiety nie były tak cudne. Ukochana moja przestała zwracać na mnie uwagę, wzrok jej pogłębił się i pociemniał, stał się wymowny, ale spoglądała tylko na wojskowych. – Zastanawiałem się, co mam czynić? Świat zagadki spotęgował się nagle niesamowicie i musiałem podwójnie mieć się na baczności.

Wiwatowałem wraz z innymi i dawałem wyraz memu patriotyzmowi, a kilkakrotnie nawet brałem udział w doraźnych samosądach nad szpiegami. Czułem jednak, że to tylko paliatyw. We wzroku mojej Jadwisi było coś takiego, że co prędzej zgłosiłem się do wojska i otrzymałem przydział do ułanów. I zaraz na wstępie poznałem, że idę drogą właściwą, gdyż na komisji wojskowo-lekarskiej, stojąc nagi z papierem w ręku, wobec sześciu urzędników i dwóch lekarzy, którzy kazali mi podnieść nogę i oglądali piętę – spotkałem się z tym samym badawczym, poważnym, jakby zamyślonym i chłodno oceniającym spojrzeniem Jadwisi i dziwiłem się tylko, że wówczas w parku, zarzucając mi braki jakieś, nie zwróciła uwagi na piętę.

I oto – byłem żołnierzem, ułanem i śpiewałem wraz z innymi: ułani, ułani, malowane dzieci, niejedna panienka za wami poleci. Istotnie, choć pojedynczo biorąc, nikt z nas nie był dzieckiem – gdy gromadą przeciągaliśmy przez miasto z tą śpiewką, pochyleni nad karkami koni, z lancami i daszkami od kaszkietów, przedziwnie cudowny wyraz przewijał się na ustach kobiet i czułem, że tym razem i dla mnie biją serca... Czemu – nie wiem, gdyż byłem wciąż hrabią Stefanem Czarnieckim z matki née Goldwasser, jeno w butach z cholewami i z malinowymi rabatami na kołnierzu. Matka moja, zaklinając, abym nie tolerował, błogosławiła mnie na bój świętą relikwią w obecności całej służby, pośród której pokojówka najwięcej była wzruszona. – Rżnij, pal, morduj – wołała matka w natchnieniu. – Nikomu nie przepuszczaj! Jesteś narzędziem gniewu Jehowy, a raczej, chciałam powiedzieć, Pana Boga. Jesteś narzędziem gniewu, wstrętu, obrzydzenia, nienawiści. Wytrać wszystkich rozpustników, którzy się brzydzą, choć przed ołtarzem przysięgali się nie brzydzić! A ojciec, gorący patriota, płakał na uboczu. – Synu mój – powiedział – krwią zmyć możesz plamę swego pochodzenia. Przed bitwą myśl zawsze o mnie, a jak ognia wystrzegaj się wspomnienia twojej matki, to może cię zgubić. Myśl o mnie i nie daruj! Nie daruj! Co do jednego wytrać tych łajdaków, by zginęły wszystkie inne rasy, a pozostała tylko moja rasa! – A ukochana po raz pierwszy podała mi usta; było to w parku, przy dźwiękach kawiarnianego kwartetu pewnego wieczoru pachnącego wrzosem i miętą – po prostu, bez wstępu, ani żadnych objaśnień podała mi usta. Przenikliwie piękne! Płakać się chce! Dziś rozumiem, że chodziło o nadróbkę trupów, że, ponieważ my, mężczyźni, przedsięwzięliśmy rzeź, one, kobiety, przystępowały ze swej strony do dzieła, ale wówczas nie byłem jeszcze bankrutem i myśl ta, choć ją znałem, była we mnie tylko czczą filozofią i nie wstrzymała łez płynących z oczu.

Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani? Przepraszam, że wrócę znów do tajemnicy, która mię tak nęka. Żołnierz na froncie w błocie i w mięsie się babrze, choroby, liszaje i brud znęcają się nad nim, a do tego, gdy brzuch jest rozdarty pociskiem, często kiszki wyłażą na wierzch... Więc jakże? Czemuż to żołnierz jaskółką jest, a nie żabą? Czemuż zawód żołnierza jest piękny i zewsząd utęskniony? Nie, źle mówię, nie piękny, ale – kraśny, kraśny do najwyższego stopnia. To właśnie – że kraśny – dodawało mi sił w walce z przebrzydłym zdrajcą duszy żołnierskiej, z obawą – i byłem prawie szczęśliwy, jak gdyby już po tamtej stronie nieprzeniknionego muru. Za każdym razem, gdy udało mi się trafnie wystrzelić z karabinu, czułem, że zawisam na niedocieczonym uśmiechu kobiet i na taktach żołnierskiej śpiewki, a nawet, po wielu wysiłkach zdołałem zyskać łaski mego konia – tej dumy ułana – który dotychczas tylko kąsał mię i kopał.

4

Lecz zaszedł wypadek, który wtrącił mię w otchłań moralnego zepsucia, skąd dotychczas nie mogę się wydostać. Wszystko było na najlepszej drodze. Wojna rozszalała się na całym świecie, a wraz z nią – Tajemnica, ludzie pakowali sobie w brzuch bagnety, nienawidzili, brzydzili się i pogardzali, kochali i wielbili, gdzie przedtem wieśniak spokojnie młócił zboże, tam teraz była kupa gruzu. I ja wraz z nimi! Nie miałem wątpliwości, jak działać i co wybierać; twarda dyscyplina wojskowa była mi drogowskazem Tajemnicy. Pędziłem do ataku, lub leżałem w okopie wśród gazów duszących. – Już nadzieja, matka głupich, ukazywała mi radosne perspektywy przyszłości, jak to wrócę do domu z wojska, wyzwolony raz na zawsze z fatalnej neutralności szczurzej... Ale, niestety, stało się inaczej... W dali grały armaty... Na rozoranym polu przed nami noc zapadała, po niebie gnały poszarpane chmury, siekł zimny wicher, a my, kraśniejsi niż kiedykolwiek, już trzeci dzień broniliśmy zażarcie wzgórka, na którym stało połamane drzewo. Właśnie porucznik rozkazał nam trwać aż do śmierci.

Wtem pocisk armatni nadlatuje, pęka, wybucha, ucina ułanowi Kacperskiemu obie nogi, rozrywa brzuch, a ten z początku traci się, nie pojmuje, co się stało, a w chwilę potem też wybucha, ale śmiechem, też pęka, ale ze śmiechu! – trzymając się za brzuch, tryskający krwią, jak fontanna, piszczy i piszczy humorystycznym, wrzaskliwym, histerycznym, krotochwilnym dyszkantem – długie minuty! Jaki śmiech zaraźliwy! Nie macie pojęcia, czym być może taki niespodziewany głos na polu walki. Ledwie zdołałem dotrwać do końca wojny. – A kiedy powróciłem do domu, stwierdziłem, wciąż mając uszy pełne tego śmiechu, że wszystko, czym żyłem dotychczas, w proch się rozpadło, że rozwiały się wniwecz marzenia co do nowej, szczęśliwej egzystencji u boku Jadwisi, i że na pustyni, która nagle się rozwarła, nie pozostaje mi nic innego, jak być komunistą. Dlaczego? – komunistą? Lecz naprzód – co rozumiem przez „komunistę”? W tym określeniu nie zawieram żadnej sprecyzowanej treści ideologicznej, ani programu, ani balastu, przeciwnie, stosuję go raczej dla tego, co jest w nim obce, wrogie i niepojęte, i co najpoważniejsze jednostki zniewala do wzruszenia ramionami, lub do dzikich wrzasków wstrętu i przestrachu.

Lecz, jeśli już koniecznie chodzi o program, to proszę: żądam i obstaję, ażeby wszystko – ojcowie i matki, rasa i wiara, cnota i narzeczone – wszystko było upaństwowione i wydawane za kartkami w równych i dostatecznych porcjach. Żądam i podtrzymuję to żądanie w obliczu całego świata, aby pokrajano moją matkę na kawałeczki i każdemu, kto za mało jest gorliwy w modlitwach, dano po kawałeczku i by tak samo postąpiono z ojcem, w stosunku do istot pozbawionych rasy. Wymagam także, aby wszelkie uśmieszki, wszelkie uroki i wdzięki dostarczane były tylko na wyraźne żądanie, a nieuzasadniony wstręt ma być karany zamknięciem w domu poprawy. Oto program. A co do metody, to polega ona przede wszystkim na piskliwym śmiechu, a także na mrużeniu oczu. – Z pewną przekorą opieram się na zasadzie, że wojna zniszczyła we mnie wszelkie ludzkie uczucia. A dalej twierdzę, że ja osobiście z nikim nie podpisywałem pokoju i że stan wojenny – dla mnie – nie jest wcale zawieszony. – Ha – zawołacie – program nierealny, a metoda głupia i niezrozumiała! Dobrze, lecz czyż wasz program bardziej jest realny, a wasze metody bardziej zrozumiałe? Nie upieram się zresztą, ani przy programie, ani przy metodzie – a jeśli wybrałem określenie „komunizm”, to tylko dlatego, że „komunizm” jest tajemnicą równie niedocieczoną dla umysłów mu przeciwnych, jak dla mnie wasze tam dąsy i uśmieszki.

Tak to, moi państwo, uśmiechacie się, mrużycie oczy; pieścicie jaskółki, a dręczycie żaby, czepiacie się nosa; nieustannie kogoś tam nienawidzicie, kimś tam brzydzicie się, to znów wpadacie w niepojęty stan miłości i zachwytu – a wszystko gwoli jakiejś Tajemnicy. Lecz co będzie, jeśli i ja zdobędę się na własną tajemnicę i narzucę ją waszemu światu z całym patriotyzmem, bohaterstwem, poświęceniem, jakiego nauczyły mię miłość i wojsko? Co będzie, gdy ja z kolei uśmiechnę się (innym cokolwiek uśmiechem) i zmrużę oko z bezceremonialnością starego wojownika? Może najdowcipniej postąpiłem z ukochaną moją Jadwisią. – Czy kobieta jest zagadką? – zapytałem. (Po powrocie powitała mnie z niezmiernym wylaniem, obejrzała medal i zaraz poszliśmy do parku). – O tak – odparła. – Czyż nie jestem zagadkowa? – rzekła, opuszczając powieki. – Kobieta-żywioł i sfinks. – Ja też jestem zagadką! – rzekłem. – Ja też mam własny język tajemnicy i żądam, byś nim przemawiała. Czy widzisz tę żabę? Przysięgam na honor żołnierski, że wsadzę ci ją pod bluzkę, jeśli nie powiesz natychmiast, zupełnie poważnie i patrząc mi oko w oko, następujących słów: – ciam – bam – biu, mniu – mniu, ba – bi, ba – be – no – zar.

Nie chciała za nic. Wykręcała się, jak mogła, tłumacząc, że to głupie i nieuzasadnione, że ona nie może, zapłoniła się cała, próbowała wszystko w żart obrócić, wreszcie zaczęła płakać. – Nie mogę, nie mogę – powtarzała szlochając – wstydzę się, jakże... takie bezsensowne słowa! Wziąłem więc wielką, tłustą ropuchę i spełniłem moją zapowiedź. Zdawało się, że oszaleje. Jak opętana tarzała się po ziemi, a kwik, który z siebie dobyła, mógłbym porównać tylko z humorystycznym piskiem człowieka, któremu pocisk armatni urwie obydwie nogi i część brzucha. Być może to porównanie, jak również dowcip z żabą – są niesmaczne, lecz proszę pamiętać, iż ja, szczur bezbarwny, szczur neutralny, ani biały ani czarny, także niesmaczny jestem dla większości ludzi. I czyż dla wszystkich jedno i to samo ma być smaczne i kraśne? Co mnie osobiście wydało się najkraśniejsze, najbardziej tajemnicze i pachnące wrzosem i miętą w całej tej przygodzie, to, że na koniec – nie mogąc się uwolnić od ropuchy, szalejącej pod bluzką – zwariowała.