Ogród Metternicha - Riabczuk Mykoła - ebook

Ogród Metternicha ebook

Riabczuk Mykoła

4,0

Opis

W meandrach historii, polityki i geopolityki Mykoła Riabczuk od dekad znajduje argumenty na rzecz europejskiej integracji Ukrainy i bije na alarm: europejskiemu ogrodowi zagraża barbarzyńca ze wschodu. Eseje zawarte w tej książce powstawały w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Europa wciąż stoi w tym samym miejscu, ale to miejsce dramatycznie się zmieniło. Niektóre scenariusze rozgrywane dzisiaj Mykoła Riabczuk już kilkanaście lat temu przewidział z zadziwiającą trafnością, innych nie zdołałby przewidzieć nikt, mimo to w nowej sytuacji jego ogólna diagnoza uderza aktualnością: kluczem do bezpieczeństwa Europy jest Ukraina w europejskich granicach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Mykoła Riabczuk, 2023

Copyright © by Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2023

Wydanie 2, zmienione

Tłumaczenie: Marta Dygas, Ola Hnatiuk, Katarzyna Kotyńska, Paweł Łopatka, Maciej Piotrowski, Andrij Saweneć, Magdalena Szyszko-Graban, Bohdan Zadura

Redakcja: Magdalena Jankowska

Korekta: Patrycjusz Pilawski

Skład: Daniel Malak, Jędrzej Malak

Opracowanie wydania elektronicznego

Okładka: Jagoda Pecela

Redaktor prowadzący: Laurynas Vaičiūnas

Publikacja dofinansowana ze środków Ambasady Ukrainy w Rzeczypospolitej Polskiej

Видання книги профінансовано Посольством України в Республіці Польща

ISBN 978-83-7893-364-9

ISBN (ePub i mobi) 978-83-7893-840-8

Wydawnictwo KEW

Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu

ul. Zamkowa 2, 55-330 Wojnowice

Od autora

Ta książka powstawała od lat dziewięćdziesiątych, jako efekt mojego dość intensywnego przemieszczania się w przestrzeni oraz nie mniej intensywnego przemieszczania się w czasie. Jej pierwsze wydanie ukazało się po ukraińsku w 2008 roku, a dwa lata później, nakładem Kolegium Europy Wschodniej, do rąk czytelników trafiła polska wersja. Wspomnienia są tu równie ważnym składnikiem jak wrażenia towarzyszące poznawaniu nowych miejsc; przeszłość nie ustępuje znaczeniem opisom teraźniejszości; autentycznego przeżywania bieżących wydarzeń nie da się oddzielić od refleksji nad tym, co zasłyszane, przeczytane lub przywołane z pamięci.

Dlatego trudno mi przypisać tę książkę do konkretnego gatunku literackiego. Nie jest w czystej postaci ani zbiorem szkiców podróżnych lub reportaży, ani tomem wspomnień, ani wyborem rozmyślań publicystycznych, kulturologicznych, filozoficznych. Najprościej byłoby ją nazwać tomem esejów. Zawiera wszystkiego po trochu, ale przy całej różnorodności pojedynczych rozdziałów łączy je wspólny temat, wspólny wątek i oczywiście wspólny bohater – autor lub, ściślej rzecz ujmując, bliski mu, choć nie do końca z nim tożsamy narrator.

Temat książki określiłem już w pierwszym szkicu, Ogród Metternicha. Erudytom przypomni się i Eden, i ogród Zbigniewa Herberta, tysiącletni „ogród” europejskiej kultury i cywilizacji, w którym i poeta, i my wciąż czujemy się przybyszami, obcymi – „barbarzyńcami w ogrodzie”, jak napisał pół wieku temu wybitny Polak. Skupiłem się na naszej przynależności i nieprzynależności do Europy, obecności i nieobecności, włączeniu i wykluczeniu – formalnym, instytucjonalnym i symbolicznym, czyli intelektualnym; różnych sposobach bycia Europejczykami i różnych drogach prowadzących na drugą stronę „płotu Metternicha”.

W związku z tym najważniejszy wątek tej książki, jej główna myśl, dotyczy pielęgnowania Europy w sobie, przyswajania jej podstawowych wartości, opanowania wewnętrznej wolności i symbolicznego przyłączenia się do europejskiego „ogrodu” – czy to wbrew żelaznej kurtynie, narzuconej nam przez Sowietów, czy to wbrew kurtynie papierowej, spuszczonej przez biurokratów z Brukseli, czy w obecnej sytuacji, wbrew otwartym i wręcz ludobójczym próbom byłego imperium, by na powrót osadzić Ukraińców w panrosyjskim Gułagu. Sprzeciw wobec rosyjskiej agresji jest teraz dla Ukraińców absolutnym priorytetem, ale ważna pozostaje też głośno wybrzmiewająca w tej książce potrzeba pokonywania najróżniejszych wewnętrznych kurtyn i barier, kompleksów i stereotypów, które odgradzają nas od Europy („psychologicznej Europy”, jak powiedziałby Mykoła Chwylowy).

Wspomnienia i refleksje składają się na tylko jedną część tej książki. Nie mniej ważnym jej elementem są podróże: po Ukrainie, Polsce, Francji, Austrii, Węgrzech. Rzecz jasna, w każdej podróży towarzyszyli mi inni ludzie. Dzieliłem z nimi chleb i wino, czasem dach nad głową, czasem pociąg, samochód lub samolot i – nieodmiennie – rozmowę. Było ich zbyt wielu, by wszystkich tu wymienić, więc wspomnę zaledwie o jednym, który wywarł chyba największy wpływ na moją „europejską orientację”. Poeta Hryhorij Czubaj przez całe swoje krótkie życie nie dotarł do „Europy”, mimo to był najprawdziwszym Europejczykiem. Powiem więcej: miał unikalny talent do tworzenia „Europy” w sobie i wokół siebie. Zadedykowałem mu pierwsze wydanie tej książki – z ogromnej wdzięczności za to, że otworzył przede mną i nie tylko przede mną europejski ogród, i za przestrzeń wewnętrznej wolności. Łączyła nas wtedy, w latach siedemdziesiątych, i – mam nadzieję – wciąż nas łączy.

Postanowiłem więc uzupełnić drugie wydanie Ogrodu Metternicha o wspomnienie o tym wybitnym człowieku i utalentowanym poecie. Dodałem też dwa teksty na temat środowiska lwowskiego undergroun­du­ literacko-artystycznego lat siedemdziesiątych, dwa eseje bardziej akademickie – o „wynalezieniu” Galicji oraz pułapce etycznej i epistemologicznej ukrytej w rozważaniach Milana Kundery zawierających na pozór błyskotliwą metaforę Europy Środkowo-Wschodniej jako „porwanego Zachodu” – oraz zapis mojego wykładu wygłoszonego pod koniec 2013 roku w Zamku Królewskim w Warszawie, o Polsce, Europie i Ukrainie. Usunąłem za to kilka tekstów, które moim zdaniem od czasu pierwszego wydania straciły na aktualności.

Miałem zamiar zastąpić nowszym tekstem dawny esej o Polsce i jej roli w moim dość długim już życiu, ale redaktorzy przekonali mnie, by włączyć do zbioru oba; w ten oto sposób tematyka polska się rozrosła i wyodrębniła w cały oddzielny rozdział. Naprawdę bez przesady zatytułowałem go Thesaurus Polonia. Przy tej okazji chcę podziękować kilku polskim instytucjom, które w różny sposób dołożyły się do powstania tej książki. Lubelskiej „Kulturze Enter” zawdzięczam niemal połowę polskich wersji przedstawionych tutaj tekstów. Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie zamówiło u mnie esej o wynalezieniu Galicji, jeden tekst powstał w efekcie zaproszenia mnie do Zamku Królewskiego w Warszawie, a dwa zawdzięczają istnienie czasopismu „Akcent”. Fundacja na rzecz Nauki Polskiej wsparła mój projekt akademicki i na jego marginesie umożliwiła dopracowanie niniejszej książki – o zbliżonym do niego temacie, choć nieco innej gatunkowo.

Szczególne podziękowania należą się Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Jego staraniem ukazały się oba wydania Ogrodu Metternicha, jak również inne publikacje o tematyce wschodnioeuropejskiej, włącznie z dwoma wydaniami mojej „bestselle­rowej”, najczęściej cytowanej według Google Scholar książki Dwie Ukrainy.

Nie ma w Ogrodzie Metternicha rozważań o wojnie, która toczy się obok, za wschodnią granicą Polski, mimo że piszę na ten temat prawie co tydzień, głównie po angielsku, dla różnych mediów międzynarodowych. Tamte teksty należą do innego gatunku, inaczej wygląda ich życie medialne. Wierzę jednak, że long reads zebrane w tej książce są nie mniej aktualne, chociażby dlatego, że wyjaśniają, o co Ukraińcom w tej wojnie chodzi, jakich wartości bronią i do czego dążą. Najdroższym dla mnie dwóm krajom, Ukrainie i Polsce, dedykuję tę książkę.

Sapporo, 6 listopada 2023

Część I Okcydentalne akcenty

1 Na wschód od ogrodu Metternicha

Gdy w 1949 roku zachodnioniemiecki kanclerz Konrad Adenauer stwierdził, że „Azja zatrzymała się na Łabie”, w nieco zmienionej postaci powtórzył jedynie – świadomie lub nie – słowa swojego austriac­kiego kolegi po fachu. Kanclerz Klemens Metternich jeszcze w XIX wieku zażartował, że Azja zaczyna się za jego ogrodem, to znaczy gdzieś na wschodnich przedmieściach Wiednia. Dla obydwu kanclerzy Azja oznaczała coś barbarzyńskiego oraz wrogiego, zagrażającego podstawom ich, to znaczy europejskiej, cywilizacji. Metternich całą przestrzeń na wschód od Wiednia uważał – w domyśle – za kulturowo podrzędną i mocno podejrzaną; podobnie jak większość mieszkańców Zachodu sądził, że granice cywilizacji pokrywają się w przybliżeniu z granicami świata romano-germańskiego.

Adenauer jednak postrzegał Azję trochę inaczej. Wiedział przecież doskonale, że na wschód od Łaby leżą Niemcy Wschodnie, te zaś – przynajmniej wówczas – niezbyt różniły się od Zachodnich. Niewątpliwie przez „Azję, która zatrzymała się na Łabie” rozumiał przede wszystkim pewną rzeczywistość polityczną; wtargnęła ona w głąb Europy na sowiec­kich czołgach, po czym została podstępnie narzucona „wyzwolonym” narodom szantażem i brutalną przemocą. Azja z wyobrażeń Adenauera oznaczała nie tyle inną cywilizację – choćby tak obcą i drugorzędną jak dla Metternicha – ile brak cywilizacji, swego rodzaju „antycywilizację”, wrogą najbardziej podstawowym wartościom świata zachodniego.

Od tamtej pory Zachód postrzega Europę Wschodnią jako konglomerat obydwu poglądów – Metternicha i Adenauera. Z jednej strony miał świadomość, że na wschód od Łaby i ogrodu Metternicha również rozciąga się Europa, mniejsza o to, że znacznie biedniejsza i podrzędna. Wiedział, że ta Europa nie przyjęła statusu „azjatyckiego” dobrowolnie; przeciwnie – wszelkimi dostępnymi środkami niestrudzenie usiłowała go zmienić. Z drugiej strony towarzyszyło mu wyraźne odczucie, że coś z tą częścią Europy jest nie tak, skoro dała się pochłonąć Sowietom (zresztą nie tylko im), a w jej historii wciąż przewija się motyw zniewolenia. Zapewne sama była sobie winna, przez podatność na zniewolenie skazywała się na nieustanne akty politycznego gwałtu. Różniła się od Europy Zachodniej, zamieszkanej przez wybrańców losu i szczęściarzy – nie była ani pełnowartościowa, ani dość europejska. Ta „niedo-Europa” albo „pół-Europa” miała mniej więcej takie same widoki na stanie się terytorium prawdziwie „europejskim”, jak na rozpuszczenie się w entropijnej „azjatyckości”. Zmarnowała pierwszą szansę, daną jej po I wojnie światowej, teraz więc musi za to płacić. Pretensje może mieć wyłącznie do siebie.

W tym sposobie rozumowania większości ludzi na Zachodzie słuszne argumenty splatały się z eksplikacjami wątpliwej wartości, by nie rzec: rasistowskimi spekulacjami. Niezbyt czyste sumienie zazwyczaj podsuwa wiele pomysłowych usprawiedliwień. Pogląd Metternicha daje ludziom po tamtej stronie płotu doskonałe uzasadnienie dla wyniosłości; dzięki niemu łatwiej zracjonalizować zdradę w Monachium, a potem w Jałcie; mieli naprawdę znakomity powód, by nie wtrącać się w „wewnętrzne sprawy” Rosji, gdy na początku lat dwudziestych ubieg­łego wieku obalano niepodległe rządy Ukrainy, Armenii i Gruzji i gdy w latach 1956 i 1968 sowieckie wojska wkraczały do Budapesztu i Pragi. Jaskrawego dowodu takiej polityki dostarczyli David Lloyd George, gdy deklarował gotowość Wielkiej Brytanii do prowadzenia interesów ze wszystkimi, nawet z „kanibalami” (pecunia non olet), jak też Franklin Delano Roosevelt, gdy podejmował decyzję o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych z Rosją w 1933 roku – podczas klęski głodu w Ukrainie, sztucznie wywołanego przez kremlowskich kanibali. Brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych w tajnej nocie z tego samego roku przyznało: „Prawdę mówiąc, mamy oczywiście informacje o głodzie na południu Rosji[tak brytyjscy dżentelmeni nazywali wówczas Ukrainę – przyp. M.R.], zbieżną z informacjami pojawiającymi się w prasie. […] Niepożądane byłoby jednak ich rozpowszechnianie, gdyż mogłyby rozdrażnić rząd sowiecki i pogorszyć nasze stosunki”[1].

Europa Wschodnia nie jest terytorium tak odległym, jak Czeczenia, Gruzja czy Armenia. Mimo „drugorzędności” czy „niedoeuropejskości” leży w Europie, dlatego jej zniknięcie mogłoby wywołać skutki groźniejsze niż ciągły ból głowy powodowany jej istnieniem. Wspólne zagrożenie ze wschodu jednoczyło wschodnich i zachodnich Europejczyków o wiele mocniej niż tak zwane wspólne dziedzictwo kulturowe. Azja – ten potężny i zagadkowy Obcy – w znacznej mierze przysłużyła się ukształtowaniu „wspólnej” tożsamości europejskiej. Chociaż zachodni Europejczycy wiedzieli, że „prawdziwa” Europa kończy się gdzieś za Wiedniem albo Łabą, woleli sąsiadować z „nieprawdziwą” Europą niż z „najprawdziwszą”, ale jednak Azją.

Stosownie do tego poglądu polityka Zachodu wobec Europy Wschodniej zawsze była ambiwalentna, by nie rzec: dwuznaczna. Z jednej strony na Zachodzie zawyrokowano, że wschodni sąsiedzi tak czy inaczej zasłużyli na swój los (bo przecież każdy naród zasługuje na taki rząd, jaki ma), z drugiej strony przeczuwano, że narody, które tak desperacko bronią się przed dominacją Azji, są pożyteczne i już choćby z tego względu zasługują na sympatię i wsparcie, nieprzekraczające wszak ram określonych swego czasu przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Wielkiej Brytanii: nie drażnić Związku Radzieckiego i nie pogarszać stosunków z nim, czyli wspierać, ale tak, by handel z kanibalami rozwijał się bez przeszkód.

Bez wątpienia na Zachodzie zawsze istnieli intelektualiści zawodowo lub osobiście związani ze Wschodem. Uważali Europę Wschodnią za prawdziwą Europę, „prawdziwszą” może od Europy Zachodniej. To oni organizowali protesty pod sowieckimi ambasadami, zakładali rozmaite komitety obrony wschodnioeuropejskich dysydentów o nazwiskach nie do wymówienia, podpisywali petycje, publikowali teksty, odwiedzali wschodnioeuropejskie stolice i szmuglowali nielegalną literaturę; czasem nasiąkali wschodnioeuropejskością mocniej niż wschodni Europejczycy, niczym „blade twarze” po przejściu na stronę Indian. Niektórzy z nich utrzymywali nawet, że właśnie ta część kontynentu była niegdyś swego rodzaju rajem, oazą kulturowej, językowej i etnicznej różnorodności oraz wynikającej z niej tolerancji, co przyczyniło się do powstania niezwykłych skarbów kultury i zdobyczy intelektualnych. Twierdzili też, że mimo totalitarnego ucisku, a może właśnie dzięki niemu (a konkretnie dzięki sprzeciwowi wobec niego) w Europie Wschodniej panowało „niezwykłe napięcie duchowe”. Pogląd ten nigdy się nie upowszechnił poza wąskim gronem emigrantów oraz ich zachodnich sympatyków.

Ambiwalentny stosunek Zachodu do Europy Wschodniej zawsze był uwarunkowany geopolitycznie, czyli zdominowany przez chłodną kalkulację oraz postawę wyrażoną w starej angielskiej maksymie „Charity begins at home”. Koncepcja ta jest raczej słuszna i nie zasługuje na potępienie, razi jednak stosowanie przez Zachód podwójnych standardów, innych wobec siebie, innych wobec „obcych”. (Amerykańskim nacjonalistom wolno się sprzeciwiać wprowadzaniu języka hiszpańskiego jako urzędowego w Stanach Zjednoczonych i nikt nie uważa ich z tego powodu za nacjonalistów; za to każdy Ukrainiec, który nie chce, by w jego kraju dominował język rosyjski, natychmiast otrzymuje łatkę szowinisty i wroga postępu! Zresztą i Niemcy nie spieszą się z uznaniem języka tureckiego za drugi język oficjalny, podobnie jak Francuzi z uznaniem arabskiego).

Niestety, niewielu mieszkańców Europy Wschodniej zdaje sobie sprawę z tej zachodniej ambiwalencji. Większość uznaje tamtejszą liberalno-demokratyczną retorykę za szczerą prawdę i oczekuje od Zachodu znacznie więcej, niż ten może i chce dać. Gdy zaś nie otrzymują tego, na co liczyli, wpadają w inną skrajność – w antyzachodnią ksenofobię, izolacjonizm, autarkię.

Zalety cywilizacji zachodniej oraz jej przewaga nad wszelkimi innymi cywilizacjami nie są dziś tak oczywiste, jak to się wydawało jeszcze kilkadziesiąt lat temu najbardziej zapalonym europocentrystom, między innymi Denisowi de Rougemont.

Apostołowie szkół postkolonialnych doprowadzili do zrewidowania zachodniocentrycznego punktu widzenia, nie bez podstaw utożsamiając skrajne formy europocentryzmu z rasizmem, kolonializmem oraz dążeniem do trwałej dominacji „Okcydentu” nad demonizowanym i marginalizowanym „Orientem”. Europocentryzm w klarownym „Rougemontowskim” wydaniu wypadł poza granice „poprawności politycznej” obowiązującej w kręgach intelektualistów. Mimo to nie ustają dyskusje wokół relacji Wschodu z Zachodem lub – o czym obecnie pisze się coraz częściej – Północy z Południem. Apologeci europocentryzmu lekko zmodyfikowali taktykę; obecnie próbują przyłapać swoich przeciwników na przesadzie lub skrajności poglądów, oczywistym nonsensie, ukrytej paranoi. Nie bez racji wskazują przy tym na niebezpieczeństwa relatywizmu kryjącego się w uznaniu „równości” wszystkich kultur i cywilizacji oraz groźbę pogrążenia w chaosie i entropii, wywołaną rezygnacją z kryteriów oceniających i hierarchii wartości.

Problem rzeczywiście jest skomplikowany, wart odrębnych rozważań. W niniejszych jednak proponuję go pominąć i ograniczyć się do skonstatowania oczywistości: Ukraina należy do Europy lub – szerzej rzecz ujmując – nowoczesnego świata, a jej powrót do epoki przednowoczesnej, do jakiegoś „złotego wieku”, nie jest możliwy. Ten świat został ukształtowany w dużej, wręcz decydującej mierze przez „Okcydent”, i niezależnie od tego, czy będziemy uważać cywilizację zachodnią za „wyższą” i „doskonalszą” od innych, czy jedynie za bardziej dynamiczną, agresywną i zdolną umacniać swoją dominację, musimy przyznać, że to właśnie ona narzuciła światu reguły gry, jak też uniemożliwiła rezygnację z nich i powrót do „utraconego raju” tradycjonalistycznego społeczeństwa. Każda próba takiego powrotu (jako naturalna reakcja na negatywne cechy modernizacji) okazywała się dotychczas w najlepszym razie wzruszającą utopią (w teorii), w najgorszym – krwawą karykaturą samej siebie (w praktyce). Ironia losu czyniła je też patologiczną kontynuacją tejże zachodniej nowoczesności, przeciwko której się buntowano, tyle że w quasi-orientalnych, despotycznych formach.

Modernizacja Zachodu w pewnym sensie pozbawiła świat „niewinności” tradycjonalizmu, wyprowadziła go z cyklicznie powtarzalnego czasu biologicznego, a raczej mitologicznego, i przeniosła w czas historyczny, zmusiła do skosztowania owocu z drzewa poznania, zetknięcia się z problemem praktycznie niczym nieograniczonego, racjonalnego wyboru indywidualnego. Niezależnie od naszego stosunku do świata nowoczesnego, z jego plusami i minusami, powinniśmy uznać przynajmniej dwie rzeczy.

Po pierwsze, trwa proces globalizacji, więc nie da się od świata odciąć ani tym bardziej radykalnie mu się sprzeciwić; poszukiwanie własnej drogi jest niewątpliwie potrzebne, ale w granicach nowoczesności, z uwzględnieniem jej zdobyczy i reguł, nawet gdybyśmy mieli do nich zastrzeżenia i poddawali je radykalnej rewizji. Rewizjonizm jest więc całkowicie dopuszczalny, ba, pożądany, ale raczej w rozumieniu japońskim niż irackim, irańskim lub północnokoreańskim.

Po drugie, powinniśmy sobie uświadomić, że choćby ta cywilizacja wydawała się nam niedoskonała, a nawet pozbawiona przyszłości, nie zdołamy wyskoczyć poza jej obręb, by na własną rękę szukać zbawienia. Jeżeli możliwe są istotne zmiany, to tylko pod warunkiem, że zainicjujemy je od wewnątrz, wspólnym wysiłkiem w istniejących granicach.

W tym kontekście trzeźwy stosunek mieszkańców Europy Wschodniej do Zachodu nie powinien być ani wrogi, ani nadmiernie optymistyczny. Właściwie powinien być równie ambiwalentny jak stosunek Zachodu do Europy Wschodniej. Zachód bowiem nie jest dobrym wujkiem, w ogóle nie jest „dobry”. Jest w istocie jedynie „mniejszym złem” niż widmo Azji na wschodzie. Na zdrowym rozsądku i chłodnej kalkulacji należy opierać relacje wschodnich Europejczyków, zwłaszcza Ukraińców, z Zachodem, bo inaczej mieszkańcy Europy Wschodniej nadal będą ryzykować, że znowu przypadnie im w udziale rola zdradzonych kochanków, a już nieraz jej posmakowali.

Niewątpliwie Zachód dla wschodnich Europejczyków zawsze był i pozostanie strategicznym partnerem, przynajmniej w takim stopniu, w jakim interesy wschodniej i zachodniej Europy się pokrywają. Naiwnością byłoby jednak oczekiwać całkowitej ich zbieżności. Nie powinniśmy polegać na Zachodzie ślepo i bezwarunkowo – mieszkańcy Europy Wschodniej muszą zachować czujność, by nie paść ofiarą nowych Jałt, układów monachijskich lub paktów Ribbentrop–Mołotow. Zachód zawsze znajdzie dostatecznie przekonujące uzasadnienie dla zdrady wschodnioeuropejskich sojuszników, jeśli zajdzie taka potrzeba, pojawią się korzyści lub po prostu z powodu kaprysu kilku prezydentów rusofilów. Wschodni Europejczycy powinni mieć w pamięci angielską maksymę „Might makes right”.

Co atrakcyjnego może zaproponować Zachodowi Europa Wschodnia? Stabilność geopolityczną? W pewnym stopniu tak, chociaż Rosja i tak pozostanie najważniejszym graczem w regionie. Przede wszystkim od rozwoju wydarzeń w Rosji będzie zależeć przyszłe bezpieczeństwo oraz stabilność na kontynencie europejskim, rusocentryzm nadal będzie więc dominantą w polityce zachodnioeuropejskiej, a Europie Wschodniej pozostanie tradycyjna rola „kordonu sanitarnego”, przesuniętego nieco na wschód ku Ukrainie i krajom bałtyckim.

Czy Europa Wschodnia może być dla Zachodu atrakcyjna pod względem ekonomicznym? To już bardziej wątpliwe, gdyż nie posiada zasobnych złóż surowców (rzecz jasna, w porównaniu z Rosją), a rynek konsumencki dla zachodnich towarów oraz możliwości dla zachodnich przedsiębiorstw mocno ogranicza niska zdolność nabywcza mieszkańców tego regionu. Miejscowe wyroby nie są konkurencyjne, a taniej siły roboczej zachodni Europejczycy potrzebują chyba jeszcze mniej niż tanich wschodnioeuropejskich towarów.

Może więc zainteresuje ich kultura – ta ostatnia, jeśli nie jedyna twierdza, w której wschodni Europejczycy znajdowali schronienie przed klęskami dziejowymi? Pielęgnowali w niej swoją wyimaginowaną państwowość, wyimaginowaną europejskość, wyimaginowaną wolność „wewnętrzną”. Rzeczywiście, w tej dziedzinie Europa Wschodnia ma chyba najwięcej do zaoferowania: w ostatnich dziesięcioleciach „gnijącego” komunizmu w jej krajach nastąpił niebywały rozwój kultury, w formach legalnych, półlegalnych, a nawet całkiem nielegalnych. W 1984 roku Adam Zagajewski napisał w eseju Wysoki mur:

Sowiecka Rosja potworzyła w naszej części Europy rzeczy bardzo różne. Potworzyła szpicli, zdrajców, kłamców, cenzorów, leniuchów, którym się nie chce pracować. A także, wcale tego nie pragnąc, u ludzi jakoś silniejszych, z łaski Bożej szlachetniejszych, wytworzyła rzeczy wspaniałe, rozbudzając w nich dziki głód prawdy, wolności, godności, książek, obrazów, Europy.

I tak właśnie istnieje Europa w Europie Środkowej – w wyobraźni, w nadziei, w złudzeniu – w głodzie. […]

Wielka tęsknota kulturalna, tak silnie obecna w naszej części Europy, należy do paradoksalnych skutków sowietyzacji[2].

Te niezaprzeczalne osiągnięcia są jednak wytworem kultury elitarnej; na Zachodzie może ona zainteresować jedynie wąskie grono wyrafinowanych intelektualistów. Pomyślna koniunktura polityczna lat ­1970–1980 bez wątpienia sprzyjała przenikaniu wschodnioeuropejskich książek, filmów i dzieł sztuki na zachodni rynek; drogę torowała im także pokaźna emigracja na Zachód intelektualistów z Europy Wschodniej. Niektóre nazwiska stały się nawet modne – dzięki wystąpieniom telewizyjnym oraz publikacjom w gazetach i czasopismach. Nie wpłynęło to zbytnio na popularność dzieł, z nielicznymi wyjątkami twórców formatu Milana Kundery, Miloša Formana lub Romana Polańskiego, którzy szybko przyswoili sobie miejscowe reguły gry i podporządkowali się wymogom kultury masowej.

Charakterystyczne, że jeszcze w 1989 roku, u szczytu „wschodnioeuropejskiej mody” na Zachodzie, Tony Judt, jeden z bardziej wnik­liwych obserwatorów, narzekał, że „cała sprawa pozostaje w rękach Zivilisationsliteraten, wschodnich i zachodnich” i jedynie nieznacznie wychodzi poza ich krąg. „Zresztą – pocieszał się – moda minie, a książki w miękkich okładkach zostaną – cała biblioteka autorów, żyjących i zmarłych, o których zachodni czytelnicy nie mieli dotychczas najmniejszego pojęcia”[3].

Imponującym bibliotekom w Stanach Zjednoczonych towarzyszy nie mniej kolosalna ignorancja. Spotkałem wielu amerykańskich studentów niemających pojęcia, kim byli Gogol, Goethe lub, dajmy na to, Faust. O Brodskim, Miłoszu, Paviciu, Szymborskiej ledwie coś im się obiło uszy, pomimo naprawdę zdumiewającej liczby książek w miękkich (ale nie tylko) okładkach (chyba jedynie Václav Havel zdobył sporą popularność, głównie dzięki swojemu nowemu, niezbyt literackiemu zawodowi). Ostatnio nawet ta ograniczona rozpoznawalność wschodnich Europejczyków na Zachodzie zdaje się zanikać. Rosyjskie czołgi już nie stoją nad Łabą ani nad Wisłą, więc nie ma o czym rozprawiać w mass mediach ze wschodnioeuropejskimi intelektualistami, zwłaszcza że po 1989 roku nie rozbłysły w Europie Wschodniej nowe gwiazdy (jeśli pominąć Ziuganowa, Lebiedia, Żyrinowskiego i Łukaszenkę). Wydaje się, że dziki kapitalizm w Europie Wschodniej jeszcze mniej sprzyja rozwojowi artesliberales niż zmurszały, leciwy komunizm.

Trudno nie zauważyć, że prawie wszyscy najlepsi reżyserzy wschodnioeuropejscy wyjechali na Zachód, by robić karierę w Hollywood albo znaleźć spokojną, dobrze płatną pracę dyrektora teatru amatorskiego; tam też udali się artyści – malować obrazy albo ściany, aranżować wystawy i opracowywać reklamy; hurmem rzucili się tam muzycy, niektórzy, by występować w Carnegie Hall, inni – po kościołach i restauracjach; na Zachód ściągają stopniowo wszyscy pisarze i naukowcy na jakim takim poziomie – by wykładać, co kto potrafi (niedawno popularny rosyjski poeta wyznał na łamach „New York Timesa”, że nie ma kwalifikacji, aby prowadzić wykłady na temat Puszkina, ale lubi tego poetę, może zatem uczyć studentów tej miłości).

Wydaje się, że kilkanaście lat temu Adam Zagajewski przewidział przyszłość nawet w jego opinii wówczas mało prawdopodobną. W Wysokim murze zapytywał retorycznie:

Co by się stało, gdyby pewnego dnia – pewnego pięknego dnia – Polska odzyskała swobodę życia politycznego? Czy utrzymałoby się to wspaniałe napięcie duchowe cechujące z pewnością nie cały naród, ale jego całkiem liczną i całkiem demokratyczną elitę? Czy opustoszałyby kościoły? Czy poezja stałaby się – jak to się dzieje w krajach szczęśliwych – pokarmem znudzonej garstki znawców, a kino jedną z gałęzi skomercjalizowanej rozrywki? Czy to, co udało się w polskiej sytuacji ocalić, uchronić przed powodzią, przed zniszczeniem, a nawet wznieść powyżej zagrożenia, jak wysoki i piękny mur, czy to, co powstało jako odpowiedź na niebezpieczne wyzwanie totalitaryzmu, przestałoby istnieć w tym samym dniu, w którym zniknęłoby samo to wyzwanie?[4]

Oczywiście problem nie jest wyłącznie polski, lecz wspólny dla całej tej części Europy. Przeminęło „wspaniałe napięcie duchowe” wynikłe z oporu wobec sowieckiego totalitaryzmu oraz dzięki obronie wewnętrznej wolności wschodnioeuropejskich intelektualistów. To już historia. Kraje postkomunistyczne weszły w nową, raczej mało heroiczną epokę. Dawne nawyki oporu i walki przestały być potrzebne, a nowe – pedantycznej pracy powszedniej – jeszcze się nie upowszechniły. Weterani długotrwałej wojny z komunizmem mają dostatecznie dużo powodów do rozczarowania; wciąż liczą na magiczną moc dawnej retoryki (należy do niej też ulubiony mit o Europie Środkowo-Wschodniej), ale społeczeństwa postkomunistyczne nie garną się jej słuchać, coraz chętniej za to zwracają się ku zreformowanym, a czasami i niezreformowanym komunistom.

Milan Kundera nazwał niegdyś Europę Środkową nie regionem, lecz „kulturą lub losem”. W głośnym eseju Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej zalecał:

Jej granice są domeną wyobraźni i powinny być rysowane wciąż od nowa w zależności od każdej kolejnej sytuacji historycznej.

[…]

Środkowoeuropejskiej całości nie określają zatem ani nie warunkują granice polityczne (które są nieautentyczne, narzucone wskutek inwazji, podbojów i okupacji), lecz wielkie wspólne sytuacje, które łączą narody i za każdym razem je przegrupowują, w obrębie wciąż zmiennych, wyobraźniowych granic, wewnątrz których przetrwały ta sama pamięć, to samo doświadczenie, ta sama wspólnota tradycji[5].

Za pomocą efektownej i poetyckiej metafory Kundera próbuje wyjaśnić, dlaczego ten mit (te „granice wyobrażone”) nie wywołuje zachwytu u zachodnich Europejczyków, dlaczego wydaje się im przesta­rzały i niezrozumiały. Rzecz w tym, ocenia z goryczą Kundera, że i w Europie Zachodniej trwa obecnie proces zatracania ­tożsamości kulturowej, „nie odczuwa już swojej jedności jako jedności swojej kultury” (s. 79), przez co „w Europie Środkowej dostrzega tylko jej ustrój polityczny; innymi słowy, w Europie Środkowej dostrzega wyłącznie Europę Wschodnią” (s. 92).

Nie zagłębiając się w kwestię tożsamości europejskiej, zbudowanej na fundamencie wspólnoty religijnej oraz kulturowej (ta druga reprezentowała „najważniejsze wartości, przez które ludność europejska rozumiała samą siebie, którymi siebie określała i tworzyła własną tożsamość” (s. 80), zwróćmy uwagę na typowy dla większości wschodnich Europejczyków błąd, który popełnia też Kundera. Tkwi on w twierdzeniu, że zachodnioeuropejska tożsamość się zmieniła; powiedzmy: skorodowała. Zatraciła składnik kulturowy na korzyść rynku, zdobyczy techniki, mass mediów oraz polityki. Częściowo Kundera ma rację, ale po części błądzi. Jego tragiczny błąd polega na przekonaniu, że do pewnego momentu było inaczej, że dawniej (zapewne w „złotym wieku”) Europę Wschodnią traktowano na Zachodzie jak integralną część kontynentu, element jednolitego kulturowego kontinuum.

Historia nie dostarcza zbyt wielu dowodów na potwierdzenie tej tezy. Przeciwnie, znane słowa Szekspira z Opowieści zimowej („Bohemia. Pustynna kraina nad morzem”) mogą służyć jako motto do całej historii recepcji Europy Wschodniej na Zachodzie. „Pustynna kraina nad morzem” to przecież tylko inne określenie czarnej dziury rozwierającej się za włościami Metternicha.

Dziś wschodni Europejczycy mają niepowtarzalną okazję, by przesunąć tę linię demarkacyjną nieco dalej na wschód – do zachodnich, a może nawet wschodnich granic Ukrainy. Stoją też przed szansą, by przedzierzgnąć się po prostu w Europę, bez dodatkowych epitetów i poniżających sporów o to, kto z nas jest bardziej „środkowy” i „europejski” (podobnie jak mieszkańcy Beneluksu nie dyskutują o tym, czy należą do Europy Zachodniej czy Środkowej, a może do Środkowo-Zachodniej).

Jak każdy mit, także idea Europy Środkowo-Wschodniej nie zniknie w moment. Będzie istnieć dopóty, dopóki Europa Wschodnia zachowa swoją – wciąż odczuwalną – postkomunistyczną specyfikę i dopóki podstępna, tajemnicza i nieprzewidywalna Azja stać będzie za Bugiem, Dnieprem lub gdzieś w pobliżu. Jak każdy mit, i ten napędza własna energia; przecież powstał jako parafraza klasycznych mitów – o raju utraconym, ziemi obiecanej. Rajem utraconym było oczywiście imperium Habsburgów oraz „jedność kulturowa”, a ziemią obiecaną są przypuszczalnie NATO, Unia Europejska oraz ponownie „jedność kultury”. W wewnętrznym obiegu mit ten zapewniał masową mobilizację przeciwko Sowietom i komunizmowi, w zewnętrznym zaś – uzasadniał żądania dodatkowego wsparcia i uznania ze strony Zachodu.

Od początku mitowi temu towarzyszył jednak ekskluzywizm, co zaważyło na jego ułomności. Skutkiem ubocznym były – obok dokonywanej przez wschodnich Europejczyków mistyfikacji przeszłości i przyszłości, widzianych przez różowe okulary – również próby ustalenia nad wyraz wątpliwej (z etycznego punktu widzenia) hierarchii „bardziej” i „mniej” europejskich narodów w Europie Wschodniej. W tym kontekście politycznym termin „przynależność do Europy” dalece wykraczał poza sferę geografii lub kulturologii; w domyśle przypominał też, że tymczasowa przynależność do Azji jest przypadkiem, wybrykiem natury. Puszczając swoisty sygnał SOS, sugerując inną przynależność cywilizacyjną, inne obywatelstwo, wschodnioeuropejscy intelektualiści żądali pomocy od swojej „prawdziwej” ojczyzny – Europy. Ich działania przypominały nieco utarczkę między więźniami o to, który z nich jest bardziej przyzwyczajony do wolności i w związku z tym zasługuje na zwolnienie jako pierwszy.

Wychodzi na to, że wschodnich i zachodnich Europejczyków cechuje podobny stopień ekskluzywizmu. Dziś ci szczęściarze, którzy przedostali się do ogrodu Metternicha na pierwszym etapie rozszerzenia NATO, są przekonani, że Azja zaczyna się gdzieś za wschodnią granicą Polski oraz południową Węgier, a owe Macedonie, Białorusie, Armenie to „pustynne krainy nad morzem”.

Rozprawianie o „jedności kultury” jest naprawdę niewiele warte w sytuacji, gdy lekceważymy Albańczyków, bo biedni, Białorusinów, bo to „prawie Rosjanie”, Serbów łużyckich, bo są nieliczni, a Gruzinów i Ormian dlatego, że mieszkają daleko od naszych ogródków. Można by tu przypomnieć o dawnym chrześcijańskim państwie Ormian (Gruzinów też), o ich piśmiennictwie i kulturze, które istniały już wówczas, gdy o żadnej ze współczesnych europejskich narodowości jeszcze się nie śniło – kogo to jednak obchodzi? Kogo w tak zwanej Europie interesuje wspaniałe gruzińskie kino (notabene całkowicie europejskie w stylistyce, a zarazem nadzwyczaj oryginalne), znakomita proza (co najmniej dwóch autorów na miarę Nagrody Nobla), teatr, malarstwo? „Niezwykłe napięcie duchowe” i „głód Europy” w małym narodzie, który pielęgnuje swoją europejskość nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach, równie mało obchodzi praskich kolegów Kundery, co paryskich Europejczyków. Na co więc właściwie narzekają nasi wschodnioeuropejscy bracia?

Umyślnie wybrałem przykład Gruzji, a nie mojej ojczystej Ukrainy. Dzięki temu mój pogląd może nie będzie wyglądać na „stronniczy”, choć z równym powodzeniem można by mówić o ukraińskiej poezji, bardziej „europejskiej” i bardziej interesującej niż większość dzieł „europejskich”; o malarstwie, muzyce, sztuce użytkowej… ale kogo to interesuje? Można by przypomnieć, że Ukraina (a przynajmniej jej zachodnia część) jest nie mniej „środkowoeuropejska” niż, powiedzmy, Polska i Słowacja i że „habsburski mit” dziś bardziej żywy jest w ukraińskim Lwowie niż w Pradze. (Nie przypadkiem, jak sądzę, dziennik „Ji” poświęcił kilka lat temu swój pierwszy numer właśnie „dziedzictwu środkowoeuropejskiemu”. Zamieścił klasyczny esej Kundery Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej, opowiadanie Brunona Schulza, „galicyjskie obrazki” Sacher-Masocha i – jakżeby inaczej – portret cesarza Franciszka Józefa na okładce).

Oczywiście zachodnia Ukraina zajmuje stosunkowo niewielką część kraju; większość mieszkańców niespecjalnie przejmuje się swoją „europejskością” lub „wschodniośrodkowością”. Według danych Ośrodka „Inicjatywy Demokratyczne” (z 1994 roku) tylko 15 procent ankietowanych wolałoby, żeby Ukraina rozwijała stosunki przede wszystkim z Zachodem. Wprawdzie w zachodniej Ukrainie liczba ta jest dwa razy większa, za to na Krymie nie przekracza 3 procent. Za prorosyjską orientacją rządu opowiada się 17 procent obywateli Ukrainy – wynik to niepokojący i niezbyt przyjemny, ale nie tak znowu znaczny, zważywszy, że Ukrainę zamieszkuje 22 procent Rosjan plus tyle samo obywateli rosyjskojęzycznych (innymi słowy, nie każdy Rosjanin albo zrusyfikowany Ukrainiec chce zbliżenia z Rosją).

Prawie 14 procent ankietowanych stwierdziło, że Ukraina powinna liczyć przede wszystkim na siebie; znacznie więcej (40 procent) woli, by Ukraina rozwijała stosunki przede wszystkim w ramach Wspólnoty Niepodległych Państw. Ta niewątpliwie konserwatywna orientacja niezbyt sprzyja umocnieniu niepodległości państwa oraz „integracji z Europą”, deklarowanej przez prezydentów Krawczuka i Kuczmę. Odzwierciedla obawy przed radykalnymi zmianami, mogącymi naruszyć status quo oraz wywołać konflikty społeczne. Ukraińcy z jednej strony nie dowierzają Zachodowi i mają ku temu niemało powodów z bardziej lub mniej odległej przeszłości, ale z drugiej strony równie oszczędnie racjonują zaufanie do Rosji.

Orientacja na Wspólnotę Niepodległych Państw jest w takim kontekście swego rodzaju kompromisem między uczuciem a zdrowym rozsądkiem, między prorosyjskimi nastrojami części ludności a proeuropejskimi sympatiami innych. Świadczy o ambiwalencji w ukraińskim społeczeństwie, widocznej we wszystkich dziedzinach; socjologowie nie bez powodu uznają ją za przyczynę stagnacji albo – jak kto woli – stabilności (w ambiwalentnym kraju wszystkie zjawiska są dwoiste i dwuznaczne).

Wątpię, by Ukraina mogła Zachód czegoś nauczyć. Nie sądzę też, by zdołali to uczynić inni wschodni Europejczycy. Jeszcze mniej wierzę, żeby Zachód tego od nich oczekiwał. Oczywiście europejscy intelektualiści – wschodni i zachodni – mogą roztrząsać podobne zagadnienia na swych elitarnych spotkaniach w stylu eseju Carla Gustava Junga Czego nas uczą Indie? Jung wspaniale wyjaśnił, „czego uczą”, ani słowem nie wspominając jednak o „nas”. Podobnie jak Jung wierzę w „co”, ale jeśli chodzi o „nas”, mam ogromne wątpliwości.

Procesy zachodzące obecnie w Europie Wschodniej nazwałbym normalizacją. Bez wątpienia są interesujące dla ekspertów, ale nie dla ogółu, stęsknionego za prawdziwą rozrywką. Nie pozostawiają zbyt wiele miejsca dla „środkowo-wschodnio-europejskiej” wyjątkowości i rozczarowują intelektualistów, weteranów antykomunistycznych bitew. W najlepszym razie, jeśli Azja nie wróci i nie wybuchnie gdzieś nowa Bośnia, Europa Wschodnia pozostanie na marginesie, a w przyszłości zdarzy się jej, owszem, przyciągać uwagę, ale nie bardziej niż Grecji, Portugalii czy Islandii. Czy to źle? Dla „weteranów” może tak, dla większości ludzi raczej nie. Większość nie myśli przecież o płocie i nie zastanawia się, czy jest on wschodni, środkowy, czy może południowo-wschodni. Większość myśli o ogrodzie. Może Ukraińcy też powinni wreszcie zakasać rękawy i wziąć się do jego pielęgnowania – by tę swoją europejskość udowodnić.

1995

Z języka ukraińskiego przełożyła Ola Hnatiuk

Polski pierwodruk: Sny o Europie, wybór i red. Ola Hnatiuk, Nemrod, Kraków 2005

2 Metafory zdrady

Każda kolejna rocznica zawarcia niemiecko-sowieckiego paktu o nieagresji, bardziej znanego pod nazwą pakt Ribbentrop–Mołotow, uwydatnia kardynalną różnicę między Europą Wschodnią i Zachodnią – tak w sposobie rozumienia owego dokumentu, jak i skutków jego podpisania. Różnica ta ukazuje rozłam cywilizacyjny spowodowany różnicą doświadczeń, pamięci oraz nastawienia do przeszłości i teraźniejszości.

Dla obywateli Europy Zachodniej umowa ta jest zaledwie faktem historycznym, jednym spośród wielu innych, zdarzeniem z przeszłości. 24 sierpnia 1939 roku otworzyła drogę do podziału Europy Wschodniej między nazistów i Sowietów, a co za tym idzie – do wybuchu II wojny światowej. Zarówno okolicznościami poprzedzającymi podpisanie paktu, jak i jego następstwami zajmują się na Zachodzie jedynie badacze historii; w żaden sposób nie wkraczają one w pole zainteresowań mas społeczeństwa, nie są pożywką dla dysput publicystów ani dzieł artystycznych. Na Wschodzie zaś są symbolem wyczulenia tego regionu, metaforą bezbronności wobec cynizmu wielkich mocarstw, brutalności i nieprzewidywalności historii, ale w pierwszej kolejności – metaforą zdrady. W takiej roli trafia do jednego rzędu z innymi znaczącymi wydarzeniami, które na zachodzie i wschodzie kontynentu mają zupełnie inny ciężar gatunkowy i wydźwięk moralny (albo amoralny): Monachium, Jałtą i wieloma pomniejszymi układami.

Każdy naród wschodnioeuropejski ma własną listę zniewag i krzywd, jakich doznał ze strony Zachodu: poczynając od rozbiorów Polski pod koniec XVIII wieku, przez poświęcenie niepodległości Ukrainy w latach 1918–1920 na korzyść Rosji i Polski, olimpiadę w Berlinie w 1936 roku (na tle antyżydowskich pogromów), po niedawną obojętność Zachodu wobec rosyjskiej okupacji Gruzji. Nie wszystkie te zniewagi i krzywdy oparte są na uzasadnionych przesłankach, ale wszystkie składają się na pewne doświadczenie historyczne, którego nasi zachodni partnerzy często nie rozumieją i nie uwzględniają w swoich kalkulacjach. Tymczasem bez świadomości potrzeby takich rachunków rozłam cywilizacyjny będzie się stale pogłębiał i rodził coraz to nowsze nieporozumienia, wzmagając brak zaufania. Przedstawiciele Zachodu znowu będą się dziwić zbyt nerwowej – ich zdaniem – reakcji Ukraińców, Polaków i mieszkańców krajów nadbałtyckich na to, co eufemistycznie nazywają nową rosyjską stanowczością (new Russian assertiveness), a jeszcze bardziej na gotowość Zachodu, by tej „stanowczości” pobłażać. Raz po raz będą się oburzać na bluźniercze – ich zdaniem – starania krajów Europy Wschodniej, by tak samo oceniać komunizm i nazizm. Zachodni Europejczycy postrzegają komunizm jedynie w kategoriach abstrakcyjnej teorii. Jej twórcami kierowały szlachetne, choć niestety utopijne cele, nie można jej więc postawić na równi z plugawymi, rasistowskimi teoriami nazistów. Mieszkańcy Wschodu doświadczyli komunizmu na własnej skórze. Wiedzą, że była to konkretna praktyka; w metodach działania i ukierunkowaniu na zniszczenie „wroga” niewiele różniła się od nazizmu.

Bolesna przeszłość oczywiście nie usprawiedliwia pomyłek i niegodziwych uczynków wschodnich Europejczyków ani nie zwalnia ich z odpowiedzialności za współcześnie zajmowane stanowisko. Skłania jedynie do obustronnej krytycznej autoanalizy i bardziej otwartego omówienia tych problemów, wciąż różnie postrzeganych i interpretowanych w różnych częściach naszego kontynentu.

Zachód i reszta świata

W tym kontekście warto w pierwszej kolejności odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego wschodni Europejczycy wciąż spoglądają w stronę Zachodu i mają wobec niego tak wielkie i często bezpodstawne oczekiwania mimo niezliczonych rozczarowań, otwartego lekceważenia, zniewa­żania, domniemanych i realnych zdrad? Dlaczego wciąż infantylnie sądzą, że Zachód powinien o nich pamiętać, dbać, a czasem nawet poświęcać własne interesy w imię pogmatwanych i mało go zajmujących problemów wschodnich sąsiadów?

Nietrudno odpowiedzieć na pierwszą część tego pytania. Wszystkie małe państwa Europy Wschodniej w procesie historycznym były osaczone przez mocarstwa – wschodnie i zachodnie; miały do wyboru wyłącznie mniejsze zło. Z tej perspektywy konstytucyjne i jak na swoje czasy praworządne imperia Habsburgów i Hohenzollernów były bardziej atrakcyjne niż despotyczne imperia Turków i Rosjan. (Liberalni Brytyjczycy i Francuzi zdawali się jeszcze lepsi, ale niestety byli zbyt daleko). W pewnym sensie mieszkańcy Europy Wschodniej zrobili się prozachodni mimo woli. Musieli się kreować na Europejczyów, czyli przekonywać siebie i wszystkich dookoła, że należą (i zawsze należeli) do Europy – nie tylko pod względem geograficznym i rasowym, ale również kulturalnym, politycznym i we wszystkich innych dziedzinach życia. Żelazna kurtyna i sowiecka dominacja jedynie wzmocniły te pragnienia, bo utożsamiły wolność polityczną i wyzwolenie narodowe z „europeizacją”, a „powrót do normy” uczyniły synonimem „powrotu do Europy”. Był to niewątpliwie mit, „wynaleziona tradycja”, ale podobnie jak wiele innych mitów narodowych legł u podstaw tożsamości wschodnich Europejczyków. Co więcej, ta „wydumana tożsamość” w dużym stopniu przyczyniła się do upadku komunizmu w Europie Wschodniej oraz do postępującego zintegrowania wielu (choć nie wszystkich) państw tego regionu z instytucjami Europy Zachodniej.

Część druga pytania jest bardziej złożona. Zachodni Europejczycy co do zasady nigdy nie wykazywali szczególnego zainteresowania składaniem obietnic wschodnim krewniakom, a tym bardziej poświęcaniem się dla dalekich Sudetów lub Gdańska, lub jakichś już całkiem nieznanych Gruzji albo Ukrainy. Nigdy nie uważali ich za równe sobie i prawdę mówiąc, często mieli ku temu powody. Decydowali się podtrzymywać istnienie tych „półbarbarzyńskich” wschodnich narodów, by odsunąć od siebie jeszcze bardziej „barbarzyńskich” nieprzyjaciół jak najdalej na wschód. W pewnym sensie ich przychylność dla Europy Wschodniej była wymuszona, czyniła ich analogicznie prowschodnimi mimo woli.

Potem zimna wojna się skończyła – a przynajmniej przez jakiś czas tak się wydawało – i w Europie Zachodniej problem powstrzymywania niebezpieczeństwa ze wschodu się zdezaktualizował. Rosja nie jawi się im już jako wróg, wręcz przeciwnie – naprawdę widzą albo przynajmniej starają się w niej dostrzec sojusznika w walce z nowymi zagrożeniami: islamskimi radykałami i międzynarodowym terroryzmem. Każdemu, kto wątpi w wiarygodność nowego sprzymierzeńca, przyczepia się łatki zatwardziałego rusofoba, ograniczonego nacjonalisty lub prowokatora nowej zimnej wojny.

Chociaż niezbyt ochoczo, ale zachodni Europejczycy przyjęli wschodnich do elitarnego klubu, dając im członkostwo w UE i NATO. Tym samym poniekąd spłacili długi za swoje poprzednie zdrady, głównie za Jałtę (chociaż Monachium ’38, Budapeszt ’56 i Praga ’68 również miały znaczenie – Zachód czuł się winny, więc postanowił uciszyć sumienie, ułatwiając Czechom i Węgrom akcesję), swoje wymusiła też opinia społeczna. W warunkach zimnej wojny ukształtował się swoisty horyzont oczekiwań; głoszono w nim hasło „wolnej, zjednoczonej Europy”, niczym rodzaj samospełniającej się przepowiedni. Gdy jednak powinności względem wschodnich braci zostały uregulowane, zachodnie stolice po raz kolejny przestawiły wajchę na Realpolitik. Niedawno jeden z unijnych urzędników wyraził się jednoznacznie: „Musimy pamiętać nie tylko o tym, co o nas myślą mieszkańcy zachodnich Bałkanów, ale również o tym, co o nas myślą nasi wyborcy”. Dokonał wariacji na temat dawnej tezy Romana Prodiego: „Unia Europejska nie może proponować członkostwa wszystkim krajom świata, które zderzają się z problemami”.

Zachodni Europejczycy mają swoje racje. Nie po to przez dziesięciolecia budowali własną fortecę, swój komfortowy zamek, żeby oddać go przybyszom. Około pięciu wieków zajęło im tworzenie gospodarki-świata (world-economy, według terminologii Immanuela Wallersteina), która zapewnia im strukturalną dominację nad peryferiami. Reszta świata może spodziewać się dziś od Zachodu najwyżej pochwały za dobre sprawowanie, więcej marchewek, a mniej batów, szerszego dostępu do zachodnich rynków i mniejszej dyskryminacji. W założeniach system (world-economy) pozostaje nietykalny i zmienić go nie sposób – jeśli nie chcemy go zrujnować, a wraz z nim świata.

Paradoksalnie najwrażliwszym miejscem całego systemu jest ideologia – liberalno-demokratyczne przesłanki, na których został zbudowany. One to uczyniły zachodni świat dynamicznym, elastycznym, atrakcyjnym punktem odniesienia dla innych państw oraz bytem przejrzystym pod względem prawnym, lecz stoją w groźnym konflikcie z praktycznymi interesami tego świata, jego codziennymi potrzebami i działaniami politycznymi. Wystarczy sobie wyobrazić, co by się stało z Zachodem, gdyby nagle postanowił konsekwentnie i w pełnym wymiarze wprowadzić w życie głoszone przez siebie założenia liberalizmu ekonomicznego – wolny przepływ towarów, usług, kapitału oraz siły roboczej. Nawet proste skasowanie wybiórczych i na wskroś zmanipulowanych marż handlowych, które stosuje Pierwszy Świat wobec wszystkich innych, istotnie wpłynęłoby na poziom życia jego mieszkańców – i to do tego stopnia, że żaden rząd, który zdecydowałby się na takie rozwiązanie, nie przetrwałby dłużej niż miesiąc. Tym bardziej nie miałby szans się utrzymać, jeśli wydałby zgodę na wolny przepływ siły roboczej, zgodnie z zasadami liberalizmu i wolnorynkowej konkurencji, ale wbrew nieliberalnym (a w zasadzie socjalistycznym) zasadom protekcjonizmu – dyskryminującego i często pasożytniczego systemu pomocy społecznej, oraz powszechnego dobrobytu (welfare), które funkcjonują na Zachodzie.

Zachodni liberalizm to naprawdę cudowny produkt, przeznaczony jednak do użytku wewnętrznego. Nie wiadomo, czy jego prześwietne zasady zostaną kiedykolwiek wcielone w życie na stałe i dogłębnie w polityce międzynarodowej lub ekonomii. Na Ziemi po prostu nie ma wystarczającej ilości zasobów, żeby wszyscy ludzie mogli korzystać z jej dóbr na poziomie zbliżonym do Pierwszego Świata, a na ograniczenie konsumpcji, skromniejsze życie, Pierwszy Świat nigdy się nie zgodzi. Zasady liberalizmu poza jego granicami są stosowane wybiórczo, adekwatnie do użyteczności i konkretnego przeznaczenia. W sprawach wewnętrznych Zachód rzeczywiście stara się kierować zasadami, ale w kontaktach zewnętrznych główną rolę odgrywają interesy. W takich okolicznościach rozdźwięk między liberalnymi regułami a nieliberalną praktyką nadal będzie się zaostrzać. W związku z tym idea liberalizmu jest dyskredytowana i traktowana jak zachodni wymysł albo machinacja. Przeciwnicy wciąż będą winić Zachód za hipokryzję, cynizm oraz dualizm standardów, zmuszając go tym samym do kompromisów i ustępstw. Przecież wszyscy mieszkańcy Europy Wschodniej zdolni sprostać pewnym kryteriom, umocnić się w liberalizmie i demokratyczności, mają prawo wymagać, by Zachód traktował ich adekwatnie do ich ludzkiej wartości.

Przypuszczam, że w tym miejscu kryje się odpowiedź na drugą część naszego początkowego pytania. Nawet jeśli Zachód nie składa żadnych obietnic ani nie bierze na siebie żadnych zobowiązań wobec reszty świata, z zasadami, na których został zbudowany, wiążą się pewne obowiązki, obietnice i odpowiedzialność.

Wartości i interesy

Świat zachodni, wraz ze swoimi poszczególnymi instytucjami, często jest nazywany wspólnotą wartości. Za pojęciem tym kryje się ogólny szacunek dla praw człowieka, swobód obywatelskich, procedur oraz instytucji demokratycznych, uznanie zwierzchniej roli prawa i potrzeby istnienia pomocy społecznej, zgoda na pokojowe rozwiązywanie wszelkich konfliktów itp. Powyższe wartości są uważane za uniwersalne, czyli obecne i pożądane we wszystkich krajach i wśród wszystkich narodów, najbardziej odpowiednie dla natury ludzkiej oraz ludzkiej potrzeby życia w społeczeństwie. Zachód podjął się humanistycznej misji poszerzania i obrony tych wartości na całym świecie. Oznacza to popularyzację własnych doświadczeń, wsparcie organizacji pozarządowych, pomoc dla posłusznych oraz sankcje wobec nieposłusznych rządów, obronę prześladowanych i karanie prześladowców.

Dziś nie występują jakieś szczególne rozbieżności w postrzeganiu wartości ogólnoludzkich, ale nie ma zgody co do praktyki wcielania ich w życie. Podejście pragmatyczne podpowiada, że wartości nie nadają się do hurtowego eksportu w każdej sytuacji. W działanie należy wkalkulować specyfikę danego miejsca; zasada ta dotyczy też środków instytucjonalnych, operacyjnych i innych, którymi posługują się nasi zachodni poplecznicy. W tym momencie na pierwszy plan wysuwa się Realpolitik i pojawiają się różnorakie dwuznaczności. Zarówno „specyfikę miejsca”, jak i „dostępne środki” można rozumieć szeroko, a ogólny bilans potencjalnych zysków i strat spowodowanych tą czy inną polityką wymyka się zmierzeniu go w sposób matematyczny. Powstaje rozległa perspektywa dla spekulacji, krętactw, demagogii.

Realpolitik ewoluuje w instrument podporządkowywania wartości interesom, czyli rzeczy ponoć uniwersalnych rzeczom typowo narodowym albo wręcz partykularnym. Ta sprzeczność jest charakterystyczna dla Europy, a dokładnie dla jej projektu liberalno-demokratycznego, który towarzyszył jej od początku. Europa zawsze nosiła piętno schizofrenicznego rozdwojenia między potrzebą włączania do swojego grona „innych” a chęcią ich „wyłączania”, między wartościami a interesami, humanizmem a pragmatyką, moralnością a „polityką realistyczną”. W 1933 roku rządy zachodnie zgodnie przymknęły oczy na celowe zamorzenie pięciu milionów Ukraińców w ZSRR.

W tym samym roku Stany Zjednoczone nawiązały z ZSRR stosunki dyplomatyczne, chociaż amerykańskie władze, podobnie jak inne, posiadały „pewne informacje” na temat ludobójstwa przeprowadzanego przez władze sowieckie na tak zwanym południu Rosji. Nie oparły się jednak żądzy handlu, nawet z kanibalami. Nie osłabła ona przez osiemdziesiąt lat; wręcz przeciwnie, wzmogła się. Podejściem typowo biznesowym, a nie humanistycznymi wartościami, nacechowane są wzajemne stosunki Zachodu z Chinami, Rosją oraz innymi reżimami dyktatorskimi.

W tym kontekście pakt Ribbentrop–Mołotow nie jest jednorazowym wypadkiem, historycznym zwichnięciem, lecz wstrętną patologią europejskiej Realpolitik, lustrzanym, chociaż równocześnie groteskowym obrazem niezliczonych umów i kompromisów zawartych przez zachodnie demokracje z różnego rodzaju „kanibalami”, również w późniejszych czasach. Wszak kiedy Putin mówi dziś zachodnim głowom państw, że sowiecko-nazistowski układ był bezpośrednio poprzedzony układem monachijskim, a wkrótce po pakcie zdarzyła się Jałta, na swój sposób ma rację. Inna rzecz, że akurat ten polityk nie ma moralnego prawa, by wypowiadać się na ten temat, jak również czynić analogii między wtargnięciem wojsk rosyjskich do Gruzji a operacją NATO w byłej Jugosławii ani stawiać „dążeń” południowoosetyjskich separatystów na równi z niepodległościowymi dążeniami Kosowa. Niemniej tendencja jest oczywista: swoimi wątpliwymi, nieprzemyślanymi albo i otwarcie cynicznymi działaniami Zachód stwarza precedens dla zbrodniczych reżimów, które niby to naśladują czyny liberalnego Zachodu, ale robią to w sposób najbardziej złowieszczy i karykaturalny.

Zostawieni pod bramą

Nieustające próby prawie każdej nowej administracji amerykańskiej, by „zresetować” wzajemne stosunki z Kremlem, i gotowość, by dla osiągnięcia tego celu pójść na różne ustępstwa w krajach ponoć sojuszniczych, nie napawają Europy Wschodniej szczególnym optymizmem. Jeszcze większy niepokój budzą wątpliwe z moralnego punktu widzenia dążenia UE i NATO do prowadzenia zwykłego biznesu z Rosjanami, mimo że partner handlowy okupuje ziemie niektórych swoich sąsiadów. Ponadto ciężko jest mieszkańcom tej części kontynentu przyjąć za dobrą monetę niezgrabne argumenty zachodnich polityków, że konflikty z Moskwą na jednym polu nie powinny rzutować na wzajemne relacje w innych obszarach. Niechaj w swej naiwności naprawdę sobie wierzą, że moskiewscy oficjele w porywie niezwykłej dobroci pomogą rozbroić Iran, wyrzucając w ten sposób ze swojej talii asa, który pomaga w rozgrywce z Zachodem; co więcej, wskażą Zachodowi nowy, alternatywny kanał pozyskiwania surowców energetycznych ze sprzymierzonego Iranu, na szkodę rodzimego Gazpromu[6]. Groźniej wygląda widoczna tendencja Zachodu, by traktować rosyjską agresję na państwa ościenne oraz faktyczną okupację ich terytoriów jak drobne nieporozumienia, przedmiot częściowych rozbieżności, bez znaczenia dla całości „konstruktywnej współpracy”.

Tony Judt, amerykański historyk, dostrzega głębokie historyczne, cywilizacyjne i psychologiczne przyczyny tej mało atrakcyjnej inklinacji Zachodu w stosunku do Rosji. Swego czasu Mark von Hagen nazwał je imperialnym podobieństwem.

Zachodni Europejczycy – stwierdza Judt – pomimo zimnej wojny, a częściowo również z jej powodu uważają Rosję za niezbyt groźną. Inaczej myślą niegdysiejsze rosyjskie kolonie lub kraje sąsiadujące – i ta różnica jest znacząca. Polacy i Ukraińcy nie przyjmują takiego rozumowania Zachodu, wydaje im się ono dziwne, absurdalne. Niestety, Zachód naprawdę uważa je za słuszne. Najwyraźniej widać to w Niemczech. Większość Niemców, szczególnie zachodnich, widzi w Rosji naturalnego partnera w walce o podtrzymywanie stabilności w Europie. Korzenie takiego nastawienia sięgają lat 1880–1890. We wschodniej części Europy istniały wtedy dwie historyczne potęgi ekonomiczne i militarne – niemiec­kojęzyczna Europa Centralna i Rosja. Bezlik drobnych narodów i terytoriów, z ich różnymi językami, Niemcy bądź Rosja traktowały w procesie historycznym jak obiekty kolonizacji. Obecnie nie myślą już o nich jak o koloniach, ale nadal myślą o nich jak o obiektach. Musimy pamiętać, że zarówno dla Niemców, jak i Anglików, a także Hiszpanów i oczywiście Francuzów Rosja nie jest zagrożeniem, lecz krajem, z którym prowadzi się interesy[7].

Cyniczna polityka „handlu z kanibalami”, obecnie zwana „współpracą w obszarze pewnych zagadnień, mimo niezgody w innych kwestiach”, może mieć dalekosiężne, tragiczne dla wschodnich Europejczyków skutki. Elita z Kremla jest wystarczająco oportunistyczna, by zdawać sobie sprawę z istnienia czerwonej linii w kontaktach politycznych z Zachodem, której przekraczać nie warto. Wiedzą tam, że żadna współpraca w sprawie Iranu, Al-Kaidy lub Korei Północnej nie uratuje ich przed sankcjami, jeśli odważą się sięgnąć po należące niegdyś do Rosji terytoria Austrii i Finlandii, o Niemczech nie wspominając. Ale już Ukrainę swobodnie można pouczać, żeby więcej nie dopuszczała do władzy ludzi pokroju nieustępliwego Juszczenki. Po osadzeniu jeszcze kilku emerytowanych zachodnich premierów i prezydentów we władzach Gazpromu będzie można pouczać także Estończyków i Łotyszy, a nawet Polaków. Wprawdzie „pewne konflikty” z UE lub NATO ulegną wtedy pogłębieniu, ale – jak wiadomo – „nie powinny one wpływać na obopólnie korzystną współpracę na innych polach”.

Wszystko to obecnie zakrawa na fantastykę, ale pamiętajmy, że Kreml nauczył się napinać ową czerwoną linię do granic możliwości i przez to przesuwać ją po trochu na nowe terytoria, podczas gdy Zachód pozostaje podzielony i bezsilny wobec rosyjskich blefu i szantażu, demagogii i przekupstwa. Niepokój mieszkańców Europy Wschodniej związany z zagrożeniem ze strony Rosji (nie wykluczam ewentualności, że przesadny) wynika w dużej mierze z ich dotychczasowych doświadczeń – zarówno z agresywną, imperialistyczną, hiperszowinistyczną Rosją, jak i rozdwojonym, niewydolnym i apatycznym Zachodem. Ukraińcy nie załapali się na żadną z dotychczasowych „fal rozszerzania” UE i NATO, nie mają nawet większych perspektyw na to, że kiedykolwiek jakaś fala ich dosięgnie, słusznie więc obawiają się „nowej rosyjskiej stanowczości”, jak też skłonności Zachodu, by temu stanowczemu przeciwnikowi ulegać. Konsekwencji tej cechy Europa, zwłaszcza Wschodnia, doświadczyła po zawarciu układu w Monachium, a potem w Jałcie. Ma również podstawy, by czytać między wierszami nie tylko pokrętnych retoryk zachodnich dyplomatów, ale także publikacji różnych politycznych dżokerów. Obnażają one podświadomość polityków w stopniu głębszym, niż ich autorzy byliby kiedykolwiek skłonni przyznać.

Zachód ma do wyboru dwa wyjścia: nakreślić wokół Ukrainy linię na piasku albo przehandlować ją z Rosjanami za coś bardziej wartościowego. Moja propozycja jest prosta: pomóc Rosji w walce z proliferacją broni jądrowej oraz terroryzmem na Bliskim Wschodzie. Są to problemy nieporównanie bardziej istotne niż wątpliwa kwestia niezawisłości Ukrainy. Zachód musi zrobić wszystko, łącznie z udawaniem, że żadna pomarańczowa rewolucja się nie wydarzyła, aby zapewnić sobie wsparcie Rosji w denuklearyzacji Iranu oraz zadbać o bezpieczeństwo energetyczne. W zamian wykaże zrozumienie dla rosyjskich potrzeb związanych z jej bliskimi sąsiadami[8].

Politycy, jak wiadomo, nie mogą sobie pozwolić na tak dalece posuniętą szczerość, ale zawsze mogą powołać się na podobną w wydźwięku „opinię publiczną” (głośno wybrzmiewa ona w zachodnich mediach) lub odnieść się do „naukowych” (ponoć) argumentów formułowanych przez profesorów – laureatów rozmaitych nagród:

Jakakolwiek definicja Zachodu, która odrzuca Rosję z powodu domniemanych różnic w „wartościach”, musi tak samo odrzucać Ukrainę, gdyż jej kultura i wartości nierozłącznie splatają się z rosyjskimi. […] Ukraińcy powinni zaprzestać zwalczania tego wielowiekowego religijnego i kulturalnego pokrewieństwa i podjąć współpracę z Rosją, bo tylko w ten sposób można sprawę integracji europejskiej osadzić na mocnym fundamencie[9].