Niewidzialni rycerze - Marcin Wolski - ebook

Niewidzialni rycerze ebook

Marcin Wolski

4,0

Opis

Kolejna po Międzymorzu powieść Marcina Wolskiego utrzymana w duchu fantastyczno-historycznym, w której Autor z właściwym sobie poczuciem humoru i barwnym językiem ukazuje obfitujące w przygody, bitwy i tajemnicze zdarzenia losy rycerzy obdarzonych ponadnaturalnymi właściwościami. Ich misją jest zniszczenie sił zła, które chcą zapanować nad światem. Towarzyszą im liczne przeszkody i zwroty akcji. Czy uda im się odnieść ostateczne zwycięstwo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (17 ocen)
8
3
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tirsa8

Nie oderwiesz się od lektury

niewidzialność może istnieć tylko wobec przeciwieństwa materialnego dorobku; zgodnie ze znanym "po owocach ich poznacie", wydaje się, że jako recenzję można napisać CNU (co należało udowodnić)
00

Popularność




1. Złoty jeleń

1. Złoty jeleń

Mści­sław III książę Pskowa i Smo­leń­ska uwiel­biał polo­wa­nia. Liczył sobie nie­spełna trzy­dzie­ści wio­sen, miał krzepę okrutną i w walce wręcz bywał nie­zrów­nany, tak przy­naj­mniej twier­dził jego dzie­jo­pis, a kiedy aku­rat nie wal­czył, ruszał na łowy. A miał dokąd.

Całe połu­dnie jego domeny zaj­mo­wały pusz­cze ogromne, czę­sto ludzką stopą ni­gdy nie­tknięte, pełne drzew olbrzy­mich, które rosły tam od naro­dzin Jezu Kry­sta albo i dłu­żej. Nie bra­ko­wało też zwie­rzyny dzi­kiej, pośród któ­rej nie­rzadki był i tur olbrzymi, na któ­rego i trzech mężów zbroj­nych w dzidy było mało, i wło­chaty żubr, nie­wiele mu wiel­ko­ścią ustę­pu­jący, i niedź­wiedź bru­natny, postrach każ­dego myśli­wego, jeśliby go spo­tkał samo­je­den. W cie­ni­stych ostę­pach, do któ­rych z naj­wyż­szym tru­dem docie­rało słońce, mogłeś napo­tkać także całe gro­mady pośled­niej­szych stwo­rzeń, takich jak watahy wil­ków i ryś samot­nik, jak rów­nież wielki dosta­tek bestii roga­tych i kopyt­nych, nie wspo­mi­na­jąc już o posia­da­czach przed­nich futer, wśród któ­rych nade wszystko ceniono sobie sobole i gro­no­staje. Iżby dogo­dzić euro­pej­skim wład­com, wypra­wiali się po nie kupcy z Nowo­grodu Wiel­kiego, owego okna na świat całej Rusi.

Ludzie zabo­bonni, czyli ‒ jeśli nie liczyć uczo­nych mni­chów ‒ wszy­scy, opo­wia­dali, że leśne ostępy, mokra­dła i topiele, wieczną mgłą pokryte, kryją jesz­cze mnó­stwo innych stwo­rzeń i potwo­rów, ale ich ist­nie­niu mogły zaświad­czyć jedy­nie odnaj­dy­wane kości, a to mamuta, a to tygrysa sza­blo­zę­bego czy też smo­ków strasz­li­wych, któ­rym nawet pię­ciu świę­tych Jurów pospołu nie dałoby rady.

Na smo­kach jed­nak się nie koń­czyło. Nie bra­ko­wało ponoć naocz­nych świad­ków (choć Mści­sław ni­gdy żad­nego takiego nie spo­tkał) co, klnąc się na Boga, opo­wia­dali, że widzieli w głębi matecz­nika jesz­cze inne dziwo-zwie­rza, jak to cen­taury, jed­no­rożce, gryfy czy inne chi­mery. W osa­dach, które, znisz­czone prze­szłymi woj­nami, dawno ogar­nął las, kryły się prze­ra­ża­jące strzygi, które upodo­bały sobie krew ludzką, a na uro­czy­skach odpra­wiały swe sabaty sza­tany wszel­kiej maści i usłu­gu­jące im wiedźmy. Jakby tego było mało, w jezio­rach i na roz­le­wi­skach pomiesz­ki­wały topie­lice, nimfy tyle powabne co nie­bez­pieczne. W klasz­to­rze w Orszy poka­zano księ­ciu pew­nego człeka, który, sku­szony powa­bami takiej wod­nej panny ‒ ponoć zoczył jak śpie­wała cud­nie, sie­dząc na kamie­niu pośród wód ‒ przy­stał na schadzkę pew­nej nocy w cza­sie wio­sen­nej pełni. Jak powia­dano, boginki owe potrze­bo­wały raz w roku męż­czy­zny w celu pro­kre­acyj­nym, tyle że wyko­rzy­staw­szy tako­wego, pod wodę wcią­gały go i wszelki słuch po nim ginął.

Timo­fiej nale­żał do wyjąt­ków. Prze­żył. Rusałka odgry­zła mu wpraw­dzie język, a on sam w ciągu jed­nej nocy osi­wiał, ale puściła go żyw­cem. Dla­czego?

Któż zro­zu­mie kaprys kobiety? Chyba tylko druga kobieta.

Mści­sław bar­dzo chciał poznać w tej spra­wie jak naj­wię­cej szcze­gó­łów, na prze­szko­dzie stała jed­nak nie­mota deli­kwenta.

‒ A nie mógłby przy­naj­mniej spi­sać swo­ich wra­żeń? ‒ suge­ro­wał.

‒ Nie mógłby, mości książę. ‒ odpo­wia­dał przeor

‒ A dla­czego?

‒ Bo to anal­fa­beta.

Mści­sław nie ustę­po­wał. Naka­zał dia­kowi Fio­do­rowi prze­pro­wa­dzić odpo­wied­nie prze­słu­cha­nie. Mnich cier­pli­wie zada­wał pyta­nia, a Timo­fiej gestami pota­ki­wał lub zaprze­czał.

Po wielu godzi­nach udało się usta­lić, że rusałka w dużym stop­niu przy­po­mi­nała kobietę. Posia­dała jed­nak skrzela, a także małe płe­twy zamiast pal­ców u stóp. Chu­tliwa była bar­dzo, tyle że zim­niej­sza niż cie­pło­krwi­ste zwie­rzęta lądowe i w dodatku, co utrud­niało wza­jemny kon­takt, w obfi­to­ści pokry­wał ją paskudny śluz. No ich cuch­nęła rybą.

‒ Ale wyko­na­łeś zada­nie?

Nie­szczę­śnik ski­nął głową i uśmiech­nął się sze­roko.

‒ Dla­czego w takim razie cię oszczę­dziła? ‒ pytał dalej diak.

Z gestów Timo­fieja wyni­kało, że nimfa była chyba pod wra­że­niem jego

miło­snej ener­gii. Gdy na pole­ce­nie władcy obna­żono mło­dego sta­ru­cha, oka­zało się, że fak­tycz­nie posia­dał przy­ro­dze­nie jak mały Cygan nogę.

Księ­cia tak zain­te­re­so­wała ta histo­ria, że obie­cał sowitą nagrodę za zła­pa­nie topie­licy, ale nikomu to się nie udało.

Powia­dają, że cie­ka­wość bywa pierw­szym stop­niem do pie­kła. Nie­wąt­pli­wie to ona skie­ro­wała Mści­sława w nie­prze­byte knieje. Zwa­biła go tam wia­do­mość o zło­tym jele­niu, na któ­rego przy­pad­kiem napo­tkali leśni bart­nicy, kiedy się w kłu­sow­ni­cze wnyki zła­pał. (Toż­sa­mo­ści kłu­sow­ni­ków, jak zwy­kle w takich spra­wach, nie usta­lono).

Szla­chetne zwie­rzę wyglą­dało na mar­twe, ale, jak się oka­zało, symu­lo­wało jedy­nie swe omdle­nie i gdy uwol­niono je z pętli, w mgnie­niu oka rzu­ciło się do ucieczki, tra­cąc jedy­nie w trak­cie prze­bi­ja­nia się ku wol­no­ści kawa­łek swych wspa­nia­łych rogów.

Co prawda nie były one szcze­ro­złote, a jedy­nie pokryte cienką war­stewką zło­ci­stej łuski, ale i to wystar­czyło, aby przed­się­wziąć odpo­wied­nią eks­pe­dy­cję celem odna­le­zie­nia pło­wego dzi­wo­ląga. Oprócz piątki zaufa­nych wojów wziął w niej udział wspo­mniany już diak Fio­dor i ogromny ciem­no­skóry poko­jo­wiec imie­niem Mau­rus, poda­ro­wany księ­ciu przez cesa­rza Bizan­cjum. Onże nie­wol­nik oka­zał się człe­kiem nie­ustra­szo­nym, który gotów był w ogień za swoim panem wsko­czyć. Cho­ciaż do prze­rę­bla już raczej nie. Skąd­inąd był to osob­nik będący ogromną mie­sza­niną sprzecz­no­ści. Choć prze­zy­wano go Mau­rem, był w isto­cie Etio­pem, który w posel­stwie do Ara­bów opu­ścił rodzinne strony, a następ­nie, prze­żyw­szy tysiąc przy­gód, tra­fił na Ruś, by tam osiąść na stałe. Wedle miej­sco­wych pro­sta­ków był też syn­tezą wszel­kich moż­li­wych wad ‒ mało, że czarny, wywo­dził się jesz­cze ze wspól­noty abi­syń­skich Żydów i, jak by mało tego jesz­cze, podej­rze­wano, że był pede­ra­stą. Nikt wpraw­dzie tego nie dowiódł, ale o żonę się nie posta­rał, nadto lubił towa­rzy­stwo mło­dych hala­bard­ni­ków, a także ich tajną zabawę, zwaną wci­ska­niem hala­bardy. Książę jed­nak cenił go bar­dzo, mało który osi­łek bowiem ma umysł filo­zofa,zna się na medy­cy­nie i rewe­la­cyj­nie potrafi maso­wać utru­dzone ciało. W wypra­wie do kniei towa­rzy­szyło Mści­sła­wowi także kilku miej­sco­wych zwia­dow­ców, któ­rzy wpraw­dzie ni­gdy podob­nego jele­nia nie widzieli, ale pod­jęli się go wytro­pić. Zabrali ze sobą sforę psów szko­lo­nych do tego rodzaju zadań.

Naj­więk­szym scep­ty­cy­zmem spo­śród wszyst­kich wyka­zy­wał się Fio­dor, człek, mimo mło­dego wieku, w świe­cie bywały i twardo stą­pa­jący po ziemi. W cuda tego rodzaju nie wie­rzył („Pan Bóg może wszystko, ale nie musi popi­sy­wać się maj­stersz­ty­kami!”) i uwa­żał, że jeleń został odpo­wied­nio spre­pa­ro­wany. Udało mu się nawet odna­leźć odro­binę kleju, któ­rym przy­twier­dzono złote płatki, choć i on celu takiego dzia­ła­nia nie poj­mo­wał.

‒ A jeśli to pułapka jako­waś ? ‒ prze­strze­gał uczest­ni­ków wyprawy.

‒ Któż by miał ją zasta­wić w takiej głu­szy, bra­cie?! ‒ ofuk­nął go książę. ‒ Gdyby ktoś koniecz­nie chciał mnie zabić, mógłby zna­leźć tysiąc spo­sob­niej­szych oka­zji!

Dotarli na koniec do miej­sca zasta­wie­nia onych sideł. Zacho­wał się nawet kawa­łek mie­dzia­nego drutu. Psy pod­jęły trop, ale nawet bez nich dałoby się odna­leźć trop cięż­kiego byka na wil­got­nym gli­nia­stym grun­cie.

Ranek był nad­zwy­czaj uro­kliwy, sło­neczny i rześki, a oni podą­żali ścieżką, którą zwie­rzęta musiały wydep­tać do wodo­poju. Wkrótce ujaw­niła się przed nimi rze­czułka, kla­rowna, czy­sta, z bia­łym paskiem sze­ro­kiej łachy.

‒ Na Boga! ‒ stęk­nął Fio­dor. A Mau­rus tylko paluch do ust przy­ło­żył. Oto na skraju wody ujrzeli niedź­wie­dzicę ogromną, z jaką nikt spo­śród nich nie miał jesz­cze do czy­nie­nia. Wsze­lako nie ona wzbu­dziła ich naj­więk­sze zadzi­wie­nie. Oto mię­dzy jej łapami, na skraju wody igrał dzie­ciak.

Miał może rok, był kom­plet­nie goły, jasno­włosy, błę­kit­no­oki.

‒ Lokis! ‒ jęk­nął któ­ryś z prze­ra­żo­nych naga­nia­czy. Mści­sław ści­snął go za ramię. Za późno. Niedź­wie­dzica musiała ich usły­szeć, bo sta­nęła na tyl­nych łapach, w pozy­cji, którą bestie te przy­bie­rają celem prze­ra­że­nia wroga przed przy­stą­pie­niem do ataku.

Wojo­wie chwy­cili łuki.

‒ Ponie­chaj­cie! ‒ syk­nął książę, sam zbrojny jedy­nie w oszczep ‒ Jesz­cze tra­fi­cie w dziecko. Cze­kaj­cie!

W pierw­szej chwili można było się spo­dzie­wać, że, wzo­rem innych niedź­wie­dzic, samica weź­mie dzie­ciaka za kark i znik­nie z nim w krza­kach. Ale nie. Wydała jedy­nie ryk, bar­dziej żalu niż gniewu, i opa­dła na cztery łapy, by wyco­fać się w zaro­śla, pozo­sta­wia­jąc bez­tro­skie dzie­cię na pia­sku.

Odcze­kali chwilę, po czym Mau­rus kil­koma susami dopadł szkraba, ryzy­ku­jąc, że w każ­dej chwili bestia powróci. Na wszelki wypa­dek łucz­nicy napięli cię­ciwy.

Wsze­lako bestia nie powró­ciła.

Dzie­ciak na widok ogrom­nego Murzyna w wielki płacz ude­rzył, ale kiedy wziął go na ręce sam książę, zapewne cha­ry­zmą władcy pora­żony, uspo­koił się i nawet zaczął gawo­rzyć, nie mając poję­cia, że dookoła roz­go­rzała dys­ku­sja, co z nim począć. Dru­żyn­nik ‒ bro­daty ware­ski wojow­nik imie­niem Bjorn, tu przez wszyst­kich zwany Bory­sem, był zda­nia, że należy czym prę­dzej ubić ten dia­bel­ski pomiot, nim nie­szczę­ście na wszyst­kich ścią­gnie. Fio­dor repre­zen­to­wał zda­nie odmienne,

‒ Skoro Bogu podo­bało się zacho­wać go przy życiu, nawet mię­dzy niedź­wie­dziami, zna­czy Opatrz­ność musi mieć w sto­sunku do tego dzie­ciaka dale­ko­siężne plany! ‒ stwier­dził.

Mści­sław podzie­lił ten pogląd. W końcu zało­ży­cieli Rzymu Romu­lusa i Remusa też wycho­wały wilki, a Moj­że­sza zna­le­ziono w sito­wiu, toteż nie nale­żało odtrą­cać daru losu.

Dzie­ciak wyda­wał się zdrowy, abso­lut­nie ludzki i nie wyka­zy­wał żad­nych ano­ma­lii. Tak fizycz­nych, jak psy­chicz­nych. Ze sto­ic­kim spo­ko­jem przy­jął chrzest ‒ diak pośpie­szył się i doko­nał cere­mo­nii na miej­scu, aby zabez­pie­czyć szkraba przed złymi mocami i ewen­tu­alne demony zeń wygo­nić. Skąd­inąd malec nie docze­kał końca obrzędu, tylko zasnął. Nadano mu imię Miszka na cześć świę­tego Michała Archa­nioła, patrona całej Rusi, nie­za­wod­nego obrońcy przed złem wsze­la­kim.

Mimo obaw świty, dia­beł nie zawył, grom z jasnego nieba nie ude­rzył, przeto książę dał sygnał do powrotu. Odna­le­zie­nie dziecka wiel­kiej niedź­wie­dzicy przy­ćmiło wszystko inne, toteż nikt już nie miał ochoty zaj­mo­wać się jakimś głu­pim jele­niem. Nawet pozła­ca­nym.

Dla porządku wysłano tro­pi­cieli, aby oba­czyć dokąd udała się niedź­wie­dzica i czy przy­pad­kiem nie wróci z całym sta­dem, by ich zaata­ko­wać, ale nic na to nie wska­zy­wało, tym bar­dziej że po kil­ku­dzie­się­ciu kro­kach trop czwo­ro­noż­nego potwora się zmie­nił. Wyglą­dało, że ponow­nie poru­sza się na dwóch łapach i, co cie­kawe, w gli­nie zamiast odci­sku stóp, poja­wiły się ślady zgoła odmienne, takie jakie pozo­sta­wiają łykowe łap­cie rosłego chłopa.

Nikt nie wie­dział, co o tym myśleć, nie dziw więc, że z wielką ulgą przy­jęto chwilę, gdy las się skoń­czył, a jesz­cze z więk­szą, kiedy po paru następ­nych dniach uka­zały się wieże miej­sco­wego soboru i wały zamku ‒ zwa­nego krem­lem ‒ w Smo­leń­sku. Wcze­śniej w jakimś przy­siółku odna­le­ziono mamkę zdolną nakar­mić wiecz­nie głod­nego Michałka.

Cały ten incy­dent opi­sał w swym lato­pi­sie diak Fio­dor, nie wspo­mniał jed­nak o drę­czą­cych go pyta­niach. A może i wspo­mniał ‒ manu­skrypt i tak pół wieku po opi­sa­nych zda­rze­niach miał zagi­nąć pod­czas mon­gol­skiej nawały. W każ­dym razie, im dłu­żej myślał, tym czę­ściej przy­cho­dziło mu do głowy, że bieg zda­rzeń nie był przy­pad­kowy i kto­kol­wiek je zaaran­żo­wał, miał na celu z pomocą nie­zwy­kłego jele­nia zwa­bić księ­cia do matecz­nika, a tam oddać bez walki dzie­cię, tak żeby zna­la­zło się w gro­nie szla­chet­nie uro­dzo­nych i ode­brało edu­ka­cję należną czło­wie­kowi wyso­kiego rodu.

Nie zwie­rza­jąc się z tych podej­rzeń, obser­wo­wał pil­nie szkraba, który od pierw­szego dnia swego pobytu zro­bił na dwo­rze furorę, został ulu­bień­cem księż­nej pani, dwo­rek, mamek i kucha­rek, a także miej­sco­wych dzie­cia­ków.

Czemu zacho­wy­wał wąt­pli­wo­ści tylko dla sie­bie? Cóż, nie chciał kło­po­tać Mści­sława, który poko­chał Miszkę jak syna. Wie­dział także, że dru­żyn­nik Bjorn przy naj­mniej­szym choćby podej­rze­niu spi­sku udu­siłby gów­nia­rza, nie oglą­da­jąc się na ksią­żęce przy­zwo­le­nie. Mil­czał tedy diak, nie zanie­dbu­jąc sta­łej opieki swego pod­opiecz­nego ani czuj­nej obser­wa­cji.

A im dłu­żej obser­wo­wał, tym bar­dziej prze­ko­ny­wał się co do nie­do­rzecz­no­ści swych wcze­śniej­szych nie­po­ko­jów. To prawda, Miszka który rósł jak na droż­dżach, był od swych rówie­śni­ków sil­niej­szy, bystrzej­szy, ale miał rów­nież lep­sze serce. Nim skoń­czył pięć lat, ura­to­wał syna Bjorna, który wpadł do rzeki i zaczął się topić ‒ sam pły­wał jak ryba ‒ dwa lata póź­niej oto­czył opieką wszyst­kie chore zwie­rzęta domowe, a gdy miał lat dwa­na­ście, sta­nął w obro­nie mło­dej, powab­nej dziewki, Sońki, którą pró­bo­wał znie­wo­lić jej pan. Chu­tliwy boja­rzyn mógł to natu­ral­nie uczy­nić po dobroci, drogą per­swa­zji. Zachciało mu się jed­nak gwałtu, któ­rego snadź sma­ko­wał już wcze­śniej, pod­czas wojen z Litwiny.

Zlek­ce­wa­żył jej bła­ga­nia, kiedy na pomoc zja­wił się Miszka, wyro­śnięty jak szes­na­sto­la­tek. Zdarł bojara z dziew­czyny, w pysk go trzep­nął i, przy­du­siw­szy mocno, trzy­mał tak długo, aż łzy pocie­kły temu ama­to­rowi kwa­śnych jabłek i poprzy­siągł, że ni­gdy nie tknie żad­nej młódki nawet pal­cem. Ani niczym innym! Książę, któ­remu poskar­żył się moż­no­władca, roze­śmiał się tylko, aż mu łzy po bro­dzie pocie­kły, Michała pochwa­lił, po czym pogo­nił bojara ze swego dworu precz, aż nad Morze Białe.

Diak Fio­dor mniej był zachwy­cony incy­den­tem, jed­nak musiał przy­znać,

że Miszka dostar­czał mu satys­fak­cji na wielu polach. Uczył się pil­nie pisać, ikony two­rzyć, bie­gle racho­wać, grać na lirze (i na wszyst­kich innych dostęp­nych instru­men­tach), a jego talent języ­kowy mógł napa­wać szcze­rym podzi­wem. W dwu­na­stej wio­śnie życia dosko­nale mówił nie tylko po rusku, ale także grecku i pol­sku. Od kup­ców z Nowo­grodu przy­swoił sobie prak­tyczną niem­czy­znę, po czym zaczął się uczyć łaciny, która ‒ z czym zga­dzał się Fio­dor ‒ sta­no­wiła klucz do świata Zachodu.

Jed­nym, co mąciło pre­cep­to­rowi ten obraz peł­nej dosko­na­ło­ści ucznia, była oso­bliwa skry­tość chłopca. Zapy­tany o cokol­wiek, odpo­wia­dał oczy­wi­ście na każde pyta­nie, ale ni­gdy nie dzie­lił się swymi prze­my­śle­niami, nie zdra­dzał marzeń ani snów, sym­pa­tii czy anty­pa­tii. Parę razy udało się mni­chowi pod­słu­chać roz­mowy, które jego uczeń pro­wa­dził z kimś bli­skim, zaufa­nym, a nie­wi­dzial­nym, wsze­lako nie udało mu się dowie­dzieć, kim była ta istota ani o czym roz­ma­wiano. Tym bar­dziej, że Fio­dor nie znał uży­wa­nego w tych dia­lo­gach języka.

Michał był przy­ja­cie­lem wszyst­kich i nikogo. Nawet Sońka, którą tak dziel­nie oca­lił przed wyzy­ska­niem i która, jakby ina­czej, zako­chała się w nim na zabój, nie doświad­czyła odeń niczego poza grzecz­no­ścią. Wpraw­dzie w końcu z wła­snej ini­cja­tywy zacią­gnęła go na siano (mieli już oboje po pięt­na­ście lat), ale skoń­czyło się tak, jak mawiano w ich stro­nach „i śmieszno, i straszno”. Gdy rzu­cona na roz­sy­pany sno­pek, otwarła się w pół­sz­pa­ga­cie, cze­ka­jąc na pierw­szy sztych, prze­ra­że­nie ode­brało jej mowę. Oto zamiast dorod­nego pod­nie­co­nego chło­paka, któ­rym był chwilę wcze­śniej, ujrzała ponad sobą prze­ra­ża­jącą pasz­czę dra­pież­nika. Wrza­snęła prze­raź­li­wie i stra­ciła przy­tom­ność. Póź­niej pró­bo­wała się pocie­szać, że zda­rze­nie roze­grało się wyłącz­nie w jej ima­gi­na­cji. Ale jaka ima­gi­na­cja pozo­sta­wia na śnież­no­bia­łym ramie­niu ślady potęż­nych pazu­rów.

Poza tym jed­nak nie uczy­nił jej żad­nej krzywdy. Tylko spo­tkań ponie­chał i ni­gdy nie wytłu­ma­czył jej, co się wła­ści­wie stało. Nie­wy­klu­czone, że sam był prze­ra­żony.

Od pew­nego czasu czuł, że w chwi­lach pod­nie­ce­nia i gniewu z jego cia­łem dzieją się dziwne rze­czy, nad któ­rymi nie dawał rady zapa­no­wać. Czyżby fak­tycz­nie był w poło­wie niedź­wie­dziem?

Mógł jedy­nie uni­kać podob­nych sytu­acji. To spra­wiło, że szes­na­stej wio­sny docze­kał, pozo­sta­jąc pra­wicz­kiem, mimo wes­tchnień licz­nych panien, wli­cza­jąc w to Dobro­gniewę, córkę księ­cia Mści­sława, która robiła doń słod­kie oczy, zapra­szała do tańca, a gdy tylko zosta­wali sami, rzu­cała się cało­wać. A usta miała słod­kie jak maliny z mio­dem i śmie­tana! Co cie­kawe, książę pan, powia­do­miony przez szpie­gów o nara­sta­ją­cym afek­cie, nie tylko nie uka­rał mło­kosa, ale zaczął prze­my­śli­wać, aby poże­nić mło­dych i cie­szyć się ich licz­nym, jak mnie­mał, potom­stwem.

Michał, posta­wiony wobec przy­musu, pew­nie by się w końcu oże­nił z uro­dziwą knia­ziówną, ale czy oddałby Dobro­gnie­wie swe serce, zakła­da­jąc nawet, że je miał? Musiałby zle­gać z nią w ramach obo­wiąz­ków, bez namięt­no­ści, tak żeby nie obu­dzić w sobie potwora. Nawet jeśli ten był wyłącz­nie wytwo­rem jego wyobraźni, ryzyko wyda­wało mu się zbyt duże. Z natury dobry, rów­no­cze­śnie potra­fił być nie­obecny. Zwłasz­cza gdy wyda­wało mu się, że nikt na niego nie patrzy. Odpły­wał wtedy gdzieś daleko i tylko drga­nie żuchwy, a cza­sem zgrzyt­nię­cie zębów dowo­dziły, że w trak­cie swej żeglugi doświad­cza nad­zwy­czaj­nych emo­cji.

Przy­ci­śnięty kie­dyś przez diaka pyta­niem, na czym naj­bar­dziej mu zależy, po dłuż­szym namy­śle wyznał, że na wie­dzy. Chciałby wie­dzieć jak naj­wię­cej o świe­cie, w któ­rym żył, i jego prze­szło­ści, co pomo­głoby prze­wi­dy­wać przy­szłość.

‒ A na razie wiem, że nic nie wiem! ‒ zakoń­czył.

Przy innej oka­zji wyrwało mu się zda­nie.

‒ Chciał­bym prze­kra­czać gra­nice mię­dzy zna­nym a niezna­nym!

Jakie kon­kret­nie gra­nice, diak nie dopy­tał. Zapewne cho­dziło o rubieże Rusi, ale tu Fio­do­rowi przy­po­mi­nało się zda­nie Jaro­sława Mądrego, który, spy­tany kie­dyś przez posła z Pol­ski, z kim wła­ści­wie gra­ni­czy Ruś, odrzekł lapi­dar­nie: ‒ Z kim chce!

Wiele można by opo­wia­dać o tych mło­dzień­czych latach Michała. Bar­dziej niż synem niedź­wie­dzicy mógł mie­nić się dziec­kiem szczę­ścia.

Fawo­ry­zo­wany przez księ­cia, towa­rzy­szył mu w wypra­wach wojen­nych i łowach, ucztach i tur­nie­jach. Jako gier­mek ‒ szes­na­sto­la­tek ‒ wygrał tur­niej w Psko­wie, prze­wyż­sza­jąc bie­gło­ścią rycer­ską nie­jed­nego męża i dostą­pił paso­wa­nia na ryce­rza.

Opiece księ­cia Mści­sława zawdzię­czał naj­waż­niej­sze ‒ ludzki sza­cu­nek! Nikt nie ośmie­lił się nazy­wać go znajdą, pod­rzut­kiem, bękar­tem lub pomio­tem.

Diak Fio­dor, który z cza­sem awan­so­wał na pre­zbi­tra, a póź­niej na wła­dykę, skrzęt­nie pod­sy­cał legendę, że chło­piec jest darem samego Michała Archa­nioła i jeśli nawet temu nie wie­rzono, żaden zuchwa­lec nie śmiał pod­wa­żyć urzę­do­wej wer­sji. Ze swej strony całymi latami pró­bo­wał dociec praw­dzi­wego pocho­dze­nia Miszki, obie­cy­wał nagrodę, roz­py­ty­wał na temat zagi­nio­nych dzieci i kobiet. Wszystko na próżno. Jed­no­cze­śnie, w miarę upływu lat, coraz bar­dziej prze­ko­ny­wał się, że jego pod­opieczny nie mógł być synem pro­stego chłopa. Palce miał dłu­gie, szla­chetne, nos pro­sty, grecki, odle­gły od koja­rzą­cych się z bura­kiem nosów miej­sco­wych chło­pów, cerę białą, przy­wo­dzącą na myśl dzie­wice z Kau­kazu poszu­ki­wane na mał­żonki dla ruskich knia­ziów, a gdy jechał strze­mię w strze­mię z Mści­sła­wem, na usta cisnęło się jedno słowo „ksią­żątko”. Czy w takim razie mógł być bastar­dem któ­re­goś z Rury­ko­wi­czów? Było to tak nie­praw­do­po­dobne, że aż nie­wy­klu­czone.

Sam Michał spe­cjal­nie nad tym się nie zasta­na­wiał, miał bowiem dość innych zajęć, iżby jesz­cze kło­po­tać się swym pocho­dze­niem.

I żył sobie w miarę bez­tro­sko, aż do dnia świę­tego Iwana, gdy przy­był wraz ze swym panem do Kijowa. któ­rym wła­dał pod­ów­czas kniaź Wasyl, chęt­niej nazy­wa­jący się Rury­kiem II. Michał miał wziąć udział w tur­nieju, a także otrzeć się o wielki świat w mie­ście, przy któ­rym Psków czy nawet Smo­leńsk wyda­wały się zabi­tymi dechami dziu­rami.

Złoty Kijów ucho­dził pod­ów­czas za jedną ze sto­lic świata. Lud­no­ścią i splen­do­rem ustę­po­wał jedy­nie Kon­stan­ty­no­po­lowi, pozo­sta­wia­jąc daleko w tyle Rzym, będący cią­gle wiel­kim rumo­wi­skiem gru­zów, zala­tu­jący smro­dem Paryż i dopiero racz­ku­jący ku przy­szłej sła­wie Lon­dyn.

Tu, nad Dnie­prem, zbie­gały się szlaki z pół­nocy i połu­dnia, tu docie­rał wielki szlak jedwabny, któ­rym przy­wo­żono skarby z odle­głego Kitaja, tu u Ormian mogłeś kupić pach­ni­dła i przy­smaki ze szczę­śli­wej Ara­bii, a kupcy bizan­tyj­scy, osie­dli w Teo­do­zji na Kry­mie, dowo­zili dama­sceń­ską broń, tka­niny z Flo­ren­cji czy szkła wenec­kie.

Było to więc praw­dziwe cen­trum wła­dzy, sztuki i han­dlu, a przy oka­zji rów­nież zepsu­cia i nie­je­den natchniony mnich prze­strze­gał przed losem Babi­lonu.

Wsze­lako mni­chów nie słu­cha się z rów­nym zain­te­re­so­wa­niem co pół­na­gich Czer­kie­sek gra­ją­cych na lut­niach, toteż wizja spa­lo­nego mia­sta z któ­rego nie pozo­sta­nie kamień na kamie­niu nie wyda­wała się szcze­gól­nie prze­ko­ny­wa­jąca.

Dla Michała wizyta miała stać się chwilą życio­wej ilu­mi­na­cji.

Olśnie­nie spa­dło na niego trze­ciego dnia pobytu w Kijo­wie, gdy wraz z Mau­rem posta­no­wił wybrać się na wiel­kie tar­go­wi­sko, by kupić coś z rycer­skiego rynsz­tunku, popa­trzeć na występy igr­ców, a może i zaj­rzeć do cer­kwi.

Idąc od Zło­tej Bramy i prze­ci­ska­jąc się przez ciżbę, uwagę ich przy­kuł dzwo­nek, jakim zwy­kło się ostrze­gać przed trę­do­wa­tymi. Tłum wyraź­nie doświad­czony, co czy­nić w podob­nych przy­pad­kach, roz­stę­po­wał się niczym Morze Czer­wone, ale tym razem powo­dem nie był żaden nie­szczę­sny lepur, tylko ubrany jaskrawo niedź­wied­nik, chłop wielki i widać krzepki, za któ­rym na postronku kro­czyła ogromna bru­natna bestia. Na pysk miała nało­żony kaga­niec ze skóry, ale same lśniące pazury sta­no­wiły wystar­cza­jąco śmier­cio­no­śne narzę­dzie.

Nie wie­dząc czemu, Michał poczuł dziwny dreszcz, który prze­nik­nął go od stóp do głowy. Mimo bez­wietrz­nej pogody, coś poru­szyło okapy kra­mów.

Rów­no­cze­śnie niedź­wiedź, do tej pory posłusz­nie drep­cący na dwóch łapach, zary­czał, oczy­wi­ście na tyle, na ile pozwo­lił mu kaga­niec.

‒ Spo­koj­nie! ‒ zawo­łał niedź­wied­nik, moc­nym szarp­nię­ciem pró­bu­jąc ścią­gnąć groźne zwie­rzę do par­teru.

Mógł sobie szar­pać, niedź­wiedź wyrwał mu postro­nek z ręki i ruszył do przodu, kie­ru­jąc się wprost na grupkę panien zaję­tych oglą­da­niem kolo­ro­wych tka­nin. Pod­wiki pod­nio­sły wrzask, który usły­szano chyba aż nad Morzem Euk­syń­skim. Jed­nak nikt nie pospie­szył im z pomocą, wszy­scy bowiem rzu­cili się do ucieczki. Poza Micha­łem. Chło­pak, nie oglą­da­jąc się na towa­rzy­szą­cego mu Etiopa, który aku­rat zaj­rzał do sklepu jakie­goś płat­ne­rza, porwał za słup pod­pie­ra­jący dach naj­bliż­szego stra­ganu i z takim narzę­dziem prze­ci­snął się pomię­dzy prze­ra­żo­nymi dziew­czy­nami.

‒ Spró­buj ze mną ‒ krzyk­nął do niedź­wie­dzia.

Potwór naj­wy­raź­niej nie marzył o niczym innym. Cio­sem mocar­nej łapy wytrą­cił zaim­pro­wi­zo­wany oręż z ręki szes­na­sto­latka, a następ­nie porwał go w pół. I jęli się zma­gać ze sobą jak dwaj zapa­śnicy. Już po chwili Michał wie­dział, że nie podoła. Tra­cił oddech, oczy zaczęły zacho­dzić mu mgłą.

Zdo­łał jesz­cze usły­szeć ludzki szept niedź­wie­dzia: „Niczego się nie bój, tylko spró­buj sobie przy­po­mnieć, kim jesteś i po co się tu zna­la­złeś, bra­cie!” i omdlały padł na bruk.

Jego prze­ciw­nik, który nawet go nie dra­snął, wyraź­nie uznaw­szy się za zwy­cięzcę, nie zamie­rzał wyko­rzy­sty­wać sytu­acji. Spo­koj­nie opadł na cztery łapy i puścił się w pogoń za usi­łu­ją­cym zbiec z miej­sca zaj­ścia niedź­wied­ni­kiem.

Omdle­nie Michała trwało led­wie chwilę.

Mło­dzian sta­nął na nogi zanim Maur poja­wił się na miej­scu zda­rze­nia, gotów sta­nąć w zapasy nawet ze smo­kiem. Widok Michała zdzi­wił go wielce. Chło­pak miał nie­przy­tomny wzrok, ale jed­no­cze­śnie na jego ustach poja­wił się uśmiech.

‒ Co to było? ‒ pytał zde­ner­wo­wany Etiop.

Oca­lone panny, prze­krzy­ku­jąc się nawza­jem, opo­wia­dały o nie­zwy­kłym star­ciu. Michał mil­czał. Znowu był nie­obecny, sku­piony, ale chyba szczę­śliwy.

Jego świat, dotąd pełen snów, zwi­dów i nie­pew­no­ści, wła­śnie zaczął się porząd­ko­wać. Pamięć zasznu­ro­wana mocno jak bale­ron ożyła, a krę­pu­jące ją sznurki pękły. W bez­sen­sie poja­wił się sens. A naj­waż­niej­sze, że uwie­rzył w moż­li­wość, że wkrótce dowie się o sobie znacz­nie wię­cej.

2. Życie przed życiem

2. Życie przed życiem

Czy czło­wiek może pamię­tać moment swego poczę­cia? Długi czas Michał żył w nie­pew­no­ści, czy jest to moż­liwe. Ali­ści w coraz czę­ściej powta­rza­ją­cych się snach­pow­ra­cały doj­mu­jące wra­że­nia życia przed życiem, kiedy był jesz­cze nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nym ele­men­tem pły­wa­ją­cym w środku wewnętrz­nego oce­anu, wypeł­nia­ją­cego łono jego matki. I działo się to na długo przed tą chwilą, w któ­rej zoba­czył na końcu tunelu świa­tło, a potem poczuł chłód i strach, i wydał pierw­szy krzyk.

Miał wra­że­nie, że długo cze­kał na moment swego uro­dze­nia, tęsk­nił za nim, a zara­zem prze­ży­wał wędrówkę swych genów w życiu wcze­śniej­szym i jesz­cze wcze­śniej­szym. Zapewne w tam­tym bez­cza­sie przed swym naro­dze­niem mógł prze­żyć, i to cał­kiem świa­do­mie, wszystko co zda­rzyło się jego ante­na­tom od cza­sów Adama i Ewy. Nie­stety, kiedy się już uro­dził i zoba­czył twarz kobiety, która dała mu życie, pięk­nej jak Madonna z ikony, wszystko zapo­mniał. Albo pra­wie wszystko.

Sko­śno­okie Mon­goły uwa­żają, że życie zaczyna się od momentu poczę­cia.

Michał żywił prze­ko­na­nie, gra­ni­czące z pew­no­ścią, że należy racho­wać dużo wcze­śniej. Na przy­kład Etiop Maur, który nim na Ruś dotarł, wiele krain zwie­dził, twier­dził, że wszy­scy, tak ci, co pomarli , jak ci, któ­rzy jesz­cze się naro­dzą, ist­nieli już w łonie pra­matki Ewy, poukła­dani jedni w dru­gich niczym matrioszki, wydrą­żone baby, sprze­da­wane na rynku w wiel­kim Nowo­gro­dzie. Co prawda spo­tkał się z inną opo­wie­ścią, w któ­rej rolę pra­matki odgry­wała nie­jaka „Lucy”, kosmate stwo­rze­nie, które żyło przed tysią­cami lat w jego kraju ‒ Abi­sy­nii. Wedle kapłana z mia­sta Aksum, o któ­rym mówiono, iż jest kusto­szem prze­cho­wy­wa­nej tamże Arki Przy­mie­rza, wspo­mniana Lucy miała być pół-małpą pół-czło­wie­kiem, w który przed milio­nem lat Pan Świata tchnął poza­ziem­ską mądrość.

‒ Pierw­sza kobieta ‒ dzi­wił się Michał ‒ a pierw­szy męż­czy­zna, Adam?

‒ Z tego, co mi mówiono, począt­kowo nie był do niczego potrzebny ‒ odpo­wia­dał Etiop.

Mau­rus, który na pierw­szy rzut oka robił wra­że­nie bez­myśl­nego mię­śniaka i za takiego pra­gnął ucho­dzić, znał wiele nie­zwy­kłych histo­rii, z któ­rych jedne wyglą­dały na zmy­ślone, wsze­lako inne zaska­ki­wały auten­ty­zmem. Jak ta o sędzi­wym wędrowcu napo­tka­nym w trak­cie wędrówki z Egiptu do Ziemi Świę­tej wśród sta­ro­żyt­nych ruin wysta­ją­cych z ziemi jak kości jakie­goś przed­po­to­po­wego potwora. Opo­wia­dał on Mau­rowi o prze­szło­ści i przy­szło­ści z taką lek­ko­ścią jakby je znał z widze­nia. Na przy­kład opi­sy­wał nie­zwy­kłą wyspę w środku Oce­anu, która zato­nęła w ciągu jed­nej nocy, i o mia­stach, które spali ogień z nieba.

‒ Myśli­cie o Sodo­mie i Gomo­rze ‒ zawo­łał Mau­rus.

‒ Nie. Tamte mia­sta zgi­nęły dawno temu. Te, o któ­rych mówię, dopiero zginą! ‒ Tu gestem wska­zał w stronę wscho­dzą­cego słońca.

Kim był? W chwili szcze­ro­ści wyznał, że jest straż­ni­kiem czasu.

Cóż to miało zna­czyć? Nie wyja­śnił. Któ­rejś nocy spę­dzo­nej na pustyni po pro­stu opu­ścił ich obo­zo­wi­sko przed świ­tem, a sypki pia­sek nie zacho­wał nawet śladu jego stóp, tak jakby ni­gdy tędy nie prze­cho­dził.

Kim był? Nie­któ­rzy domnie­my­wali, iż mógł to być sam słynny Aha­swe­rus ‒ Żyd Wieczny Tułacz, inni, że pustynny demon, wiesz­czący nadej­ście zła. Brzmiało to praw­do­po­dob­nie. W dniu, w któ­rym znik­nął, człon­ko­wie kara­wany jęli umie­rać jeden za dru­gim, a nim sta­nęli w Jero­zo­li­mie, przy życiu ostał się sam Mau­rus i grupa osie­ro­co­nych wiel­błą­dów.

Histo­ria wstrzą­snęła Micha­łem. Dotąd w swych snach-nie snach nie się­gał wspo­mnie­niami tak głę­boko, teraz coraz czę­ściej przy­po­mi­nał sobie rze­czy, któ­rych żadną miarą pamię­tać nie mógł, na przy­kład maja­czyły mu obrazy z cza­sów, gdy po ziemi cho­dzili bogo­wie, o ludziach się nawet nie śniło, za to żyły olbrzy­mie gady, usu­nięte dopiero za pomocą pla­ne­to­idy, która, spro­wa­dzona z poza­ziem­skiej orbity, grzmot­nęła w ląd na krańcu zachod­niego oce­anu, co wywo­łało na dłu­gie lata mrok i chłód, i zagładę.

Sny chłopca nie miały chro­no­lo­gii, cho­ciaż kiedy był młod­szy, naj­chęt­niej wra­cał pamię­cią do swej matki, a na krótko przed walką z niedź­wie­dziem zoba­czył swoją babkę, która była wtedy małą dziew­czynką i wołano na nią Jaśmina, na podo­bień­stwo krzewu, który rósł w jej ogro­dzie, wyda­ją­cym się praw­dzi­wym zakąt­kiem raju.

Wła­ści­wie wszystko, co zacho­wał w pamięci na jej temat, ogra­ni­czało się do jed­nego tylko obrazu ‒ inten­syw­nej kro­pli czasu, peł­nej barw, zapa­chów i sma­ków nie­zwy­kłych, sku­pio­nych w jed­nej chwili, w jed­nym miej­scu, w trak­cie krót­kiego lotu ku ziemi, po czym obraz roz­padł się na tysiąc kawał­ków.

Wsze­lako coś pozo­stało ‒ coś, na co skła­dał się upa­ja­jący zapach jaśminu kwit­ną­cego pod murem, więd­ną­cej woni kadzi­dła wraz z aro­ma­tem pach­ni­deł prze­pa­ja­ją­cym szaty kobiet. A towa­rzy­szył temu dozna­niu smak słod­kiego dak­tyla i cierp­kiej, bo jesz­cze nie­doj­rza­łej, poma­rań­czy i jesz­cze pomruk kota, wygrze­wa­ją­cego się na słońcu, a także ryk wście­kłego z nie­wia­do­mego powodu osła, który roz­kra­czył się na podwórku. To nie wszystko ‒ falo­wał tam jesz­cze roz­grzany upa­łem cień palmy, poru­sza­nej deli­kat­nym powie­wem wia­tru, i roz­le­wał się po bro­dzie chłód wody ze studni, którą w smu­kłych dzba­nach przy­no­siły na gło­wie oku­tane od stóp aż po szparki oczu słu­żebne. W to wra­że­nie wplo­tła się też odro­bina stra­chu, kiedy poja­wił się bro­daty męż­czy­zna, nazy­wany Al Hakim, który chwy­tał ją, małą dziew­czynkę, i pod­rzu­cał w górę jak piłkę, a obsy­pu­jąc poca­łun­kami wołał: ‒ Moja Jaśminka, moja Jaśminka. Ręce miał żyla­ste, nazna­czone dzia­ła­niem roz­ma­itych kwa­sów, popla­mione inkau­stem i prze­sy­cone zapa­chem kawy, któ­rej musiał pochła­niać mnó­stwo. Al Hakim ‒ lekarz i jej ojciec.

Spa­da­jąca kro­pla jesz­cze raz roz­bły­sła krwi­ście, bo choć szedł zmierzch, odbiła się w niej łuna pożaru, roz­legł kwik koni, krzyki, giną­cych mężów, płacz gwał­co­nych kobiet, a zanim roz­pry­sła się o zie­mię ostat­nim zare­je­stro­wa­nym obra­zem była głowa Al Hakima, zdjęta z karku cio­sem mie­cza bia­ło­li­cego najeźdźcy.

Znacz­nie póź­niej Michał dowie­dział się, że zabójca był krzy­żow­cem i przy­był oswo­bo­dzić Zie­mię Świętą z rąk nie­na­wist­nych Sara­ce­nów, zabi­ja­jąc męż­czyzn, gwał­cąc kobiety i mor­du­jąc dzieci. Tego jed­nak nie było już w wizji prze­ka­za­nej mu przez Jaśminę. Nie zapa­mię­tał zresztą żad­nych wię­cej obra­zów jej doty­czą­cych. Kolejne okru­chy wspo­mnień nie nale­żały do świata jego babki, ale jej córki Rozy. Toteż mógł jedy­nie wiele lat potem pró­bo­wać sobie odtwo­rzyć, co się wtedy stało. Gdzieś na ścież­kach swego żywota spo­tkał pew­nego wie­ko­wego księ­dza, świadka tam­tych zda­rzeń, które miały miej­sce w osa­dzie podle biblij­nego Naza­retu. Ów kapłan, zwany Syl­we­strem, twier­dził, że jesie­nią roku Pań­skiego 1154 poznał męż­czyznę, który wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa był dziad­kiem Michała…

Może był, może nie był ‒ dużo wska­zuje, że jed­nak był. Wedle rocz­ni­ków

kate­dral­nych Wsze­bór z Pobło­cia wyru­szył tam­tego roku do Ziemi Świę­tej wespół z księ­ciem Hen­ry­kiem San­do­mier­skim, synem prze­sław­nego Bolka Krzy­wo­ustego. Oprócz wielu chwa­leb­nych czy­nów miał na swym kącie mniej chwa­lebne, jak owo złu­pie­nie domu Al Hakima.

W nisz­czy­ciel­skim szale zabi­jano tam wszyst­kich muzuł­ma­nów. Zgi­nę­łaby i Jaśmina, ale ksiądz Syl­we­ster, młod­szy wtedy o pięć­dzie­siąt lat, osło­nił ją swym cia­łem.

‒ Oszczędź to dziecko ‒ krzyk­nął do Wsze­bora.

Ten wyszcze­rzył zęby w brzyd­kim gry­ma­sie

‒ To tylko poganka!

‒ Jest tak mała, że da się wycho­wać ją na chrze­ści­jankę, a jak się nie uda, sprze­dać korzyst­nie żydow­skim kup­com.

Był to argu­ment nie od odpar­cia. Dziew­czynka oca­lała.

*

Mau­rus zapro­wa­dził pół­przy­tom­nego Michała na powrót do zamku. Po zapa­sach z niedź­wie­dziem junak był nie­skory do roz­mowy i powta­rzał w kółko, że musi co rychlej się poło­żyć.

‒ Odpo­czy­waj zatem! ‒ Etiop pokle­pał go po ramie­niu. ‒ Sen, nawet za dnia, to naj­lep­sze lekar­stwo. Wybacz, ale będę cię musiał okła­mać, pomy­ślał Michał.

Udał, że zasy­pia, ale led­wie jego opie­kun się odda­lił, narzu­cił na sie­bie starą opoń­czę jed­nego ze sług i wymknął się z rezy­den­cji. Wró­cił na bazar. Pierw­szym ele­men­tem zmiany, którą zauwa­żył w swoim orga­ni­zmie, było nad­zwy­czajne pobu­dze­nie zmy­słów ‒ wyostrzył mu się wzrok, nie­by­wale wzmoc­nił słuch, sły­szał roz­mowy z kil­ku­na­stu metrów, a co do węchu… Z nie­ma­łym zasko­cze­niem w całym bogac­twie zapa­chów, czy raczej smro­dów, zale­ga­ją­cych tar­go­wi­sko wyczuł słaby, ale cią­gle utrzy­mu­jący się odór niedź­wie­dzia i pach­ną­cego czosn­kiem niedź­wied­nika. Ruszył ich śla­dem. Naj­chęt­niej biegłby na czwo­ra­kach z nosem tuż przy ziemi, ale nie mógł sobie na to pozwo­lić. Pozo­sta­wało więc uda­wać co jakiś czas, że pod­nosi zgu­bioną monetę albo popra­wia noga­wicę…

Po prze­mie­rze­niu dwóch sta­jań woń stała się jesz­cze sil­niej­sza i dopro­wa­dziła go wprost do gospody sto­ją­cej przy dro­dze do mia­sta. Czyżby niedź­wiedź i jego opie­kun wpa­dli tam na posi­łek? Michał poma­cał szty­let za pasem i wszedł śmiało, prze­ko­nany że pora­dzi sobie w każ­dej sytu­acji.

Niedź­wied­nik, który pozbył się już swego barw­nego stroju, choć nie woni, pode­rwał się, pod­no­sząc masywną pałkę.

‒ Spo­koj­nie, Oleg! To przy­ja­ciel. Wykaż wię­cej ufno­ści do ludzi.

Zdu­mie­wa­jące było, że powie­działo to puste miej­sce na wprost kufla z piwem sto­ją­cego na stole. Jesz­cze chwila, a powie­trze zafa­lo­wało, for­mu­jąc się w nie­sta­rego, naj­wy­żej czter­dzie­sto­let­niego męż­czy­znę o jasnych wło­sach rusiń­skiego wite­zia. Jakby chcąc udo­wod­nić swoją toż­sa­mość, na krótką chwilę pokrył się do pasa bru­natną zmierz­wioną sier­ścią, która jed­nak prędko zni­kała, na podo­bień­stwu śniegu w wio­sen­nym słońcu, ustę­pu­jąc miej­sca czy­sto ludz­kiej postaci. Czło­wiek? Niedź­wiedź?! Praw­dziwy Lokis? Michał zadrżał, przy­po­mi­na­jąc sobie różne nie­sa­mo­wite opo­wie­ści. Czyżby wpadł w zasadzkę? Zacho­wa­nie Olega mogło te obawy potwier­dzać, sta­nął bowiem przy drzwiach, ale jak się oka­zało, tylko żeby otwo­rzyć drzwi gospo­da­rzowi nio­są­cemu kufle.

‒ Sia­daj ‒ rzu­cił przy­jaź­nie zmien­no­kształtny ‒ Napi­jesz się piwa?

Twarz miał szczerą, otwartą, choć nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie z nim moco­wał się na targu. Dla­tego więc wahał się z przy­ję­ciem zapro­sze­nia. Zbyt dobrze pamię­tał uścisk potęż­nej łapy.

‒ Kim jesteś? ‒ rzu­cił, w każ­dej chwili gotów zawró­cić.

‒ Synem tego samego ojca ‒ odpo­wie­dział witeź, dając dys­kretny znak niedź­wied­ni­kowi, żeby się odda­lił, co ten bez­zwłocz­nie uczy­nił.

‒ Mam nadzieję, że pomo­głem ci w przy­po­mnie­niu, kim naprawdę jesteś?

‒ W takim razie kimże ja jestem? Synem nie­wia­sty i niedź­wie­dzia?

‒ Bez prze­sady ‒ męż­czy­zna się roze­śmiał i pocią­gnął tęgi łyk trunku. ‒ Choć z naszym pocho­dze­niem sprawa jest rze­czy­wi­ście dosyć skom­pli­ko­wana. Ale nie będę ci teraz wszyst­kiego wykła­dał. Dnia by nie star­czyło. Odpo­wie­dzi poszu­kaj w sobie, a czego nie znaj­dziesz, ja ci dopo­wiem.

‒ Jak mam szu­kać?

‒ Idź spać. Mie­wasz sny?

‒ Mie­wam, choć ni­gdy nie wiem, ile w nich prawdy…

‒ Będziesz musiał to sam oce­nić. Przy­wo­łaj obraz swo­jej matki. Ni­gdy ci się nie śniła?

‒ Nie wiem. Mia­łem sen, w któ­rym poja­wiała się moja babka chyba, ale mama…

‒ Drobna blon­dy­neczka o dłu­gich wło­sach zaple­cio­nych w war­ko­cze upięte wokół głowy. Roza…

‒ Roza.

‒ Albo, jeśli wolisz, Róża. Tak wyglą­dała, kiedy zoba­czy­łem ją po raz pierw­szy pod­czas zwiadu, a star­szy­zna uznała, że się nada.

‒ O czym ty mówisz?!

‒ Długo by gadać. Przy­po­mnij sobie swoje sny, a potem zaj­miemy się resztą…

‒ Nie możesz powie­dzieć mi nic wię­cej? Czuję ogromny mętlik w gło­wie!

‒ Jak wszy­scy na początku. Ale nie przej­muj się. Z cza­sem zro­zu­miesz, kim jesteś, skąd pocho­dzisz i jaki cel jest ci pisany…

‒ Nie mogę się docze­kać. A powiesz mi przy­naj­mniej, kim ty jesteś…?

Nazwa­łeś mnie swoim bra­tem.

‒ No to prawda! ‒ Jego roz­mówca ski­nął głową ‒ Na imię mam Bolko. Moja matka pocho­dziła z Pol­ski i nio­sła w sobie, choć była bękar­tem z nie­pra­wego łoża, kró­lew­ską krew Pia­stów, takoż Karo­lin­gów i Mero­win­gów, któ­rzy wywo­dzą się, jak powia­dają legendy, od samej Magdy Mag­da­leny… ‒ tu uśmiech­nął się ‒ Chyba po tej pra­pra­babce odzie­dzi­czy­łem dość luźny sto­su­nek do zasad moral­nych.

Michał nie wie­dział, czy to żart, czy pro­wo­ka­cja. Nie pozo­stało mu nic innego, jak uści­snąć pra­wicę czło­wieka niedź­wie­dzia. Posta­no­wił się jed­nak upew­nić.

‒ Ale ojca mamy wspól­nego?

‒ Jak my wszy­scy. Ale o nim dowiesz się przy innej oka­zji. Uro­dzi­łem się dwa­dzie­ścia lat przed tobą i dwa­na­ście lat żyłem mię­dzy swymi, ucząc się pil­nie wszyst­kiego o prze­szło­ści i przy­szło­ści. Ponie­waż nie wymy­ślono jesz­cze patentu z mamką niedź­wie­dzicą, któ­rym posłu­żono się w twoim przy­padku, tedy trzeba było posił­ko­wać się innym spo­so­bem, by mnie implan­to­wać do zewnętrz­nego świata. Zda­rzyło się, że Pru­so­wie spa­lili wieś na Mazow­szu i wybili wszyst­kich miesz­kań­ców. Wyko­rzy­sta­li­śmy tę sytu­ację, pod­rzu­ca­jąc mię­dzy zglisz­cza dwu­na­sto­let­nie pacholę, odu­rzone dymem, nie­przy­tomne…

‒ Cie­bie?

‒ Ano mnie. Ale nikomu nie przy­szło do głowy powąt­pie­wać, że jestem jedy­nym oca­la­łym miesz­kań­cem. Ci, co mogli potwier­dzić lub zaprze­czyć, nie żyli!

‒ Nie brali cię na spytki? Nie wypy­ty­wali o szcze­góły?

‒ Moi opie­ku­no­wie prze­wi­dzieli to i pora­dzili mi, abym przez następne kilka lat grał nie­mowę i uczył się języka. Potem dołą­czy­łem do grupy wędrow­nych kugla­rzy. Tam pozna­łem Antona niedź­wied­nika i przy­stą­pi­łem do swych powin­no­ści.

‒ Jakich powin­no­ści?

Zza drzwi dobiegł hałas. Bolko urwał, a Michał obró­cił się ku drzwiom. Jesz­cze chwila, a sta­nął w nich ską­pany w świe­tle dnia, wielce wzbu­rzony Mau­rus z dwójką towa­rzy­szą­cych mu zbroj­nych wojów. Na widok mło­dzieńca uspo­koił się.

‒ Tu jesteś ‒ rzekł, oddy­cha­jąc głę­boko ‒ Książę pan prze­ra­ził się twym nagłym znik­nię­ciem i kazał cię szu­kać!

‒ Wybra­łem się na spa­cer i… ‒ Zamie­rzał przed­sta­wić Bolka, atoli miej­sce vis à vis niego było puste. Gdyby nie dwa kufle sto­jące na stole, uwie­rzyłby, że cały czas gadał sam ze sobą.

Na szczę­ście Mau­rus nie zwró­cił uwagi na ten szcze­gół, a jeśli zwró­cił, to tylko dla­tego, że pochwy­cił naczy­nie i wychy­lił je do dna.

‒ Wra­camy! ‒ zako­men­de­ro­wał, ocie­ra­jąc pianę z gęby.

Mło­dzian posłusz­nie ruszył ku wyj­ściu, ale wycho­dząc, odwró­cił się raz jesz­cze. Bolka na­dal nie było przy stole. To zna­czy musiał tam być, bo za jego ple­cami na ścia­nie widać było potężny cień. Jakby niedź­wie­dzia.

*

Rada świeżo pozna­nego brata, by na drę­czące Michała pyta­nia szu­kać odpo­wie­dzi we śnie, oka­zała się dosko­nała. Już pierw­szej nocy po walce z niedź­wie­dziem przy­śniła mu się jego matka Roza. Po raz pierw­szy zoba­czył ją tak real­nie, a ści­ślej mówiąc, jej dosko­nałe odbi­cie w tafli błę­kit­nego stawu. Chyba widy­wał ją wcze­śniej zwy­kle tuż przed prze­bu­dze­niem, ale dopiero dzięki Bol­kowi uzy­skał pew­ność, kim była ta nie­let­nia dziew­czyna, oso­bli­wie uro­dziwa, jesz­cze dzie­cinna, ale już o zaokrą­glo­nej figu­rze i niezwy­kle pięk­nej twa­rzy, w któ­rej mig­da­łowe bli­skow­schod­nie oczy kon­tra­sto­wały z jasnym sło­wiań­skim war­ko­czem, upię­tym w spo­sób cha­rak­te­ry­styczny dla nie­wiast z ojczy­zny Wsze­bora.

Póź­niej, kiedy roz­wa­żał szcze­góły swej gene­alo­gii, stało się dla niego logiczne, że pan Pobłocki przy­wiózł Jaśminę do swego pół­noc­nego kraju, a gdy pod­ro­sła, nie tylko jej nie skrzyw­dził, ale, oszo­ło­miony jej urodą, zako­chał się na zabój, zaślu­bił ją, a ona pozo­stała mu wierna i obda­rzyła go tuzi­nem potom­stwa. W tym Rozą.

Michał wielce żało­wał, że żaden z jego snów nie opo­wia­dał o adap­ta­cji małej muzuł­manki w Pobło­ciu ani o pierw­szych latach życia Rozy w owym kraju, dla niej już ojczy­stym, o jej zaba­wach i naukach. Ani o chwili, kiedy zorien­to­wała się, że jest inna niż reszta rodziny. Że potrafi prze­wi­dy­wać pogodę, roz­ma­wiać ze zwie­rzę­tami, a nawet w zapo­mnie­niu prze­biec po powierzchni stawu, nie zamo­czyw­szy stóp.

Oczy­wi­ście latem!

Sen, który spły­nął na niego po spo­tka­niu z Bol­kiem, był dłuż­szy, bar­dziej reali­styczny, jakby został zesłany na zamó­wie­nie. Przy­po­mi­nał kartę wydartą z więk­szej, bogato ilu­mi­no­wa­nej księgi.

Roza stała nad skra­jem wod­nego oczka, prze­glą­da­jąc się w jego toni i bada­jąc bosą stópką: wejść, czy nie wejść?

Sie­lan­kowy obraz nie trwał długo. Naj­pierw poczuła cień, który zasło­nił słońce, potem obok jej twa­rzy odbiła się prze­ra­ża­jąca maska potwora i pochwy­ciły ją mocarne łap­ska…

Nie miała czasu przyj­rzeć się napast­ni­kowi. Zoba­czyła tylko, że był wielki i miał nagi tors dzi­kiego wojow­nika.

Zdo­łała tylko wydać roz­dzie­ra­jący pisk i już znaj­do­wała się w worku jak ślepe kocię prze­zna­czone na stra­ce­nie. Potężna siła unio­sła ją do góry. Dobiegł ją rechot naj­wy­raź­niej zado­wo­lo­nego z sie­bie potwora. Potem usły­szała gwizd­nię­cie, które, jak się oka­zało, przy­wo­łało konie. Z odgło­sów wyni­kało, że rumaki były dwa. Łowca, trak­tu­jąc ją tak, jak by była zwy­kłym ładun­kiem, przy­tro­czył worek wraz z zawar­to­ścią do grzbietu pierw­szego wierz­chowca. Sam dosiadł dru­giego. Ruszyli cwa­łem przez leśne bez­droża, zaczy­na­jące się zaraz za Pobło­ciem. Krzaki sma­gały kry­jący ją worek, ale ponie­waż był dość gruby, nie czy­niły jej więk­szej krzywdy. Roza, nie prze­sta­jąc się modlić, zasta­na­wiała się, kto wła­ści­wie ją porwał. W jej oko­lice, i ow­szem, zapusz­czali się pogań­scy Jaćwin­go­wie, ale ni­gdy poje­dyn­czo, poza tym pół­nagi olbrzym nie wyglą­dał na Jaćwięga, nie przy­po­mi­nał też ryce­rza z pobli­skiej Rusi… Już raczej postać z ludo­wych bajd o ger­mań­skich nad­lu­dziach, któ­rzy przed wie­kami bywali w tych stro­nach, ale prze­mi­nęli jak wszystko, co ma swój począ­tek.

Cwał wyda­wał się nie koń­czyć, a ona sama, obi­jana mimo mięk­kiej derki, coraz bar­dziej czuła się jak ulę­gałka.

Wresz­cie sta­nęli.

Pory­wacz roz­wią­zał wór, a ona sprę­żyła się cała, gotowa w pierw­szej dogod­nej chwili rzu­cić się do ucieczki. Strach oka­zał się sil­niej­szy i ją obez­wład­nił. Nie mogła uczy­nić żad­nego ruchu. Zauwa­żyła, że napast­nik się zmie­nił. Teraz jego twarz przy­po­mi­nała pysk niedź­wie­dzia i wcale nie był to maska, tylko auten­tyczny łeb wyra­sta­jący z musku­lar­nego czło­wie­czego torsu. Pomy­ślała o innych klech­dach, opo­wia­da­ją­cych o isto­tach z pusz­czy zdol­nych zmie­niać swe kształty, o loki­sach prze­mie­nia­ją­cych się w niedź­wie­dzi, wil­ko­ła­kach na czas pełni sta­ją­cych się wil­kami…

‒ Napij się ‒ mruk­nął męż­czy­zna, wty­ka­jąc jej w rękę skó­rzany bukłak z wodą ‒ I wysi­kaj się, bo prędko nie będzie takiej oka­zji.

Kolejny dziw! Nie znała języka, któ­rym się posłu­gi­wał, a mimo to rozu­miała pra­wie każde słowo.

‒ Wypuść mnie, pro­szę! ‒ popro­siła bła­gal­nie.

‒ To nie­moż­liwe ‒ odparł. ‒ Ale nie martw się kru­szyno, czeka cię wspa­niałe życie!

Tu zbli­żył swoją ogromną pasz­czę ku niej i wyci­snął na jedwa­bi­stym policzku deli­katny poca­łu­nek, po czym tak­tow­nie odwró­cił głowę, aby mogła kuc­nąć i się zała­twić.

Znowu dał jej wody. Chłod­nej, ożyw­czej. Wsze­lako pijąc ją, wyczuła jakiś dziwny smak. Była jed­nak zbyt spra­gniona, żeby wypluć.

Zaraz oczy zaczęły jej się kleić i nie minął jeden pacierz, a twardo usnęła.

Nie miała poję­cia, ile czasu prze­spała, może dzień, może dwa. Obu­dziła się

otu­lona grubą opoń­czą, z rosą na wło­sach. Wsta­wał świt, doga­sało ogni­sko. Roza chciała wstać, ale oka­zało się, że ma skrę­po­wane ręce i nogi.

Zresztą śpiący w kucki cer­ber natych­miast zauwa­żył jej ruch.

‒ Jeste­śmy pra­wie na miej­scu, kru­szyno ‒ powie­dział pra­wie wesoło. Tym razem jego pro­fil nie przy­po­mi­nał już niedź­wie­dzia, raczej sokoła czy też innego dra­pież­nego ptaka.

Ponow­nie zaczęła zakli­nać go na wszyst­kie świę­to­ści, aby ją wypu­ścił, ale odparł tyleż łagod­nie, co zde­cy­do­wa­nie, że nie da się unik­nąć prze­zna­cze­nia.

‒ A jakie twoim zda­niem jest moje prze­zna­cze­nie? ‒ zawo­łała.

‒ Przy­słu­żyć się kolej­nemu życiu!

Wtedy nie miała poję­cia, co mogłoby to zna­czyć.

Jedno nie ule­gało wąt­pli­wo­ści ‒ nie zamie­rzał jej ukrzyw­dzić. Przy­naj­mniej na razie. Dał jej za to solidny kawał suszo­nego mięsa i suchar umo­czony w mio­dzie.

‒ Jedz! ‒ zachę­cał ‒ musisz być silna i piękna.

Zadrżała, myśląc o tym, co mogłoby to ozna­czać, ale jadła.

Gdy skoń­czyli posi­łek, prze­ciął sznur krę­pu­jący jej nogi i wziął ją na barana, po czym ruszył ku wod­nej topieli, roz­po­czy­na­ją­cej się zaraz za polaną.

Jak okiem się­gnąć, wszędy cią­gnęły się bagni­ska, wyglą­da­jące zdra­dli­wie, z rzadka tylko poro­śnięte kar­ło­watą olszyną, a uno­szący się ponad nimi opar potę­go­wał jesz­cze bar­dziej grozę. Kiedy męż­czy­zna zagłę­bił się w wodę aż po kolana, krzyk­nęła:

‒ Uto­niemy!

‒ Bez obaw, nie pierw­szy raz podą­żam tą drogą!

Nie kła­mał. W któ­rymś momen­cie zapadł się wpraw­dzie aż po szyję, ale nie głę­biej. Szedł powoli, ali­ści pew­nie omi­ja­jąc zdra­dliwe głę­bie i nie grzę­znąc w mule. Mgła dookoła zro­biła się tym­cza­sem jesz­cze gęst­sza, tak że można by nie­omal kra­jać ją nożem. Rów­no­cze­śnie zapa­dła cisza oso­bli­wie głu­cha, jakby wypa­ro­wał z tego świata jaki­kol­wiek dźwięk poza chlu­po­tem roz­gar­nia­nej wody.

‒ Czy ty w ogóle coś widzisz przed sobą? ‒ zawo­łała z każdą chwilą coraz bar­dziej prze­ra­żona.

‒ Lep­szą przy­szłość!

I nie były to słowa rzu­cone na wiatr, tym bar­dziej, że nie czuło się naj­mniej­szego wia­tru, aż do momentu, gdy dno zaczęło się uno­sić, woda opa­dła tra­ga­rzowi poni­żej pasa, potem się­gała jedy­nie do kolan, a gdy wyszli na suchy grunt, mgła roz­stą­piła się jak zasłona w oknie zam­ko­wej kom­naty.

W jed­nej chwili weszli w świat kolo­rów, dźwię­ków, zapa­chów.

‒ Boże, tra­fili do raju! ‒ wymam­ro­tał Michał.

Każdy mógłby tak pomy­śleć. Roz­po­starła się przed nimi obszerna prze­strzeń, cicha i spo­kojna. Żaden suchy ostrów, samotna skała lub polana w lesie. Trudno byłoby wyobra­zić sobie świat skom­po­no­wany z rów­nym wyczu­ciem arty­sty ‒ pełen malow­ni­czych wzgórz, nie­wiel­kich zagaj­ni­ków, poto­ków spa­da­ją­cych kaska­dami wśród ska­łek. Czy moż­liwy był taki zaką­tek w suro­wej kra­inie pół­nocy, gdy wyda­wał się paso­wać bar­dziej do Ita­lii czy Gre­cji, o któ­rych kra­jo­bra­zach opo­wia­dali nie­liczni piel­grzymi. Tym­cza­sem led­wie weszli na suchy grunt, pory­wacz pozwo­lił Rozie zsu­nąć się z ple­ców i nożem roz­ciął jej więzy na rękach.

‒ Nie oba­wiasz się już, panie, że ucieknę?

Pokrę­cił głową.

‒ Stąd nie ma ucieczki, kru­szyno.

Dotknęła sto­pami trawy, wydała się jej deli­katna i miękka jak kobie­rzec.

Nie bra­ko­wało wśród niej kwie­cia, wokół któ­rego krą­żyły psz­czoły miodne, ważki i bąki, a także wiel­kie bogac­two motyli. Na wzgó­rzach pasły się stada owiec przez nikogo nie­pil­no­wane, a na powierzchni oko­licz­nych sta­wów uno­siły się stada gęsi, kaczek, łabę­dzi…

Prze­szli wznie­sie­nie i uka­zała się osada. Nie przy­po­mi­nała ona warowni, raczej schlud­nie zago­spo­da­ro­waną wieś. Domy były jed­no­pię­trowe, ale wyż­sze niż na wsiach bywało. Choć kryte strze­chą, miały ceglane kominy i okna z auten­tycz­nymi szy­bami. Ota­czały ich kwiaty i, widy­wane jedy­nie w klasz­to­rach, żywo­płoty. W cen­trum, na wznie­sie­niu, widać było bar­dziej oka­załą budowlę przy­po­mi­na­jącą świą­ty­nię. Wsze­lako próżno byłoby szu­kać na niej krzyża lubo jakie­goś innego znaku.

‒ Tra­fi­łam do pogan! ‒ pomy­ślała Roza.

O sąsia­dach księstw pol­skich nie­uzna­ją­cych Jezusa Chry­stusa sły­szała wiele fan­ta­stycz­nych opo­wie­ści ‒ mówiono, że nie uznają u sie­bie kró­lów, że poże­rają się nawza­jem, że żyją bez ślubu każdy z każ­dym, że parają się cza­rami i że dia­beł im dzieci koły­sze… W jed­nym wszyst­kie opo­wie­ści były zgodne ‒ nikt nie odma­wiał tym roz­ma­itym Pru­som, Jaćwię­gom czy Litwi­nom odwagi i okru­cień­stwa.

Roza popa­trzyła na swego pory­wa­cza. Mogło się wyda­wać, że łagod­ność ota­cza­ją­cej oko­licy wywarła wpływ na jego lico ‒ prze­stało być zwie­rzęce. Teraz wyglą­dał już nie jak potwór tylko jak ste­rany wie­kiem czło­wiek, o siwych wło­sach i twa­rzy czer­stwej, ale nazna­czo­nej róż­nymi życio­wymi doświad­cze­niami, po któ­rych pamiątką pozo­stał zła­many nos. Co cie­kawe, nie­pro­szony, posta­no­wił się jej przed­sta­wić.

‒ Zowią mnie Jur ‒ powie­dział uprzej­mie.

Tym­cza­sem na widok przy­by­szy z oko­licz­nych domów wysy­pał się dobry tuzin kobiet, pra­wie wszyst­kie o mlecz­no­bia­łych wło­sach. Potem dołą­czyło jesz­cze kil­ku­na­stu rów­nie sta­rych męż­czyzn. Led­wie kilku z nich można by uznać za osob­ni­ków wieku śred­niego i tylko jedna kobieta mogła liczyć koło czter­dziestki. Reszta nato­miast… Zarówno Rozie, jak Micha­łowi zda­rzało się spo­ty­kać stu­let­nich star­ców (i każdy ucho­dził za ewe­ne­ment), tutaj jed­nak wielu ze zgro­ma­dzo­nych wyglą­dało tak, jakby liczyło sobie lat dwie­ście. Pobruż­dżone twa­rze, wyschnięte, pełne bru­nat­nych plam ręce. Dzi­wiło przy tym dosko­nałe uzę­bie­nie i nad­zwy­czajna żwa­wość, nie­za­leż­nie od wieku. Jesz­cze bar­dziej nie­wy­tłu­ma­czalny był zupełny brak dzieci. Może pozo­sta­wały gdzieś w ukry­ciu albo ofia­ro­wano je w jakimś prze­ra­ża­ją­cym rytu­ale?

Tubylcy witali Rozę z przy­jaź­nią, cie­ka­wo­ścią, a naj­młod­sza z kobiet, na oko czter­dzie­sto­let­nia, nało­żyła jej na głowę wie­niec ze świe­żych kwia­tów.

‒ Cie­szymy się, że tu przy­by­łaś ‒ powie­działa. ‒ Dobrze ci będzie z nami.

Roza nie znała miej­sco­wego języka, a mimo to rozu­miała, co się do niej mówi. Po raz kolejny dotarło do niej, że nie ma co liczyć na powrót do domu. Tubylcy nie wyglą­dali na zain­te­re­so­wa­nych oku­pem czy jaką­kol­wiek wymianą. Wyraź­nie na nią cze­kano i zamie­rzano uczcić jej przy­by­cie. Na placu poni­żej roz­sta­wiono stoły, zapewne przy­go­to­wane na ucztę.

‒ Czyżby wyda­wano na moją cześć przy­ję­cie? ‒ zapy­tała Jura.

Ski­nął z sza­cun­kiem głową.

‒ Tylko w jakim cha­rak­te­rze mam wystą­pić? Skła­da­cie tu krwawe ofiary?

Poczuł, że jego matka zadrżała. Podob­nie jak ona, sły­szał, że poga­nie w eks­tre­mal­nych sytu­acjach skła­dali ofiary z ludzi, naj­chęt­niej z mło­dych dzie­wic. Speł­niała oba warunki. Była młodą dzie­wicą.

Jur nie odpo­wie­dział, tylko pogła­skał ją po gło­wie i się uśmiech­nął.

Tym­cza­sem zebrani podzie­lili się pod­łóg płci na dwie grupy, wykrzy­ku­jąc gło­śno:

‒ Dola prze­ciw nie­doli, dola prze­ciw nie­doli.

Tak powta­rza­jąc, roz­stą­pili się na boki, two­rząc szpa­ler dla niej i dla Jura. Po dro­dze otwarto drzwi do zagrody dla owiec, a gdy wybie­gło zeń pierw­sze jagnię, pochwy­cono je, a wrota zatrza­śnięto ponow­nie.

Kiedy męż­czyźni powta­rzali dalej moldę (jak zwano tu modli­twę) poświę­coną bogini Doli, kobiety drew­nia­nymi grze­bie­niami wycze­sały futro baranka, po czym przy­kle­jono mu do rogów zapa­lone świece. Zwie­rzak począt­kowo szar­pał się, ale oka­dzony paro­krot­nie dymem z ziół, oszo­ło­miony, prze­stał reago­wać i nawet nie bek­nął, kiedy pod­szedł do niego sta­rzec w bia­łej sza­cie i prze­ciął mu gar­dło. Chlu­snęła posoka. Wszy­scy rzu­cili się maczać w niej ręce, a naj­star­sza z kobiet pal­cem wyma­lo­wała Rozie kółko na czole.

‒ W imię Per­kuna, w imię Świę­to­wida, w imię Trzy­gława bądźże pozdro­wiona.

Dziew­czyna nie wie­działa, jak powinna postą­pić, toteż posta­no­wiła nie czy­nić niczego.

I słusz­nie ‒ część ofi­cjalna dobie­gła końca i roz­po­częła się uczta nie­odbie­ga­jąca jadło­spi­sem od tego, co jadało się w onych cza­sach na bogat­szych dwo­rach. Może tylko dzi­czy­zny było wię­cej.

Roza wiele nie zja­dła, po podróży czuła ogromne znu­że­nie, oczy się jej kle­iły, głowa opa­dała… Zauwa­żyła to przy­dzie­lona jej opie­kunka o imie­niu Halla i zapro­wa­dziła ją do alkowy w swo­jej wła­snej cha­cie.

Skła­dała się ona z dwóch izb, kuchni i świe­tlicy, po obu stro­nach wiel­kiego kamien­nego pieca oraz przy­le­głych do pokoju sypial­nych wnęk, chro­nio­nych przed prze­cią­gami opusz­czaną na noc tka­niną.

Dziew­czyna miała mnó­stwo pytań, ale nim zdą­żyła zadać któ­re­kol­wiek z nich, usnęła. Przez krótką chwilę Michał miał moż­li­wość śnie­nia razem.

Zoba­czył raz jesz­cze Jaśminę ‒ muzuł­mankę o przed­wcze­śnie posi­wia­łych wło­sach, bie­ga­jącą po obej­ściu naj­wy­raź­niej w poszu­ki­wa­niu Rozy. Widząc, że wszel­kie poszu­ki­wa­nia są daremne, umknęła do spi­żarni i tam upa­dła na kolana, powta­rza­jąc cicho: „Nie ma Boga oprócz Alla­cha, a Maho­met jest jego pro­ro­kiem”.

3. Życiowa rola

3. Życiowa rola

‒ Strasz­nie krzy­cza­łeś! ‒ powie­dział Mau­rus, kiedy Michał wresz­cie się obu­dził i zaczął wodzić pół­przy­tom­nym wzro­kiem po zgro­ma­dzo­nych wokół jego łoża dwo­rza­nach.

‒ Krzy­cza­łem, a co takiego?

‒ Nie wiemy ‒ ode­zwał się wła­dyka. ‒ Twój język był odmienny od wszyst­kich, jakie znamy…

‒ Kie­dyś spo­tka­łem Hin­dusa, który mówił podob­nie ‒ stwier­dził Etiop. ‒ Ale to chyba przy­pa­dek… ‒ Tu dotknął głowy mło­dzieńca. ‒ Nad ranem mia­łeś głowę roz­pa­loną jak piec, ale teraz gorączka zdaje się spa­dać.

‒ Dałby Bóg ‒ wes­tchnął Fio­dor. ‒ A pamię­tasz przy­naj­mniej, co ci się śniło?

Michał, mło­dzian wiel­kiej pra­wo­ści, wycho­wany wedle chrze­ści­jań­skich zasad, brzy­dził się kłam­stwem, a jed­nak wymam­ro­tał, że nic nie pamięta. Czuł, że nie wolno mu opo­wie­dzieć o spo­tka­niu z Bol­kiem, a tym bar­dziej o tym, czego dowie­dział się we śnie o swo­jej matce. Posta­no­wił także utrzy­mać w tajem­nicy to, czego dowie­dział się o swym pocho­dze­niu. Cią­żyło mu to nie­po­mier­nie do tego stop­nia, że pod wie­czór, kiedy czuł się już cał­kiem dobrze, wdał się w długą teo­re­tyczną dys­putę ze swym pre­cep­to­rem wła­dyką Fio­do­rem. Pytał, czy zata­ja­nie prawdy może być uspra­wie­dli­wione, czy też bez­względ­nie winno być uznane za godne potę­pie­nia nie­za­leż­nie od sytu­acji.

‒ Dla­czego pytasz? ‒ Wła­dyka zro­bił się nagle bar­dzo czujny.

‒ Po pro­stu się zasta­na­wiam. Czy jako lekarz, kła­miąc cho­remu, że nie jest umie­ra­jący, wyrzą­dzamy mu krzywdę i obra­żamy Boga? Albo gdy pochwy­ceni przez nie­przy­ja­ciela, mimo tor­tur, nie chcemy zdra­dzić poło­że­nia naszych sił i szcze­gó­łów for­ty­fi­ka­cji…?

Fio­dor zamy­ślił się.

‒ Ist­nieje dobro nad­rzędne ‒ rzekł w końcu. ‒ Jeśli coś ma słu­żyć jego pożyt­kowi, wszel­kie zwią­zane z tym zło pozo­sta­nie wpraw­dzie złem, wsze­lako mniej­szym.

‒ Rozu­miem. ‒ Nie dał poznać tego po sobie, ale odczuł ogromną ulgę!

Następne dni wypeł­niło mu ocze­ki­wa­nie na powtórne spo­tka­nie ze star­szym bra­tem. Jed­nak im bar­dziej się roz­glą­dał, nasłu­chi­wał, wąchał, tym dobit­niej prze­ko­ny­wał się, że po Bolku znik­nął wszelki ślad. Nie mógł uwie­rzyć, że roz­pa­liw­szy w nim tyle cie­ka­wo­ści, posta­no­wił prze­paść. A może go spraw­dzał? Już w zajeź­dzie zorien­to­wał się, że star­szy brat jest czło­wie­kiem ostroż­nym, z gatunku tych, któ­rzy dobrze muszą poznać bliź­niego, by mu zaufać. Skoro nic nie działo się bez powodu, to ich spo­tka­nie musiało mieć i głęb­szy sens, i swoją kon­ty­nu­ację. Poza tym nie zmi­trę­żył tak zupeł­nie czasu.

Każ­dej nocy, zapa­da­jąc w sen, marzył o kolej­nych spo­tka­niach z Rozą. I jego pra­gnie­nia były prze­waż­nie zaspo­ka­jane, cho­ciaż kolejne sceny były prze­waż­nie uryw­kami, któ­rych uło­że­nie, dzięki roz­mo­wom z Bol­kiem, miało mu zająć mie­siące.

Jeden z pierw­szych obraz­ków doty­czył pierw­szego dnia po uczcie. Dzień pogodny i cie­pły jak poprzedni. Roza nie­pew­nie wyj­rzała z alkowy, zanie­po­ko­jona wielce, bo jej oso­bi­ste szaty znik­nęły. Tym­cza­sem ktoś zadbał, aby nie musiała cho­dzić w noc­nym gieźle ‒ na progu cze­kało na nią pro­ste lniane ubra­nie cha­rak­te­ry­styczne dla miej­sco­wych kobiet, a na stole spo­strze­gła pajdy chleba posma­ro­wane grubo masłem i dzba­nek ze świe­żym mle­kiem. Jej gospo­dyni nie było. Pra­co­wała w polu.

Dziew­czyna ubrała się i wyszła z chaty. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi. Wszy­scy, zajęci swo­imi obo­wiąz­kami, trak­to­wali jej obec­ność mię­dzy nimi jako oczy­wi­stą oczy­wi­stość.

Jeśli liczyła, że otrzyma wyja­śnie­nie, dla­czego ją porwano i jakie mają być jej dal­sze losy, sro­dze się pomy­liła. Nikt niczego nie zamie­rzał jej tłu­ma­czyć.

Krą­żąc po wsi, odna­la­zła w końcu Jura, który w zwy­kłym życiu oka­zał się kowa­lem, czyli, jak mówili miej­scowi, wute­rem. Zaga­dała do niego, ale, zajęty pracą, odpo­wie­dział bur­kli­wie w swym języku tak, że nie zro­zu­miała ani słowa. Może mu o to cho­dziło?

Swoją opie­kunkę zastała pie­lącą grządki z warzy­wami. Rów­nież oka­zała się nie­roz­mowna.

I wtedy przy­szło jej do głowy, że skoro nikt jej nie pil­no­wał, powinna spró­bo­wać ucieczki. Pamię­tała drogę, którą przy­była. Sęk w tym, że kiedy prze­szła kil­ka­set kro­ków, ścieżka prze­stała być widoczna wśród chasz­czy, a gdy dotarła na skraj roz­le­wisk, nijak nie mogła roz­po­znać, któ­rędy przez nie prze­szli. Nie zauwa­żyła żad­nego cha­rak­te­ry­stycz­nego znaku ‒ zła­ma­nego konara, roso­cha­tej gałęzi. Może i były, ale w odpo­wied­nim cza­sie nie zwró­ciła na nie uwagi.

A gdy­bym… ‒ przy­szły jej do głowy umie­jęt­no­ści, które dotąd sta­rała się ukry­wać. ‒ Prze­cież umiem cho­dzić po wodzie.

Prze­że­gnała się, a potem zro­biła krok.

Woda ugięła się pod jej stópką jak napięte płótno, ale utrzy­mała ją. Zro­biła drugi krok, potem trzeci.

Dobra nasza. Powinna iść dalej do pierw­szej widocz­nej kępy, ale nie­po­trzeb­nie się obej­rzała. Nie­obecna dotąd mgła nad­cią­gała ze wszyst­kich stron, a błoto chlu­piące pod jej kro­kami wyda­wało się powta­rzać „Zaraz cię pochłonę!”. Prze­stra­szyła się. Natych­miast woda pod nią roz­stą­piła się i pocią­gnęła w dół. Oczy­wi­ście wypły­nęła, plu­jąc i sza­mo­cąc się jak rak zła­pany w nie­wód. Nie wie­dzieć skąd, przy­po­mniało jej się zda­nie dziadka Wsze­bora rzu­cone przy jakiejś oka­zji: „Musisz zawczasu zapa­no­wać nad stra­chem, nim ten zapa­nuje nad tobą…!”.

Prze­ra­żona, mokra i uty­tłana bło­tem wydo­stała się wresz­cie na twardy grunt, tra­cąc jaką­kol­wiek chęć powtó­rze­nia eks­pe­ry­mentu.

Musiała prze­cież ist­nieć jakaś inna droga ucieczki! Następ­nego dnia skie­ro­wała się więc w stronę prze­ciwną, ku wzgó­rzom. Nic nie wskó­rała, wznie­sie­nie koń­czyło się ostrym urwi­skiem, a gdyby nawet je poko­nała, dołem pły­nęła wartko ogromna rzeka, bez śladu brodu.

Kolejne wypady skut­ko­wały podob­nymi doświad­cze­niami. Od połu­dnia napo­tkała mur z kol­cza­stych chasz­czy, gęsty nie­po­mier­nie, przez który cały zastęp ryce­rzy wypo­sa­żo­nych w ostre mie­cze miałby trud­no­ści z uto­ro­wa­niem sobie drogi. A od pół­nocy? Po dłuż­szym mar­szu tra­fiła w sam śro­dek ponu­rego uro­czy­ska. Na spę­ka­nej ziemi i pobruż­dżo­nej jak twarz starca ple­niła się skar­lała roślin­ność, a z licz­nych roz­pa­dlin, przy akom­pa­nia­men­cie syków i chlu­po­tów doby­wały się dziwne wyziewy, zala­tu­jące siarką. Despe­racko usi­ło­wała iść dalej, ale zakrę­ciło jej się w gło­wie i omal nie upa­dła zemdlona w jedną z roz­pa­dlin… Jesz­cze chwila, a tuż obok niej wystrze­lił praw­dziwy gej­zer. Kilka gorą­cych kro­pli padło jej na ciało.

To ją ock­nęło. Pode­rwała się i zaczęła ucie­kać w kie­runku, z któ­rego przy­szła. Noc zapa­dła, kiedy zorien­to­wała się, że kręci się w kółko wewnątrz lasu. Siły opu­ściły ją do reszty. Wycień­czoną zna­lazł ją ktoś z miej­sco­wych i zaniósł do chaty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki