13 Gabinet - Marcin Wolski - ebook

13 Gabinet ebook

Marcin Wolski

3,7

Opis

Ta powieść jest tak zabawna, że… nie mogła być wydana po 10 kwietnia 2010 roku. A właśnie wtedy miała trafić do czytelników. W tym inteligentnym kryminale politycznym śmiejemy się z wszystkich – i z Tuska, i ze Schetyny, ale też z Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława. Jak pisze autor we wstępie: „Jestem świadom ryzyka związanego z tą książką. Nawet mnie, autorowi, ciarki przechodzą po plecach przy niezamierzonych skojarzeniach czy przebłyskach jasnowidzenia.

Ale w jaki sposób błazen ma czcić pamięć ludzi mu bliskich, jak nie żartem?”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (17 ocen)
7
4
2
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Słowo wstępne
I. Zniknięcie Alojzego Czerwonki
II. Dzieje się
III. Sprawa całkiem rozwojowa
IV. Umiarkowany postęp w śledztwie
V. Cała prawda o Czerwonce
VI. Poplątane tropy
VII. Spore komplikacje
VIII. Poszukiwania i niespodzianki
IX. Rosyjski łącznik
X. Przyspieszenie
XI. Kulminacja
XII. Tajemnica szamana
XIII. Nieoczekiwany ciąg dalszy
Postacie dramatu
Okładka

Copyright © Marcin Wolski, Czerwone i Czarne

Projekt graficzny FRYCZ I WICHA

Zdjęcie na okładce: Piotr Kowalczyk

Redakcja Przemysław Skrzydelski

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwonei Czarne sp.zo.o. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa

Druk i oprawa Drukarnia Colonel ul. Jana Henryka Dąbrowskiego 16 30-532 Kraków

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki

ISBN 978-83-7700-086-1

Słowo wstępne

Ta książka powinna była się ukazać rok temu. Miała być ostra i wesoła, ukazywać paradoksy i śmiesznostki polskiej polityki w okresie zbliżających się jesiennych wyborów prezydenta RP. Miały w niej obrywać wszystkie strony, z tym że z natury rzeczy – rządzący bardziej. Opowieści postanowiłem nadać charakter historii kryminalnej z elementami fantastyki. Stylistycznie nawiązywałem do radiowego „Klanu Szwendałów”, satyrycznej kroniki wydarzeń codziennych z początku lat dziewięćdziesiątych. Z doświadczeń „Polskiego Zoo” wyniosłem zasadę, że bicz satyry powinien być ostry, ale nie chamski. I tego się trzymałem.

29 marca 2010 roku napisałem upragnione słowo „Koniec” i mailem przesłałem tekst do wydawnictwa.

Tydzień później, po miłym odzewie redakcji, dokonałem jeszcze paru kosmetycznych poprawek i ustaliłem ostateczny tytuł. Kolejna informacja brzmiała, iż wydawnictwo przyspiesza z drukiem i „Trzynasty gabinet” ukaże się w ciągu miesiąca.

A potem wszystko runęło.

Jak nasz samolot.

Tamtego strasznego poranka jednym z pierwszych telefonów, które wykonałem, był ten do wydawnictwa: „Zapomnijcie o książce! Kiedy się pozbieram, napiszę wam coś innego”.

I napisałem: „Cud nad Wisłą”, z tymi samymi bohaterami dwadzieścia lat wcześniej. Historię optymistyczną. Prawie.

Minął rok. Ciężki rok. Zapomniałem o „Trzynastym gabinecie”, mimo że ten realny trwał, usiłował rządzić, coraz mniej śmiesznie, ale ciągle ze sporym poparciem.

A potem dałem się przekonać, że mimo wszystko należy opublikować tę powieść. Jako dokument, jako zapis naszej świadomości sprzed roku, zanim ogarnęła nas narodowa trauma. A jednocześnie świadectwo, że wiele może się zmienić po to, by nic się nie zmieniło.

Jestem świadom ryzyka związanego z tą książką... Nawet mnie, autorowi, ciarki przechodzą po plecach przy niezamierzonych skojarzeniach czy przebłyskach jasnowidzenia, a śmiech zatrzymuje się w gardle.

Ale w jaki sposób błazen ma czcić pamięć ludzi mu bliskich, jak nie żartem?

I dlatego ową historyjkę o nas samych, bez zmian i retuszy, w wersji, w jakiej 10 kwietnia 2010 roku była gotowa do druku, dedykuję moim bohaterom. Z tej i poprzedniej książki.

Prezydentom Lechowi Indykiewiczowi i Ryszardowi Gęsiarowskiemu, a także suwnicowej Annie Makuszyńskiej oraz wszystkim pozostałym, dla których nie zdążyłem wymyślić pseudonimów.

Historia zniknięcia i odnalezienia szamana Czerwonki jest fikcją literacką. Część jej bohaterów zrodziła się w głowie autora, a podobieństwo innych do autentycznych postaci, choć nieprzypadkowe, jest również mocno naciągnięte do potrzeb fabuły. Dlatego warto zaznaczyć, że rzeczywistość świata nie jest prostym odbiciem naszego globu AD 2010, zaś postacie Alojzego Czerwonki, Brygidy Jarmuły, Eryka Miziaka, Elwiry Ptasio, Weroniki Iwan, Arkadego Gusiewicza, gangsterów „Jankesa” i „Rękosia” czy gwałciciela Jana Lepieszki wraz z rodzinami, świadkami itp. są kompletnie zmyślone.

I. Zniknięcie

PONIEDZIAŁEK

Początkowo zniknięcie Alojzego Czerwonki nie wywołało większych reakcji. Powiedzmy z naciskiem, nie wywołało żadnych reakcji! A w każdym razie w stosunku do tego, co zdarzyło się później, gdy afera miała wstrząsnąć posadami państwa, zmienić wynik wyborów prezydenckich, a na koniec omal nie doprowadzić do wybuchu trzeciej wojny światowej.

Początek wyglądał niewinnie jak Ania z Zielonego Wzgórza przystępująca do pierwszej komunii. Znudzony policjant peryferyjnego komisariatu, w mieście, które chlubne proletariackie tradycje miało dawno za sobą, widywał dziesiątki takich zapłakanych żon jak obywatelka Czerwonkowa.

Pani Zofia reprezentowała w najdoskonalszym stopniu typ nieokreślony – nie była ani stara, ani młoda; ani ładna, ani brzydka, a nawet jeśli idzie o płeć... „Gdyby ją ubrać bardziej po męsku...?” – na samą myśl starszy aspirant Eryk Miziak zachichotał.

– Słucham pana? – zapytała Czerwonkowa.

– Nie, ja tylko tak, do siebie. A zatem kiedy współmałżonek był łaskaw zniknąć? – zapytał maksymalnie uprzejmie, tak jak go uczono na kursie policyjnej etyki. Spodziewał się, że w odpowiedzi usłyszy, że przed godziną albo w najlepszym razie wczoraj.

– Tydzień temu.

– Tydzień, mówi pani? – zmartwił się funkcjonariusz, widząc, że sprawa wygląda gorzej, niż myślał. Kawalerska trzydniówka należała do zjawisk stosunkowo normalnych, a interesantka zawracająca głowę była łatwa do spławienia. Ale tydzień? Niedobrze. Sprawie trzeba będzie nadać bieg. – I dopiero teraz pani zgłasza? – burknął

– Byłam z dziećmi u dziadków. Nie miałam żadnych powodów do obaw. Wracam i zastaję pusty dom.

– Bywa! – z policyjnego doświadczenia znał takie sytuacje. Żona tylko co wyjeżdża z dzieciakami, a mąż jak pies urwany z łańcucha rusza w Polskę. Tylko po co ma ruszać, mając chatę wolną?

– A kiedy pani wróciła?

– Wczoraj wieczorem.

– To skąd podejrzenie, że nie ma go od tygodnia?

– Nie odbierał listów ze skrzynki. Nie robił zakupów w naszym sklepie. Nie reagował na telefony ode mnie. A sąsiedzi ostatni raz widzieli go w zeszły poniedziałek albo wtorek. Sprawdziłam w szpitalach, czy nie trafił tam jako ofiara wypadku czy zawału...

– Widzę, że przeprowadziła pani całe śledztwo – cmoknął z podziwem funkcjonariusz.

– A przeprowadziłam. I parę rzeczy jest zastanawiających. Jego rozładowana komórka leży w domu. Podobnie jak prawo jazdy i pozostałe dokumenty.

– Rozumiem, że nie zabrał samochodu?

– Stoi w garażu. Wie pan, jeden z tych blaszaków za osiedlem... Stary polonez z przyczepką – ciągnęła dalej, uprzedzając kolejne pytania. – Tak samo wszystkie jego lepsze garnitury wiszą w szafie. Gorsze zresztą też. Brak tylko starego swetra i kurtki, którą zabierał do roboty, na działkę.

– A koledzy co mówią?

– Nie miał kolegów.

– Zawsze są jacyś koledzy. Choćby z pracy.

– Mój mąż nie chodzi do pracy.

– Bezrobotny?

– Niezupełnie. Jest konsultantem. Jak ma zlecenie, to pracuje. Jak nie, to siedzi w domu.

– Rozumiem. A małżonek jest tym konsultantem w zakresie...?

– Nie wiem czego.

Miziak miał w tym momencie minę kierowcy wyścigowego, któremu akurat skończyła się droga.

– Jak to pani nie wie?!

– Normalnie. Jak żeśmy brali ślub, Alek poprosił, abym nigdy nie wsadzała nosa w jego sprawy. Wtedy on nie będzie wsadzał w moje. I trzymamy się tego ponad dwadzieścia lat.

– Szlachetna zasada – policjant pokiwał głową. Przed paru laty próbował ustalić podobny modus vivendi z własną żoną, ale się nie udało. Być może dlatego na jego palcu brakowało obrączki, a w łóżku podczas mrozów mógł się dogrzewać jedynie termoforem. – Ale z grubsza czym się pan... – zajrzał do notatek – pan Alojzy zajmował?

– Z grubsza też nie wiem.

– Jednak chyba ukończył jakieś szkoły, coś studiował...?

– Studiował parę fakultetów, ale niczego nie skończył: filozofię, kulturoznawstwo, był też krótki czas na akademii teologicznej...

Policjant podrapał się po głowie. Jakoś trudno mu było sobie wyobrazić faceta, który utrzymywałby się z udzielania konsultacji filozoficznych.

– Rozumiem jednak, że powodziło się państwu znośnie...?

– Różnie. Bywało nieźle, ale czasami to żeby gazety przeczytać, chodził do McDonalda. Na szczęście ja cały czas pracuję.

– W charakterze?

– W przedszkolu. Jestem intendentką.

Nieoczekiwanie zadzwonił telefon. Miziak zobaczył na wyświetlaczu napis „podkomisarz Jarmuła”.

– Tak?

– Gwałciciel znów uderzył – usłyszał w aparacie. – Będziesz mi potrzebny.

– Gdzie?

– W Stężynie.

– Dobra, zaraz tam będę. Przepraszam – zwrócił się do Czerwonkowej – niestety, musimy przerwać naszą rozmowę, obowiązki mnie wzywają. Oczywiście zajmę się sprawą. Niech mi pani tylko zapisze swój adres i telefon.

– Może powinnam jeszcze z kimś porozmawiać? – kobieta niezadowolona z wyniku rozmowy rozglądała się po pokoju, w którym poprzednik Miziaka kolekcjonował portrety szefów resortu – skutkiem czego w przedziwnej koegzystencji na jednej ścianie Andrzej Milczek sąsiadował z Leszkiem Killerem, Ludwik Horn z Januszem Kraczmarkiem, a Antoni Macierenko z Grzegorzem Detyną.

– Na przykład z kim chciałaby pani porozmawiać?

– Z pańskim przełożonym.

– Mój przełożony jest aktualnie na urlopie. Macierzyńskim.

*

Do Stężyna dotarł po trzech kwadransach. Po drodze musiał pokonać korek przy moście, a nie chciał włączać koguta.

– Uciekł. A prawie go miałam – Brygida Jarmuła nie kryła irytacji. Nim jednak Miziak zdążył zareagować, zapytała: – Masz kable? Już go dochodziłam, kiedy z bocznej dróżki wytoczył się traktor, zahamowałam, silnik zgasł. I zdechł na amen.

– Zapamiętałaś numery wozu podejrzanego?

– Jakie numery? Na rowerze uciekał! – mruknęła ponuro. – Nawet rysopisu nie mam, bo naciągnął na twarz kominiarkę.

– A ofiara?

– Nic nie widziała. Jak zwykle zaszedł ją od tyłu, ostrzegając, że jak odwróci łeb, to po niej. No to zachowywała się dokładnie jak pozostałe, zgodnie z tym, co pokazuje w swych „rekonstrukcjach” telewizja.

– Gdzie ją dorwał? – starannie oskrobał klemy i nałożył zaciski.

– W magazynie za sklepem. Wchodziła od podwórza po towar. Wślizgnął się za nią...

– A ty jak się tu znalazłaś?

– Moja informatorka zadzwoniła do mnie, mówiąc o jakimś obcym, który kręci się w pobliżu. Byłam niedaleko, toteż spóźniłam się dosłownie o minuty.

– No to przynajmniej wreszcie mamy rysopis tego przyjemniaczka.

– Niezupełnie. Moja informatorka jest niewidoma, ma za to genialny słuch i niezwykły węch. W dodatku siedzi pod kościołem cały dzień.

– Cholera, klapa!

– Niezupełnie, ktoś mógł go widzieć.

– Myślę o samochodzie – zrezygnowany Miziak zaniechał prób zapalenia jej wozu. – Nic nie poradzę. Poszło coś poważniejszego niż alternator.

– Stary szmelc! A ja powinnam być już na mieście – zmartwiła się Brygida.

– Ja też. Siadaj, podrzucę cię.

Zwinnie wsunęła się na fotel pasażera.

Podkomisarz Brygida Jarmuła mogłaby być piękna kobietą. Gdyby tylko chciała. Sęk w tym, że od zawsze owa obecnie trzydziestoletnia policjantka pragnęła być mężczyzną. Ubierała się po męsku, nosiła włosy ścięte krótko, a wszyscy w komisariacie współczuli jej piersiom ograniczonym przez spłaszczający stanik. Wyglądała, tak jakby była początkującą zakonnicą, a nie doświadczoną funkcjonariuszką. Na temat jej życia intymnego krążyły rozmaite plotki. Mówiono, że sparzyła się podczas studenckiego romansu i od tego czasu ma dosyć. Pomawiano ją o lesbijstwo, ale jej stosunek do kobiet był identyczny jak do mężczyzn, może więc po prostu jedyną przypadłością, na jaką cierpiała, był pracoholizm.

Ostatnio pasjonowała się tropieniem „gwałciciela wojewódzkiego”, który działał na całym rozległym terenie, w niezwykły sposób trzymając się granic administracyjnych, co dowodziło jego nad wyraz rozwiniętego patriotyzmu lokalnego, ale nie pasowało do wizerunku psychologicznego, sporządzonego przez ekspertów. Inna kwestia, że cała sprawa, podchwycona przez media, prezentowała się niejasno: poza pięcioma pierwszymi atakami reszta przypadków wyglądała dość problematycznie – zdemaskowano co najmniej trzy kobiety pragnące swe wybryki pozamałżeńskie zrzucić na karb gwałciciela. Podejrzewano też, że co najmniej kilku amatorów kwaśnych jabłek podszyło się pod „wampira”, jak określały go media, używając sobie na jego konto. Jednak Brygida Jarmuła była zdania, że tym razem omal nie złapała tego właściwego.

– Gdzieś w pobliżu ma samochód – dodała z głębokim przekonaniem.

– Na jakiej podstawie tak sądzisz?

– Nikt nie wybiera się na tego rodzaju eskapady rowerem, w dodatku składakiem. Rower wykorzystuje podczas ataku, a później zapewne chowa go w bagażniku. Dlatego nie próbowałam nawet namawiać władz na obławę.

– I tak by jej nie zarządzono. Sprawa nie ma priorytetu. W końcu facet nikogo nie zabił.

– No to możemy tylko mieć nadzieję, że prędzej czy później ukatrupi którąś ze swych ofiar.

W rewanżu opowiedział jej o Czerwonce. Ku jego zaskoczeniu nie potraktowała tego wyłącznie w kategoriach anegdoty.

– To bardzo ciekawe, bardzo – powiedziała – i co zamierzasz z tym zrobić?

Popatrzył na nią zdziwiony, jakby zadała mu pytanie o pomoc charytatywną dla dotkniętego przez trzęsienie ziemi Haiti.

– Sporządzę notatkę. Niech uznają go za zaginionego.

– I to wszystko?

– Nie możemy zajmować się każdym zaginionym mężem. Sprawdziłem w bazie danych. Facet nie jest notowany. Nie miał związku ze światem przestępczym, nie piastuje żadnego ważnego stanowiska...

– A jeśli żona go zarąbała przed wyjazdem na urlop?

– Gdybyś widziała tę żonę, taki pomysł nawet by ci nie przyszedł do głowy.

*

Brygida Jarmuła całe życie marzyła o wielkiej sprawie. Takiej, dzięki której znajdzie się jeśli nie w podręcznikach kryminalistyki, to przynajmniej na pierwszej stronie poważnej opiniotwórczej gazety. Bycie jednodniową bohaterką „Fucku” czy „Super Excesu” bawiło ją znacznie mniej. Choć jak mawiał dziadek partyzant: „Na bezrybiu i żopa sołowiej”. Wielka afera, seryjny zabójca lub choćby powikłana zbrodnia rodzinna – trafić coś takiego! A tu nic. Od paru lat we Wrocławku nie było nawet efektownego porwania. Czuła, że gdyby to jej wpadła w ręce sprawa Olewnika, rozwiązałaby ją w tydzień. W końcu wstąpiła do policji, marząc właśnie o takich śledztwach, a nie żeby gonić jakiegoś wiejskiego ogiera, który gwałcąc, sieje tyle materiału genetycznego i zostawia tak wiele śladów daktyloskopijnych, zapachowych, rzeczowych, że w USA zidentyfikowano by go jednym kliknięciem komputerowej myszki. Ale nie u nas. Przy dużych znajomościach wynik badań DNA przychodzi po miesiącu. Albo i nie.

Drugim motywem od lat nakręcającym jej działania była chęć udowodnienia swej wartości ojcu, który nigdy nie pogodził się z tym, że córka nie jest chłopcem. Jej stary jako negatywnie zweryfikowany ubol, dziś szef ochrony znanego potentata Ryszarda Czereśniaka, nawet teraz nie przestawał z niej pokpiwać. Dlatego w porywie desperacji zmieniła pięknie brzmiące nazwisko Jarmulińska na gminne Jarmuła, w dodatku niosące w etymologicznym rdzeniu pamięć genetyczną o jakichś starozakonnych przodkach.

Dziś jej intuicja podpowiadała, że za zniknięciem konsultanta Czerwonki może kryć się coś więcej niż pospolita zbrodnia. Dlatego postanowiła odwiedzić jego mieszkanie, ale wcześniej wpadła do Izby Skarbowej. Jeśli facet nie pracował wyłącznie na czarno, było to najlepsze miejsce, aby go namierzyć.

Kierowniczka Izby, pani Wanda, była szkolną koleżanką Brygidy, toteż bez większych ceregieli udostępniła jej PIT-y obywatela Czerwonki z ostatnich pięciu lat. Okazało się, że zarabia średnio od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu tysięcy rocznie, a jedyną firmą zatrudniającą go na umowy o dzieło jest agencja reklamowa Argus. Wejście na strony Krajowego Rejestru Sądowego dostarczyło dalszych informacji. Agencja Argus założona w 1990 roku z kapitałem zakładowym dziesięciu milionów (co podówczas równało się zaledwie tysiącowi obecnych złotych) należała w całości do Arkadego Gusiewicza. Znalazła tam również adres i telefon.

– Argus, słucham – po drugiej stronie odebrała jakaś pindulinda, o głosie wysokim jak wieża w Dubaju.

– Czy mogłabym rozmawiać z panem Gusiewiczem? – zapytała.

– A kto mówi?

Jarmuła podała swe nazwisko i stopień służbowy i głosik rozmówczyni po drugiej stronie od razu trochę się stępił.

– Pan prezes jest aktualnie w pracy.

– To znaczy nie w agencji?

– W swojej państwowej pracy – poinformowała z naciskiem sekretarka. – Podać pani numer?

– Bardzo proszę.

Numer jak na Warszawę był zaskakująco prosty i łatwy do zapamiętania. Sygnał natomiast brzmiał niezwykle dźwięcznie. Ktoś odebrał. Ale był to tylko automat zgłoszeniowy.

„Kancelaria Prezesa Rady Ministrów... Wybierz tonowo numer albo czekaj na zgłoszenie się operatora”.

*

W życiu erotycznym starszego aspiranta Miziaka panna Brygida zajmowała znaczniejsze miejsce, niż mogła podejrzewać. Była mianowicie obiektem jego wyuzdanych fantasmagorii. Nie było nocy, żeby nie wyobrażał sobie jej nagiego ciała, jędrnością dorównującego pałce policyjnej, także uczestniczącej w seksualnej akrobatyce jego marzeń. W akcji udział brały też pejcze, skórzane obroże, kaganiec, słowem wszystko to, o czym przy swej poprzedniej purytańskiej małżonce mógł jedynie pomarzyć. Czasami budząc się z ekstazy, sam sobie zadawał pytanie, czy pociąg ku kobiecie marzącej, żeby być mężczyzną, nie jest przypadkiem podświadomą skłonnością homoseksualną? Pocieszał się jednak, że w skorupie twardego funkcjonariusza kryje się drobna, słodka kobietka, wymagająca jedynie odpowiedniego podejścia. Z pejczem!

Tego wieczoru oddawał się owym marzeniom na pograniczu snu i jawy, kiedy do rzeczywistości przywołał go dzwonek do drzwi. Wyjrzał przez wizjer. O kurczę! Marzenie się zmaterializowało.

– Już spałeś? – zapytała Brygida, pakując mu się do mieszkania i nie dając mu szans na choćby symboliczne uprzątnięcie wnętrza. – Musimy porozmawiać. Nawet nie wiesz, na co trafiłeś.

– Ja?... – aspirant z trudem usiłował uporządkować płynne granice między snem a jawą, a nade wszystko dopiąć spodnie.

– Przyjrzałam się trochę sprawom tego twojego Czerwonki i nie zgadniesz, do czego doszłam. Wiesz, dla kogo on pracował?

– Nie mam pojęcia.

– Honoraria płacił mu niejaki Arkady Gusiewicz.

– A kto to jest Gusiewicz?

– Dokładnie jeszcze nie wiem. W każdym razie ktoś ważny w kancelarii premiera.

Miziak gwizdnął.

– Kobieto, w co ty się pakujesz? Za wysokie progi na nasze nogi...

– Czekaj, czekaj! Rozmawiałam z tym Gusiewiczem. Nie próbował mnie spławić. A nawet umówił się na rozmowę.

– Nie do wiary.

– Jeśli nie wierzysz, to może posłuchasz? – wyciągnęła komórkę służącą jej dość często jako magnetofon. – Takie czasy, że trzeba nagrywać każdego rozmówcę.

Nacisnęła „play”...

„Nie wiem, o co pani chodzi” – głos był niski, poważny, tak jakby dobiegał z dołu pleców człowieka od lat przywykłego do pracy siedzącej.

„O Alojzego Czerwonkę”.

„Czerwon... W życiu nie słyszałem tego nazwiska” – nawet absolwent skróconych kursów psychologii mógł poznać, że rozmówca kłamie.

Dlatego niezrażona ciągnęła dalej:

„Jednak płacił mu pan. Całkiem przyzwoite kwoty. Przez co najmniej pięć lat”.

„Ja?”.

„Konkretnie firma Argus”.

„Z tego, co wiem, firma Argus zawiesiła swoją działalność, a ja dobry czas temu sprzedałem swe udziały”.

„Z KRS to nie wynika, poza tym ciągle figuruje tam Arkady Gusiewicz jako prezes”.

„To mój syn. Dziadek był Arkady, ja jestem Arkady, to i on zgodnie z tradycją nosi to imię”.

„Rozumiem, taka firma pod Arkadami. Jednak sekretarka skierowała mnie tutaj”.

„Z przyzwyczajenia”.

„Poproszę w takim razie o namiary na pańskiego syna”.

„Z przyjemnością. Chociaż kontakt z nim może być utrudniony; syn aktualnie nurkuje na Wyspie Kokosowej u wybrzeży Kostaryki”.

„Kiedy wraca?”.

„Nie mam pojęcia. To duży chłopiec i nie spowiada się ze wszystkich swoich wycieczek tatusiowi. Ale... Może mogę pani w czymś pomóc, w miarę swoich skromnych możliwości. Wymieniła pani nazwisko jakiegoś Czerwoniaka...”.

„Czerwonki!”.

„Czymś się naraził?”.

„Tego jeszcze nie wiemy. Ale tydzień temu wyszedł z domu i dotychczas nie powrócił”.

„O kurwa!” – powiedział Gusiewicz i odłożył słuchawkę.

– Ciekawe – rzekł Miziak – zadzwoniłaś powtórnie?

– Nie raz, ale nie udało mi się uzyskać połączenia. Jednak nie minęło pół godziny, a otrzymałam SMS-a następującej treści: „JUTRO 12! KAWIARNIA NA ROZDROŻU. AG”.

– Podziwiam cię – miał ochotę ją uścisnąć, ale profilaktycznie cofnęła się o krok.

– To nie koniec. Szukałam informacji o panu Arkadym.

– Zgaduję, że ciężko było...

– Bardzo, ale tatuś mi pomógł. Znał kapitana Gusiewicza jeszcze z lat wspólnej pracy w Służbie Bezeceństwa. Wprawdzie pan Arkady pomyślnie przeszedł weryfikację w III RP, ale odszedł ze służby i zajął się reklamą i marketingiem politycznym. Od dwóch lat pracuje w kancelarii premiera.

– Na stanowisku?

– Oficjalnie nie ma takiego stanowiska. Nieoficjalnie nazywa się je kierownictwem Biura Obsługi Osobistej Prezesa Rady Ministrów.

– I wiadomo, czym się zajmuje?

– Na przykład kupowaniem piłek futbolowych czy kijów do golfa dla premiera i jego drużyny.

– Ciekawe – aspirant zadumał się, ale Brygida nie pozostawiła mu wiele czasu na myślenie.

– Tak czy owak, jadę skoro świt do Warszawy. Pojedziesz ze mną?

– Ale nasza praca? Gwałciciel.

– Nie ucieknie! Po ataku przynajmniej dwa dni odpoczywa. Poza tym rozmawiałem z szefostwem. Również w twoim imieniu. Dostaliśmy dzień urlopu.

– Ja też?

– Oczywiście! Przecież do jutra nie naprawię mojego samochodu.

*

Różne duchy straszą w obiektach publicznych III Rzeczypospolitej. Wedle opinii licznych świadków w Pałacu Kultury jęczą cienie jego budowniczych. Są tacy, którzy twierdzą, że znajduje się tam co najmniej jedna ekipa zombie złożona z ludzi przypadkowo zamurowanych w trakcie prac konstrukcyjnych. Natomiast od czasu słynnej mszy papieskiej odprawionej na placu Defilad bezpowrotnie zniknął z kilometrowych korytarzy upiór Józefa Wissarionowicza Stalina. Może zresztą przeniósł się straszyć gdzie indziej.

W Belwederze jesienną porą pojawia się widmo księcia Konstantego, w dodatku przebranego w damskie szaty. Bywa, że wpadnie na drugą stronę do ambasady rosyjskiej i portiera o machorkę zapyta. Czasem zdarza mu się spłynąć na dół, do Łazienek Królewskich, i parkę zakochanych spłoszyć. Podobnie było i pewnego jesiennego wieczoru, gdy Wielki Książę okropnie przestraszył senatora Krzysztofa Pleśniewicza rozmyślającego akurat z jointem w ręku nad autorskim serialem telewizyjnym „Siedem grzechów głównych”. Wyłonił się nad stawem z mgły, mówiąc doń głosem strasznym: „Ósme: nie niuchaj!”, tak że od tej pory senator biedaczyna nie może się pozbierać i sam przypomina ducha, tyle że zasłoniętego nie giezłem, a immunitetem.

W Sejmie, o czym chętnie opowiada straż marszałkowska, pojawia się z kolei duch mężczyzny o wyrazie posępnym, acz zdecydowanym, w którym rozpoznano ministra Becka.

– Dlaczego akurat Becka? – dziwił się prowadzący w tej sprawie śledztwo marszałek.

– Bo strasznie beka – prostodusznie wyjaśniła jedna ze sprzątaczek.

W Pałacu Namiestnikowskim za czasów prezydenta Szwendały straszyło widmo wszechwładnego kretyna, a za Aleksandra Goryczki upiór Układu Warszawskiego. Orderami dzwonił, okowami doktryny Breżniewa brzękał, a tak śmierdział alkoholem, że przez całe dwie kadencje nie dało się go wywietrzyć, co rodziło paskudne, a co gorsza, zupełnie bezpodstawne plotki pod adresem ówczesnego gospodarza pałacu. Nie koniec na tym. W przyziemiu tej samej budowli snuje się jeszcze ciągle duch pewnego stolarza z Henrykowa, który zmarł, drasnąwszy się drzazgą z heblowanego właśnie Okrągłego Stołu, zatrutą jadem narodowej zdrady. Stolarz ten osierocił dziecinę o imieniu Magda, dlatego ktoś, kto nocą przechodzi koło lwów strzegących obejścia na Krakowskim Przedmościu i wsłucha się w ciszę, nie zwracając uwagi na popierdywania rumaka księcia Józefa, może wychwycić dochodzące gdzieś z zaświatów dramatyczne: „Magdalenko, Magdalenko!”.

Gmach Urzędu Rady Ministrów, budynek stosunkowo nowszy, wzniesiony bowiem w 1900 roku jako siedziba Korpusu Kadetów im. Aleksandra Suworowa, w latach międzywojennych mieścił Główny Inspektorat Sił Zbrojnych, a po wojnie Urząd Rady Ministrów. Nic więc dziwnego, że co jakiś czas pojawia się w nim cień marszałka Piłsudskiego. Duch „Dziadka” nie zachowuje się jednak posągowo, raczej frywolnie, wykazuje bowiem duże poczucie humoru, płatając lokatorom URM-u różne figielki, z których najbardziej znanym było dopisanie na wszystkich aktach wychodzących z gabinetu premiera Killera zagadkowego zwrotu „lub czasopisma”, co kosztowało wiele miesięcy pracy komisję śledczą, a minister Aleksandra Dawidowska najadła się wstydu i więziennej zupy.

Z kolei za premierostwa Jerzego Guzka, ręcznie sterowanego z tylnego siedzenia przez Mariana Piękniewskiego, duch Komendanta nakreślił pewnego dnia na ścianie świetlisty napis „Maniek – Chce cię – Zaraz”, co spowodowało, że prezes Rady Ministrów w połowie zdania poderwał się i pogalopował do siedziby Związku Zawodowego „Solidność”.

W okresie rządów mecenasa Jana Olszy Marszałek lubił też pisywać szminką na lustrach w męskich toaletach hasło „lustracja, durnie!”. Waldemar Kargul znalazł zaś kiedyś karteczkę z przestrogą, która brzmiała: „Chłopski synu, przez imprezy trafisz kiedyś do Berezy”.

Za czasów Jarosława Indykiewicza duch złagodniał, ograniczając się jedynie do prostych żartów. Na przykład kaczuszkę gumową na fotelu potrafił położyć. Gdy ktoś na niej usiadł, od razu wydawała dźwięk imitujący puszczanie siarczystego bąka, co najczęściej przydarzało się wicepremierowi Trądzikowi i nikogo szczególnie nie dziwiło. Z kolei innemu wicepremierowi potężnej postury, Romanowi Graczychowi, duch, nawet po śmierci nienawidzący endekoidów, posmarował klejem fotel, tak że ten wyrwany przez szefa do odpowiedzi wstając energicznie, wyskoczył ze spodni – a miał pod spodem różowe kalesony w kwiatki.

Później ducha widywano już rzadziej. Czasem po ścianie korytarza przemknął słaby cień, w dodatku w pikielhaubie, co zdaniem gabinetu politycznego premiera Ronalda Ducka stanowiło niesmaczną aluzję do głośnej sprawy dziadka w Wehrmachcie.

Hałas, a raczej wrzask, który tej nocy skłonił do działania wartownika, nie przypominał jednak dawnych figli płatanych przez duchy – był ostry, wibrujący, zakończony dzwoniącą w uszach ciszą. Obaj ochroniarze popatrzyli na monitory, aliści na żadnym nie zauważyli niczego niepokojącego. Mimo to funkcjonariusz Siebuła postanowił dokonać obchodu URM-u i jego okolic. Aleje Ujazdowskie były puste. Nie pozostał nawet ślad po namiotowych miasteczkach pielęgniarek, nie koczował też żaden samotny protestant, tak często obecny za poprzednich gabinetów. Strażnik nieco uspokojony ruszył wzdłuż budynku. Z każdą chwilą czuł się lepiej. Niedobrze zrobiło mu się, kiedy dotarł na tyły, zobaczył tam bowiem ciało mężczyzny nadziane na stelaż od flag, który ktoś, zapewne przez zaniechanie, pozostawił pod oknami. Mimo przerażającego wyrazu twarzy denata wystarczył jeden rzut oka, aby przekonać się, że martwym nieszczęśnikiem, który najprawdopodobniej wypadł z okna na najwyższym piętrze (ponieważ tam właśnie firanka powiewała na zewnątrz okna), był kierownik Biura Obsługi Osobistej Prezesa Rady Ministrów, Arkady Gusiewicz.