Jedna przegrana bitwa - Marcin Wolski - ebook

Jedna przegrana bitwa ebook

Marcin Wolski

3,9

Opis

Jak wyglądałby świat, gdyby Polacy nie powstrzymali bolszewików?

Jest 1968 rok. Warszawa jest stolicą Polskiej Socjalistycznej Republiki, wchodzącej w skład Eurosocu – Europejskiego Związku Socjalistycznych Republik. Cała Europa jest podbita przez komunistów.

W takim właśnie świecie żyje Marcin Wolak, student na Uniwersytecie im. Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie. Pochodzący z uprzywilejowanej rodziny, szczerze wierzy w idee komunizmu. Jego poglądy zmieniają się jednak diametralnie, gdy otrzymuje zapiski prowadzone przez swego ojca – człowieka, którego nigdy bliżej nie poznał. Młody Marcin przekonuje się, że cały światowy porządek ma źródło w jednym zdarzeniu – bitwie, którą bolszewicy wygrali nad Wisłą w 1920 roku. Dalsza historia XX wieku to triumfalny pochód komunizmu – rewolucja zalewa stary kontynent. Marcin poznaje obraz świata odmienny od kłamstw oficjalnej propagandy, co jednak uczyni z tą wiedzą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (14 ocen)
4
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pamięci mojego Ojca, Jerzego Wolskiego, jednego z bohaterów wojny 1920 roku.

DLACZEGO

Dlaczego piszemy historie alternatywne?

Dlatego, że tradycyjna powieść historyczna wyczerpała swoje możliwości?

Wszystko zostało już napisane i kroczenie śladami Kraszewskiego, Sienkiewicza czy Gąsiorowskiego to jedynie mnożenie plagiatów i kopanie w wyeksploatowanych odkrywkach?

A może wymaga tego postmodernistyczna moda i wrażliwość rodem z gier komputerowych? Zapotrzebowanie na mieszanie konwencji, szukanie nowych klimatów i szokujących zderzeń?

W moim wypadku najważniejsze były dwa powody. A nawet trzy.

Jeśli przyjmiemy założenie, że „historia jest nauczycielką życia”, to ustalenie wyłącznie tego, jak było, wydaje się niewystarczające. Prawdziwa nauka pojawia się wówczas, gdy odpowiedź na pytanie: „Jak było?” skonfrontujemy z odpowiedzią na pytanie: „Jak mogło być?”. Nie bez powodu w akademiach wojskowych rozgrywa się powtórnie dawno stoczone bitwy – owocuje to analizami przydatnymi dla przyszłych strategów.

Podobnie dla ludzi zainteresowanych polityką i futurologią, wskazówką do przewidzenia tego, co będzie jutro, jest zbadanie wariantów dotyczących wczoraj.

Drugi powód jest jeszcze istotniejszy. Dość często przechodzimy do porządku nad historią. Było, zdarzyło się... Nie wgłębiamy się w sens słów Churchilla: „Nigdy w historii ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu”. Wydaje się oczywiste, iż strzelcy wyruszający z Oleandrów musieli nam zapewnić niepodległość, że ochotnicy w 1920 roku nie mogli przegrać pod Warszawą, a protest grupy robotników ze Stoczni Gdańskiej z powodu wyrzucenia z pracy jednej suwnicowej nieuchronnie prowadził do rozpadu Imperium Zła. Owszem – tak się zdarzyło. Mieliśmy szczęście!

Ale czy na pewno nie mogło potoczyć się inaczej? Po dwóch historiach optymistycznych, jakie przedstawiłem w Alterlandzie i Wallenrodzie, tym razem pozwoliłem wygrać złu. Przynajmniej na pół wieku. Tylko w ten sposób, unikając namolnego hurrapatriotyzmu czy ckliwej hagiografii, potrafię oddać hołd bohaterom tamtych czasów. Ludziom z Wczoraj, którzy ocalili nasze Dziś. A przy okazji spłacić dług swoim dziadkom, stryjom, ojcu – statystom wielkiej batalistyki.

Czy to nie symboliczne, że z czterech braci Wolskich urodzonych na przełomie wieków jeden zginął, walcząc z bolszewikami nad Dźwiną, drugi w Oświęcimiu, trzeci zmarł wkrótce po wyjściu ze stalinowskiego więzienia, a czwarty, mój ojciec, zdołał być i pod Warszawą w 1920, i w Mauthausen w latach 1944–1945, i zostać przez komunę pozbawionym prawa wykonywania zawodu adwokata?

Ta historia żyła we mnie od zawsze, dzięki opowieściom Babci, Mamy, gosposi, dzięki pamiętnikowi mojego ojca, który aż do 13 sierpnia 1920 roku przytaczam nieomal dosłownie. Wiedząc, jak historia mojej rodziny i naszego świata rozegrała się naprawdę, nie mogłem odmówić sobie podjęcia próby sprawdzenia, jak mogłaby potoczyć się inaczej.

Marcin Wolski

I LAUREAT

Byłem niewolnikiem.

Urodziłem się jako niewolnik. I wszystko wskazywało, że jako niewolnik umrę. Co ciekawe, bardzo długo nie zdawałem sobie sprawy ze swojego niewolnictwa. Przeciwnie, uważałem się za człowieka wolnego. W dodatku wolnego ową wolnością absolutną, jaką daje przekonanie o swobodzie myślenia, nieskrępowanej przez przesądy i zabobony, a także współuczestnictwo w budowie najlepszego z możliwych światów, w dodatku egzystującego w zbiorowości przyjaznej, koleżeńskiej, tworzącej praktycznie idealny organizm.

Z obecnej perspektywy dostrzegam, że ten ideał, nawet przy pobieżnej obserwacji, zdradzał rysy i pęknięcia, a ja sam nie byłem aż takim zaślepionym idiotą, aby nie widzieć niejednej usterki w praktyce, a nawet miewałem, drobne zresztą, zastrzeżenia do teorii. Tyle że nie bardzo chciałem je zauważać, a już na pewno – nie eksponować. „Myślenie boli” – zauważył pewien głupiec, zostawszy mędrcem. Myślenie nieprawomyślne boli w dwójnasób.

Tak więc dożyłem dwudziestego pierwszego roku życia niczym współczesny Kandyd, człowiek całkiem szczęśliwy, z niezłymi perspektywami przeżycia następnych czterdziestu lat w równie przyjemnym kokonie, kiedy kokon ów pękł. I to w sposób uniemożliwiający jego ewentualne sklejenie.

Rzecz zaczęła się dokładnie o godzinie piętnastej dwadzieścia osiem, w piątek 8 marca roku 1968, na łączce czy raczej wydeptanym klepisku poniżej Uniwersytetu imienia Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego w Warszawie, stolicy Polskiej Socjalistycznej Republiki, niezłomnego ogniwa EZSR – czyli Eurosocu, jak powszechnie nazywano Europejski Związek Socjalistycznych Republik. Na skraju owej łączki znajdował się barek piwny, który w przystępie dobrego humoru władze otwierały lub zamykały, kokietując nieabstynencką część społeczeństwa. Aktualnie trwała faza przyjazna, bo barek był otwarty, co pozwalało stykać się braci studenckiej z ludem robotniczym warszawskiego Powiśla.

Było dość chłodno i wcale bym się nie zdziwił, gdyby zaczęło śnieżyć, co tradycyjnie zaskakiwało służby miejskie, dostarczając niewyczerpanego zasobu żartów dla pracowników warszawskiej sekcji satyrycznego czasopisma „Krokodyl”, jako że do początku kalendarzowej wiosny pozostawało zaledwie paręnaście dni, a plan solenia i piaskowania wykonano przed terminem w ostatnim kwartale roku ubiegłego.

Tego dnia nie miałem już zajęć, bo ćwiczenia z historii starożytnej, których tematem było dowodzenie, że ludy Urartu i Wielkiego Stepu wyprzedzały w rozwoju siły wytwórcze Egiptu i Mezopotamii, odwołano z powodu choroby pani profesor, natomiast zebranie partyjne, poświęcone heroicznej walce narodu Konga przeciwko imperializmowi amerykańskiemu, mogłem sobie odpuścić, choćby z powodu nieposzlakowanej opinii, a także dlatego, że nasza grupowa w KPP, Nadia Finger, od paru tygodni była moją dziewczyną.

Gdyby ktoś zapytał o powód zmiany normalnego toku zajęć, odpowiedź byłaby prosta. Próżność. W końcu rzadko się zdarza, żeby młody autor piszący do „Listów Literackich” otrzymywał korespondencję od jakiegoś wielbiciela jego talentu i to w dodatku z propozycją spotkania się w restauracji. Może – myślałem – jest to jakiś znakomity krytyk albo reżyser filmowy gotowy przenieść mój utwór na ekran? Czyżbym był dzieckiem szczęścia?

Raczej tak. Pozycja mojej Mamy, do niedawna primabaleriny Wielkiej Rewii na Lodzie, a obecnie wykładowczyni Wyższej Szkoły Baletowej, zapewniała mi życie, o jakim większość kolegów, gnieżdżących się w domach studenckich, nie mogła nawet marzyć. Mieliśmy nawet samochód – oliwkową warszawę, na wakacje jeździliśmy do Włoch albo Francji; mieliśmy także gosposię, postać w społeczeństwie socjalistycznym rzadką jak szynka u rzeźnika. Z tym że nas przejściowe kłopoty zaopatrzeniowe nie dotyczyły. Nomenklaturowy rozdzielnik i towarzysz Martow, pozostający w luźnym związku z moją Matką, zapewniali nam stały dostęp do sklepów za żółtymi firankami, owej ziemi obiecanej handlu i konsumpcji.

Co gorsza, uważałem, że jest to sytuacja normalna. Przecież dopiero w komunizmie wszyscy mieli otrzymywać dobra według potrzeb. Obecnie rozdzielano je według pracy. I zasług.

Co do tych ostatnich nie miałem wątpliwości. W pokoju Mamy na trzcinowych matach wisiało mnóstwo medali, odznaczeń za zasługi dla „fizkultury i sporta”, na kredensie i w jego wnętrzu piętrzyły się (w dziesiątkach egzemplarzy) puchary, wazoniki i brązowe statuetki za tryumfy w Spartakiadach Armii Zaprzyjaźnionych, zawodach o Puchar Służby Bezpieczeństwa; był także srebrny medal z olimpiady w Tbilisi w roku 1940 i złoty z igrzysk w Tuluzie cztery lata później.

Mama miała autentyczny talent i szczęście. Gdy miała niespełna dziesięć lat i jeździła na osiedlowym lodowisku na śniegórkach, żałosnej imitacji łyżew na dwóch płozach, wypatrzył ją jakiś trener i zaprowadził do klubu Spartak na Grochowie; tam zdecydowano, że będzie uprawiać łyżwiarstwo figurowe. A potem szła już od sukcesu do sukcesu, ku zachwytowi Babci krawcowej i brata księgowego, a passa ta najwyraźniej przeszła na jej syna i trwała w najlepsze, póki owego feralnego popołudnia nie uruchomił się mechanizm zegarowy totalnej destrukcji dotychczasowego ładu.

Czekający na mnie mężczyzna sączył piwo o nazwie Jasny Bursztyn, które od Ciemnego Bursztynu różniło się procentarzem i kolorem, nie wyglądał na krytyka literackiego ani reżysera filmowego. Należał raczej do tego typu ludzi, których od dzieciństwa wolałem omijać. Zniszczona twarz i fioletowy nos, zdradzający predylekcję do kiepskich gatunków alkoholi, nie zachęcały do kontaktu, w dodatku całość wizerunku uzupełniały ręce, czerwone jak u Wokulskiego. Ubrany był biednie, ale czysto, i mimo pozorów menelstwa w oczach, w zarysie szczęki dostrzegałem to „coś”, jakby ślad dawnego dostojeństwa. Podobne wrażenie odniosłem zaskoczony sposobem wyrażania się, dalekim od gwary kamieniarzy z Powązek czy wozaków węgla.

– Proszę wybaczyć ów drobny wybieg, towarzyszu Wolak – powiedział na powitanie. – Chciałem jednak, aby nasze spotkanie nie spowodowało komplikacji dla pana ani dla mnie.

Spojrzałem na niego lekko zdziwiony, nie mając pojęcia, jakie komplikacje może mieć na myśli.

– Jestem jedynie posłańcem – dodał – od pańskiego ojca.

Zjeżyłem się. O Ojcu – draniu, który porzucił Matkę wraz z siedmioletnim dzieckiem i nie przysyłał nawet alimentów – słyszałem dotąd jedynie przykre rzeczy. A prawdę powiedziawszy, nie chciałem słuchać o nim w ogóle.

– Zanim umarł, prosił, abym dostarczył panu przesyłkę. – Mówiąc to, wcisnął mi w rękę coś, co wyglądało jak włoski orzech zawinięty w kawałek gazety, lecz było od niego dużo cięższe. – Proszę to schować do kieszeni! – zachrypiał.

Wiadomość o śmierci mojego rodzica, którego ledwie pamiętałem, przyjąłem bez większego żalu. – Gdzie umarł? – zapytałem z grzeczności. Bo, w gruncie rzeczy, informacja ta nie miała dla mnie znaczenia.

– W Magadanie. Pół roku po opuszczeniu łagru.

Przełknąłem ślinę. Facet łgał w oczywisty sposób. Mój Ojciec był zapewne draniem, ale tacy jak on nie trafiali do przeznaczonych dla kryminalistów kolonii karnych.

– Prosił, abym przekazał panu ten rękopis. – Tu wepchnął mi pękatą, sfatygowaną teczkę z tektury. – Jeśli będzie miał pan jakieś pytania, to znajdzie mnie pan za tydzień, w piątek o tej samej porze, pod mostem Kierbedzia... chciałem rzec – Suworowa.

Dopił piwo i wyszedł, nie zaszczycając mnie uściskiem ręki. Wyszedłem i ja. Byłem zaszokowany i rozdarty pomiędzy decyzją o przeczytaniu rękopisu a decyzją o ciśnięciu go do pierwszego kosza na śmieci. Akurat żadnego kosza w pobliżu nie było.

Tymczasem słońce przedarło się przez chmury, toteż kiedy sięgnąłem do kieszeni i rozpakowałem otrzymane zawiniątko, błysk rzekomego orzecha nieomal mnie oślepił. Czytałem Winnetou i jeszcze parę opowieści o Indianach eksterminowanych przez podłych Jankesów i nie miałem trudności z rozpoznaniem suweniru. Kimkolwiek był tajemniczy posłaniec, wcisnął mi autentyczny, ogromny samorodek złota.

Wróciłem na Krakowskie Przedmieście, ciągle nieświadomy posiadania tykającej bomby. Przez moment wahałem się, czy nie stanąć na przystanku autobusowym pod Muzeum Ateizmu, mieszczącym się w dawnym kościele Świętego Krzyża, ale tłumek oczekujących pasażerów był mocno zniechęcający. Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego autobusy, rano, kiedy trzeba dowieźć ludzi do pracy, chodzą w miarę regularnie, za to po południu poruszają się bez żadnego planu, stadami albo zgoła wcale. W dodatku koło przystanku dostrzegłem Grzesia Majewskiego, a to groziło poważniejszymi komplikacjami. Grzesio z pewnością zapytałby mnie o pękatą teczkę, a jego wodniste oczka jak nic wyczułyby złotą bryłę w kieszeni. Grzesio miał ciekawość zapisaną w genach odziedziczonych po ojcu – pułkowniku Milicji Obywatelskiej i matce – bufetowej z Jednostki GPU na Gocławku. Wprawdzie w nowym kodeksie karnym za posiadanie złota i obcych walut nie groziła już kara śmierci, jednak takie precjoza, jeśli nie zostały oddane do banku, podlegały natychmiastowej konfiskacie.

Majewski na szczęście mnie nie zauważył. Zaczytany w popołudniowym wydaniu „Warszawskiego Komsomolca” stał na schodach muzeum, tuż obok miejsca, gdzie na starych rycinach można było zobaczyć Chrystusa pochylonego pod ciężarem krzyża. Rzeźbę usunięto jeszcze w latach trzydziestych, argumentując, że stanowi zagrożenie dla ruchu ulicznego, ponieważ odwraca uwagę kierowców od pieszych i od innych pojazdów.

Stacja kolei średnicowej, przemianowanej na metro, znajdowała się prawie vis-à-vis Domu Partii, jednego z pięciu wieżowców zbudowanych w stylu „baroku socjalistycznego”, jakie od kilkunastu lat wznoszono w moim mieście, burząc ohydne, secesyjne kamienice z przełomu wieku, uosabiające drobnomieszczański brak gustu i wyzyskiwanie człowieka przez człowieka. Podobno liczba „drapaczy chmur” świadczyła o ważności miasta – w Moskwie było ich dwanaście, w Berlinie osiem...

Długie schody (nieruchome – bo ruchome zepsuły się już jakiś czas temu) wyprowadziły mnie na peron stacji „Czerwone Powiśle”, znajdujący się już poniżej skarpy wiślanej. Za pomocą łokci wcisnąłem się do pociągu, tratując po drodze chuderlawą staruszkę i pozostawiając na peronie jakiegoś emeryta. Z powodu wybitego okna wagon był luźniejszy niż inne, tak że można było swobodnie stać na dwóch nogach, chłonąc czosnkowo-nikotynowy zapach wnętrza. Miałem ogromną ochotę zajrzeć do teczki, ale opanowałem się. Zresztą warunki do lektury nie były najlepsze. Przejechaliśmy Wisłę, wjeżdżając w praską dzielnicę przemysłową, ale kominy czy fabryczne budynki nie interesowały mnie w ogóle. Intensywnie myślałem. Co ja w ogóle wiem o Ojcu?

Pamiętałem go jak przez mgłę. Zapach wody kolońskiej, dotyk wygolonego policzka i wąsów, błysk inteligentnych oczu spoza tafli okularów. Co jeszcze? Pasemka siwizny we włosach, donośny śmiech, kiedy coś go rozbawiło i zazdrość, jaką odczuwałem, gdy przytulał Mamę... Pamiętam też, jak majsterkowaliśmy wspólnie w szopie na podwórku, jak uczył mnie jeździć na rowerze i zjeżdżać na nartach z pagórków na terenie starej cegielni. A potem zniknął.

Moja pamięć nie zarejestrowała tego momentu. Może oszczędzono mi sprzeczek i awantur, jakie zazwyczaj towarzyszą ludzkim rozstaniom. Po prostu był, był, a potem już go nie było? Poszedłem wtedy do pierwszej klasy podstawówki i bardzo byłem dumny z powodu tornistra, czerwonej chusty...

Czy tęskniłem? Chyba tak. Pamiętam, że zrobiłem się płaczliwy i sikałem w nocy do łóżka. Co do zniknięcia mojego Taty – Babcia udzielała wykrętnych odpowiedzi. A Mama? Mama albo była na zawodach, albo na występach.

Miałem jakieś dziesięć lat, kiedy powiedziała, że Ojciec nas opuścił. Że poznał inną panią. I założył sobie nową rodzinę. Byłem wstrząśnięty. Jak to „inną panią”?! Przecież moja Mama jest najpiękniejsza na świecie! Teraz inna rzecz nie dawała mi spokoju. Dlaczego nigdy nie rozmawiano ze mną o tym, w jaki sposób mój Ojciec, znakomity prawnik, trafił na ścieżkę przestępczą?

Tymczasem dojechałem do Marysina. Zaraz za stacją, gdy spojrzało się w stronę lasu, zaczynało się osiedle imienia Akademii Nauk, złożone z budynków o podwyższonym standardzie, po trosze bloków, a po trosze jakby domków jednorodzinnych. Domy liczyły tylko dwa piętra i miały nie więcej niż sześć mieszkań, co odróżniało je od „mrówkowców”, stawianych w miejsce dawnych ruder. W takich blokach kuchnia przypadała na dwa mieszkania, a dwie łazienki na jeden korytarz. Nasz „apartament” miał trzy sypialnie, „pokój stołowy” i kuchnię z małą wnęką, w której sypiała Nastka.

Nastka była więcej niż gosposią. Była u nas od zawsze, a przynajmniej od chwili, kiedy moja Mama zjawiła się na świecie. Nikt nie znał jej wieku, a może nawet sama go nie znała, trafiła bowiem do mojej Babci wkrótce po wielkiej fali przemian, które przyniosła rewolucja. Zrazu pomagała „na przychodne” i trochę szyła; to było w czasach „małego eksperymentu”, kiedy Babcia prowadziła własny punkt krawiecki. Później, kiedy eksperyment się skończył, a Babcia poszła do fabryki, została u nas w charakterze pomocy domowej. Była oficjalnie inwalidką; złamana w bliżej nieokreślonych okolicznościach noga zrosła się krzywo, eliminując jej posiadaczkę z szeregów pełnosprawnych pracowników socjalistycznych przedsiębiorstw.

Mimo swojego kalectwa Nastka miała mnóstwo zalet. Doskonale gotowała, a przed Wielką Rewolucją pracowała w jakimś magnackim dworze, skąd wyniosła płynną znajomość francuskiego, a także znakomity talent narracyjny. Opowiadała mi cudowne bajki, a gdy trochę podrosłem, godzinami gawędziła ze mną o życiu sfer wyższych, podejrzewam – mocno koloryzując. Nie było bowiem w jej historiach karbowych chłostających chłopów, panów wykorzystujących dziewki w ramach prawa pierwszej nocy, rozwiązłych hrabin żyjących najchętniej z popem w ramach tak zwanych praktyk religijnych. W majątku Nastki miała być rzekomo i ochronka dla dzieci, i szpitalik dla chłopów, i szkoła dla młodzieży... Zaiste, pasożytnicza klasa umarła, a pozostawiła po sobie taką ładną legendę.

W jednym stara Anastazja była konsekwentna. Choć barwnie opowiadała o wielkiej smucie, kampaniach napoleońskich, wojnie krymskiej – zawsze kończyła swoje gawędy na wymarszu trzech synów magnata na wojnę w roku 1914. Tak jakby lata następne stanowiły jedną czarną dziurę. Kiedy czasami usiłowałem pociągnąć ją za język, odpowiadała:

– E tam, nic ciekawego!

Jedno jej zawdzięczam – rozbudziła we mnie zainteresowania historyczne. Wbrew szkole, w której przedmiot ten należał do najnudniejszych i wykładany był przez belfrów, których z nieznanych mi powodów obawiała się reszta grona nauczycielskiego.

Kiedy miałem dziesięć lat, Nastka przeczytała mi znoszone ze strychu powieści Sienkiewicza, wydane jeszcze przed wojną, które – lubo pełne wstecznictwa i nacjonalizmu – opisywały fantastyczne przygody. Mimo wszystko nie byłem aż tak ograniczony, aby nie zauważać różnicy między tamtymi, kipiącymi życiem opowieściami, a nudą współczesności, w której nawet najlepsze pióra, na przykład Wandy Wasilewskiej czy Zbigniewa Nienackiego, nie umywały się do klasyków. Kładłem to jednak na karb trudności rozwojowych, wierząc, że po nieuchronnym etapie nie do końca sprawnych Rejów narodzą się genialni Kochanowscy.

Chciałem być jednym z tych Kochanowskich. Wiersze pisywałem praktycznie od momentu, kiedy nauczyłem się stawiać litery. Gdy podrosłem, pisałem dla dziewcząt sonety, a dla kolegów świńskie wierszyki, operujące głównie słownictwem okolic pasa. Występowałem też na apelach, czy to z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej, czy też dla upamiętnienia wyzwolenia Warszawy 20 września.

Poklask, jaki zyskiwałem, skłonił mnie do pisania dzieł poważniejszych. Parę moich utworów ukazało się w gazetach, aż wreszcie, gdy usłyszałem o konkursie literackim ogłoszonym przez redakcję „Listów Literackich”, napisałem ten poemat, który stał się praprzyczyną zmian w moim życiu:

Był jak zasiew Mickiewiczowy, jak historii burz – kamień młyński, nasz Feliks Edmundowicz. Nasz Wielki Towarzysz Dzierżyński. W Litwie mnogo zaścianków małych, pokolenia w nich żyły i marły, jednym wielkość muzy śpiewały, miana innych deszcze zatarły. Szable mieli drewniane, trud chłopski nie raz pot im wyciskał od rana, magnat dawno ujarzmił ich wioski, w których tuczyć musieli plebana... Aż któregoś dnia, niczym grom, który echem się toczy przez niwy, bladym świtem urodził się – On Feliks – imię to znaczy szczęśliwy. Dookoła świat podły i mały, grad o dachy bębnił, o ganek, lecz jemioły krzak u powały – wieszczył zmianę... Dziewiętnasty wiek – zgniła pustka, w niej burżujskie tycie i pycha, zapomnieli Marata, Saint-Justa, żrąc i pijąc przy pełnych kielichach. Mijał wiek – jak kiepski scenariusz, jeśli bunt w nim był, to złamany, nie miał żadnych praw proletariusz, do stracenia jedynie kajdany! Myśli Marksa trudno przecenić, lecz by zmienić je w triumf nadziei, na to musiał pojawić się Lenin, a tuż obok towarzysz Feliks. Rewolucja rzecz nie dla panien, nie w gadaniu potęga tkwi. Nastał czas dialogu naganem, era potu, prochu i krwi. – Nianiu dość mam słodzonej bajki, śpiewaj dziś mi prawdziwą piosnkę o legendzie Czerezwyczajki, o tworzeniu przyszłości w Polsce! Nianiu, nie mów o jakimś Bogu, co w kosmosie barłóg umości. Mów, jak wstaje z ruin i grobów lepsze jutro całej ludzkości...!!! Kiedyś się policzy ofiary, bez rozpaczy, choć bez radości, gdy zwycięskie czerwone sztandary damy w łapę Statule Wolności. Nowy Świat odkryjemy na nowo, niosąc wolność pełną, rozumną Towarzyszu Feliksie, to słowo jest przysięgą nad twoją trumną!

Rzecz nosiła tytuł Jak Feliks z popiołów i liczyła dziesięć ksiąg wierszem, przeplatanych cytatami z nielicznych skądinąd pism samego bohatera, który, jak sam twierdził, za pisaniem nie przepadał, a i mówił nad wyraz oszczędnie. Poemat wzbudził szczery zachwyt mamy, która jako dziecko widziała pierwszego sekretarza osobiście podczas pochodu pierwszomajowego oraz dość powściągliwą aprobatę Babci, która, zapytana o zdanie, powiedziała, że się na poezji nie zna. I zdumiewającą reakcję starej Nastki, która radziła, żebym nie publikował utworu.

– Po co ci to? Nie lepiej trzymać się wierszy o miłości?

Może bym i posłuchał, ale akurat wpadł na kolację Martow, Mama pokazała mu fragment, on zapiał z zachwytu i powiedział, że kultura Polszy dawno nie miała takiego talentu jak ja. Byłem zaskoczony. W końcu czego, jak czego, ale poetów nam nie brakowało. Choć Broniewski i Jasieński już nie żyli, mieliśmy takich tuzów jak Baczyński, Słonimski, Hollender czy Szenwald...

– Bardzo dobrze, że nie chcesz drukować tego we fragmentach, tylko od razu wysyłasz na konkurs młodych talentów – pochwalił Rosjanin. – Jeśli uhonoruje cię nasze znakomite jury, nikt nie powie, że sukces zawdzięczasz jakiejkolwiek protekcji.

Zrobiłem, jak zaproponował. Wysłałem maszynopis zaopatrzony godłem, a potem co poniedziałek biegałem do kiosku kupować kolejne numery „Listów Literackich”, tak jakby utwór mógł się tam ukazać jeszcze przed zakończeniem konkursu. Tak minęły dwa miesiące niepokoju, nadziei i oczekiwań.

Zadzwoniono do mnie zaraz po obradach jury. Jego sekretarz, towarzysz Putrament, poinformował mnie osobiście, że zostałem laureatem. Z oszołomienia wyrwał mnie komunikat w głównym wydaniu Dziennika Telewizyjnego. „Pierwszą nagrodę otrzymał towarzysz Marcin Wolak, student III roku historii Uniwersytetu imienia Feliksa Dzierżyńskiego”. Nazajutrz słynna Sonia Sztajn, wedle plotek kochanica samego prezesa Szenwalda, zaprosiła mnie do swych telewywiadów, które szły „na żywo”, to znaczy z ledwie piętnastominutowym poślizgiem.

Z dnia na dzień stałem się osobistością. Profesorowie (wliczając w to mojego mistrza od starożytności Orlando Piazzolego) zaczęli odnosić się do mnie ze wzmożonym szacunkiem, a Nadia Finger, za którą dotąd mogłem wodzić jedynie tęsknym wzrokiem jak pies za kiełbasą na wystawie u rzeźnika, z własnej inicjatywy umówiła się ze mną na ciastka, aby pogadać o wzmocnieniu mojej roli w kolektywie partyjnym naszej uczelni.

I tak to się zaczęło. Ona mówiła „partia”, a ja myślałem o jej piersiach rozsadzających białą bluzkę, ona podkreślała rolę styczniowych tez Lenina z roku 1921, a ja skupiałem się na miejscu, w którym kończą się jej pończochy i za pośrednictwem podwiązek przechodzą w pasek, ciasno opinający jej wdzięki. Chociaż nie aż tak ciasno, żeby nie można go było zdjąć.

Mimo tych, drobnych jak się okazało, rozbieżności w podejściu do rzeczywistości, po pięciu godzinach rozmowy, dwóch kawach, czterech lampkach gruzińskiego koniaku i półlitrówce czystej, kupionej w bramie u jakiegoś nieznanego obywatela, który przypadkowo miał ją na zbyciu, osiągnęliśmy pełną płaszczyznę porozumienia. W jej pokoiku przy alei Tuchaczewskiego (dawnej Świętokrzyskiej), na łóżku chybotliwym i skrzypiącym, które wydało mi się dywanem Aladyna połączonym ze sterowcem „Mendelejew”.

W ten prosty sposób straciłem cnotę z najpiękniejszą i najważniejszą dziewczyną mojego wydziału i, co istotniejsze, to wyborne danie miało się okazać jedynie przystawką do kolejnych dań, zaczęliśmy bowiem spotykać się często i esencjonalnie. Dlaczego nie zamieszkaliśmy razem?

Dziś myślę, że wówczas stanowiłem dla Nadii inwestycję. Ważną, chociaż nie jedyną. Można sądzić, że miała więcej niż siedmiu braci (z nią) śpiących, o których opowiadały wydziałowe legendy. I dlatego nie mogłem traktować jej posągowego ciała, której praksytelesowe proporcje psuła nieco zbyt szeroka miednica i przyciężkie piersi, jako swojej wyłącznej własności (ale już Engels wspominał o wspólnocie żon w komunizmie, do której zmierzaliśmy). A co do duszy, mam powody sądzić jak gorliwi wyznawcy islamu, że pewne kobiety, w dodatku komunistki, w ogóle jej nie mają.

Obiad czekał w kuchni. Wystarczyło tylko podgrzać, ale nie byłem głodny. Zajrzałem do Babci, która po niedawnym wylewie prawie nie opuszczała swojego pokoiku. Spała. Od paru miesięcy bałem się, że pewnego dnia wejdę i nie będzie to już sen... Zabrałem niedopitą herbatę z nocnej szafki i wtedy zobaczyłem książeczkę obłożoną gazetą. Wziąłem ją do ręki. Był to sczytany do cna modlitewnik, wydany jeszcze w 1911 roku.

No cóż, starzy ludzie pozostają więźniami swoich śmiesznych poglądów aż do końca życia. Paliłem się do lektury. Nie czekając, aż się zagotuje woda na herbatę, usiadłem przy moim biurku (kiedyś, dawno temu, było to biurko Ojca) i rozłożyłem rękopis.

W tym momencie zadzwonił telefon. To musiała być Nadia. I była. Niby każdy dzwonek telefonu brzmi identycznie, ale jakaś metafizyka powoduje, że jestem w stanie wyczuć, kto telefonuje.

– Mam dwa bilety do kina na dziś wieczór – zaćwierkała towarzyszka Finger – francuski film z Brygidą Bardotową Żniwa w Camargue.

– Na którą? – zapytałem, próbując wykrzesać z siebie entuzjazm. Francuskie filmy niespecjalnie różniły się od rosyjskich, były tylko odrobinę bardziej przekombinowane. Chociaż gdyby Bardotowa miała się w nim rozebrać jak w filmie De Sade, który jakoś nie trafił na nasze ekrany, ale wśród wtajemniczonych, dopuszczonych na zamknięte pokazy krążyły o nim prawdziwe legendy...

– Na dwudziestą! – odpowiedziała.

– Będę! – rzuciłem okiem na zegarek. Chcąc zdążyć, powinienem wyjść za godzinę.

Mnóstwo czasu!

Odłożyłem słuchawkę i sięgnąłem po manuskrypt. Znów nic z tego. Teraz dla odmiany odezwał się czajnik. W pustym mieszkaniu zabrzmiało to niczym gwizd pociągu, pod który rzuca się Anna Karenina. Zaparzyłem cały garnuszek uzbeckiego smaku samarkandy – od czasu nowych scysji z władzami Chin znajomy junan zniknął z półek sklepowych – co powinno mi starczyć na ową godzinę, i otworzyłem teczkę.

Na pierwszej stronie było jedynie parę zdań. Pierwsze skierowane było do mnie. „Synu, jeśli masz dość odwagi, przeczytaj to!”. Drugie zaadresowane zostało do nieznanego czytelnika. „Jeśli wpadło ci to w ręce przypadkiem, potraktuj moje wspomnienia jako beletrystykę, a jeśli w ramach obowiązków służbowych, spróbuj scedować lekturę na kogoś innego. Możesz mieć kłopoty”.

Niestety, odnosiło się to również do mnie.

II PAMIĘTNIK OJCA (1)

„Przypadek układa los człowieka” – zapewne zdanie to jest prawdziwe również wtedy, gdy w miejsce pojęcia „człowiek” podstawimy pojęcia – „naród”, „państwo”, „imperium”. Nasi ciemiężyciele piszą i mówią wiele o nieuchronnych mechanizmach, historycznych koniecznościach. Ja, patrząc na życie ludzi i zbiorowości, dochodzę do wniosku, że zawsze decydujące okazują się czyjeś zaniechanie, głupota, lenistwo lub zbieg okoliczności, jakim jest znalezienie się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.

Jak ja. Jak my wszyscy.

Urodziłem się na przełomie stuleci – w pierwszym roku nowego XX wieku, który miał być wiekiem tryumfu ludzkiego rozumu i postępujących wedle jego wskazań, umiaru, harmonii – słowem wszystkiego tego, co ludzkość sublimowała od czasów antyku. W swojej pysze uznaliśmy, my jako gatunek, że aby zbudować nowy, wspanialszy świat, niepotrzebny jest ani Bóg, ani dekalog; wystarczy czysty rozum. I cóż z tego, że dziś po wydostaniu się z łagrowego piekła powtarzam sobie: „Jeśliby nawet Boga nie było, to należałoby go sobie wymyślić!”.

Jesteś, mój synu, jedynakiem, właściwie półsierotą, więc nawet nie możesz sobie wyobrazić, czym jest pełna liczna rodzina... Czterech nas było w domu, czterech gotowych w miarę potrzeby w ogień skoczyć – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Jak Atos, Portos, Aramis – Stach, Stefan, Zbyszek i ja – d’Artagnan. Oczywiście nosiliśmy wtedy inne, zdecydowanie ładniejsze nazwisko. W ogóle wszystko było inne. Mój ojciec był wziętym łódzkim notariuszem, mama zajmowała się domem, pięknym pięciopokojowym mieszkaniem przy Piotrkowskiej, w którym urwisowaliśmy, ile wlezie. Może poza Stachem, ledwie trzy lata starszym ode mnie i rok od Stefana, ale o ile doroślejszym, zazwyczaj zajętym sprawami poważniejszymi, zgoła niedziecinnymi.

Choć pamiętam, jak raz, było to parę lat przed wojną europejską i trwały właśnie zmagania na Bałkanach, mój brat przyszedł do pokoju dziecinnego i powiedział:

– Bawimy się w wojnę bałkańską – Stefan jest Bułgarią, Jurek Serbią, a Zbyszek Czarnogórą.

– A ty? – zapytałem.

– Ja będę Turcją!

Niestety, tym razem Bałkany nie zostały wyzwolone, a mój najstarszy brat uporał się z nami wszystkimi. Stach był urodzonym przywódcą, w dodatku takim, u którego dominacja brała się nie z siły mięśni, lecz z mocy charakteru. Nieco niższy od pozostałych braci, bardziej krępy, miał coś takiego w spojrzeniu sponad szkieł binokli, co wymuszało posłuch rodzeństwa, później harcerzy, wreszcie podkomendnych. Kiedyś, jeśli starczy mi na to czasu, opowiem więcej o tworzonym przez niego harcerstwie, o naszych obozach, o konspiracji w POW-ie. Wreszcie o wielkiej, niespełnionej miłości do Jadźki z sąsiedztwa.

Dziś przypomina mi się najwyraźniej pamiętna noc 11 listopada 1918 roku, kiedy nagłą ciszę rozdarł grzmot wystrzałów. „Nasi atakują Niemców. Bronią się koszary na Konstantynowskiej” – wołano na ulicy. Czułem, wiedziałem, że tam musi być Stach i koniecznie chciałem biec, ale mama mnie nie puściła. W rzeczy samej, kierował owym zwycięskim szturmem, choć nie starczyło mu czasu, by zapisać to w swoich ówczesnych pamiętnikach.

Po przeniesieniu do Warszawy jego oddział został włączony do Batalionu Harcerskiego. Wypełniał tam zadanie bardzo ważne, ponieważ brakowało policji, a elementy przestępcze i wywrotowe dopuszczały się grabieży i gwałtów. Ale jemu taka rola nie wystarczała. Napisał do samego Piłsudskiego z prośbą o przydział na front. Został oficerem oświatowym i w szybkim czasie zlikwidował analfabetyzm w swoim batalionie. Co nie przeszkadzało mu brać udziału w walkach liniowych. Pisywał też artykuły do „Polski Zbrojnej”. Pamiętam, że bardzo wiele szumu wywołała jego publikacja Dosyć tego!. Piętnował w niej gwałty polskich żołnierzy, jakich dopuszczali się na kobietach z wyzwalanych terenów Litwy i Białorusi. „Nie wchodzimy do kraju obcego i wrogiego – pisał – wracamy do prastarych ziem Rzeczpospolitej, których ludność jest kość z kości naszymi braćmi!”. Posypały się gromy, autorowi insynuowano, że jest bolszewikiem, że sieje defetyzm i pacyfizm...

3 stycznia 1920 roku podchorąży Stanisław W., prowadząc kompanię piechoty na stanowiska sowieckich karabinów maszynowych, padł skoszony celną serią. Padł, walcząc o oswobodzenie Litwy, Łotwy, Estonii. Za naszą i waszą wolność.

Czasami cieszę się, że zginął wtedy, jak bohater, że nie doczekał późniejszych czasów, kiedy głupota świata zgotował a nam wszystkim los, jakiego nie mogliby przewidzieć najbardziej pesymistyczni wróżbici.

Piękne lato tamtego roku spędzałem na wsi, kursując między domkiem, który świeżo nabył mój ojciec, przenosząc się do Tomaszowa a majątkiem kuzynostwa Kopciewiczów, kilkanaście kilometrów za miastem, gdzie mogłem flirtować z pięknymi pannami z sąsiedztwa i doświadczać pierwszych, jeszcze niewinnych pocałunków. Nie trwało to długo. Telegram z Łodzi od przyjaciela zmącił ziemiańską sielankę.

„Wszyscy idziemy do wojska. Przyjeżdżaj natychmiast. Jóźwicki”.

Dopiero wówczas uprzytomniłem sobie, że na wschodnich kresach Rzeczpospolitej toczy się wojna, a nasze wojska, niedawno jeszcze zajmujące Kijów, cofają się coraz bardziej, zaś wróg zbliża się niebezpiecznie.

Po przybyciu do Łodzi dowiedziałem się, że większość naszych kolegów zgłosiła się do 3 Pułku Ułanów. Choć jeździłem na koniu całkiem dobrze, ta służba nie bardzo mi odpowiadała, udałem się więc do koszar 29 Pułku Piechoty Strzelców Kaniowskich i tam się zarejestrowałem. Rozpoczęły się intensywne szkolenia i nie kryję, że doświadczenia harcerskie bardzo mi sie przydały. Rzadkie przepustki spędzałem w domu państwa Brzozowskich, gdzie w ostatnim roku mieszkałem na stancji, spotykając się z moją ówczesną miłością Irką Królikowską, w której oczach z pozycji jednego z licznych adoratorów wyrosłem na prawdziwego bohatera.

Wkrótce przewieziono nas do Torunia, gdzie formował się 1 Pułk Strzelców Syberyjskich (drugi taki powstawał w Grudziądzu). Rozpaczliwie brakowało oficerów. Moja kompania miała dowódcę – kapitana Trznadla, jego zastępcę porucznika Górnego, sierżanta Dymowskiego i kaprala Wieczorka. I to wszystko. A żołnierze... To był niestety dopiero materiał na żołnierzy – uczniowie, młodzi robotnicy, nie brakowało też „niebieskich ptaków” z przedmieść...

Ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz ćwiczenia. Z powodu braków kadrowych powierzono mi nawet prowadzenie musztry. Trudno sobie wyobrazić – ja, dziewiętnastolatek i osiemdziesięciu chłopa, w znacznej części starszych ode mnie. Szło nam nieźle i jeśli czegokolwiek mi brakowało, to treningu strzeleckiego. Po kilku dniach przewieziono nas na Dworzec Zachodni, skąd przemaszerowaliśmy przez całe miasto – Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem na Dworzec Brzeski. Żegnały nas tłumy warszawiaków, wiwatujące na naszą cześć i błogosławiące nas. „Zwyciężajcie i wracajcie!”.

Jak bardzo pragnąłem nie zawieść ich nadziei.

Wręczano nam kwiaty, papierosy i słodycze. Zdawaliśmy sobie sprawę, że byliśmy ostatnią rezerwą mogącą powstrzymać napór wroga na Warszawę.

Pociąg dowiózł nas jedynie do Zegrza. Nastał wieczór 12 sierpnia 1920 roku. Wyruszyliśmy o zmierzchu przez Modlin, aż do wsi Borkowo nad Wkrą. Tu zapadliśmy na wzgórzach nad rzeką, w polu zrytym okopami pozostałymi po ostatniej wojnie europejskiej. Z oddali niósł się huk dział. Noc spędziliśmy, kuląc się z chłodu i ogrzewając się paleniem papierosów. Rozmów prawie nie było słychać. Panował nastrój niepokoju i oczekiwania. Wczesnym rankiem dowieziono śniadania, a plutonowi rozdali ludziom chleb i konserwy. Po paru godzinach ożywiło się na przedpolu. Zza rzeki niosła się palba pojedynczych wystrzałów i morderczy terkot karabinów maszynowych. Zjawił się kapitan Trznadel i chodził niespokojnie przed frontem, tam i z powrotem. Rosło napięcie. W pewnym momencie przypadł do nas major Czapla. Niski, krępy, jasny blondyn z odkrytą głową. W ręku trzymał nagan.

– Czwarta kompania, naprzód marsz! – krzyknął.

Rozkaz powtórzył kapitan, nie precyzując wszakże, co dokładnie mamy czynić. Jako dowódca 1 plutonu ustawiłem mój oddział czwórkami i pomaszerowaliśmy w kierunku mostu. Kiedy szedłem na czele, czułem pustkę w głowie.

Byliśmy w połowie przeprawy, kiedy zaterkotał z przeciwnej strony karabin maszynowy i seria pocisków z gwizdem przeleciała nad naszymi głowami. Czy szły za wysoko, czy za nisko – nie zdawałem sobie sprawy, pierwszy raz strzelano do mnie. Instynktownie pochyliłem się nieco i obejrzałem za siebie. Twarze moich ludzi były napięte i przerażone. Zapominając o strachu, prawie bez zastanowienia, zakomenderowałem:

– Pluton, biegiem marsz!

Ledwo znaleźliśmy się na drugim brzegu, płaskim, zarośniętym rzadkimi krzakami. Wtedy zawołałem:

– Tyralierą w lewo!

Żołnierze wykonali rozkaz, po czym otworzyli bezładny ogień, ale poleciłem go wstrzymać – przed nami mogła się znajdować nasza linia. Byłem bezradny, nie wiedziałem, co robić. Być może powinienem wysłać czujki do sąsiednich oddziałów, nie miałem za grosz doświadczenia. Więc czekaliśmy. Po jakimś czasie zjawił się porucznik Górny i zarządził przesunięcie mojego plutonu kilkaset kroków naprzód i tak znaleźliśmy się na zewnętrznym skraju zarośli. Przed nami ciągnęło się paręset metrów otwartej przestrzeni, za którą wznosił się niewielki, rzadki las. Ponad nim widać było wieżę kościoła z czerwonym dachem. Dostaliśmy rozkaz okopania się. Łopatki saperskie owszem, mieliśmy, ale dotąd nie przeprowadzaliśmy z nimi żadnych ćwiczeń. Każdy wykopał sobie jakiś dołek, po czym leżeliśmy pod prażącymi promieniami sierpniowego słońca.

Gdzieś daleko przed nami huknął wystrzał armatni. Pocisk z grzechotem przeleciał nad nami i rozerwał się z tyłu. Szrapnele! Zaraz huknął drugi, trzeci. Macali nas... Co kilkadziesiąt sekund rwał się kolejny szrapnel. Ostrzał zaczynał się od lewej flanki i przesuwał w prawo. Ale niecelnie. Nie wyglądało to groźnie, tak że kiedy przycichło, ze zmęczenia usnąłem. Obudził mnie okrzyk któregoś z żołnierzy:

– Panie plutonowy, atakują!

Spojrzałem na przedpole. Z lasu wysypywały się bezładne gromady bolszewickich żołnierzy. Na ich bagnetach błyszczało słońce. Odruchowo krzyknąłem:

– Pluton, szybki ogień!

Bluznęła salwa, przechodząc w bezładną strzelaninę. Sam wstałem i z tej pozycji słałem kulę za kulą w stronę zbliżających się z wrzaskiem wrogów. Nasz ogień nie był skuteczny, a do tego dość rzadki. W tym momencie przed frontem pojawił się porucznik Górny. Wymachując saperką, krzyknął:

– Kompania, do ataku, na bagnety!

Podjąłem komendę:

– Pierwszy pluton do ataku, hurra!

Odpowiedziało mi dziwne milczenie. Obejrzałem się. Moi chłopcy wahali się. Jedni ledwie podnosili się niespiesznie, drudzy trwali w pozycji kucznej, inni stali w miejscu, rozważając ucieczkę. Krew uderzyła mi do głowy. Wymierzyłem w nich karabin i krzyknąłem:

– Kto się cofnie, dostanie ode mnie kulę w łeb! Naprzód, do ataku! – Już nie oglądając się, ruszyłem przed siebie; poszli za mną, ile sił w płucach krzycząc: „Hurra!”.

Linia bolszewicka zawahała się, zatrzymała w miejscu, a po chwili Sowieci uciekali w popłochu. Biegliśmy za nimi, strzelając chaotycznie. Przecięliśmy las i wydostaliśmy się na jego drugą stronę. Przebiegała tam bita droga prowadząca w stronę kościoła. W tym kierunku uciekała gromada bolszewików. Strzelaliśmy do nich coraz celniej. Nagle dobiegły nas podniesione głosy z tyłu:

– Cofać się, cofać się!

Popatrzyłem za siebie. Droga, na którą weszliśmy, skręcała i prowadziła na most przez Wkrę. Tą drogą cofali się w popłochu nasi żołnierze, gonieni przez sołdatów Armii Czerwonej. Zorientowałem się, że znaleźliśmy się w pułapce. Nieprzyjaciel był zarówno za nami, jak i przed nami. Krzycząc: „Pluton cofać się, za mną!”, pobiegłem w stronę rzeki.

Ponieważ nieprzyjaciel był już na moście, rzuciliśmy się w wodę, aby sforsować ją w bród. Szczęściem było płytko, do kolan, ale dno kamieniste i nierówne, więc co i rusz ktoś z naszych przewracał się. A z mostu bolszewicy krzyczeli: „E ja pan zdajsia, a to strielat budiem!”. I strzelali do nas jak do kaczek, z broni ręcznej i maszynowej, aż woda się pieniła wokół nóg. Co i rusz ktoś z naszych padał w wodę, by już nie powstać.

Jak dobrnąłem do brzegu, sam nie wiem. Pamiętam tylko, że wpadłem między jakieś opłotki i wydostałem się na wolne pole. Wszędzie uciekały grupki naszych żołnierzy.

Nieprzyjaciel zatrzymał się wprawdzie, ale prażył do nas gęsto. Czułem się okropnie zmęczony, dodatkowo dręczyło mnie potworne pragnienie. Obejrzałem się. Rosjanie strzelali do nas nadal ze swych toczonych na kółkach maksimów, ale było mi to dziwnie obojętne. Natknąłem się na jakąś chałupę. Pusto... Pić!!! W środku stało jakieś wiadro. Uniosłem je. Mleko z czarnymi jagodami...? Ale to były tylko wielkie muchy. Nie szkodzi!

Wreszcie, pod wieczór, za jakąś kępą drzew, natknąłem się na większą grupę naszych żołnierzy. Dowodził nimi kapitan Trznadel. Zaraz dowiedziałem się, że dowódca naszego batalionu major Czapla poległ. Ale to nie była najgorsza wiadomość tego dnia. O zmierzchu, początkowo plotka, a potem wieść straszna obiegła żołnierzy. Naczelnik Państwa i Wódz Naczelny Józef Piłsudski nie żyje! Znacznie później dowiedzieliśmy się, że zginął z ręki mordercy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

III RÓŻNE DZIWNE INCYDENTY

Dostępne w wersji pełnej

IV PAMIĘTNIK OJCA (2)

Dostępne w wersji pełnej

V PRZERWA W LEKTURZE

Dostępne w wersji pełnej

VI PAMIĘTNIK OJCA (3)

Dostępne w wersji pełnej

VII PASKUDNY PONIEDZIAŁEK

Dostępne w wersji pełnej

VIII PAMIĘTNIK OJCA (4)

Dostępne w wersji pełnej

IX BYLE DO PIĄTKU

Dostępne w wersji pełnej

X ODKRYWANIE ŚWIATA

Dostępne w wersji pełnej

XI TESTAMENT

Dostępne w wersji pełnej

XII KOTY ZJAWIAJĄ SIĘ NOCĄ

Dostępne w wersji pełnej

XIII WYSPA FILE

Dostępne w wersji pełnej

XIV PUSTYNIA

Dostępne w wersji pełnej

XV JEDNODNIOWI BOHATEROWIE

Dostępne w wersji pełnej

XVI AMERICAN DREAM

Dostępne w wersji pełnej

XVII „POCIESZYCIEL”

Dostępne w wersji pełnej

XVIII MILION WYGRANYCH BITEW

Dostępne w wersji pełnej

XIX W POŁOWIE DROGI

Dostępne w wersji pełnej

Projekt okładki, map i stron tytułowych

Tobiasz Zysk

Niniejsza książka jest fikcją literacką, jednakże ze względu na jej charakter, tj. historii alternatywnej, wykorzystano sylwetki autentycznych osób, żywych lub zmarłych, którym zmieniono życiorysy, mając jednocześnie na względzie ich godność osobistą. Pozostałe postaci, miejsca i zdarzenia stanowią wytwór wyobraźni autora i wszelkie podobieństwo do autentycznych osób, żywych lub zmarłych, jest przypadkowe, ale i zamierzone.

Copyright © Marcin Wolski 2010, 2013

ISBN 978-83-7785-388-7

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com