Murdelio - Zygmunt Kaczkowski - ebook

Murdelio ebook

Zygmunt Kaczkowski

0,0

Opis

Powieść Zygmunta Kaczkowskiego „Murdelio” z 1853 roku należy do cyklu „Ostatni z Nieczujów”. Jej akcja rozgrywa się na ziemiach polskich po pierwszym rozbiorze i koncentruje się wokół Ignacego Piotrowicza herbu Murdelio. Był on dziedzicem ogromnej fortuny, jednocześnie jego postać budziła grozę w zabobonnej szlachcie z uwagi na demoniczny i destrukcyjny charakter. Jego historię opowiada główny bohater, a zarazem narrator powieści Marcin Nieczuja. Przez zadziwiający splot okoliczności ich losy nagle się przecinają... Henryka Sienkiewicza do napisania słynnego „Latarnika” zainspirowało wydarzenie rozgrywające się w Stanach Zjednoczonych. Latarnik, który nie dopełnił obowiązku, tak bezpamiętnie zaczytał się właśnie w „Murdelio”...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 675

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zygmunt Kaczkowski

Murdelio

Warszawa 2022

[Motto]

Kto tak mądry, że zgadnie

Co nań jutro przypadnie?

Sam Bóg wie przyszłe rzeczy, a śmieje się z nieba,

Kiedy się człowiek troszcze więcej, niżli trzeba.

J. Kochanowski, Pieśń IX

Tom I

Wstęp

Za życia mojego ojca, lubo nigdy nie znałem macierzyńskiej miłości, bardzo byłem szczęśliwy. Fortuna nasza była dostatnią, a chociaż owe dwie wioski, któreśmy mieli w Sandomierskiem dziedziczne, ojciec oddał był mojej siostrze, która wyszła była za pana Krzysztofa Michałowskiego, herbu Poraj, stolnikowicza sandomierskiego, to jednak tutaj została nam jeszcze Bóbrka i Zabrodzie, od jw. Ossolińskiego, wojewody wołyńskiego, w zastawie, przeszło dwakroć sto tysięcy w gotowiźnie a sprzętach i taki dobytek w domu i w gospodarstwie, żeby go znaczniejszym i u jakiego drążkowego kasztelana nie znalazł. Mój ojciec był w obyczajach surowy i wielki impetyk, ale prawością swoją i dobrodusznością tak sobie umiał zyskiwać szacunek i poważanie u wszystkich, że chociażby mnie było przyszło i daleko więcej znieść surowości, niżeli jej zniosłem w rzeczy, to zawsze byłoby mnie to ani na włos nie zachwiało w tej, którą dla niego miałem, miłości. Wychowując się prawie ciągle w domu i będąc ustawicznie pod jego okiem, daleko prędzej pozyskałem u niego wiarę niźli moi rówiennicy, okolicznej szlachty synowie, którym się częstokroć jeszcze wtedy obrywały bizuny, kiedy już wąsy mogli zakręcać za ucho. Ja tylko raz w życiu poczułem na sobie gniewną rękę ojcowską – ale też za to, nie mając więcej nad lat dziewiętnaście, byłem już wyzwolony i wraz z ojcem stojąc w szeregu i bijąc się pod pana Puławskiego komendą, już przez to samo wszedłem w koło krajowego rycerstwa i obywatelstwa. Mój ojciec żył jeszcze potem lat kilka, ja mieszkałem przy nim i byłem więcej uważany jakby mu równy niżeli podległy, co było rzadkością na owe czasy; pomimo to jednak nie było mi wolno ani się wtrącać do gospodarstwa, ani w czymkolwiek samemu się rządzić. Wtedy to, przypatrując się temu gospodarstwu z daleka i widząc i to, i owo, niejedno cale mi się nie podobało – myślałem też sobie nieraz: nie tak by to było, gdyby był przy mnie regiment!

Otóż jakoś na rok przed końcem owych rozruchów konfederackich ojciec mój, już dobrze starością przygarbiony, zapadłszy bardziej na zdrowiu, pożegnał się z tym światem. Żal głęboki mnie porwał i długom się z niego nie mógł ocucić, a lubo mnie sąsiedzi moi przez ten czas prawie ani na krok nie odstępywali, jednak zdawało mi się, żem już sam a sam został na świecie, żem jest najnieszczęśliwszy sierota i że nie mam nawet żyć po co. Więc wymurowałem mu grób wielki w Bóbrce, na którym kazałem postawić głaz piękny z napisem, a nad nim anioła z białego kamienia ze złamanym kordem w jednej, a z przygaszoną pochodnią w drugiej ręce; chodziłem prawie przez całe lato i jesień na grób ten, rozpamiętywałem czynny i pełen cnót wzniosłych żywot nieboszczyka rodzica, rozpamiętywałem tych nieszczęść ogromy, które wtedy i mnie, i innych dotknęły, modliłem się tam za dusze zmarłych i poległych – ot! i przeszło to jakoś.

Bo już tak Bóg dał, że najczulsze dzieci mogą przenieść stratę rodziców.

Nadeszła zima, a śród niej i zapusty; nastąpiły wesołe tańce i biesiady. I nie tylko w ziemi sanockiej, ale w całej tej podkarpackiej krainie pierwsze lata tej nowej naszego żywota epoki były bardzo wesołe; bo raz, że to zwyczajnie lata po długich wojnach albo uporczywych rozruchach bywają zawsze wesołe, a po wtóre, że z wkroczeniem wojsk cesarskich w te kraje, które przez lat kilka najnieporządniejszej pod słońcem wojnie służyły za scenę, spokój prawie stały zawitał, od lat kilku już tak przez wszystkich pragniony. Więc kto był smutny, ten sobie mógł płakać w kąciku, ale reszta bawiła się gwarno i wesoło. Do tych wesołości jednak ja nie bardzo się zabierałem, bo anim jeszcze miał serce do tego, anim był tak bardzo ośmielony do wielkich kompanij. Z wiosną dopiero, rozpatrzywszy się dobrze w tym, co mi po ojcu zostało, i poczuwszy się, żem jest tego wszystkiego pan samowładny, tupnąłem nogą o ziemię, poprawiłem czuprynę i powiedziałem sobie: otóż mam i regiment!

Pierwsza myśl, która mi wtedy wpadła do głowy, była ta, że nie mam właściwie dziedzictwa i że lada kto może mnie nazwać włóczykijem, arendarzem, spekulantem albo czym zechce. Siadłem więc zaraz do stolika pisać list do jw. wojewody z prośbą, czyby nie przyjął ode mnie dopłaty do sumy zastawnej, za której prowizję trzymałem Bóbrkę i Zabrodzie, a to tak, aby te wsie obiedwie przeszły pod moje dziedzictwo. – Ale tylko co kazałem zawołać pachołka, aby go wysłać z tym listem, przynosi mnie kozak jw. wojewody list od niego do mnie. Czytam – łzy mnie w oczach stanęły. Wojewoda pisze, abym przyjeżdżał do Leska odebrać sobie tę sumkę, za której procent trzymałem Zabrodzie, albowiem wioska ta już sprzedana jakiemuś panu Grossowi, szlachcicowi z Wielkopolski, który tymi czasy, wpadłszy w niełaskę u króla jegomości pruskiego i uciekając przed jego wojskami, z rekomendacją jw. Mielżyńskiego z Brudzewa, tamtejszego znakomitego pana, do wojewody przybył, ażeby się tu gdzie tymczasem pomieścił; a że nie chciał ani służby, ani dzierżawy, więc mu wojewoda sprzedał Zabrodzie za czterdzieści tysięcy. Żal mnie wielki stąd dotknął, a to i za posesją tak pięknej wioski nad samym Sanem położonej i tak urodzajnej, że mój ojciec na niej kilkanaście tysięcy zarobił – i za inwentarzem, który tam miałem, a którego odtąd nie miałem gdzie podziać – a na koniec i za samym sąsiedztwem: bo jużciż wolałem sąsiadować ze sobą samym niż z obywatelem tak szlachetnego nazwiska, o którym, choćby go tam i sto razy pan Mielżyński rekomendował, ja jednak, znając całe Gniazdo cnoty i Herby rycerstwa na pamięć, jak mnie Bóg miły! nic a nic sobie przypomnieć nie mogłem. Lubo najniesłuszniej tak myślałem o panu Grossie, bo sąsiadując z nim potem lat jakie dwanaście, przekonałem się jawnie, że to był szlachcic dobry, niegdy z Warmii przybyły, za Sasa pierwszego nobilitowany i człowiek najuczciwszy pod słońcem.

Jednak na moją zgryzotę nie było rady. Pojechałem do Leska i moją sumkę odebrałem od wojewody, ale wraz go prosiłem o sprzedanie mi Bobrki.

– Obaczemy i obaczemy – odpowiadał wciąż wojewoda, ale słowa dać nie chciał.

Poradzono mi, abym się o to z panem Jakubem Tarnowieckim, stolnikiem owruckim a jw. wojewody generalnym komisarzem, rozmówił, bo czego czasem nie zrobisz z głową, to zrobisz z ogonem. Ja się też znałem na rzeczach i delikatnie obiecałem trzysta dukatów w złocie niby to porękawicznego panu komisarzowi, jeżeliby mi do tego kupna dopomógł – ale i to się na nic nie zdało. Plunąłem więc na wszystko i lubo mi żal było zrywać z Ossolińskimi, z którymi moi przodkowie parę wieków w nieprzerwanych przeżyli stosunkach, jednak rzekłem: – Jak sobie chcecie! ja Ossolińskich na obronę mojej osoby nie potrzebuję, a z gotówką jeszcze się nikt poniewierać nie dał i nie da! – i z tym pojechałem do domu. Jeszcze mi wprawdzie Bóbrki nie odbierano z zastawu, jednak tak mnie już zapaliła owa chętka dziedzictwa, żem postanowił w razie konieczności nawet ziemię sanocką opuścić, a koniecznie na własnym gdzie osiąść zagonie. Ale niedługo turbowałem się z tymi myślami, bo przyjaciele, których wtedy miałem bez liku, zaraz mnie na to poradzili.

Owóż jednego dnia w Lesku, zasiadłszy w winiarni za stołem, pan Urbański z Komborni, brat podstolego sanockiego, który był szlachcic zasobny i miał piękną fortunę, ale w Jabłonkach pod samym Bieszczadem mieszkał dla polowania na niedźwiedzie i dziki i jeszcze po staremu na oszczep je brał – odezwie się do mnie w te słowa:

– Wiesz waszmość co, kiedy ci tak pilno dziedzictwa, to kup sobie Rabe z Huczwicami i Czarnem. Jest to własność pupilów, a ja mam nad nimi opiekę i administrację majątku: kością w gardle mi to już stoi, bo na co mnie jeszcze cudzych kłopotów? – Substytuował mi wprawdzie pan podczaszy, nieboszczyk, pana Załęskiego w tej kuratorii, ale ten nie tylko że mi nic zgoła nie pomaga w tym zatrudnieniu, ale jeszcze kiedym gdzieś niechcący powiedział, że darowałbym dzierżawę Kołonic temu, który by mnie w tej administracji zastąpił, on, to biorąc do siebie, wyzwał mnie i musiałem się z nim wyrąbać, chociaż Bóg mi świadkiem, że nie jego myślałem. Kup Rabe, panie skarbnikowiczu, będziemy sąsiadować ze sobą, a co się niedźwiedzi nabijemy i dzików za jedną zimę, to tego wszyscy Mazurowie, jak są, za dziesięć lat nie nabiją. Kup Rabe, a wiesz, że w tamtejszych górach jest rdzeń żelaza, kto wie, co z tego być może.

– Może tam gdzie i złoto jest – odpowiedziałem – to by jeszcze lepiej. Ale mniejsza; tylko że to w takich górach, że tam świat jest deskami zabity, a gościa chybaby aż na łyku pociągnąć.

– O to to! Miej tylko dobre wino, a kniei każ dobrze pilnować, to obaczysz, że się i nie opędzisz od szlachty. Ale i na sąsiedztwach tam wcale nie braknie: bo, ot, panowie Karszniccy teraz w Balogrodzie, pan Osuchowski we Mchawie, mój brat w Żahoczewiu, pan Bal w Nowosiołkach, a ja, a pan Nurkowski w Łubnem, a niech no jarmark w Balogrodzie, to i nie dorachujesz się gości, wszystko na noc pociągnie do ciebie.

Podobało mnie się to, że tam z dobrą szlachtą sąsiedztwa, i zaraz pojechałem oglądnąć. Dziura to wielka i tylko z jednej strony jest przystęp, dalej już ani pies by nie przeszedł; mała tylko dróżynka idzie przez górę Bałandę, i to tylko do Kołonic – ale że ziemi, chociaż chudej, jest jednak dosyć, pastwiska wielkie po lasach, a lasu półtora tysiąca morgów, więcem się ułakomił. Za sto sześćdziesiąt tysięcy stanęła pomiędzy nami ugoda, ale wziąć zaraz nie mogłem, bo to już akta grodzkie z Sanoka wtedy były przeniesione do Tarnowa i forum szlacheckie tam ustanowione; więc aż tam trzeba było jechać, nie tylko dla wniesienia dziedzictwa do aktów i do odebrania pozwolenia na to od forum, jako pupilarnej instancji, ale i dla napisania samej transakcji, bo tu, w Sanoku, już by ani jednego palestranta był natenczas nie znalazł, tak to wszystko pociągnęło za sądem, jak muchy za miodem. Wsiedliśmy tedy z panem Urbańskim obadwa na wóz czterokonny, w Lesku na targu tam będącego zabraliśmy z sobą pana Załęskiego, podstolego drohickiego, jako drugiego opiekuna, i pojechaliśmy do Tarnowa.

Jechaliśmy bardzo wesoło, gawędząc to o tym, to o owym przez drogę. Ja prawie tak jakby nigdy jeszcze nie byłem na Mazurach, a dziwne mnie rzeczy opowiadano o tym narodzie, więc rzeknę do pana Urbańskiego:

– Cieszę się bardzo tą podróżą, bo przy tej okazji przecie obaczę kawałek kraju i poznam znów trochę ludzi. – A pan Załęski na to:

– Będzie tam co widzieć, będzie dla ciebie, bo tam szlachta twarda i bitna, chociaż przecie nasza twarda i do korda, i do kufla, i podobno lepszej już nie ma na świecie, chybaby to aż Łęczycanie, co to także wytrzymali przy kuflu, a tak skorzy do bójki, że aż w przysłowie poszli.

I chciał dalej coś mówić, ale mu pan Urbański przerwie i rzecze:

– Ho ho! Panie bracie! Cale to inny naród te Mazury; napatrzysz się ich dosyć i w Pilźnie, i w Tarnowie, bo oni tam siedzą i piwo smolą przemyskie albo aż nawet wareckie. Cale to inny naród jak nasi. Mazur się ślepo rodzi i aż dopiero trzeciego tygodnia trochę słońca dojrzewa. Mazur każdy mały i nabity jak pień, jada jaglaną kaszę ze śliwkami i jajecznicę z kiełbasą, wąsiska ma duże jak sum, a w piwie tak wymoczone, że o pół mili cuchnie jak browar. Każdy leniwy do roboty i ciężki jak wół, że kiedy by cię na nogę nadeptał, to zaraz odpadnie. Leżą też sobie na piochach i wygrzewają się do słonia, bo słońce to u nich słoń się nazywa. Na Mazura kiedy by bieda przyszła i zaczęła go jeść od palców, toby go mogła zjeść aż do karku, on by się ani ruszył; głowy mu żadna bieda nie uje, bo twarda. W boju żadnej odwagi nie mają, aż kiedy byś którego uderzył, dopiero ci jak gad skoczy, a wtedy choćbyś go pociął w kawałki, to jeszcze każdym kawałkiem ruszać się będzie aż do zachodu słońca. Biją się zawzięcie, ale tylko ze złości. Nabożni są, którzy się w katolickiej wierze chowają, ale siła jest heretyków pomiędzy nimi, a nawet są lutry i kalwiny. Mowa ich inna jak nasza, a nawet niełatwo ich wyrozumieć: bo oni, kiedy z góry jadą, to mówią: pod górę, a kiedy droga jest pochyła, to u nich: z pośluza. Kiedy który rękę za pas włożył, to mówi, że wraził, koń to u nich psina, a drób domowy to gad. Polowania u nich nie ma, a lis, co się tam liszka nazywa, to już drapieżny zwierz; ale za to tchórzów u nich bez końca, a z kunami sypiają, i to także gad u nich. Szablę noszą przy boku, ale nią nie umieją narabiać, lepsza u nich bitwa na suche razy i dlatego z nich każdy wozi z sobą kij gruby, nakrzesany krzemykiem, co po naszemu pałka, a u nich kitajka.

– A przecie kitajka to tafta po staremu.

– No, a u nich to pałka – odpowiedział Urbański.

No, no – myślałem sobie – to to kraj niedaleki, a naród już inny! i dużo mnie w głowie siedziała ta bitwa na suche razy, bo to rzecz nieszlachecka i człowiek by się jakoś wzdragał przed taką zabawą; ale przeciem sobie potajemnie pomyślał, że musi sobie pan Urbański dworować ze mnie. I aby oddać dobre za nadobne, począłem im opowiadać duby smalone o Wołyniu, Podolu i Litwie, gdzie ja znów byłem, a oni nie byli.

Otóż przyjechaliśmy do Tarnowa i zaraześmy ową sprawę naszą przy boskiej i palestrantów pomocy, którzy za pieniądze są bardzo usłużni, załatwili; poznaliśmy też zaraz i kilku Mazurów, którzy takoż tam stali w gospodzie. Dopiero przekonałem się dowodnie, że owa mowa to żart był ze strony pana Urbańskiego: kubek w kubek taka sama to szlachta, jak nasi, tylko w mowie trochę różnicy, a kiedym się z nimi lepiej zapoznał, tośmy się tak pokochali, żeśmy się aż popłakali nad sobą i nieszczęściami naszymi. Owóż było ich pięciu: jeden Bielański, cześnikowicz sądecki, bardzo grzeczny kawaler, drugi Bzowski, którego wołano sędzią, trzeci Konopka, młody, i dwóch jeszcze braci rodzonych, których nazwiska nie pamiętam. Mnie Konopka najwięcej przypadł do smaku, bo był gładkich obyczajów i po świecie już bywał, a równy mi był w latach. Był on w szkołach w Krakowie, ale uciekłszy z Akademii, przystąpił do konfederatów i uwijał się z nimi blisko dwa lata. Jeździł jeszcze potem za jeneralnością aż do królestwa Bawarii – to już nie wiedzieć po co; bo chociaż tam trochę się otarł pomiędzy różne ludzie i narody, jednak tym tak swego ojca rozgniewał na siebie, że kiedy powrócił do Krakowa i wszedł do rodzicielskiego domu, to dostał w gębę od ojca i został wypchniętym za drzwi. – Kiedy cię skóra świerzbi – krzyczał ojciec do niego – to się bij i za samego diabła, nie tylko za konfederatów, ale mi poczciwego nazwiska nie poniewieraj pomiędzy Niemce i cudze narody! – I wypchnął go; ale się przecie dał udobruchać i przyjął go znowu do siebie, tylko, umierając, znacznie mu fortuny nadszarpnął, bo trzecią część na kościoły zapisał. Tak mnie to sam syn opowiadał przy wszystkich, nawet przy palestrantach, a wszystko tak krotochwilnie, żeśmy się aż za boki brali od śmiechu. I bardzo nam tam czas szedł zabawnie pomiędzy tymi Mazurami, ale żeśmy to już dni parę siedzieli w Tarnowie, a to był bliski czas sianokosów, więc ja się odezwę:

– Miło nam tu jest między wami, panowie bracia, ale trzeba już dalej myśleć i o powrocie, bo to czas na sznurku nie stoi, a świętojanka niedaleko; nuż lunie niespodziewanie i siedźże tu parę tygodni. – Na to pan Załęski:

– Czekaj no jeszcze, nieboże, musisz przecie jakoś opłukać to nowe dziedzictwo, bo choć sprawa ta w nowomodnym forum załatwiona, ale my jeszcze po staremu.

Palestranciki, którzy także lubią hungaricum, chociaż ich głowa tak wiele nie zniesie, bo mają piersi wąskie i mało powietrza w płucach od siedzenia za stołem, a którzy także temu byli przytomni, nuż do mnie:

– A! Należałoby się, panie skarbniku dobrodzieju! A to dawny obyczaj! Śp. ojciec pana skarbnika dobrodzieja suto każdą sprawę oblewał w Sanoku! – i tak dalej; i zrobili mnie franci skarbnikiem, żem już nim odtąd został na całe życie, chociaż mi się ten tytuł nie należał. Już to ja z ojca jeszcze od serca nie lubiłem palestry, bo to naród nieszlachecki i na szachrajstwie tylko chowany: w chłopskiej chatce albo pod warsztatem gdzieś się to rodzi; od czyszczenia bucików poczyna, szlachcie bakę świeci i tumani przez całe życie, a na koniec i herb się skądeś tam bierze, i szabelka przy boku, i dziedzictwo niemałe: a już fuma potem i pogarda dla drugich, że w kąt i szlachcic od Bolesławów, i senator mu za nic! – Więc nie miałem ochoty siadać z nimi za stołem i bratać się z tym, co tak dobrze jak szewc, jak krawiec albo inny lud rzemieślniczy za robotę grosz bierze na rękę, ale siadał pan Urbański, siadał pan Załęski, siadali inni, więc i ja siadłem. Jednakże popoiwszy wkrótce tych piórowych rycerzów, powynosiliśmy ich wraz z ławami, na których leżeli, na drugą stronę, abyśmy sami swoi zostali.

Dopieroż ja przysiadłem się do Konopki, bo mnie ta przyjaźń jego, ile że to w szkołach tylko rok byłem we Lwowie i owego koleżeństwa tyle sławnego prawie cale nie zaznałem, a w konfederacji, chociaż kilkoma nawrotami służyłem, jednak zawsze tak na gorąco trafiałem, że i nie było czasu pomyśleć o osobistej przyjaźni – więc owa przyjaźń jego bardzo mnie zajmowała. A tym bardziej przy winie, gdzie to i język się rozkowuje, i serce się zaraz rozlewa, to prędko to idzie; owóż w parę godzin jużeśmy tak byli z Konopką, jakbyśmy się znali z kolebki, co się jeszcze przez to ugruntowało, że kiedyśmy się obrachowali, pokazało się, że nasi ojcowie jednego dnia i jednego roku pomarli. Więc rzecze do mnie Konopka:

– Jeszcze by tego potrzeba, żebyśmy się jednego dnia pożenili.

– Dobrze mówisz, panie bracie – odpowiem – ot, dla kompanii uczyńmy to.

– Ba! to by pięknie, ale kiedy jednemu się zechce ożenić, to drugi pierwszej lepszej baby nie weźmie li dla dotrzymania terminu. Ale wiesz co, Nieczuja, uczyńmy tak: który się pierwej żenić będzie, temu drugi będzie drużbował, a przyjechać musi, choćby na drugim końcu świata był.

– Dobrze! – odpowiem.

– Parol?

– Parol.

– A ja jestem za świadka – dorzucił pan Urbański – biadaż temu, który by się nie stawił; mnie by się musiał za to sprawić.

– O! Nie będzie z tego nic – odpowiedział Konopka – każdy się postawi, za to ręczę. – A tymczasem pan Urbański począł opowiadać ożenienie się swoje, co bardzo było ciekawym. Otóż przy takich opowiadaniach i krążeniu kielichów zeszedł nam czas pięknie aż do samego rana; a kiedyśmy już mieli kazać zaprzęgać i żegnać się, a Konopka koniecznie stawił się na tym, abyśmy do niego jechali na obiad, wszedł Żyd, faktor pana Załęskiego, i dał nam znać, że Węgrzy wino przypławili Dunajcem i że można by tanio kupić; więc pan Urbański mi mówi:

– Jedźmy tam, panie bracie, może co wybierzemy, a mamy wózek próżny pana Załęskiego, toby było gdzie wziąć.

Więc pojechaliśmy – a to półtory mili, bo aż pod Wojnicz. Tameśmy znowu inną szlachtę poznali, która przyciągnęła do wina. Więc byli tam Rogalińscy i Stojowscy, Jordanowie, Lubienieccy i Dąbscy, Niemyscy i Brodzcy, i innych wiele, to tam się formalny jarmark zrobił, a beczek było paręset. Myśmy kupili sobie trzy i wracaliśmy nazad, ale na pół drogi na gościńcu zastąpił nam cale niespodziewanie Konopka, który naówczas jeszcze o swój majątek leżący w Krakowskiem musiał się procesować i tymczasem Koszyce trzymał dzierżawą i prawie mocą nas zabrał do siebie. Koszyce były to dobra niegdyś do oo. jezuitów należące, później po tychże zniesieniu przez rząd administrowane i wypuszczane, teraz zaś przez cesarza jmć panu Łętowskiemu, posłowi sejmowemu, za jakieś zasługi darowane, i od niego to wziął je dzierżawą Konopka. Tam tedy piliśmy już na zabój; ażeby jeszcze gospodarzowi naszemu przystojną jego gościnę odwetować, wzięliśmy go jeszcze ze sobą do Tarnowa i sprosiwszy cokolwiek szlachty, pod przywództwem panów Urbańskiego i Załęskiego, począwszy po sanocku, dwie naszych beczek wina wypiliśmy za jedną noc.

– Tęgo ci my pijema – mówili Mazurowie – ale Sanoczanie, pal ich kat! – Bośmy też mieli czym się pochwalić: pan Urbański, wzrostem nieduży, ale tuszą potężny, mógł tyle pić, ile chciał, a kiedy mu się w głowie zaczęło cokolwiek kręcić, to tylko choćby nawet przez okienko zachlipnął trochę świeżego powietrza, już się i wytrzeźwił, i mógł pić de noviter, jak gdyby na czczo; pan Załęski zaś mówił:

– Sztuką kozły tłuką, mosanie, a Mazury kubkiem! – i palił kubek półgarncowy jednym oddechem. Więc Mazury tylko oczy wytrzeszczali na nas, bo i mnie było niczego, a wciąż mówili:

– Oto owsiani doją jak smoki, a jaka u nich fantazja, jakby się na ryżu wypasali, a nie na górskiej owsinie.

– Ho, ho! – krzyknie pan Urbański. – W górach owies skacze, a na dołach pszenica leży albo ją pławią do Warszawy, aby za nią piwa nazwozić. – I tak przycinając jedni drugim dla krotochwili, wyciągnęliśmy obie beczki; ale przy końcu już się jakoś z Mazurami niewiele można było dogadać; więc kiedy my się jeszcze trochę trzymamy na nogach, rzeknie pan Załęski:

– Jedźmy, panie bracie, bo i tej beczki nie dowieziemy. – A ja na to:

– Trudno to i tak będzie, do domu jeszcze daleko. Idźmy lepiej spać.

Więc poszliśmy – a dopiero na drugi dzień koło południa Mazurowie nas z kapelą wyprowadzili aż do mostu, z ćwierć mili za miastem leżącego nad potokiem, który oni po swojemu nazywają wontokiem. Nie pojechaliśmy atoli daleko, bośmy bardzo byli ponużeni, i nocowaliśmy w Pilźnie, niegdyś stolicy tegoż powiatu; z Pilzna dopiero wyjechawszy o świcie, ruszyliśmy wielkim krokiem, co mil parę popasując i zawsze z owej beczki nam jeszcze pozostałej po trochę pociągając. I dobrze już było z południa, kiedyśmy stanęli popasem w Krośnie; jeszcze ja mówię do pana Urbańskiego:

– Pono ja tu waszmościów porzucę i skręcę do Dukli. – A on na to:

– Po cóż to, panie bracie?

– Bo, słyszę, beczka już podzwaniać zaczyna, a mnie podobno i na gruncie jeszcze trzeba będzie oblewać to dziedzictwo.

– Ej, gdzie, gdzie! – odpowie pan Załęski. – Nie upiliśmy jak cztery garnce, jest jeszcze dosyć. A zresztą, niepróżna tam bóbrecka piwnica.

– Ba, niepróżna! Ale to ojcowska puścizna i nie masz tam wina, którego by nie szkoda było dla wielkich kompanij.

– No, to u Łatesa w Lesku dostaniesz, jakiego zechcesz.

I tak wjechaliśmy do gospody, gdzie, popasając koniom i pachołkom, samiśmy także się pokarmili i cedząc z owej beczki, po trochę popijaliśmy. Ale kiedy ja chciałem tylko tyle utoczyć, ile by w miarę było do obiadu, oni zaraz obsiedli beczkę i zabrali się do niej na piękne, żartując sobie jeszcze:

– Ho, ho! Pełniuteńka.

Nie chodziło mi o to wino, bo to była fraszka na owe czasy, ale że nie jestem zwolennikiem rozmyślnego pijaństwa, odpowiedziałem:

– Ale gdzież tam, już niepełna!

– Jeśli niepełna, to tym ci lepiej – poderwał pan podstoli – prędzej zajedziemy do domu.

– Jak waszmość chcecie – odpowiedziałem chmurnie i wyszedłem, abym już tego nie miał na moim sumieniu, co się tam będzie działo. Poszedłem na miasto, bo Krosno jest to piękne miasteczko: stare, bo ma jeszcze od Ludwika Węgierskiego przywileje; katolickie i wierne, bo ma kilka kościołów, a Żyda w nim ani na oko; miłe, bo ma wiele starożytnych pamiątek. Pomiędzy innymi są tam pod kościołem oo. franciszkanów trumny obojga Oświecimów, brata i siostry, którzy, zapłonąwszy do siebie nieczystym ogniem, chcieli się byli pobrać i na to już dyspensę od Ojca Świętego dostali, ale Bóg jednak tej zgrozy nie dopuścił i przed ślubem jeszcze zabrał oboje z tego świata. Powiadano mi, że ich ciała leżą tak całkowicie do dziś dnia, jakby dopiero wczoraj były chowane, więc mnie ciekawość wzięła ten cud boski obaczyć. Przyszedłszy do furty klasztornej i znalazłszy ją niezamkniętą, wszedłem w dziedziniec. Zaraz też wyszedł mnich jeden z klasztoru, więc ja do niego.

– Laudetur Jesus Christus.

– In saecula saeculorum. Czym możemy służyć waszmości?

– Chciałbym, gdyby to można, nawiedzić groby Oświecimów.

– A to na co? – zapytał mnich surowo. – Ciekawość was tu przywiodła patrzeć się na ofiary bożego gniewu, jak na światową komedię?

– Nie ciekawość, mój ojcze – odpowiedziałem – ale uciekłszy od pijatyki, którą oto tam w gospodzie poczynają moi towarzysze podróżni, sądziłem, że nie na złe obrócę tę godzinę, odwiedziwszy i pomodliwszy się za dusze moich grzesznych współbraci.

– Od pijaków waszmość uciekłeś? – rzeknie ksiądz. – Czy jeszcze piją? Dopijają tych resztek, które im po ojcach zostały? Kiedyż się dobiorą do owego krwawego osadu, który po winie ostał się na ziemi? Chodź, waszmość, ja cię zaprowadzę do grobów.

Przypatrzyłem się temu księdzu, bo mnie jakoś dziwnie swoją mową uderzył. Był to mąż wzrostem wysoki, barki miał silne, twarz cokolwiek pooraną zmarszczkami, ale nie były to ślady lat mnogich, bo nie mógł ich mieć więcej jak czterdzieści i kilka, w czarnych zaś oczach jego jakieś dziwne płomienie gorzały. Głos miał mocny i przenikający, ale często się w nim jakaś żałość przebijała; jego cała postać była tak pełną powagi i chłodu, że niby odtrącała od siebie, a przecie przyciągała. Takiego mnicha nie widziałem nigdy na życiu... Powierzchowność nawet jego nie zdawała się odpowiadać klasztornemu powołaniu – ale że to były czasy, w których klasztory swoimi habitami nierzadko okrywały światowe i cale nieklasztornych powołań osoby, więc mnie nie tyle spotkanie to zadziwiło, ile zajęła i ciekawość, samymże rozbudzona wrażeniem. O czym się zamyśliwszy, ani uważałem, żeśmy już zeszli byli do grobów i stali pomiędzy trumnami.

– Oto są! – rzekł tedy ksiądz, pokazując mi dwie trumny. – Za kazirodztwo poczęte w myśli Bóg ich nie tylko zabrał z tego świata, ale nie dał nawet zgnić ich ciałom, ażeby były przykładem światu, że sakramenta święte pochodzą od Boga. Za kazirodztwo poczęte w myśli...

Przypatrzyłem się bliżej i w rzeczy tak było. Straszne to trupy tych Oświecimów. Włosy im z głów powyłaziły, powypadały zęby, powygniwały oczy, szaty wszystkie na proch się rozsypały i starły, a ciała tylko mocno pożółkły i nietknięte zostały.

– Widoczny to w tym cud boży, mój ojcze – rzekłem po chwili – kamień by już mchem był porósł za tyle lat.

– Cud jest – odpowiedział ksiądz – przez który Pan Bóg objawił gniew swój na grzesznych. Pierwszego sprawcę nowego grzechu zawsze Pan Bóg na tej ziemi karał tą karą. Siciński, który pierwsze rozpustne veto zapraktykował na sejmie, ziemię sobą rozorał i wyszedł z grobowca: jego trup się wala do dziś dnia po upickiej kostnicy i jest pośmiewiskiem żaków, a postrachem podróżnych; żaden człowiek go się ręką nie dotknie, dziki zwierz umiera z głodu przy jego ścierwie, najzjadliwszy robak go się nie imie!... Tarło, wojewoda lubelski, który pierwszy się na śmierć pojedynkował o rzecz prywatną, nie zgnił do dziś dnia, a jego trup zeschnięty jak deska i brunatny jak spiż nagi leży dziś w Luszowicach. Owóż Oświecimów widzisz dziś takich za pierwszą myśl kazirodczą między wiernymi. I widziałem ja więcej takich świadków bożego gniewu, a odtąd, kto wie, ażali gnić będą ciała całych pokoleń.

Staliśmy jeszcze tak jaką chwilę nad tymi trumnami, obadwa zamyśleni nad wszechmocą boską, objawiającą się w każdym zakątku tej ziemi, a nawet i w grobach jeszcze: po czym chłód mnie objął po całym ciele, wstrząsłem się i wyszedłem z tego strasznego grobowca; mnich się został zamyślony nad trumną. Przechodząc popod kościół i widząc drzwi otwarte, wszedłem tam i uklęknąwszy pod filarami, odmówiłem modlitwę za dusze zmarłych. Wychodząc, spotkałem mojego księdza pod drzwiami, więc pokłoniwszy się, rzekłem do niego:

– Dziękuję wam, mój ojcze, za tę bratnią przysługę – a wiedząc, że franciszkanie są ex ordine mendicantium, dodałem: – a jeżeli kiedy na was kolej przypadnie wyjechania po świecie, nie zapomnijcie mnie nawiedzić w Rabach, abym się też mógł jakim darem przysłużyć waszemu konwentowi.

– Któż wasze? – zapytał ksiądz.

– Jestem Marcin Nieczuja...

– Ślaski?... – przerwał ksiądz.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.