Olbrachtowi rycerze - Zygmunt Kaczkowski - ebook

Olbrachtowi rycerze ebook

Zygmunt Kaczkowski

5,0

Opis

Zygmunt Kaczkowski - „Olbrachtowi rycerze”. Zagadkowe inskrypcje wyryte na skale Tustaniu, życie, zabawy, turnieje, mieszczanie, rycerze, król usiłujący poszerzyć zakres swojej władzy. Nieszczęśliwa wyprawa wołoska, wątki miłosne, łotrzykowskie, ale i bohaterskie, zapomniany już nieco okres w dziejach naszej Ojczyzny. Książka napisana znakomicie, a zaprezentowane w niej dzieje Polski u schyłku XV wieku, w okresie panowania króla Jana Olbrachta, nie nużą, a wręcz przeciwnie – intrygują i wciągają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zygmunt Kaczkowski

OLBRACHTOWI RYCERZE

_______

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Jan Matejko (1838-1893), Nocna przygoda króla Jana Olbrachta i Callimacha (1881),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Night_adventures_of_John_I_Albert_of_Poland_and_Philippo_Filippo_Buonaccorsi_Callimachus.png (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

TOM PIERWSZY

WSTĘP

Pomiędzy rzekami Stryjem a Dniestrem, w kraju dziś sławnym nieprzebranymi bogactwy olejów skalnych, o trzy mile na przestrzał od staroruskiego miasta Drohobycza, a o sześć mil od szczytu Bieszczadów, w dolinie zaklęsłej a rozramienionej pomiędzy grzbietami gór, sterczą szeroko porozrzucane olbrzymie skaliska, które od wieków są dziwowiskiem podróżnych a zarazem siedzibą potwornych podań ludowych.

Skaliska te, znane powszechnie pod nazwiskiem „Kamienia w Uryczu”, dzielą się na dwie odrębne gromady, nie zdradzając na pozór żadnego związku z sobą.

Jedna z nich, leżąca po drugiej stronie doliny, składa się też w istocie z kilkudziesięciu większych i mniejszych kamiennych brył, poprzerastanych czarnym jodłowym lasem, leszczyną i jałowcami: było ich przed wiekami zapewne więcej, ale z czasem przykryły je ziemia, mchy i dzikie krzewiny. W tej gromadzie widać nieład natury, jakoby pobojowisko po jakiejś gwałtownej rewolucji żywiołów: ręka ludzka nie zostawiła tam żadnego śladu po sobie.

Natomiast druga gromada, więcej skupiona a stercząca ze stoku góry nad bezdenną przepaścią od północnego wschodu, uderza na pierwszy rzut oka widokiem jakby ruin ogromnego i bardzo starożytnego zamczyska.

Skalisty ten potwór, piętrzący się w chmury swymi pozostałymi basztami, a z jednej strony jakby nad samą paszczą piekielną zawieszony, w którejkolwiek dnia dobie widziany, przejmuje podziwem i grozą. Tu bowiem obok olbrzymich tworów natury, pnących się w niebo z zuchwalstwem niczym nie okiełznanych żywiołów a zarazem głęboko wbitych w wnętrzności ziemi, widoczne są ślady, że tutaj niegdyś mieszkali ludzie.

Dość rzucić okiem na te skaliska, ażeby dostrzec, że kiedyś, zapewne jeszcze w wiekach zamierzchłych, człowiek opanował tę w puszczach leśnych zatopioną dzikach zwierząt siedzibę i pracą wielu lat i wielu tysięcy rąk ludzkich zamienił w zamek obronny. Albowiem na najwyższych szczytach tych skał widać izby wewnątrz wykute i wschody do nich wiodące a opatrzone kamiennymi gankami; gdzie indziej zaś wyglądają spod mchów i krzewin sążniste mury z cegły i wapna, które z wiekami także zlały się w kamień.

Z tych skał ogromnych, które się zwycięsko oparły zniszczeniu wieków, a wyglądają jak baszty lub wieże w gruz zapadłego zamczyska, dzisiaj jeszcze jest cztery. Dwie mniejsze, sterczące od północy w odległości kilkunastu stóp jedna od drugiej, stały widocznie swojego czasu na straży głównego wjazdu i obejmowały pomiędzy sobą bramę zamkową. Pomiędzy nie wchodzi się w obszerny dziedziniec, dziś trawa i chwastem zarosły, lecz bez wątpienia naturalną i jednolitą płytą kamienną nakryty. Pod dziedzińcem musi być próżnia, zapewne ludzkimi rękami wykuta, nawet prawdopodobnie do dalszych prowadząca podziemi, bo za uderzeniem w posadzkę głuche odzywa się echo, powtarza się kilkakrotnie w oddali i dopiero po chwili ucicha. W jednym rogu dziedzińca jest studnia w skale wykuta, dziś zasypana gruzami. Po lewej ręce ciągnie się mur skalisty, którego posady wszakże dojrzeć nie można, zwiesza się bowiem nad bezdenną przepaścią, która tak jest głęboką, że rosnące po jej brzegach wiekowe jodły szczytami swymi zaledwie dosięgają poziomu dziedzińca. Przepaści tej, na której dnie leżą trupy drzew przedwiekowych i olbrzymie kawały skał, a na nich znowu pnie zmurszałych jodeł, jeszcze nigdy promień słońca nie przedarł i nigdy stopa ludzka nie dotknęła. Nad nią, w rogu dziedzińca, wznosi się najwyższa baszta zamkowa.

Jest to wieża skalista, mierząca sto kilkadziesiąt stóp wysokości, rozdwojona u szczytu i piętrząca się dwiema iglicami ku niebu. O kilkanaście stóp poniżej iglic znajduje się izba w skale wykuta, opatrzona resztkami krużganku. Z tego krużganku, na który jeszcze niedawno wejść było można po kamiennych, chociaż już bardzo oślizganych progach, również w skale wykutych, przepyszny nawet gołemu oku przedstawiał się widok. Obejmował on bowiem kilkadziesiąt mil kraju, bogatego jak róg obfitości we wszystkie dary natury, płynącego od wieków mlekiem i miodem, a przerzniętego srebrnymi wstęgami Tyśmienicy i Stryja, Świcy i Dniestru, i wielu innych rzek mniejszych, wijących cię między tłustymi łąkami i cienistymi dąbrowy. Po prawej ręce widziałeś miasto Stryj, śpiące spokojnie na rozległej dolinie; przed tobą roił się handlowy gród starej Rusi Drohobycz, cokolwiek dalej na lewo gubił się w sinawej mgle Sambor z wspaniałymi wieżami swoich kościołów i cerkwi, z białymi jak śnieg ulicami, otoczony dokoła pysznymi sadami drzew owocowych i złotymi łanami pszenicy, a siedzący na brzegu uciekającej przed twoim okiem równiny, która jest niby pierwszym kobiercem stepów podolskich, ścielącym się pod nogi apostołom ludzkości i oświaty, przybywającym z zachodu...

Czwarta na koniec baszta, cokolwiek niższa od poprzedzającej a stojąca w rogu zachodnim, lecz także niegdyś mieszkalna, dzisiaj zaś w różnych miejscach poprzerywana u szczytu, w dziwnych przedstawia się kształtach, które zdają się być jakoby ruchome i w wyobraźni przybierają rysunek ludzkich postaci.

Tak z jednej strony, gdzie skała chyli się ku wschodowi, widzisz jakoby stojącego na jej szczycie rycerza, który na hełm i zbroję kaptur mnisi zarzucił i stoi tak nad przepaścią, jak gdyby się w nią chciał rzucić, a przed śmiercią ostatnim dumnym spojrzeniem grozi pogardzonemu przez siebie światu. Z drugiej strony, gdzie skała się zwiesza ku dziedzińcowi, widzisz jakoby dziewicę z załamanymi z rozpaczy rękami, która chciałaby z miejsca się ruszyć i zstąpić w dziedziniec - a nie może, bo jest skamieniałą.

Kiedy warstwa mgły białej położy się na tych ruinach, co się często zdarza w tych górach, tak że tylko wierzchołki tych skał nad nią się wznoszą i zdają się wisieć w powietrzu, wtedy postacie te rysują się daleko wyraźniej: natenczas i dumnie w przepaść spoglądającego rycerza, i skamieniałą w swym ruchu dziewicę widać jakoby żywe - i jest to widowisko wspaniałe i groźne, przed którym oczy twoje się otwierają szeroko i oddech zapiera się w piersi. Widok ten wszakże staje się strasznym i przejmującym wśród jasnej nocy; natenczas bowiem postacie te malują się czarno na niebios błękicie, duch w nie wstępuje, zdaje się ruszać na swoich kamiennych podstawach - a kiedy wyobraźnia usiłuje przeczuwać ich myśli i czyny z tych czasów, kiedy żyły na ziemi, w piwnicach zamku głuche odzywają się echa, w głębiach zaś tej przepaści, gdzie stare pnie leżą przysypane drzazgami skał, słychać szumy i jęki przytłumione, niknące w dali, ale tak przeraźliwe i takie nieziemskie, że ktokolwiek je słyszał, uczuł drżenie w głębi swej duszy i uwierzył powieści ludowej, że tam mieszkają duchy pokutujące. Toż jeszcze nikt tam nocy nie przespał w tych strasznych ruinach, a kto przypadkiem o zmroku się zabłąka, żegna się krzyżem świętym, popędza konie i mija je jak najprędzej...

Pomiędzy ludem okolicznym krążą wielorakie, lecz dziwnie zamglono i poplątane ze sobą podania o tym starym zamczysku. Najdawniejsze z nich sięgają tego pomroku dziejów, z którego na podstawie jakiejś ustnej lub pisanej wieści o jakimś chanie lub carzyku, o niezliczonych hordach, którym hetmanił, o wielu zamkach, które posiadał, o złotych skarbach, które zakopał, tak samo bajarze gminni, jak i piśmienni, wysnuwają mniej albo więcej potworna baśnie, nie mające żadnego wiarogodnego świadectwa za sobą. Podania te, krążące po chatach sąsiednich bojków, a uporządkowane cokolwiek przez ludzi piśmiennych, mówią, co następuje:

Przed tylu a tylu wiekami, kiedy jeszcze Rusi nie było, a góry te były zamieszkane przez szczep słowiański Weletów, zwących się także Wilkami, jeden wielki żupan Weletów, który sam się Wilkiem nazywał, mając duchy nieczyste na swoje usługi, zmurował z tych skalisk odwieczny zamek obronny i kazał pod nim wykuć obszerne piwnice, w których chował swe skarby, a które podziemnym kanałem, idącym popod rzekę i staw, łączyły się z ową drugą gromadą skał, leżącą po tamtej stronie doliny. Weletowie, szczep milionowy i bardzo waleczny, pociągnęli dalej ku północnemu zachodowi, zalewając sobą wszystkie kraje, opierające się o morza północne, i sięgając nawet do wysp za tymi morzami leżących. Wilk wszakże tutaj pozostał, żyjąc z swą młodą żoną na swoim zamku w szczęściu i dostatkach, które za pomocą duchów nieczystych ustawicznie pomnażał. Biesiady, muzyka i tańce trwały po całych nocach na jego zamku aż do świtania: wszakże kiedy jednego zarania, nie dosłyszawszy piania kurów, złamał zawartą z duchami umowę, duchy zburzyły zamek i zamieniły jego i jego żonę w owe poprzerywane skały, które jeszcze dziś stoją na ruinach zamkowych. Jaka to była umowa, podanie nie wie, lecz opowiada dalej:

W wiele lat potem Tatarzy zaleli powstałe tymczasem księstwo halickie, a na ich czele szedł ich chan ówczesny, Szełudywy Buniak, półczłowiek, półdemon, z czupryną wichrowatą jak strzecha, z brodą sięgającą do ziemi, która jego czeladź na rozkaz podnosiła złotymi widłami, z brzuchem otwartym i koszlawymi nogami, i podstąpił pod miasto Bycz, zbudowane nad rzeką Tyśmienicą, gdzie dzisiaj leży wieś Tustanowice. Mieszczanie byccy, ufając wałom i częstokołom, którymi było otoczone ich miasto, mając przy tym dostatek broni, zawarli się w mieście i postanowili stawić opór Tatarom. Buniak oblegał ich długo daremnie, aż wreszcie użył fortelu. Wyprawił posły do miasta z zapewnieniem, że od oblężenia odstąpi, a przyjmie okup i żąda niewiele: z każdego dymu tylko jednego gołębia. Byczanie zaraz na tę umowę przystali i posłali mu po jednym gołębiu z każdego dymu. Lecz chytry Buniak poprzyczepiał każdemu gołębiowi zatloną hubkę pod skrzydła i puścił je wolno. Gołębie wróciły każdy do swego dymu pod strzechę, a w chwili potem całe miasto stanęło w płomieniach. Tatarzy skorzystali z pożaru, napadli na miasto, złupili je i zniszczyli tak, że kamień na kamieniu nie został, mieszkańców zaś w części wymordowali, a w części wzięli w niewolę. Tymi niewolnikami Buniak założył nowe miasto, drugi Bycz, dzisiejszy Drohobycz. Sam zaś z swym dworem osiadł na zamku uryckim, który na nowo odbudował, basztami i strzelnicami opatrzył i napełnił nieprzebranymi skarbami. Podanie dodaje z naciskiem, iż w osadach zamkowi podległych pozakładał warsztaty tkackie, na których wyrabiano parczowe jedwabie i sędy ze złota i srebra, tkając z nich przepyszne kamchy, aksamity i złotogłowia, które sprzedawał w mieście Tustaniu, w Drohobyczy i we Lwowie. Tym trybem nagromadził wielkie bogactwa, które chował w piwnicach. Przy nich żył hucznie i szumne, wśród biesiad i tańców, ale bez muzyki, bo nie miał grajków pomiędzy swoimi Tatary. Była wieść głucha, że diabeł, z którym był w zmowie, zakazał mu grania na zamku, tylko mu śpiewać pozwolił. Aż jednego dnia przyszli muzykanci pod zamek, przyszli wierzchem Staregohorbu, wracając z wesela ze Schodnicy, a była ich cała sotnia albo i więcej. Tatarski burgrabia dał o tym znać swemu panu, a Buniak ich przyjął z ochotą. I kazał zwołać cały swój dwór i wyprawił wielką biesiadę z tańcami, przy której wina i miody lały się strugami. Ale muzykanci tylko udawali, że piją, w rzeczy zaś leli wino w zanadrze; toż kiedy Buniak tak się upił z swym dworem, że wszyscy leżeli bez duszy, muzykanci się spuścili do piwnic, zabrali skarbów, co mogli, a wychodząc obładowani, pozostawili zatlone wióry przy beczkach prochu, przechowywanych w piwnicy. Kiedy już wszyscy wyszli szczęśliwie poza ostatnie okopy zamku, straszliwy huk dał się słyszeć, prochy się zapaliły i zamek wyleciał w powietrze... Szełudywy Buniak, ile że sam był czarnoksiężnikiem, oszukał diabła i ocalał - a wsiadłszy na złotą koleśnicę , do której zaprzągł skrzydlate konie, ujechał do Węgier. Ale diabeł dopędził go na szczycie Bieszczadu, zrzucił woźnicę z kozła, sam wziął lejce do ręki i koleśnicę w jar głęboki wywrócił, gdzie się razem z Buniakiem zapadła pod ziemię. Wszelako i muzykanci nie uszli bezkarnie, bo starszy murza Buniaka, którego podanie także zwie Wilkiem, zebrał Tatarów, leżących po wsiach obozem, zgonił ich, skarby odebrał i uszy im poobcinał: potomkowie ich żyją do dziś dnia we wsi Kruszelnicy, nazywają się Czulewicze i noszą imionisko Bezuszków.

Są jeszcze inne podania z cokolwiek późniejszych czasów, w których na miejscu chana carzyk panuje na zamku, zabiera drugiemu carzykowi żonę i na zamek przywozi; zaś jego rywal, przyzwawszy diabła na pomoc, zdobywa zamek i carzyka zwodziciela zabija, a diabeł burzy zamek za pomocą ogniów piekielnych.

Jednak w tych wszystkich podaniach występuje ktoś zwany Wilkiem i powtarza się z rozmaitymi zmianami powieść o diable, o muzyce i o zburzeniu zamku nadnaturalnymi siłami. Gdzie we wszystkich podaniach, zmieniających swe formy z wiekami, lecz przywiązanych do jednego miejsca, pewna treść stała się ciągle powtarza, tam w tej treści bywa zazwyczaj cokolwiek prawdy.

Dlatego, napatrzywszy się do syta tym olbrzymim skaliskom i zagadkowym ruinom i wysłuchawszy wszystkich powieści o carzykach i chanach, którzy w wyobraźni ludowej w nich niegdyś mieszkali, ciekawy podróżny wchodzi jeszcze raz na dziedziniec i szuka bądź śladów architektury, bądź jakichkolwiek napisów, z których by mógł jakieś pewniejsze zbudować wnioski, tak o epoce, w której ten zamek był zaludniony, jak i o jego mieszkańcach.

Ale z architektury owego czasu nie masz dziś prawie żadnego śladu: ani jednego filaru, ani jednego odłamku sklepieni, ani jednego gzymsu nie można się doszukać w nastroszonych w dziedzińcu drzazgach tej starożytnej budowy. Widać tylko resztki sążnistych murów z cegły i wapna - a mury takie mogą pochodzić z każdego wieku. Powykuwane w naturalnych skałach izby, krużganki, wschody, nieprzemierzone pod dziedzińcem piwnice i dla gęstego powietrza dziś całkiem niedostępne pieczary, każą się tylko domniemywać, że są to roboty z czasów przedhistorycznych, z czasów takich, gdzie praca ludzka nie miała wartości, bo ją można było wygwałcić, ale epoki ich nikt nie oznaczy. Znajdowane różnymi czasy w tutejszych dziuplach okruchy kamiennych posągów dziwotwornej postaci i kształtów, rozmaite kruszcowe i kamienne narzędzia, których użytku już nie można odgadnąć, wygrzebywane wreszcie kociołki z pieniędzmi, o których wieść niesie, dozwalają przypuszczać, że dziwne te schowki i pieczary służyły niegdyś poganom jako świątynie i że może niejednokrotnie przechowywali się tutaj opryszki, których w tych górach po wszystkie wieki nie brakło. Na tym się kończą wszystkie ślady widoczne z tych czasów, które następne wieki przykryły swym pyłem.

Są wszelako napisy na ścianach skalistych. Przed laty blisko czterdziestu, kiedyśmy te ruiny po kilkakrotnie zwiedzali, było takich napisów, jakkolwiek już wtedy mocno zniszczonych i trudnych do odczytania, jeszcze bardzo wiele. Mianowicie na owej olbrzymiej skale, u której szczytu znajdowała się izba z krużgankiem, była jedna ściana, bardzo obszerna i dosyć gładka, która niemal cała była zasiana napisami, nawet w takiej wysokości, że ci, którzy po niej ryli żelaznym narzędziem, musieli używać drabiny. Powyżej tej ściany znajdowała się głęboka szczelina z progiem tak szerokim, że na nim nadzwyczaj gęsto powyrastały krzewiny. Pomiędzy nimi bujały przede wszystkim dzikie róże i powoje, których krzaczyste gałęzie zwieszały się na dół i zakrywały wyższą część ściany. Krzewy te utrzymywały cień i wilgoć przy ścianie, skąd poszło, że nawet dosyć głęboko wyryte litery zarastały mchem i ulegały zniszczeniu.

Nowsze napisy, których zresztą i po innych miejscach była mnogość niemała, nie mogą nikogo zajmować. Z najdawniejszych można było jeszcze wyczytać: Ewar... Kuropat... zapewne Ewaryst Kuropatnicki, znany jeograf i zbieracz z końca XVIII wieku. Zaklika Tarło. 1512. Herburth, z Fulsztyna... 1585. Byli to bez wątpienia ciekawi podróżni z bliższych okolic. W innym miejscu widać było bardzo wiele myśli nasuwający napis w tych słowach: Veni et vidi, nunc credo. J. F. Comes de Kergor... trzy albo cztery litery nieczytelne, a dalej rok:

1500. Tuż zaraz pod nim napis już wcale zagadkowy: Pax tibi, amice. Auctus. Obok tych dwóch inny równie niejasny: Na pohybel... potem kilka słów całkiem zatartych, a pod nimi podpis bardzo trudny do wyczytania: Biołowus Kniaź.

Wszelako jedna część tej ściany była nakryta obszernym napisem, który, lubo najwięcej zniszczony, był jednak najwięcej zajmującym. Wyglądał on jakby nagrobek albo też napis na nagłówku kościoła, z czego powszechnie wnoszono, że w tym miejscu, we wnętrzu skały, znajdowała się kaplica, a pod nią zapewne groby familijne. U góry bowiem, na parę sążni wysokości, widać było wyryte trzy wielkie litery: D. O. M., ponad którymi wyżłobiony był krzyż prawie pół sążnia wysoki. Pod literami były wyryte dwa wiersze łacińskie, ale tak zniszczone, że tylko z wielką trudnością można się było domyśleć tych słów: Piae menoriae... illustris... Dominae... ex stirpe Kmytharum Pod tymi słowami znowu krzyż mniejszy, a pod nim cztery Wiersze polskie. Wiersze te były niegdyś bardzo starannie i dosyć głęboko wyżłobione w piaskowcu, a nawet, o ile się zdaje, zapuszczone jakąś smolą, zapewne w celu zachowania ich od zniszczenia; mimo to jednak zniszczały więcej niż inne, prawdopodobnie skutkiem pęknięcia skały w tym miejscu od prawej ręki u góry ku lewej na dole, przez co się utworzyła zaklęsłość, ściągająca wilgoć ku sobie. Wiersze te były jeszcze dlatego bardzo trudne do odczytania, ile że ten, który je rył, pomieszał litery gockie z łacińskimi, jak to niejednokrotnie w rękopismach owego czasu widzimy, tak że pozostałe fragmenty, zwłaszcza przy tamtoczesnej, całkiem dowolnej pisowni, stały się prawdziwymi hieroglifami. Toż z tego czterowierszowego hieroglifu można było jakokolwiek wyczytać tylko te słowa:

Duscha moya.....................

Zyemsską ssthrza.....................róża

Nath zytsyem...................Panye,

Day....................

Pod tymi wierszami był rok, z którego wszakże tylko trzy pierwsze cyfry zostały MDC, dalsze nieczytelne.

Z tych kilku napisów, chociaż tylko w maleńkiej cząstce zdecyfrowanych, zwłaszcza jeśli je porównamy z podaniami krążącymi pomiędzy ludem, w których koniecznie musiało być jakieś ziarnko prawdy, zdaje się niewątpliwie wynikać, że zamek ten, chociaż jego początki giną może w czasach zamierzchłych, istniał i był zamieszkanym jeszcze w wieku XV. Jeszcze natenczas mieszkali tu jacyś ludzie rycerscy, wrzały tu jakieś wielkie namiętności, odgrywały się jakieś sceny gwałtowne i zapewne tragiczne, po których nastąpiły w sposób niezwykły a silnie działający na wyobraźnię zniszczenie zamku i śmierć jego mieszkańców. Zaś po ich śmierci zostali ludzie, którzy, wiedzeni ciekawością, wiarą i niewiarą, miłością i nienawiścią, odprawiali tutaj pielgrzymki i zostawiali po sobie napisy.

Jakiż to był ten zamek, którego okruchy, toczone rdzą tylu wieków i roznoszone wichrami, mają jeszcze dziś tak ogromne rozmiary? Jacy to byli ci ludzie, którzy takich olbrzymich skalisk potrzebowali na swoje mieszkanie? Jakie to były te wrzące namiętności, te wielkie cnoty lub zbrodnie, co sprowadziły gwałtowne zniszczenie zamku, a może i ludzi, wtenczas się tam znajdujących? Jakaż to wreszcie była ta nadludzka potęga, która z takich olbrzymich skał zbudowane zamczysko rozbiła w gruzy, a jego szczątki porozrzucała po całej dolinie?

Za tym niejeden uczony grzebał cierpliwie po zapleśniałych pergaminach i księgach i nic nie wygrzebał. Nad tym niejeden zbieracz starych pamiątek, badając słowo za słowem wszystkie podania i składając głoskę do głoski ze wszystkich napisów, bardzo mozolnie rozmyślał - i nic nie wymyślił. Tu, pod tą olbrzymią skałą, która swoimi niebotycznymi iglicami porze przelatujące chmury, śród uroczystej ciszy tego cmentarza wspomnień dziejowych, niejeden młodzieniec, rozmiłowany w narodowej przeszłości, długie godziny przemarzył - i nic nie wymarzył.

Ale jest człowiek, który to wie, i tobie opowie, twoim polskim językiem, prostym a przeźroczystym, ażeby ci się rozjaśniła ta przeszłość, szarą mgłą zapomnienia nakryta, i ażeby ci się zdawało, żeś sam żył wtedy i wszystko to widział własnymi oczyma, jak to wyczytasz poniżej.

ZAMEK TUSTAŃ

Ruiny zamku, które dziś się nazywają „Kamieniem w Uryczu”, w dawniejszych wiekach nie nosiły tego nazwiska. Wieś Urycz, leżąca nad Zgniłą Lipą, została założoną dopiero przed dwustu kilkudziesięcią laty, a dawniej nie było tu żadnej osady, noszącej podobną nazwę. Zamek, tutaj stojący od najdawniejszych czasów, nazywał się Tustań. Nawet te skały, nim jeszcze je zamieniono na mieszkanie dla ludzi, a raczej cała tutejsza okolica, nosiły prawdopodobnie to samo nazwisko, o czym są także głuche wieści w podaniach ludowych.

Skały te w owej przedhistorycznej dobie, kiedy ludność tutejsza nie znała jeszcze chrześcijańskiej nauki, służyły za świątynię poganom, w której bałwochwalcze odprawiały się nabożeństwa; nawet i później, kiedy tutejsze bójki, szczep mieszańców krwi słowiańskiej i wołoskiej, co jeszcze dziś widać po ich budowie i rysach twarzy, przyjęli chrzest pod naciskiem swych książąt, a w gruncie serca hołdowali jeszcze pogaństwu, w tutejszych głębokich pieczarach kryli się ich kapłani i odbywały się bałwochwalcze ofiary. Owe okruchy bożków kamiennych i rozmaitych narzędzi nie znanego dzisiaj użytku, które jeszcze niedawno tu znajdowano, z tamtych pochodzą czasów.

W XIII wieku, kiedy Tatarzy pod wodzą Batu-chana po raz pierwszy rozpuścili swoje zagony w Ruś owoczesną, pędząc jak burza piekielna wzdłuż Wisły w kraje polskie na Kraków, na Szląsk i do Węgier, zrabowawszy Ruś całą do szczętu, pozostawiali za sobą załogi, które pilnowały skarbów zabranych. Ruś była wtedy jednym z najbogatszych krajów południowo-wschodnich; prowadząc nadzwyczajnie ruchliwy handel z Grecją, z całym Wschodem, a nawet lądową drogą z Indiami, nagromadziła bogactw wszelkiego rodzaju bez miary; liczni jej wówczas mieszkańcy, nie tylko po miastach i grodach, ale i po wsiach opływali w złoto, srebro i najpyszniejsze tkaniny wschodnie: dla przechowania tych cennych łupów, nimby mogły być przewiezione w kraje tatarskie, potrzeba było schowków obszernych i jakokolwiek obronnych. Owo więc wówczas Tatarzy, osadzając swoimi ludźmi co bezpieczniejsze zamki po kraju, opanowali tamże te skały tustańskie i zmurowali tu zamek swym obyczajem, który tym pewniej mógł stawić czoło jakimkolwiek napadom, ile że broniły go już od natury wzniesione, niedostępne skaliska. Wtedy też niewolnikami, których w kraju zniszczonym i zupełnie bezbronnym mogli mieć tysiącami, powykuwali te izby obszerne w skałach, porozszerzali dawniejsze pod skałami pieczary i przekopali kanał podziemny, wiodący popod rzekę i staw aż do owej drugiej gromady skał, którą jeszcze dziś widać po tamtej stronie doliny, a gdzie zbudowali drugie, również obronne schronisko.

Tatarzy ci jednak, którzy tutaj osiedli, zdaje się, że jeszcze po ustąpieniu Batu-chana z Węgier w swe stepy zapadłe, przez długie lata tutaj siedzieli, albowiem wtedy opodal od zamku powstało ludne i bardzo ruchliwe miasteczko, które także nazywało się Tustań. Miasteczko to, którego ludność była mieszana ze skłonnych do handlu Tatarów i równie przemyślnych bojków, bardzo szybko się rozwinęło i przyszło do pewnego znaczenia. Mieszkańcy jego trudnili się głównie tkactwem, wyrabiając płótna z lnu i konopi, które wysyłali na Wschód, sprowadzając natomiast stamtąd bogate tkaniny wschodnie i skóry barwione. Czy

miasteczko to jeszcze wtedy nazywali Rusini Bycz, jak utrzymuje podanie ludowe, czy była tu przedtem osada pod nazwą Chorostków, jak chcą kronikarze, tego dziś dociec nie można; wiemy tylko, iż z końcem owego wieku było ono otoczone obronnymi murami i było bogatszym niżeli Stryj i Drohobycz, a jego składy towarów były sławne na całej Rusi. W tym czasie nie było już wszakże Tatarów ani w mieście, ani na zamku. Bogaci mieszczanie zapewne ich w części strawili pomiędzy sobą i przerobili w Rusinów, a zresztą wykurzyli z zamku za pomocą swych książąt. Wtedy też zamek spustoszał, a tylko miasteczko zostało.

Pod owe czasy zagnieździli się w zamku czarnoksiężnicy, którzy rozmaitymi gusłami ściągali do siebie lud okoliczny. Widywano tam wtenczas duchy, błądzące po nocy pomiędzy murami; czasem na najwyższych szczytach zamkowych baszt zjawiały się nieludzkie postacie, ziejące ogniem około siebie, a wtedy i z okien zamku wyskakiwały płomienne języki i czarne dymy z iskrami, które zapach siarki ścieliły po całej dolinie; innym razem słychać było huk głośny w zamkowych podziemiach, jak gdyby kucie młotów w hamerni. Byli to zapewne potomkowie Tatarów albo może Opryszki, którzy w dzień się zabawiali gusłami, aby odwrócić uwagę od swego rzemiosła, a w nocy przekuwali złoto i srebro, zrabowane pomiędzy ludźmi. Wielu ludzi rozumnych, których i wtedy nie brakło, było tego mniemania: wszelako żaden z książąt ruskich ani wołoskich o ten zaczarowany zamek się nie pokusił - i zamek dalej pustoszał.

Dopiero Kazimierz Wielki, zabrawszy Czerwoną Ruś, zwrócił nań swoją uwagę, jako na budowę z natury i z położenia silnie obronną, tak przeciw Węgrom albo Wołochom, jak przeciw nawale tatarskiej; nie bojąc się zaś ani duchów, ani czarnoksiężników, kazał go na nowo oprawić. Tak w owym czasie, kiedy za mądrą radą tego niespracowanego króla-murarza wzniesiono z gruntu albo poodnawiano zamki we Lwowie, w Sanoku, w Przemyślu, w Lubaczowie, w Trembowli, w Haliczu i Włodzimierzu, odmurowano także zamek w Tustaniu i postawiono go w stanie doskonalej obrony.

Wówczas, gdzie dzisiaj stoją ostatki dwóch baszt od północy, stała ogromna brama żelazna, obracająca się na żelaznych wrzeciądzach; nad nią zaś między dwiema basztami wznosiła się obszerna strażnica, opatrzona zewnątrz i wewnątrz kamiennym krużgankiem. Naokoło obszernego dziedzińca wznosiły się zabudowania zamkowe z muru grubego na sążeń, a na dwa piątra wysokie. Na dole znajdowały się stajnie, wozownie, lamusy, kordegarda i inne izby dla sług i żołnierzy, na pierwszym piętrze wysokie komnaty mieszkalne, na drugim zaś mnóstwo izb mniejszych dla fraucymeru i gości. Kilka schodów kamiennych prowadziło do komnat, z których główne, znajdujące się przeciw bramy wjezdnej, były szerokie na kilka sążni i zaczynały się już na dziedzińcu, gdzie były opatrzone podwójną balustradą kamienną i ogromnymi kolumnami, na których spoczywał szeroki krużganek pierwszego piętra. Na tych schodach czekali zwykle żołnierze i goście postronni co pośledniejsi, nim zostali wpuszczeni do pańskich pokojów. Z tych schodów także pan zamku miewał przemowy i wydawał rozkazy zgromadzonym w dziedzińcu żołnierzom, mieszczanom lub chłopom.

Dwie baszty narożne, z których pozostały jeszcze do dziś dnia takie olbrzymie szkielety, były podówczas jeszcze daleko grubsze i wyższe, obydwie zaś opatrzone strzelnicami. W czasach późniejszych uzbrojono je w śmigownice, których było po cztery na każdej, zaraz powyżej zębatych dachów zamkowych. Najwyższa zaś baszta skalista, w której jest izba wykuta, była opatrzoną szerokim kamiennym krużgankiem, na którym można było siedzieć wygodnie i cieszyć się owym wspaniałym widokiem na okoliczne miasta i kraje. Ten krużganek basztowy, jak go też nazywano, był tak wysoki i tak górował wszystkie inne baszty i mury, że można było zeń widzieć jakby na dłoni, kto wchodził lub wjeżdżał w główną bramę zamkową. Natomiast nie można było patrzeć na dół pod basztę na zewnątrz, tam bowiem znajdowała się owa przepaść, dzisiaj drzazgami skał i zmurszałymi drzewy zasypana, a przepaść ta tak wtedy była głęboką, że nikt w miej nie mógł zapuścić wzroku, każdy dostawał zawrotu głowy i musiał się zaraz oprzeć o poręcz i oczy odwrócić. W tej baszcie, na równi z poziomem zamku, znajdowała się kaplica, a pod nią groby, ale próżne po wszystkie czasy, bo panowie tutejsi, chociaż mieszkali za życia, nie chcieli się chować w tym zamku. Chowali się wszyscy w Drohobyczy pod cerkwią, za Władysława Jagiełły zamienioną na kościół. Obok wchodu do grobów zaczynał się kamień podziemny, wtedy wycembrowany na nowo a wychodzący na powierzchnię ziemia w tym miejscu, gdzie dzisiaj widać drugą gromadę skał lasem jodłowym zarosłych. Wówczas znajdował się tam folwark zamkowy, zwany Posadą, w którym mało zajmowano się gospodarstwem rolnym, natomiast wszakże w bardzo obszernych stajniach i szopach chowano konie, bardzo piękne, silne i rosłe, które też na bujnych i tłustych pastwiskach leśnych tak dobrze się udawały, że w niczym nie ustępowały sławnym naówczas koniom stada Buczackich.

Zamek razem z miasteczkiem i bardzo wielkim obszarem łąk, pastwisk i lasów dokoła, na którym jednak wtedy jeszcze niewiele było osad i wiosek, był własnością królewską - a że zbudowany był na to, ażeby stanowił ogniwo całego łańcucha zamków obronnych od granicy węgierskiej, więc nigdy nie został zamieniony w starostwo, a siedział na nim po wszystkie czasy rotmistrz, mianowany przez króla, należący do wojskowego dworu królewskiego i mający pod sobą załogę, złożoną z żołnierzy utrzymywanych sumptem królewskim. Był też zawsze zależnym tylko od króla i własną miał jurysdykcją. Starostowie grodowi bliższych okolic, stryjscy, żydaczowscy, przemyscy, wodząc się ustawicznie za łby ze sobą o granice swych jurysdykcyj, niejednokrotnie wyciągali rękę po zwierzchnictwo nad zamkiem tustańskim. Ale tutejsi rotmistrze zawsze im się umieli obronić - a w razie potrzeby król stawał w obronie ich niezawisłości, bo każdemu królowi, zwłaszcza od czasu kiedy rozzuchwalona szlachta w imię powszechnej wolności zaczęła władzę królewską coraz bardziej ukrócać, niemało zależało na tym, aby miał zbrojnych ludzi rozsianych po całym kraju, na których by w każdym wypadku mógł liczyć. Toteż bywały niejednokrotnie tarcia pomiędzy tymi rotmistrzami a szlachtą, urzędnicy ziemscy i wojewódzcy ich nie lubili; a chociaż im się należał tytuł starostów, bo w urzędowych aktach tytułowano ich capitaneus, przecież zwykle nazywali ich rotmistrzami.

Kazimierz Wielki miał obok siebie powiernika i przyjaciela, który się zwał Jan Suchywilk ze Strzelec, herbu Grzymała, a był najprzód dziekanem krakowskim, potem kanclerzem koronnym, aż go w końcu król przy śmierci mianował egzekutorem swego testamentu. Kiedy król zabrał Czerwoną Ruś, Suchywilk był niejako jego zastępcą do wszelkich spraw tych krajów zabranych i dlatego powszechnie dawano mu tytuł kanclerza dla ziem ruskich. Korzystając ze swego owoczesnego wpływu, jako to zawsze rad pomaga swój swemu, ksiądz kanclerz za łaską królewską osadził swojego brata na zamku tustańskim. Brat ten się pisał czasem Mikołaj, a czasem Nyczko de Strzelcze et de Baranów Suchywilk Grzymalita. Grzymałowie, zarówno z Nałęczami, byli od dawna jednym z najpotężniejszych rodów w Wielkiejpolsce - wszakżeż niebawem potem prowadzili wojny ze sobą, które sam król Jagiełło musiał rozimać - ale byli też bardzo rozrodzeni i nie wszytkim wystarczało na suty kawałek chleba.

Mikołaj pochodził tylko ze Strzelec, ale ich nie miał; miał wprawdzie Baranów, w tłustych ziemiach leżący nad Wisłą, ale go musiał zastawić, bo bijąc się przez cały wiek młody po cudzych krajach, narobił długów, z których się nie mógł inaczej wydobyć: toż to starostwo w Tustaniu było dla niego prawdziwym darem Opatrzności, który należało szanować i ile możności utrzymać. Jakoż stało się to niejako tradycyjnym przykazaniem w jego rodzinie: trzymać się Tustania, a Baranów wykupić. Potomkowie jego, chociaż niektórzy z nich byli już bliscy tego upragnionego celu, przecież Baranowa nie wykupili, bo zawsze, kiedy już grosz był uzbierany i mało co brakowało, to albo wojna wybuchła i dużo grosza napsuła, albo syna trzeba było w cudze kraje wyprawić, albo też córkom wypłacać posagi. Było też proroctwo w ich domu, które jakiś wędrowny rybałt im zostawił, napisawszy na szkaplerzu przyniesionym ze Ziemi Świętej te słowa: „Który z was Baranów wykupi, będzie ostatnim z rodu”. Tak ten i ów może by był mógł ten majątek wykupić, ale bał się proroctwa. Natomiast wszakże wszyscy trzymali się rękami i nogami Tustania - i stała się ta rzecz, dosyć dziwna pod owe czasy, że go przez króle węgierskie i książęta opolskie i przeróżne matactwa duchowne i świeckie za Kazimierza Jagiellończyka przetrzymali, przez sto pięćdziesiąt lat blisko nie wypuścili z ręki i do dziś dnia na nim siedzieli. Tak skalistą i niepożytą była naówczas ta prześwietna krew wielkopolska, natchniona duchem świętym miłości ziemi przez Bolesława Chrobrego, a zaprawiona nieustającą walką z Niemcami. Ale też ci Grzymalici Wilkowie, jak ich powszechnie nazywano w tym kraju, a do którego to nazwiska i podanie ludowe się przyczepiło, byli to ludzie twardzi, wytrwali i trzymający się ściśle swoich rodowych przykazań. Każdy z nich już z dziecka przykładał się do rycerskiego rzemiosła na zamku ojcowskim, wyrostkiem szedł na służbę do najprzedniejszych rycerzy w ojczyźnie, młodzieńcem zaś wyprawiał się w cudze kraje, kędy właśnie wojny bywały, i tam się bijał z Maury, Murzyny i Saraceny, aż póki nie wrócił z zaszczytnymi świadectwy od królów postronnych na zamek krakowski. Wtedy żaden król nie śmiał jemu odmówić sukcesji po ojcu - a kiedy ten zamek odzierżał, podobno już nikomu i na myśl nie przyszło mu go odbierać, bo tych skalisk tutejszych nikt by i zębami nie ugryzł.

Za króla Olbrachta siedział na tym zamku Lenard Suchywilk Grzymalita, piszący się zawsze de Strzelcze et de Baranów, Rothmagister Serenissimi Regis, Capitaneus in Castro Tustań. Był to wtedy człek jeszcze młody, miał lat dwadzieścia sześć albo mało co więcej, pięknego był wzrostu, ale nie nadto wysoki, a suchej kompleksji, jak wszyscy jego przodkowie, z czego też i przezwisko Suchywilk jeszcze jego praszczurowi, owemu kanclerzowi ziem ruskich, przyrosło. Mimo to jednak kość miał potężną, muszkuły silne, a taką sprawność w całej postaci, że w pełnym rynsztunku wskoczyć na konia bez strzemion albo się wdrapać na najwyższy cypel wieży było mu prawie zabawką, do czego zresztą się przede wszystkim wprawiało całe owoczesne rycerstwo. Twarz także miał chudą, cerę z lekka smagławą, lecz zdrową, nos chrząstkowaty i równy, oczy wyraziste i zwykle bardzo łagodne, lecz czasem dziko błyszczące, wąs niewielki i bródkę przystrzyżoną spiczasto; zaś swój włos ciemny, bogaty nosił w kędziorach spadających na plecy, tylko nad czołem go krótko przystrzygał, ażeby w bitwie, gdzie często piersią o pierś trzeba się zetrzeć, jakiś wróg zapalczywy nie mógł go wziąć za czuprynę, co już dla knechta byłoby rzeczą bardzo szpetną, a dla rycerza wcale haniebną. Kiedy sam bywał w domu, ubierał się w kaftan łosiowy brunatny, a przepasywał się pasem skórzanym, nosił buty wysokie powyżej kolan, pod kolanami rzemykiem spięte i opatrzone w srebrne ostrogi, a na głowie kapelusz pilśniowy z szeroką krezą i strusimi piórami. Głowę nosił wedle humoru, który od chwili do chwili się zmieniał u niego. Czasem był cichy, spokojny i zamyślony, a ludzie jego zauważali, że wtedy z duchami rozmawia. W takie dnie często wieczorami wykradał się z zamku i nikt nigdy nie wiedział, gdzie bywał... Lecz często głowę nosił wysoko, męczył swoich żołnierzy musztrami konno i pieszo, kazał występować załodze w miasteczku, opatrywał mury i baszty, burczał wszystkich, tego i owego kazał wrzucić do turmy - a wtedy, choćby kto był kasztelanem lub wojewodą, musiał mu zmilczeć, zwłaszcza na jego terytorium, gdzie też miał jurysdykcją. Toteż w całej okolicy mówiono sobie, że to pan wielki, czuje króla i kardynała za sobą i kiedyś przyjdzie do wielkich dostojeństw.

Wszelako mimo tych zmiennych humorów, czy pogoda, czy słota, ba, nawet po mrozie trzaskającym, codziennie rano wsiadał na koń i jechał na folwark, gdzie w obszernych dziedzińcach konie ujeżdżał albo swoim pacholikom kazał je musztrować przed sobą. Albowiem zawsze miał kilku, a czasem i kilkunastu młodzieży przy sobie, którzy się u niego uczyli rycerskiego rzemiosła. Byli to synowie drobniejszej szlachty, bogatych kmieci albo i mieszczan z bliższych okolic, którzy szli chętnie na służbę do niego, bo w swojej szkole umiejętnej a twardej bardzo prędko ich wyuczał na knechtów, zaczem w czasie wojny mogli się tym łatwiej odznaczyć i pasowani być na rycerzy. Toż szkoła jego, chociaż dopiero od lat kilku tu mieszkał, była sławną na całej Rusi, lecz jeszcze sławniejszym jego stado, prowadzone przez jego ojców od blisko półtora wieku z wielką skrzętnością i znawstwem. Od najdawniejszych czasów dwa gatunki chowano w tym stadzie: jedne ogromne, niezmiernie silne i bardzo wyniosłe, które nosiły na sobie zbroję żelazną i których rycerz zażywał do bitwy - a drugie mniejsze, równie silne, lecz szybsze do biegu, a przeto dogodniejsze do podróży i pod pacholików. Tamte zwane dextrarius - i były to konie bardzo rozumne, przytomne, waleczne, rozumiejące się z jeźdźcem, a często z nim razem walczące zębami i kopytami. Konie tej rasy, w Polsce chowane, były często już z urodzenia całkiem białej sierści i były znane i bardzo cenione w całych Niemczech i we Francji, o czym niemało jest wspomnień w ówczesnych pamiętnikach tych obydwóch narodów. Suchywilk miał zawsze kilka takich ogierów (na klacze żaden rycerz owego czasu nie siadał), często całe dnie z nimi trawił i wyuczał je takich sztuk rozmaitych, że wszystkich nimi zadziwiał. Toteż lud okoliczny opowiadał sobie o nim, że się mowy końskiej nauczył i z koniem tak samo rozmawiał, jak z człekiem.

Młody Lenard ówczesnym zwyczajem rycerskim do siedmiu lat chował się w domu pod opieką matki, potem siedem lat strawił na dworze Kmitów na Sobniu, gdzie był bardzo kochany i jeszcze później czasem powracał, stamtąd się dostał na dwór królewski na pazia, ale niebawem przeniósł się do dworu królewicza Fryderyka, gdzie przepędził lat kilka. Jednak już w dwudziestym roku życia poszedł w cudze kraje, gdzie w Niemczech, we Francji i Hiszpanii u rozmaitych książąt trzy lata przesłużył, i dopiero w roku wstąpienia na tron króla Olbrachta do Polski powrócił. Wtedy, zyskawszy łaskę królewską, a zresztą za przyczyną królewskiego brata, który tymczasem został biskupem krakowskim, wszedł w komput armii królewskiej i jest mianowany rotmistrzem. W tej służbie przepędził jakie pół roku - a kiedy właśnie jego ojciec, umiera (matka już od lat kilku nie żyła), król mu oddaje Tustań po ojcu. Natenczas Wilczek - bo tak go nazywano jeszcze u Kmitów i to przezwisko mu na zawsze zostało -osiadł na zamku ojcowskim, objął komendę nad zamkiem i załogami, ale mało co zmienił w urządzeniach ojcowskich.

Załogi te w czasie pokoju były bardzo nieliczne. Na zamku było tylko czterdziestu czeladzi konnej, razem z starszyzną, których z niemiecka nazywano knechtami. Każdy z nich miał na sobie kaftan łosiowy, lekki pancerz na piersi z półpłaciem na plecach, łapki żelazne na rękach i hełmik bez piór; uzbrojony zaś był tylko w miecz krótki, w toporek i tarczę w blachę okutą. Pióra na hełmie nosił tylko namiestnik, zaś obok niego tylko ci żołnierze, co pochodzili z rodzin szlacheckich.

Nad nimi miał komendę pan Ramułt, który był zarazem burgrabią na zamku i rządcą całego obszaru i wszystkich włości, które należały do zamku. Był to szlachcic herbowny i mający własną posiadłość pod Drohobyczem (nagrobki jego potomków można jeszcze dziś widzieć w drohobyckim kościele), człowiek lat pięćdziesięciu, z pięknym wąsem szpakowatym i krótko podstrzyżoną czupryną, barczysty i słuszny, żołnierz doświadczony, lecz przy tym gospodarz wyborny, umiejący łączyć zapobiegliwość z nieposzlakowaną zacnością. Bywał on zwykle milczący i chmurny, ale pod tymi chmurami złote kryło się serce. Zamożny był z dawna, ale ponieważ jego przodkowie bywali burgrabiami na zamku i namiestnikami tamtejszych rotmistrzów, więc i on został w tej służbie. Wielce był niegdyś przywiązany do ojca Lenarda, więc czuwał także z miłością nad synem, chociaż nie zawsze był z niego zadowolony. Był żonaty i dużo miał dzieci; żona jego zawiadywała gospodarstwem kobiecym na zamku i często tu przebywała, ale daleko chętniej zdawała ten urząd na starą klucznicę, a sama się wymykała do swego dworku; wyjeżdżając zaś, zwykle mówiła na ucho swemu mężowi:

- A piłuj tam naszego pana, aby się kędyś ożenił, bo tak niedobrze.

Załoga w mieście powinna była wynosić sto ludzi, a między nimi dwudziestu łuczników konnych, reszta zaś kopijników pieszych, uzbrojonych włóczniami i toporami. Utrzymanie tych ludzi było właściwie obowiązkiem starosty rezydującego na zamku, ale od czasu jak miasto zaczęło się podnosić i urosło w bogactwa, wtłoczono ten ciężar na mieszczan, którzy wprawdzie mieli swojego burmistrza i radnych, ale magdeburgii nie mieli i byli podlegli tustańskiemu staroście. Starosta miał pewne powody nie obciążać mieszczan, a patrzeć na stan tej załogi przez szpary: toż zamiast ośmdziesięciu kopijników, chociaż wszyscy byli spisani i broń dla nich była w cekhauzie, błąkało się tam ledwie kilkunastu halabardników, których cała służba ograniczała się na chwytaniu złodziejów i stróży nocnej. Natomiast wszakże musieli utrzymywać, wprawdzie także nie dwudziestu, ale dziesięciu łuczników konnych, bo nad tą miejską załogą miał komendę Biłowus, człek uparty i nieużyty. O piechotę nie dbał, ale tych konnych mieć musiał: proszony i podarunkami obsypywany przez mieszczan, z dwudziestu spuścił na dziesięciu, ale ci dziesięciu musieli koniecznie i zawsze mieć konie i całe uzbrojenie w porządku. Szczęściem, że z poszanowania dla dawnych tradycyj nie bronił zwierzchności miejskiej używać ich na posyłki i do innych służb miejskich, zwłaszcza podczas jarmarków - a tak ten wielki wydatek, choć w małej części, opłacał się miastu.

Wilczek, objąwszy rządy, zrazu był się zamachnął, aby Biłowusowi tę komendę odebrać. Nie chodziło mu o tę dziesiątkę łuczników, lecz o to, że w obrębie swego starostwa nie chciał cierpieć urzędu i urzędnika nie mianowanych przez niego samego. Prócz tego Biłowus sprawował urząd poborcy podatków we wszytkich osadach należących do zamku - a ile razy się dowiedział, że Wilczek wyprawił którego z swych knechtów z listami, zawsze się zjawiał u niego i natarczywie upominał się o to, ażeby tylko jego wyprawiano z wszelkimi poselstwy, bo mu się to z dawnego prawa należy. Toż Wilczek przez blisko dwa lata ponawiał kilkakrotnie swoje przeciwko niemu zamachy, a mianowicie za każdym razem, kiedy po kilkomiesięcznym pobycie w Krakowie albo we Lwowie powracał na zamek. Ale Biłowus nigdy nie dał się przemóc - a jak mu tylko o ustąpieniu wspomniano, skakał w oczy jak gadzina choćby samemu panu, a potem jeszcze i groził.

Rusin ten bowiem pochodził z bojarów putnych - a to bywali ludzie twardzi jak krzemień. Dawnymi czasy, za książąt ruskich, niektórzy z nich byli prawdziwymi bojarami dumnymi, miewali znaczne posiadłości i własne drużyny, ale z czasem zmaleli; niektórzy dlatego, że zagony tatarskie zniszczyły ich mienie do szczętu, inni zaś z tego powodu, iż wobec zalewających te kraje Węgrów i Polaków nie umieli im kroku dotrzymać ani w sprawach rycerskich, ani w utrzymywaniu swoich majątków, ani w obronie praw swoich. Tak wielu z nich zeszło na bojarów putnych, którzy się utrzymywali tylko przy swoich małych osadach, a których panowie używali zazwyczaj do poboru podatków i ważniejszych posyłek z publicznymi pismami, za co im dawali jurgielty i podarunki.

O przodkach Biłowusa była wieść, że byli niegdyś bojarami dumnymi i posiadali w okolicach zamku wielkie obszary ziemi, na których ludne znajdowały się osady, lecz z czasem także podupadli, tak że dzisiejszy Biłowus miał już tylko dwa łany ziemi, a na nich bardzo skromne budynki i maleńką forteczkę, i był tylko wójtem we wsi należącej do zamku. Wójtów we wsiach ruskich .nazywano kniaziami, dlatego i on nosił ten tytuł. Został mu także urząd poborcy podatków, nie przynoszący wprawdzie miłości u ludu, ale cokolwiek dochodu, prawo rozwożenia listów starosty, które mu odebrano, i komenda nad miejską załogą, jak się już wyżej wspomniało, nadzwyczajnie zmalałą. Teraz młody starosta chciał mu i to jeszcze odebrać; Biłowus się bronił pazurami i kłami i wtedy nieraz okrutnie wykrzykiwał po dziedzińcu zanikowym: - A szczo to! - wołał językiem mieszanym, ale tak głośno, że szyby w oknach brzęczały - z bojara mnie zgnietli na kniazia, z sotnyka na dziesiatnyka, z poborcy na draba, bo biedni ludzie nie mają czym płacić i trzeba ich grabić - a i to jeszcze chcą mi odbierać?! Ej! ty panie starosto! nie graj ty ze mną, bo ja chłopom podatki daruję i zburzę czerniawę - a wtedy patrz! abyś się ty na swoim zamku odzierżył. Ale nie zdzierżysz, powiadam tobie, nie zdzierżysz! - A tak hałasując, wykrzykiwania swoje i groźby powtarzał jeszcze zza bramy. Tak trwały te swary przez blisko dwa lata - a wtedy załoga zamkowa pomiędzy sobą mówiła, że wszystko to się na nic nie zdało, ile że starosta jest twardszy od Biłowusa, znosi mu jego opór do czasu, bo pewnie nie chce, aby mu kniaź chłopów poburzył; ale któregoś dnia, jak go gniew porwie, nie tylko z miejskiej komendy, ale z jego fortecy tak go wyrzuci, jak by kto jabłko strącił z jabłoni. Tak to starosta sam nieraz powiadał knechtom, kiedy z nimi po pracy na folwarku spoczywał...

Tymczasem, temu rok jakoś albo mało co więcej, starosta nagle dla Biłowusa się zmienił, ale tak nagle, jak gdyby czarownica rzuciła na niego uroki. Już odtąd nigdy ani jednego złego słowa nie wyrzekł o nim, owszem, nieraz go chwalił przed służbą, mówiąc: - Staroświecki to żołnierz, ale waleczny i może bardzo być pożytecznym. Trzeba owych sto ludzi nazad postawić na nogi w mieście i oddać mu nad nimi komendę. - Jakoż i w rzeczy kazał miastu z jakich trzydziestu kopijników uzbroić, a Biłowusa wciąż pilił, aby ich dobrze służby nauczył. Wtedy też niemal co dwa tygodnie go wyprawiał z listami do Sambora, do Przemyśla, a nawet do Lwowa, tam zaś nie zaraz go odprawiano, tak że czasem i cały miesiąc był w drodze. Zaczem szły zawsze sowite jurgielty od starosty na drogę, traktamenty od panów, do których jeździł z listami, a po powrocie znów podarunki, że się dobrze sprawił z poselstwem. Ludzie zamkowi bardzo się dziwowali tej szczodrobliwości, mówiąc: - Ot! jako to łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a nigdy nie wiedzieć, kiedy przyjedzie, a kiedy odjedzie.

Tylko pomiędzy babami, że to są zawsze ciekawsze od mężczyzn, rozmaite chodziły plotki. Tam, przy studni i przy kądzieli, opowiadano sobie, że Biłowus ma córkę, bardzo piękną dziewczynę, której strzeże jak oka w głowie, bo ją chce wydać za jakiego bojara, któremu by mógł spuścić swoje majątki i swoje urzędy. Dziewka tak jest przezeń strzeżoną, że nawet do cerkwi sam ją prowadzi i sam odprowadza do domu. Ale jest przy niej jakieś stare babsko, którą powiadają jej ciotką, a której bardzo źle patrzy z oczu. A że to baba i diabła oszuka, więc kto tam wie, co się tam dzieje...

Baba ta, tak to sobie opowiadano, ma kędyś pod Wisznią, niedaleko od jakiegoś cudotwórczego klasztoru, swoją własną osadę, gdzie też po wszystkie czasy mieszkała. Ludzie, którzy chodzili do klasztoru, prosząc księży o pomoc, kiedy księża im nie pomogli, szli oni do niej po radę - iż tym jej bardzo dobrze się działo. A przecież porzuciła własne obejście i przyszła do Biłowusa, gdzie z pani stała się sługą, swej woli nie ma, a często jeszcze od tego starego niedźwiedzia może szturchańca oberwie. Niechże to kto wytłumaczy. Nareszcie co świegotliwsze kobiety jeszcze i to dodawały, że wcale nie wiedzieć, kędy się wieczorami wymyka starosta, że go widziano, jak przy płocie z tą starą babą rozmawiał, że nawet jednego wieczora zauważono, jako wszedł do Biłowusa chałupy i zniknął. Ta stara baba nazywała się Marucha, dziewce zaś Białowusowej było na imię Ofka - i takie to powieści o nich noszono po kątach zamkowych, z uszczerbkiem dobrej sławy może cale niewinnej dziewczyny i takiego możnego pana, jakim był młody starosta.

Powieści te nie dochodziły do uszu knechtów zamkowych, bo ci po całych dniach byli w pracy, a kiedy mieli jaką godzinę wolną, to się wymykali do miasta, gdzie między pięknymi mieszczkami każdy znalazł sobie lepszą rozrywkę niżeli plotki o cudzych amorach. Ale był między nimi jeden pacholik, nazywał się Włostek i był synem zamożnego kniazia ze Synowódzka, który wielki handel prowadził suszonymi śliwkami, solą i winem, dorobił się grzecznej fortuny i chciał swego syna wyforytować na szlachcica albo i na rycerza. Włostek miał wtenczas lat prawie dwadzieścia, a że szedł z bojków, więc był nabity, włosy miał krucze, oczy czarne jak węgiel, nos orli i cerę mocno smagławą. Nie umiał ani czytać, ani pisać, co jednak wtedy i wielkim panom się wydarzało; ale mimo to był to chłopak setny, serdeczny i śmiały, a do tego rozumny, bo grał na teorbanie i takie piękne piosnki śpiewał, że inni pacholikowie nie mogli się ich odsłuchać, a dziewki płakały.

Otóż ten Włostek, mając łatwiejszy przystęp do babskiej załogi, niż wszyscy inni, pierwszy dosłyszał owych pokątnych powieści, zaczem uszu naszczurzył - a kiedy jednego dnia baby przy studni podsłuchał, jako je powtarzały, okrutnie je zjeździł, mówiąc z zaciśniętymi pięściami: - Niechże u was raz jeszcze takie klekotanie posłyszę o pannie Biłowusowej, to was strzaskam jak stare garnki, a wasze czerepy rozrzucę po całym dziedzińcu! A potem sam powiem staroście, niech mnie każe powiesić; ale podobno starosta każe jeszcze wasze bebechy pozbierać i rzucić psom na pożarcie, bo też psia to jest robota! - Zaczem plotki cokolwiek przycichły.

A tymczasem Biłowus był kontent z siebie i ze swego starosty. Do swoich dziesięciu konnych dostał trzydziestu piechoty, mieszczanie go respektowali i kłaniali mu się niżej niż kiedykolwiek, aby nie naglił o uzbrojenie reszty, pieczone i warzone posyłano mu z miasta, ocierał się o burmistrzów, komendantów i panów, kiedy jeździł z listami, pomiędzy szerokie grosze praskie zabłąkał się teraz nierzadko i złoty węgierski, a prócz tego miał już szeroką drogę otwartą do odzyskania dawnego znaczenia swych ojców: czegóż mu więcej było potrzeba?

Toteż teraz często przychodził na zamek, szeroko się rozsiadał w kordegardzie zamkowej, w ożywionej rozmowie wyciął tego i owego knechta po ramieniu, niejednego pacholika nogą potrącił, a nawet i samemu namiestnikowi śmiało zajrzał w oczy, swojego skórzanego hełmu przed nim nie uchylił i często mu co takiego powiedział, za co by Ramułt nawet najstarszego knechta szlachcica był wsadził co najmniej na trzy dni do turmy. Jemu zmilczał, a jeno wzruszywszy ramionami, odchodził. Tylko raz jeden - a miało się już wtedy ku wiośnie - kiedy go zastał znów w kordegardzie przechwalającego się bez żadnej miary swoimi u starosty łaskami i kiedy rozzuchwalony Biłowus jemu samemu bryzgnął w oczy rzekomym wpływem, jaki miał na starostę, Ramułt przegiął się nad nim, uśmiechnął się prawie szydersko, splunął na ziemię i rzekł:

- Jakom żyw, jeszczem takiego durnia nie widział!

Śmiech głośny, chóralny wszystkich żołnierzy i pacholików, jak gdyby kto z kilkunastu muszkietów od razu wystrzelił, zawtórzył tym słowom Ramułta - a wtedy i Biłowusowi jakoś się twarz przeciągnęła, a język mu zdrewniał. Jakoż pobawił jeszcze tylko mrugnienie oka w kordegardzie, zaczem wyszedł milczący i zamyślony w dziedziniec i zniknął za bramą.

I dziwna rzecz, albowiem od tego czasu przez kilkanaście dni się nie pokazał na zamku.

A przez ten czas nowe plotki zaczęły chodzić po kuchniach i izbach kobiecych. Powiadano, że Biłowusa bies napadł. Szeptano sobie, że bił Maruchę i Ofkę i powytłukał wszystkie błony w chałupie. Inni mówili, że chciał je obydwie wypędzić i już ich szmaty powyrzucał na drogę, ale go jakoś Marucha udobruchała. Szła także wieść, że kazał obydwom kobietom iść do starosty na zamek, ale Marucha i to mu wybiła z głowy.

Opowiadano sobie nareszcie, że te gniewy stąd poszły, że Biłowus się niespodziewanie dowiedział, jakoby starosta wieczorami do chałupy przychodził i usiłował bałamucić dziewczynę, ale nic więcej - i dlatego nie tylko żołnierze, ale i baby srodze potępiały tego starego niedźwiedzia, że takie gwałty wyprawia za taką rzecz marną...

Potem się jakoś uspokoiło w chałupie. Nazajutrz zaś Biłowus wsiadł na koń i w góry pojechał. Jest wielkie podobieństwo, że jeździł w głębokie Bieszczady i tam się radził czarownic, które w niedostępnych jarugach pomiędzy skałami mieszkają i umieją radzić na wszystko. I zdaje się, że czarownice dały mu dobrą radę i dobrą przyszłość mu wywróżyły, bo kiedy po kilku dniach wrócił, to był wcale uspokojny i tylko czasami jeszcze wykrzykiwał z zaciśniętymi pięściami, mówiąc: - Ale jak jej nie weźmie, to was obydwie zbiję na proch i wyrzucę z chałupy!

Naówczas widywano także popa z miasteczka, jako kilka razy wchodził do jego zagrody i długie godziny tam bawił. Biłowus zapewne także i jego się radził, bo był to człek mądry. W budne dnie szewstwem się bawił i szył buty tak piękne, że mu za nie bardzo drogo płacono, po trzy grosze za parę, a za trzewiki dwa grosze; zaś w niedzielę i święta, zwłaszcza gdy podpił, miewał takie kazania, że go się ludzie odsłuchać nie mogli. Ale i na tygodniu służył ludziom, gdy było potrzeba, a zawsze bardzo skutecznie, bo i chorobę zażegnał, i diabła wypędził z człowieka, a jeszcze i mądrą dał radę. Co jednak Biłowusowi poradził, tego się nie można było dowiedzieć.

Włostek co wieczór wymykał się z zamku i biegał do Biłowusowej zagrody; do chałupy nie wchodził, bo Biłowus żadnego żołnierza do siebie nie wpuszczał, ale zapewne się pod chałupę podkradał i podsłuchiwał. Raz nawet knechtowie, powracający z miasta, widzieli go rozmawiającego z Maruchą, ale nie mogli dosłyszeć ich całej rozmowy, bo też i nie godziło się podsłuchiwać ludziom rycerskim. Dosłyszeli tylko, przechodząc z wolna, jak Włostek mówił do Maruchy głosem zalanym łzami: - Wiedzcież, Marucho, że nie masz rzeczy, której bym ja nie zrobił dla Ofki, choćby mnie ludzie wyśmiali. - A Maruchą na to: - Nie gadaj tak, bo ty nie wiesz wszystkiego. Bądź, jakiś był, a tylko mnie jednej się zwierzaj, bo Ofka cię nie chce, a Biłowus by ci kości połamał, gdybyś tu przyszedł z swatami. Niechaj no się stary rozmówi z starostą, a potem jaki czas minie, to wtedy ja tobie pomogę... - Kiedy Włostek wracał do zamku, ten i ów trącał go łokciem i rozmaite zadawał pytania. Ale on nikomu nie odpowiadał i słowa. Zasiadał ze wszystkimi do wieczerzy, ale nie jadł i nie pił, zaś po wieczerzy zasuwał się w kąt - a kiedy inni hałaśliwie gwarzyli ze sobą, on ciężko wzdychał i milczał.

Tak minęło tych dni kilkanaście.

Tymczasem po zimie, która w tym roku 1496 była bardzo łagodną i prawie bez śniegu, bardzo szybko zazieleniła się wiosna. Były to dopiero ostatnie dnie kwietnia, a lasy już wcale bujną się okryły zielenią, długie klucze żurawi było widać ciągnące ku Polsce, stada dzikich gęsi padały na stawy, bocian przechadzał się z wyciągniętym dziobem po rozległych moczarach, jaskółki budowały swe gniazda przy gzymsach zamkowych, jabłonie i grusze okryły się białymi kwiatami, bzy napełniły swoją ożywiającą wonią powietrze, a chaty w liściastych zanurzyły się sadach jak w lasach. Ciepło też było jak w lecie i od dni kilku jasna, tej pełną wiosną oddychającej ziemi, przyświecała pogoda.

Wilczek w te czasy wstawał o świcie, o wschodzie słońca już był na Posadzie i tam do samego południa zabawiał się końmi, każąc je ostrzygać, podkuwać i przejeżdżać przed sobą. Rycerz ówczesny dbał bardzo o swoje konie i strzegł ich w domu i w polu jak oka w głowie, trzymając się hiszpańskiego, lecz między rycerstwem wszech krajów upowszechnionego przysłowia: Muerto el caballo, perdido el caballero . Rycerz spieszony, mawiano u nas naówczas w Polsce, to posąg strącony. Toż pielęgnowano naówczas konie z nie znaną dziś starannością i uczono je z daleko większą cierpliwością niż dzieci, bo szła spadkiem od wieków w zamkach rycerskich nauka: że człowiek sam się może wyuczyć, a koń potrzebuje nauczyciela. Wszelako Wilczek i godziny popołudniowe trawił na Posadzie, bo kazał rzemienie, kułbaki, wędzidła i wszelkie wojenne przybory opatrywać, czyścić i w razie potrzeby naprawiać, ażeby wszystko było na zawołanie gotowe. Roboty te zwykle się odbywały z zaraniem wiosny, bo Tatarzy często już z bocianami zalewali te kraje i trzeba było być zawczasu przygotowanym na ich przyjęcie. Zaś wczas przed zachodem słońca wracał na zamek, bo i tutaj pacholikowie siedzieli w rynsztunkowej sali po całych dniach nad czyszczeniem i naprawianiem hełmów, misiurek i wszelkiej broni - a pilnowali ich starsi żołnierze, którzy wszyscy pod owe czasy znali się na płatnerstwie i rusznikarstwie.

Włostek pomiędzy nimi celował, zwłaszcza w polerowaniu stali, i bardzo był rad, że miał zajęcie przez cały dzień, bo robota odpędzała odeń czarne myśli, które mu się wciąż naciskały. Toż był prawie wesół z innymi, tylko czasem zaklął na Biłowusa, nie wiadomo dlaczego, ale zapewne z tego powodu, że pobił Ofkę, o czym on się dopiero przed kilką dniami dowiedział.

Tego dnia Wilczek wrócił po południu jak zwykle, pobawił jakiś czas w zbrojowni, gdzie Ramułt pilnował roboty, a potem z nim razem przeszedł do przyległej komnaty, pierwszej od wejścia, gdzie najchętniej siadywał.

Komnata ta była duża, o bardzo wysokim pułapie, z wąskimi a wysokimi oknami, bardzo poważna, ale bez żadnych ozdób: ściany jej były drzewem wyłożone, niegdyś pięknie rzeźbione, ale dzisiaj już w wielu miejscach zmurszałe, sprzęty w niej grube, drewniane i bardzo niezgrabne, kilka poręczowych stołków stało przy stole, które niegdyś były skórą złoconą nakryte, ale dzisiaj złocenie było już starte, jakieś dwie malatury wisiały na ścianie w czarnych ramach drewnianych, zapewne i dawniej nie bardzo do ludzi podobne, dzisiaj już wcale nie do rozeznania. Daleko wspanialsze, chociaż cokolwiek niższe izby się znajdowały na drugim piętrze; były tam sprzęty złocone i adamaszki albo makaty na ścianach, ale tam Wilczek nigdy nie mieszkał.

Teraz siadł na stołku drewnianym przy stole pod ścianą, a przy nim stanął Ramułt i patrzał mu w twarz z ciekawością albo też z niepokojem, jak gdyby się chciał od niego dowiedzieć, albo jak gdyby mu chciał coś ważnego powiedzieć i badał, azali chwila po temu sposobna. Tymczasem Wilczek poprawił kapelusza, odetchnął z głębi piersi i rzekł:

- Jużem się też dzisiaj spracował jak wół, bo mi Wrony nie chciał statkować. Koń to silny jak niedźwiedź, mimo swego ciężaru szybki jak sarna, a rozumniejszy od niektórego chłopa, ale niekiedy ma swoje fochy, nie chce człowieka zrozumieć, zróbże z nim wtedy, co chcesz.

- Nie bardzo ja trzymam za Wronym - rzekł na to Ramułt - niechby się tam kto inny nim bawił.

- Cóżeś sobie do niego upatrzył? - zapytał Wilczek - przecież i sam mi nieraz mówiłeś, że to najlepszy koń w całej stajni.

- Ale wrony - powiedział Ramułt - a taki koń szczęścia nie niesie.

- To prawda - odpowie Wilczek - ale ma wielką łysinę i wszystkie cztery nogi białe po same kolana, więc raczej srokacz jest niżeli wrony.

Ramułt pomyślał nad tym cokolwiek, a potem rzekł wesoło:

- Jużci i to prawda. Kiedyż wasza miłość myśli wyjeżdżać? na podróż do Lwowa i do Krakowa jeszcze podobno za wcześnie.

- Ja też jeszcze o podróży wcale nie myślę - odpowiedział mu Wilczek. - W mojej skrzyni pusto jak na tej wieży, gdzie puchacze mieszkają, a Kijas teraz pieniędzy nam nie da, chyba aż po jarmarku, jak zwykle, a do jarmarku jeszcze dwa tygodnie z okładem. Jeszcze i towarów nie zabrał z Tustania, więc nawet nie wiedzieć, ile nam się będzie od niego należeć. A potem, choćby i nie dał, to także by mi nie było dziwno, bom się już tak u niego zadłużył, że i sam bym nie doszedł rachunku.

Ale na to się Ramułt uśmiechnął i rzekł:

- Nie wiem, co on tam waszej miłości o tych długach powiada, ale ja prowadzę dokładny rachunek. Pilnuje on się w swym handlu, ale i ja jego pilnuję. Ot! i teraz od dwóch tygodni z okładem, odkąd drogi cokolwiek podeschły, dzień w dzień idą towary z Tustania do Lwowa, a u mnie i każda bryka jest zakarbowana, i to, co było na bryce. Jak przyjdzie kiedyś dzień sądny, to się okaże, że nie jegomość jemu co winien, ale raczej on nam co jeszcze dopłaci. O pieniądze jegomość się nie potrzebuje turbować...

- Prawdęż to mówisz, mój stary? - zapytał go Wilczek śmiejącymi oczyma.

- Jakem wierny sługa waszej miłości.

- Kiedy tak, to i lepiej. Bo wiesz, żem ja w rachunkach nie mocen, nawet i wstręt mnie bierze mówić o pieniądzach, bo to rzecz nie rycerska. Jużem też nieraz rozumiał, że Kijas za łeb mnie trzyma długami. Wierzę tobie, boś mnie nigdy nie okłamał: jeno tak nie mów, jakeś dopiero powiedział, bo między mną a Kijasem dnia sądnego nigdy nie będzie. Jam wdzięczność powinien temu zacnemu Ormianinowi i nigdy się z nim nie pokłócę, a zwłaszcza też o pieniądze. Wiesz przecie, jakie on położył zasługi około naszego domu. Jeżeli nasze miasteczko jest dziś tak bogate i takie znaczne nam przynosi intraty, toż to jego robota. Już i dla mego ojca jego worek był zawsze otwarty, a cóż dopiero dla mnie? Małoż on mi pieniędzy dosyłał, kiedym sługiwał po wielkich dworach? Małoż mi on pomagał, kiedym wojował po Niemczech i Francji? Małoż to długów za mnie popłacił w Krakowie - a czyż i tutaj nie jest on moim nieomylnym podskarbim? Słuchaj mnie, Ramułt, kiedy by mi przyszło tego człowieka piersią moją zastawić, to bym chętnie to zrobił - a kiedy by mi przyszło zginąć za niego, to jeszcze by to była śmierć nie najgorsza, bo też i on mnie kocha jak syna i także by mnie bronił przed każdą napaścią. A ty? zaliż ty się możesz skarżyć na niego?

- Chowaj mnie Boże - rzekł Ramułt z pośpiechem sługi, który wchodzi w myśl swego pana - owszem, nie miałem z nim nigdy żadnego sporu.

- Więc czegóż mówisz o jakimś dniu sądnym?

- Takem to wspomniał - odpowie Ramułt trochę zakłopotany - bo mi się widzi, że na naszych mieszczanach i chłopach wielkie zbiera bogactwa i mógłby nam jeszcze daniny postąpić.

- Dajże mu pokój - zawołał Wilczek - na to kurka grzebie, aby co wygrzebała. Niechże sobie zbiera bogactwa, tym lepiej dla nas, bo tym pewniej się znajdzie pomoc u niego w potrzebie! Ot! i tak mi już parę razy wspominał, że co roku coś tam odkłada na wykupienie Baranowa, a nawet podobno już dał jakiś zadatek.

- Coś i ja o tym słyszałem - rzekł Ramułt - ale nie pora dziś o tym mówić. Pomówimy o tym kiedyś, jak się wasza miłość ożeni. A na to pora i wielka, bo dziwnie tu pusto w tym zamku, nigdy tu tak nie bywało. Ojcowie waszej miłości żenili się młodo, zawczasu postanawiali swe dzieci i dobrze z tym było.

- Jużci i mnie teraz smutno samemu - rzekł Wilczek. - Z wychowanicą Kijasa chętnie bym się był ożenił. Nie burzyła mi się krew na jej widok, ale cudnie wdzięczna była to dziewka, poczciwa, dobra, a nawet uczona, zaś przy tym wszystkim wyniosłego umysłu, zgoła tak, jak przystało na żonę rycerza: byłbym mógł całe życie przeżyć z nią w niezamąconej przyjaźni, którą też i bez tego dla niej zachowam na zawsze. Ale cóż, kiedy Kijasowi się uroiło z nią swego syna ożenić. Para to taka dobrana, właśnie jak gdyby kto podłego kota zaprzągł do jednego wozu z szlachetną lwicą; nie wiem też, jak jej tam do smaku z tym mężem, chociaż to jarzmo znosi cierpliwie i z wielką godnością. Mogłem ja potrzaskać te swaty, nawet już jednej nocy prawiem to był postanowił. Ale nad ranem ta myśl mnie odeszła: widać, że mnie serce nie pociągnęło w tę stronę. A dziś sobie powiadam, że tak lepiej się stało, bo przecie by mi było wstrętne wodzić się za łby o dziewkę ze starym Kijasem, który mi prawie jest drugim ojcem.

- Szkoda to wielka - powiedział Ramułt - bo to panna wielkiego rodu i znaczne szły za nią w podolskiej ziemi puścizny. Ale Bóg nie chciał, więc trudno się skarżyć. Godzi się raczej kędy indziej obejrzeć...

A kiedy zacny namiestnik to mówił, wszedł pacholik służbowy i rzekł:

- Kniaż Biłowus przyszedł i prosi, aby się mógł jegomości pokłonić.

- Biłowus? - rzekł Wilczek i trochę się zmienił, ale i Ramułt się zmienił i powiedział prędko:

- A ja właśnie chciałem waszej miłości napomknąć, że z tym człowiekiem trzeba by rozumnie pogadać.

- Już ja z nim pogadam - rzekł Wilczek - niech wejdzie.

W małą chwilkę potem wszedł do komnaty Biłowus.

Był to człowiek mający wówczas już pięćdziesiąt lat z górą, nie bardzo wielki wzrostem, przynajmniej tak się wydawał, bo miał plecy bardzo wypukłe, ale niezmiernie barczysty, ramiona tam były u niego jak u innych uda, a ręce i nogi jak u niedźwiedzia. Twarz miał szeroką, czuprynę i brodę kłaczyste i już siwiejące, a oczy siwe, okrągłe jak gałki. Był dzisiaj w wielkiej paradzie: miał na sobie cały pancerz z nagolennikami, ale wszystkie jego części z grubej bawolej skóry, krótki miecz w pochwie skórzanej u boku i hełm także skórzany, który jednakże zostawił w sieni. Rękawic także dzisiaj nie włożył, a swoje łapy brunatne niósł gołe przed sobą. Tak wszedł i kilkakrotnie się Wilczkowi pokłonił, uśmiechając się wdzięcznie.

W Wilczka, jak go tylko obaczył, całkiem inny duch wstąpił. Dotąd łagodny jak dziecko i prawie tkliwy, wstał, naprężył się, głowę podniósł wysoko, twarz okrył surową powagą i oparł się o stół stojący pod oknem, rzekł jednak spokojnie:

- Co mi tam powiesz, Biłowus?

Na to Biłowus rozszerzył najprzód ramiona, potem klasnął z lekka w swoje szerokie dłonie, uśmiechnął się jeszcze raz i powiedział, rzucając wzrokiem na Ramułta:

- Chciałem waszej miłości co powiedzieć na osobności.

- Mów śmiało - rzecze mu Wilczek - ja przed Ramułtem nie mam sekretów, a ty masz w nim przyjaciela.

- Tak i powiem - powiedział Biłowus, a klaskając od czasu do czasu w swe dłonie i uśmiechając się ciągle, tak mówił dalej z ruska po polsku: - U nas tutaj na Rusi jest zwyczaj, że dziewki same posyłają swych swatów do pana młodego, którego z wolą rodziców sobie upatrzą. Owoż moja Ofka upatrzyła sobie waszą miłość, naszego starostę - a ja na to zezwolił. Ale żeby w to cudzych ludzi nie mieszać i że ja sam jestem w łasce u wielmożnego starosty, bo to nasze familie żyją z sobą w zgodzie od wieków, więc ja sam przyszedłem zaswatać moją dziewkę waszej miłości.

To rzekłszy, widocznie kontent był z siebie, bo jeszcze raz klasnął w dłonie i bardzo się wdzięcznie uśmiechnął.

Jakoż istotnie propozycja ta musiała być śmieszną, bo i Wilczek się także uśmiechnął i spojrzał śmiejącymi oczyma na Ramułta; ale Ramułt się nie śmiał, tylko patrzał bardzo groźnym wzrokiem na Biłowusa. Wszelako putny bojar wcale na to nie zważał, natomiast zaś prawie jak gdyby pewnym był swego, znów klasnął w dłonie i tak mówił dalej:

- Wiem ja dobrze, że panu staroście lackim zwyczajem ludzie będą raić jaką kasztelankę, ale moja familia idzie z bojarów dumnych, a nasz bojar prawdziwy dotrzyma rodem niejednemu lackiemu kasztelanowi, co tam na swoich piaskach mazurskich może sam chodził za pługiem, a tutaj zrobiono go senatorem. A fortuna kołem się toczy; jak Pan Bóg pobłogosławi, to prędko będzie bogacz z żebraka. A u Pana Boga ani pan lepszy, ani chłop lepszy, bo On błogosławi tylko ludziom uczciwym. Ot! tak, panie starosto, weźcie Ofkę do zamku, a ja wam pobłogosławię i będziemy sobie razem...

Tu wszakże Wilczek stracił cierpliwość i rzekł do niego już gniewnie, ale jeszcze się powstrzymując:

- Tobie, jak widzę - przewróciło się we łbie. Myślałem zrazu, że jakieś żarty chcesz stroić, ale jeżeliś z tym przyszedł naprawdę, to bądź kontent, jeżeli cię puszczę całego, a idź sobie do tysiąc diabłów!

A wtedy i Biłowus twarz swoją nasrożył, nie klaskał już w dłonie, tylko powiedział surowo:

- Nie tak, nie tak, panie starosto! - ja z tym nie pójdę...

- Nie pójdziesz?! - zawołał Wilczek gwałtownie, a wtedy żyły mu zaczęły nabiegać na twarzy i dłonie mu się zacisnęły.

- Nie pójdę! - zawołał Biłowus - bom jest ukrzywdzony na mojej sławie i plotki już chodzą o mojej dziewczynie.

- Któż ciebie ukrzywdził? - rzekł Wilczek, jeszcze panując nad sobą.

- Wy! panie starosto! - zawołał Biłowus głosem chrypliwym i jakby łzami zalanym - bo po cóż wy się zakradacie do mojej chałupy? Po cóż wy bałamucicie moją niewinną gołąbkę...

A wtedy Wilczek już nie mógł się opanować. Wszystka krew mu skoczyła do twarzy, z oczu posypały się iskry, wargi mu konwulsyjnie zadrżały i krzyknął:

- Ty!... mnie!... paszoł, chłopie!...

I rzucił się jak lew rozjuszony na niego, a porwawszy go swymi żelaznymi rękami, jak gdyby taranem wybił nim drzwi i wyrzucił do sieni. Zaczem z progu zawołał:

- Hej, chłopcy! a doprawcie tam temu buntownikowi i wyjedźcie na nim za bramę... i żeby mi tu ślad po nim zaginął!

Ramułt krok w krok biegł za swym panem, trzymając w pogotowiu swe pięście, ażeby w razie potrzeby mógł mu dopomóc.

Tymczasem chłopcy, pracujący w zbrojowni, wylecieli do sieni, jak gdyby kto groch z worka wysypał. A jak tylko spostrzegli, o co chodzi, wszyscy na Biłowusa zawzięci, a Włostek najbardziej, w kilkunastu rzucili się na niego i waląc go w łeb, w kark i gdzie go który mógł dorwać, a krzycząc przy tym: - Paszoł! won! paszoł! - prawie na rękach przez dziedziniec przenieśli i jakby snop zboża wyrzucili za bramę.

Zaczem, wesoło gwarząc, wrócili z tryumfem w dziedziniec.

Wilczek, u którego gniew i wesołość jak błyskawice występowały po sobie, stał już wtedy na ganku wychodzącym w dziedziniec i śmiał się, i rzekł do Ramułta, który stał za nim:

- Ot i pierzchnął pan teść, jak by świecę kto zdmuchnął. Każże im beczkę piwa do wieczerzy wytoczyć, ażeby się poweselili za tę fatygę.

A potem wrócił do swojej komnaty.

Czy pop, czy czarownice dały Biłowusowi tę radę, aby starostę ze swoją córką zaswatał, o tym trudno się było dowiedzieć. Ale rada była dobra: bo Biłowus, zmłócony jak snop zboża na toku, ledwie się dowlókł do swojej chałupy - a kiedy się dowlókł nareszcie, Marucha musiała mu warzyć gorzałkę z miodem, leźć po drabinie do jego fortecy, smarować go całego olejem i nakryć go jak babę swoją pierzyną, aby się przez noc z tych opałów obaczył.

RUSINI

Zagroda Biłowusa, chociaż to był człek stosunkowo zamożny, wyglądała na pozór bardzo ubogo. O kilkanaście kroków od drogi na lewo, a ledwie o jedno stajanie od zamku, stała tam chata, dosyć obszerna, ale z nieociosanych kloców jodłowych bardzo niezgrabnie zbudowana. W szpary pomiędzy tymi klocami nabito gliny z mchem pomieszanej i przybito tę masę drewnianymi kołkami, ażeby w zimie ciepło nie uciekało z chałupy. Kołki sterczały ze ścian, a końce z kloców z każdego węgła; wzdłuż ściany frontowej biegła przyzba z gliny ulepiona i niskim płotem podparta, ale także bardzo zaniedbana. Chata ta była nakryta strzechą, niegdyś z całych snopów żytniej słomy dosyć starannie utkaną, ale dzisiaj wichry ją rozczesały i rozburzyły, łączem tu i ówdzie przykryto ją dranicami, a przy nich pokładziono bryły kamieni, ażeby ją ochronić od wichrów. W chacie okna były małe i zakopconymi błonami nakryte, tylko w świetlicy i przyległej komorze były okna szklane, dosyć jasno umyte. W jednym trakcie z chatą szły obora i stajnia na konie, do której były przybudowane chlewy i kurnik. Za chatą stała jeszcze stara szopa na wpół otwarta, w której chowano koleśnice i trochę sprzętów gospodarskich drewnianych, ledwie tu i ówdzie żelazem okutych, lecz dalej żadnych zabudowań nie było: zboże i siano chowano w brogach. Zgoła widać było na pierwszy rzut oka, że Biłowus nie dbał o gospodarstwo, chociaż jego przodkowie musieli dbać o nie inaczej, bo cała ta dziś tak uboga zagroda tonęła w sadach bardzo bogatych i bujnych, gdzie ogromne jabłonie i grusze stały tak gęsto przy sobie, że ich gałęzie splatały się w dach nieprzebity, zwieszający się nad tym całym ogromnym sadem - a przed chatą od drogi, gdzie niegdyś zapewne był wał częstokołem zjeżony, łączyły się w taką samą gąszcz ze sobą ogromne bzy liliowe i białe, berberysy, dzikie róże krzaczyste, winograd i głogi. U wchodu była szeroka furta drewniana, zawsze stojąca otworem - a cokolwiek wyżej między krzakami stał krzyż wysoki, trzymający pomiędzy swymi ramiony znamiona Męki Pańskiej, a obwieszony tu i ówdzie strzępami szmat, które ubodzy ludzie jako pobożne ofiary tam zawieszali.

Biłowus rzeczywiście niewiele