Ostatni z Nieczujów. Mąż szalony. Tom 5 - Zygmunt Kaczkowski - ebook

Ostatni z Nieczujów. Mąż szalony. Tom 5 ebook

Zygmunt Kaczkowski

0,0

Opis

Ostatni z Nieczujów – cykl historycznych powieści i opowiadań autorstwa Zygmunta Kaczkowskiego, których akcja toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku. Cykl był publikowany w latach 1851-1858. Głównym bohaterem jest pan Marcin Nieczuja, ostatni z rodu Nieczujów. Akcja większości utworów cyklu toczy się w środowisku szlachty galicyjskiej, na ziemi sanockiej. Ich lektura pogłębia wiedzę o obyczajowości tamtejszej szlachty pod koniec XVIII wieku. Głównym bohaterem utworów oraz narratorem większości z nich jest szlachcic Marcin Nieczuja, nazywający siebie ostatnim ze "starożytnego" rodu Nieczujów. Ów sędziwy już człowiek wspomina czasy swojej młodości, która przypadła na burzliwe lata rozbiorów, konfederacji barskiej i wojen napoleońskich. Bohater, który brał udział w większości z tych wydarzeń opisuje je z perspektywy czasu. Oprócz wydarzeń historycznych wiele miejsca zajmują też wydarzenia lokalne, takie jak sejmiki, spory, zajazdy, jakie zajmowały szlachecką społeczność w Galicji. Teraz z perspektywy czasu z sentymentem wspomina czasy przed rozbiorami jako szczęśliwe, kiedy panował sarmacki styl życia, a główną rolę odgrywała warstwa szlachecka, odznaczająca się umiłowaniem tradycji i troską o jej przechowanie, przywiązaniem do zasad religijnych i etosu rycerskiego oraz żarliwie patriotycznym duchem. Marcin Nieczuja boleje nad tragedią ojczyzny, swojego rodu oraz warstwy szlacheckiej. Cały cykl napisany w formie gawędy szlacheckiej. Poszczególne utwory posiadają jednak dodatkowo cechy romansu przygodowego, powieści historycznej, a nawet powieści gotyckiej. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ostatni_z_Nieczujów)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zygmunt Kaczkowski

Ostatni z Nieczujów

Mąż szalony

tom piąty

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Józef Brandt (1841–1915), Strzelanie z łuku (1885),

(licencjapublic domain), źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Brandt-Lisowczycy,_Strzelanie_z_łuku.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights).

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Mąż szalony

Wstęp

Religia była najpiękniejszą gwiazdą przyświecającą życiu naszych ojców. Przy jej promieniach odbywały się wszelkie sprawy ich żywota. Ona przyjmowała w swoje święte ramiona nowo narodzone dziecięta, ona nauczała ich pierwszych obowiązków względem Boga i ludzi, ona stanowiła główną dla szkolnych pacholąt naukę, ona była przewodnikiem w dalszym żywocie młodzieńcom, ona hamulcem w pasjach serca i burzliwości umysłu, ona przystanią dla zbłąkanych, pocieszycielką dla utrapionych, orędowniczką między zakłóconymi, ona najwyższą mądrością tego świata, ona ostatecznym trybunałem we wszelkich sprawach; ona była celem i jądrem wszechżycia. Pod jej sztandarami walczyli ojcowie nasi we wszystkich bojach, dla niej podejmowali kosztowne i niebezpieczne wyprawy, dla niej ginęli na męczeńskich palach zabrani w jasyr jeńcy, nią natchnieni z tych palów plwali w oczy muzułmańskim kapłanom, a jej imię tak dalece pomieszane było z imieniem ojczyzny, że podczas gdy Grunwaldzcy rycerze bili się za wiarę, to ciągnącej koronie pod Wiedeń towarzyszył okrzyk: za ginącą ojczyznę!

Religia miłością panowała nad Polską. I dlatego panowanie jej było wielkie i obszerne, a one dumne karki ziemię orzących rycerzy, które swą butą w obliczu praw ziemskich przenosiły zagranicznych książąt i duków, przed jej praw wyrokami padały w proch na kolana i nawet przed sobą samymi nieśmiały się skarżyć na srogość kary, albo niesprawiedliwość.

Religia onych czasów tak wkorzenioną była we wszystkie serca i uczucia, że nie mówię już, wszystkie czyny zaczynały się w imię Boga w Trójcy świętej jedynego, a kończyły się słowem biblijnym Amen, nie mówię, że wymówione głośno imię Chrystusa Pana, albo Matki Najświętszej najzaciętsze bitwy uspakajało, nie mówię, że i najburzliwsze pasje uspokojenie się swoje wpływowi wiary świętej miały do zawdzięczenia; ale nawet umysły szalone i obłąkane dawnymi czasy kończyły zwyczajnie na tym, że się przerzucały w melancholię nabożeństwa i religijności.

Z tej nieograniczonej władzy religii nad ludzkimi sercami wynikało to, że jeżeli Rzeczpospolita cała była jakoby wielkim klasztorem, na chwałę Boga i św. Pańskich żyjącym, toż i dom każdy szlachecki był tym na małą miarę, czym był kraj cały na wielką.

Pobożność, żarliwość w dopełnianiu wszystkich religijnych prawideł, odstępowanie połowy korzyści i przyjemności życia na chwałę Bożą, odwoływanie się we wszystkim do przepisów Kościoła, poszanowanie dla tego wszystkiego, co się dotykało rzeczy poświęconych Bogu, było główną cechą w wielkiej chwale ubiegłych wieków.

Za moich czasów, lubo przez częstsze stosunki z zachodem i coraz wzmagającą się chęć nowatorstwa nie pomału się Zachwiał w swoich posadach wszelki starodawny obyczaj, a ja na koniec dożyłem już dni takich, w których herezja stalą się modą, Wolter biblią a wielkim heroizmem wszelka bezbożność i kacerstwo, wiele jeszcze pobożności było w narodzie. Ziemie odleglejsze od wielkich miast i gościńców długo się jeszcze przy niej trzymały, a jeżeli całe Podgórze wiernie wykonywało wszelkie przepisy kościoła i za zaszczyt sobie to miało, że się w nim stare obyczaje ojców przechowywały, to ziemia Sanocka w tym celowała.

Dom mego ojca wzorem był pobożności i onej cnoty, która początek swój biorąc od Boga, w nim leż tylko szuka dla siebie nagrody. Stary żołnierz, lubo długie lala przesłużył po cudzoziemskich wojskach, i do zepsucia się wiele miał sposobności i pokusy, nie zachwiał się przecie ani na jedną chwilę w tej świętej, w której się urodził i wyrósł, religii. Dom jego przez większą część każdego dnia był jakby domem Bożym, a msza święta przez Księdza Dutkiewicza, mojego profesora, czytana codziennie w domowej kaplicy, modlitwy poranne i cowieczorne, nie tylko przez nas samych familię składających, ale nawet przez domowników i sługi nie śmiały być nigdy zaniedbywane pod srogimi karami, a gdy się to powtarzało, to i pod karą bizuna. Obiad i wieczerza, tak przy naszym jako i przy drugim stole poczynały się i kończyły modlitwą, a spowiedź świętą każdy musiał odprawić dwa razy do roku. Sługa, kiedy był przyjmowany, nie mógł poczynać swej służby, póki się spowiedzią z dawnych grzechów nie oczyścił, a kiedy odchodził, to pierwej ani zapłaty, ani zaświadczenia nie dostał, póki spowiedzi nie uczynił. Święta wszystkie były obchodzone z wielkim rygorem, w Niedzielę ani kołka zaciosać nie było wolno nikomu, a uchowaj Boże tego, który by w dzień świąteczny, jako to mają zwyczaj podstarościowie i pisarze, z flintą był wyjść się poważył w las albo w pole; ale tez za to, gdy przyszło Boże Narodzenie albo Wielkanoc, co napieczono i nawarzono dla nich, tera by i wioskę całą można było pożywić. Jakoż był zwyczaj w domu mojego ojca, że swoim sługom w dnie takie nie tylko wyjść wszędzie pozwalał, gdzie którego ciągnęło, ale wolno było każdemu gości przyjmować u siebie, do czego im więcej dostarczył jadła i napoju, tym go to więcej cieszyło.

Pomiędzy obowiązkami, w celu służenia Panu Bogu dopełnianymi, chował się także u mego ojca zwyczaj nawiedzania miejsc świętych w czasie odpustów. W takim razie kazał ojciec konia kulbaczyć dla siebie i dla pachołka, a gdy Ks. Dutkiewicz także miał wolę po temu, to i dla niego, i kazawszy konie prowadzić za sobą, sam szedł pieszo aż na miejsce; tam zwyczajnie spowiedź świętą uczynił, nabożeństwo odprawił, na kościół coś gotowizną ofiarował, i zabawiwszy się dzień jeden albo i drugi z nagromadzoną tam szlachtą i księżmi, nazad na koniu już wracał. Od pachołków, którzy jeździli z ojcem, ja, będąc jeszcze niewielkim pacholęciem, dowiadywałem się zwykle o tych rzeczach, które się działy na takich odpustach. Oni opowiadali mi dziwy, których nie przyszło widzieć mi w Bóbrce, ani nawet we Lwowie, kiedy przez cały rok w szkołach tam byłem, i rozgrzewała się wyobraźnia moja, i wielka ciekawość mnie brała, aby to widzieć naocznie, ale nie śmiałem o to przymawiać się ojcu.

Aż działo się to jakoś w rok po interregnum, a pierwszego roku panowania Stanisława Augusta. Moja siostra, która przeszłego roku wyszła była za Michałowskiego, Stolnikowicza Sandomirskiego, przesiedziawszy wraz z mężem blisko dwa kwartały u ojca, wyjechała była o wiośnie do swoich wiosek w Sandomirskie; dom nasz ogłuchł i osamotniał i bardzo nudził się ojciec. W czasie robót wiośnianych gość nie częsty, targ nie gęsty, toż jeszcze nudniej mu było, i gdyby nie to, że mnie, w czasie do nauk przeznaczonym, ani wziąć nie mógł z sobą, ani w domu samego nie chciał zostawiać, to byłby pewnie wyjechał do córki w Sandomirskie. Tymczasem pomiędzy zasiewami a żniwem, w sam czas sianokosów, rozesłano innotescencje po całej ziemi, aby się szlachta zjeżdżała do Sanoka na sejmik powiatowy, dla obioru nowych urzędników odbyć się mający. Mój ojciec nigdy nie bywał na tych sejmikach, z których przez lat dwadzieścia z górę ledwie co dziesiąty dochodził, bo działo się to w czasach, w których partia familii, srodze wiojirząc po Rzeczypospolitej, z generalnych żadnego, a z powiatowych te tylko do dojścia dopuszczała sejmiki, o których już naprzód wiedziała, że na nich jej subiekta obrane zostaną. Tą razą jednak miano wszelką nadzieję, że sejmik dojdzie koniecznie. Bo nie tylko partia familii, dopiąwszy już swego celu, na czas dała pokój wierzeniom, ale nadto jeszcze, szlachta Sanocka, z przyczyny niedochodzenia ostatnich sejmików i jednego całego roku sądów kapturowych, tak była wyszła z urzędników, że o tćj porze prawie tylko jeden pan Maciej Chojnacki, Stolnik Rawski, który był pisarzem Grodzkim Sanockim, na swym pisarstwie pozostał. Więc koniecznie potrzeba było obierać, jakoż podała sobie szlachta ręce, aby się zgromadzić in pleno i porządnie sobie poczynać, a pan Edmund Chojnacki, dziedzic Strwiążyka a syn pana Macieja, zebrawszy swoich junaków, koniecznie się uwziął na to, aby sejmik ten doprowadzić do końca i na dwa tygodnie naprzód już zapowiedział, że klo by się poważył, jaki najmniejszy nieład uczynić podczas obrady, temu łeb utnie bez sądu. Wiedziano, czym była obietnica pana Edmunda i wszystko dawano na to. Tegoż zdania będąc mój ojciec, pojechał tam także.

I sejmik ten doszedł istotnie i obrano na nim urzędników i wszystko dobrze się zakończyło, ale jak to onego czasu mało, która ważniejsza chwila była taka, aby nowej klęski, albo przynajmniej smutnej wieści dla kraju nie przyniosła, tak i tam bez tego się nie obeszło. Po sejmiku, bowiem przyszła ta nieodmienna wiadomość, że na Ukrainie poczęła się wielka rzeź szlachty, straszne rabunki i mordy. Była to pierwsza próba tej rzezi, która w trzy lata potem, pod dowództwem Żeleźniaka i Gonty tyle krwi katolickiej rozlała po ziemi, tylu strasznymi łunami zaczerwieniła, niebo, tyle kacerstwa i herezji się dopuściła na kościołach i cerkwiach. Wiadomość ta smutne zrobiła wrażenie na sejmujących. Obiady wydawane przez nowo obranych urzędników dla szlachty, odbyły się smutno i ponuro, nie było onych głośnych wiwatów i krzyków, którymi brzmiał Sanok w dniach takich dawnymi laty, po trzeźwemu skończono uczty i ze zwieszonymi głowami szlachta się rozjechała do domów. Mój ojciec przyjechał do Bóbrki jak ścięty. Od niejakiego czasu było to już zwyczajem u niego, że go bardzo dojmowało każde krajowe nieszczęście, od niejakiego czasu z lada małej wyrokując drobnostki, przepowiadał bardzo złe rzeczy, w każdym starcu umierającym, w każdej nieudanej imprezie, w każdej burdzie bez potrzeby zrobionej, widział złą gwiazdę, zwiastującą zgon i ruinę Jeruzalem. To też i wtedy powiadał nam w domu:

- Źle jest z tym naszym krajem. Bóg nas srodze opuścił, musimy wiele być winni. Trzeba się modlić i modlić i modlić.

Starca tego, który dawniej żył i śnił tylko czynami, dzisiaj stać już było li na modlitwy, i po powrocie z owego sejmiku, w wielkim smutku i na pilnych modlitwach kilka dni zbiegło mojemu ojcu. Aż niebawem, bo dnia trzynastego miesiąca lipca, wielki odpust miał się odbyć w Łopience, gdzie jest cerkiew obrządku ruskiego, a w niej Obraz Matki Najświętszej cudownej. Ojciec lubo nigdy tam nie był, bo nie frekwentował ruskich nabożeństw i łacińską kaplicę miał w domu u siebie, jednak jakoś dowiedział się o tym; a że to Bóg jest jeden na niebie i jedna Matka Najświętsza, czy to w ruskim, czy w polskim kościele, więc postanowił tam jechać, aby się za pomordowanych braci pomodlić, i odwrócenia tej krwawej plagi uprosić.

Dowiedziawszy się o tym projekcie, ja już nie mogłem wytrzymać. A lubo nie nabożeństwo, lecz próżna ciekawość ciągnęła mnie na ten odpust, jednak rzuciłem się ojcu do kolan prosząc, iżby mi nie bronił i moich modlitw do jego przyłączyć. Czego się nigdy nie spodziewałem, wstał ojciec i rzekł mi:

- Chwali się to Waści otwarcie, że się poznajesz na swoich obowiązkach względem tych nawet, których twe oko nie widzi. Nie bronię ci tego, i owszem zabiorę z sobą, ale się pierwej spytam Księdza Dutkiewicza, czy pensa wszystkie wyrobione jak trzeba, bo jeżeli nie, to jakże bym śmiał leniwego prezentować na miejscu cudownym?

Moje pensa, mówiąc pomiędzy nami, nie wszystkie były wyrobione natenczas, ale że to jeszcze dni kilka było do tego odpustu, więc przysiadłem fałdów, co siła i wyrobiłem się tak ze wszystkiego, że w wigilją dnia wyjazdu przedłożyłem ojcu przez Ks. Dutkiewicza podpisaną erratę, z której okazywało się ja wilie, żem godzien tego, abym był wzięty na odpust.

Jakoż dnia następnego o świcie, po odmówionych modlitwach porannych, ubrałem się w kontusik granatowy sukienny, żupan biały gredyturowy, buciki na podkówkach czerwone, opasałem się pasem siatkowym ze złotymi frędzlami, przypiąłem szabelkę jaszczurową na rapcie, wszedłem do pokoju ojca, a zastawszy go już gotowego zupełnie i konie pokulbaczone w dziedzińcu, ruszyliśmy w imię Boże pieszo do tej tak dla mnie ciekawej Łopienki.

I. Miejsce cudowne

Nie dalej jak o milę od węgierskiej granicy, pomiędzy Bukiem, Tyskową a Polankami, leży wieś Łopienka. Wieś ta, ciągnąca się długim brudnym łańcuchem wzdłuż rzeczki Solinki, położona jest między tak wielkiemi górami, że tam zimą i latem słońce o godzinę później wschodzi i o godzinę wcześniej zachodzi. Ziemia nie żyzna, a grunta orne są tak wysoko położone, że nie tylko, iż nic nie rodzą prócz owsa i jarzyny, ale i ten owies jeszcze częstokroć nim go śnieg zasypie; bo jesień piękną, tam rzadko dotrzyma, a chmury deszczowe, zamieniając się w śnieżne, częstokroć już z końcem września a bardzo często z początkiem października o tamtejsze góry się rozbijają, a mieszkaniec tamtejszy, wstawszy ze snu o świcie i wychyliwszy się oknem ze dworku, nagle ujrzy nad sobą ubielono gór szczyty, wyglądające tak właśnie, jak gdyby głowy muzułmanów w białe owinięte zawoje i kiwające się nad górską wiosczyną, jakby nad alkoranem. Mgły osiadłe na gór średnicy i warzące się między sobą jakby dym z lulki puszczony, sprawiają takie omamienie, że cała okolica zdaje się w ustawicznym być ruchu.

Z przyczyny nieurodzajności ziemi, całe gospodarstwo tamtejsze polega głównie na chowie bydła, owiec, kóz i niewielkich koni, któremu to przedsiębiorstwu w pas rosnące po górach i dosyć żyzne trawiska niezmiernie służą. Również, jaki taki dochód stanowić może drzewo, którego jest pod dostatkiem i wyrabianie różnych artykułów drzewnych, za które sąsiedni Węgrowie, ile że Karpaty z ich strony nie tyle są w drzewo obfite, dobrze płacąc, chętnie kupują. Jednak to wszystko jeszcze nie wiele by pomagało, gdyby nie ten punkt ważny, że Łopienka jest miejscem cudownym a parę razy do roku odbywane odpusty, sprowadzając za każdą razą po kilka a nawet po kilkanaście tysięcy ludzi i trwając po dni kilka, sprawiały to, iż propinacja stała bardzo wysoko i dawała właścicielom znaczne w gotowiźnie dochody. Dzisiaj i to już upadło, bo chodzenie po odpustach z upadającą coraz w ludziach religią i pobożnością, wychodzi pomału ze zwyczaju, a Łopienka jak i wszystkie cudowne miejsca, temi laty i w czasie głównego odpustu, zaledwie tysiąc albo dwa tysiące ludzi przyciągnie i to tylko z sąsiedztwa: gdzie to dawniej bywało przypatrzyć się tłumom odpustowego ludu, to mogłeś dojrzeć miru ruskiego kilka tysięcy i Mazurów aż z za Wisłoki i z za Rzeszowa i Szlązaków z za Andrychowa i Żydów od Krakowa i Węgrów od Unghwaru i Szinny, pośród którego to różnobarwnego kobierca, jakby osobna osnowa, snuli się Cyganie, których, ile że im tam i kraść było najłacniej, i umawiać się z krajowymi złodziejami, i na pokradzione już rzeczy czynić z nimi zamiany, wielkie na każdym odpuście bywało zbiegowisko.

Tłumy odpustowego ludu w Łopience mieściły się we wsi, która położoną jest pomiędzy bardzo wysokiemu górami i tylko jak wązka wstęga, z chat wieśniaczych spleciona, ciągnie się wzdłuż górskiego potoku, którego obydwa brzegi nie formują nigdzie szerzćj jak na kilkadziesiąt sążni równiny. A pomimo to jednak, chociaż lud tam zgromadzony nie miał się gdzie rozszerzyć i ugrupować, przedstawiał on widok bardzo malowniczy.

Więc zaraz pod cerkwią murowaną, która starymi otoczona drzewy wraz z obszernym dziedzińcem i księżemi zabudowaniami stoi na wyniosłym pagórku i stąd od południa, jakby umyślnie od ręki urobionym tarasem otoczoną się być wydaje, przy wszystkich drogach i ścieżkach porozsiadały się baby przekupki z różnego rodzaju naczyniami, garnkami, rynkami, malowanemi łyżkami, sitkami, skopcami, i innym podobnym towarem; dalej Żyd z solą, obsadziwszy się żółtemi solówkami, z których jedne już były próżne i bebechami napchane, a inne jeszcze białemi głowami dość bezczelnie świeciły, bo brzuchy już dawno miały przez szachrajstwo wybrane, wabił chłopów przechodnich, zachwalając im sprawiedliwość miary nad miarę i doskonałość warżonki; dalej młody chłopak od Beskidu, smukły jak sosna i piękny jak statua marmurowa, w długich jasnych włosach, opadających na okrągłe brunatną guriką osłonione ramiona, w małym czarnym okrągłym kapeluszu, w skórzanych do lekkiej nogi przy sznurowanych sandałach, stoi nad stosem drewnianych fujarek, na płachcie rozścielonej złożonych i na jednej fujarce smutne przygrywając piosenki i w co najrzewniejsze rozkwilając się tony, wabi chłopców do kupna, którzy ogromadziwszy się koło płachty, ciekawćm na niego a łakomym na fujarki rzucając okiem, pochylają się ku nim i rękami je dotykają. Góral gra nieprzerwanie, a echo odbijając się dwukrotnie w dwóch przeciwległych lasach, powtarza każdej zwrotki ostatnie tony, i dodając im z oddalenia pewnego uroku i powagi, pomaga do zachęcenia młodzieży. Trochę dalej nad samym już potokiem porozlegały się różnego rodzaju szatry, namioty i budki, w których czerwoni na twarzach szynkarze i wymowni Żydzi sprzedają gorzałkę i piwo. Przy nich jako nierozerwany przyjaciel gorzałki, szewc, ów pijak koronny, rozłożył sklep z bólami czarnymi i czerwonymi dla niewiast i dziewek. Dalej drugi gorzałczany towarzysz, tyluii, na węgierskiej zrodzony ziemi, przez bakuniarzy wniesiony, rozsypał się na kilkunastu płachtach pokotem i ciemno brunatnymi błyszczący liśćmi, oglądał się na chłopów; zaś w drobniutkie sznurki jakby szafran skrajany, patrzał na szlachtę, dla której był przeznaczony. Koło tytoniu parobcy i woźnice, poodstępywawszy powozów i koni, koło szewca wieśne baby, dziewki a klucznice, popadie a ekonomowe, koło szynku znów różnego rodzaju chałastra ogromadziwszy się, napełniają powietrze zabijającą wonią potu, trunkowych wyziewów i gwarem, z którego czasem tylko liczba groszy lub złotych, czasem uderzenie dwu rąk na zgodę, czasem krzyk podziwienia słyszeć się daje. Niżej po obydwóch stronach potoku, gęsto kładkami przerzuconego, poustawiano budy drewniane, w których na stołach i deskach na poprzek poukładanych, żydowscy kupcy od Krakowa i Białej z bawełnianymi towarami, z dymkami, suknami i innym łokciowym towarem, Ślązacy z płótnami, obrusami i czynowatymi tkaninami, Węgrzy z bławatami, jedwabiami i olejkami, inni Żydowie z batalią, z korzeniami i południowym owocem, cukiernicy z cukrami, arakami i przy prawną gorzałką, złotnicy z kielichami cerkiewnymi, pierścionkami, oprawami do karabel, spinkami, czapnicy i kuśnierze z rogatywkami, bobrowymi czapkami dla księży a lisimi dla ekonomów, z odnowami do futer i całymi baranami, rozciągnęły się długim podwójnym szeregiem, a mieszcząc pomiędzy sobą małe kramiki z nićmi, igłami, guzikami i innym błyszczącym rupieciem, ostatniego kresu wioski sięgają, na którym nad tymże samym potokiem, tylko w cokolwiek obszerniejszym miejscu, bieleje maleńki dwór pod Lipami.

Pomiędzy te budy i sklepy, to w tę to w ową stronę się kręcąc, ciągną tłumy różnego ludu. Więc tutaj baby wieśne, zajadając z dwóch rąk raz chleba owsianego a raz pszennej bułki świeżo, co kupionej, idą i stają przed rozmaitymi budami, bawiąc jaskrawością kolorów zadziwione swe oko, do szarych, zielonych i czarnych tylko przyzwyczajone. Dalej Słowak węgierski, w krótkiej po biodra a na czarno zatłuszczonej koszuli, w kapeluszu z szeroką kanią i piórkiem za przepaską, idzie brat za brat z naszymi chłopami i rozpowiada im dziwy o urodzajności swej ziemi, a lubo on innym a oni innym mawiają dialektem i nigdy się nie uczyli gramatyk, rozumieją się dobrze. Dalej opalony przy polnych robotach podstarości w krótkim szaraczkowym kubraku na żupan płócienny przywdzianym, w kapeluszu słomianym na głowie a w ręku z nahajką, owym odwiecznym berłem podstarościnej godności, wali krokiem szerokim trzymając paki sprawunków pod pachą, i szuka po swej zaczmielonej głowie, żali jeszcze, czego nie zapomniał, przypomina sobie i obejrzawszy się, leci jeszcze po nowy sprawunek, bo wie dobrze, że przyjechawszy bez niego nie trudno by mu się było spotkać z garnkiem lub pięścią swojej magnifiki. Obok chłopi szachrują z Cyganami o twarzach miedzianych, a przedmiotem ich szachrajstwa zapewne żelazo, najkosztowniejsza i najłakomsza rzecz dla kmiecia i zagrodnika, o czym wiedzą Cyganie i dla tego prócz złodziejami, wszyscy są kowalami. Przed kramikiem chłop stoi, z Zachoczewia rodem lub z Baligrodu, i trzymając nadkrojoną bułkę chleba pod pachą, igły wybiera u Żyda, a co Żyd się odwróci, to on prędko igłę wepchnie do chleba i nim wybrał trzy igły, to z piętnaście ich ukradł; obok stoi baba w granatowym inderaku i butach czerwonych i śmieje się do rozpuku. Dalej kupa chłopów bije się po nad wodą, jak zwyczajnie z Rusinami Mazury, a co którego zbiją, to go rzucą do wody, aby się otrzeźwił i krew zatamował. Obok wziąwszy się pod pachy dwóch młodzieńców szlacheckich, pokręcają wąsików i poprawiają czapeczek, a rzucając pożądliwymi oczyma za wysmukłą mołodycą, śledzą się wzajem, jednak niby obojętnie przypatrując się bójce, mówią razem: Nie masz prażniku bez wyćwiku. Za nimi Żydy stoją i odbieżawszy handlu, ciekawie patrzą na tę sarabandę, ciesząc się z tego, że się krew katolicka leje bez nadziei odwetu lub basarunku.

Siwy szlachcic zgarbiony, w popielatym kontuszu i białej rogatywce, sunie bokiem opierając się na trzcinie o gałce złoconej, a tuż przy nim ale w tył o pół kroku pleban ritus graeci, i mówi coś do szlachcica z uszanowaniem, bo za nimi pachołek garbi się pod lamami i jedwabiami, które szlachcic zakupił na ornaty do zakrystii cerkiewnej jako votum, które uczynił w czasie swej niedawnej choroby. Aliści niebawem zastępują szlachcicowi drogę dwie Asiridźki po szlachecku ubrane, jedna z nich jest to i klucznica, druga panna służebna Jejmości; obie kłaniają się Jegomości do kolan i proszą pokornie, aby był łaskaw zasilić ich pieniędzmi, bo się wyekspensowały a jeszcze mają sprawunki. Jegomość krzywi się na to, wymyślając: Asiridźki się dajecie okpiewać, Asiridźki się nie targujecie, wszakże w domu już dałem wam cztery dukaty, ale na koniec staje i podczas kiedy Asiridźki się skarżą na niepraktykowaną drożyznę, dobywa z hajdawerów skórzanej kaletki i daje jeszcze dwa złote czerwone. Jegomość obraca się i idzie dalej a Asiridźki oglądając się za nim i misternie się uśmiechając, biegną po nowe wstążeczki.

Na pniu powalonym i jednym końcem maczającym się w bystrym potoku, w lisiej czapce, choć w lecie, i w szaraczkowym kubraku siedzi leśniczy, a pobereżnik stoi przy nim i trzyma pęk lisich i zajęczych skórek, które dwaj Żydkowie, stojący przy nim oglądają, przyganiają im to włos krótki, to barwę niepiękną, to pisze, jednak godzą, kupują i rachując pieniądze na dłoń myśliwego, rzetelnie płacą.

Dalej Cygan z niedźwiedziem, na łańcuchu trzymanym i na dwóch łapach idącym, posuwa się pomału przygrywając piskliwym głosem na popękanej piszczałce, do której to muzyki opalona i w brudne płachty owinięta cyganka w takt wybija na małym bębenku. Hurma dzieci pyzatych biegnie za niedźwiedziem niecierpliwiąc się na tę chwilę, w której zacznie tańcować; mołodyce suną za cyganką z nieśmiałością i zdała, bo ona w interaktach komedii przecudowne rzeczy powiada, zgadując zarówno przeszłość rumieniącą twarze młodych, jako i przyszłość podnoszącą ich serca jakąś słodką nadzieją, Dalej jeszcze za niemi stoi dzierżawczyni dwóch wiosek z dwiema rumianymi córkami, a podczas kiedy córeczki zagapiają się za niedźwiedziem, mamunia im perswaduje: że nie przystoi córkom szlacheckim oglądać się za tak pospolitą komedią wyprawianą przez dzikie bestie i Cygany.

Pomiędzy to wszystko snuje się lud różnych ubiorów i różnego rodzaju; snują się także jeszcze olejkarze węgierscy z drewnianymi pudlami na pasach skórzanych zawieszonymi na sobie, a napełnionymi różnej wielkości flaszeczkami, snują się szarlatani dziwacznie poubierani i kazawszy swoim chłopcom ciągnąć za sobą wózek napakowany z czubem, z którego to pakunku wyglądają rozmaite słoje, słoiki i jaszczyki, wywołują w głos dobroć i skuteczność swoich driakwi i spirytusów na różne choroby i dolegliwości, snują się także pielgrzymi, z miejsc dalekich powracający, pustelnicy z eremów swoich na miejsce odpustu przybyli, dziadowie i żebracy różnego wieku, którzy to idąc o kulach, to czołgając się po ziemi, to przysiadając na wynioślejszych miejscach, pokazują przechodzącym swoje członki opuchłe lub skaleczałe i wrzaskliwym jękiem starają się zwrócić na siebie ich uwagę. A podczas kiedy na górach po obu stronach wioski widać jakby rozsiane kupki spoczywających pod namiotami lub pod drzewami, i podczas gdy wąskimi drożynami i ścieżkami z gór się spuszczającymi, wysnuwają się jeszcze całe wstęgi nowo przybywających podróżnych: to nad doliną wznosi się gwar tak mocny i tak pomieszany, że słuchającemu go z oddalenia, musi przyjść na myśl dawna powieść o pomieszaniu języków w Babelu.

Kiedyśmy przeszli przez te wszystkie tłumy tam i na powrót, to jest od cerkwi aż do dworu pod Lipami i nazad do cerkwi, a przeprowadzał mnie ojciec pomału, iż bym się wszystkiemu dobrze przypatrzył, przystanęliśmy trochę pod cerkwią, a ojciec spojrzawszy na zegarek, rzekł do mnie:

- Widziałeś już wszystko, chodźmyż się teraz pomodlić.

To mówiąc poczęliśmy się dalej przeciskać przez tłumy, wspinając się szeroką lecz stromą drogą prowadzącą do cerkwi. Tam znowu przypatrywałem się ciekawie różnym mijającym nas ludziom, jednakże nagle muzyka jakaś doleciała nas z po za pleców; obejrzałem się i ujrzałem dziwnych dwóch ludzi, których postać, lubo nas prędko minęli, jednak tak dobrze pamiętam, jakbym ich wczoraj dopiero był widział.

Owoż jednym z nich był to szlachcic więcej jak mierny wzrostem, wtenczas około pięćdziesiąt lat w wieku, twarz miał bladą i jakby nabrzękłą, oczy błękitne, włos jasny, ale w brodzie, którą miał drugą do pasa, gęsto już siwe przebijały się włosy. Mąż ten miął na sobie kontusz jasno orzechowego koloru, pod nim żupan karmazynowy i z resztą wszystko jak inni, tylko to była dziwna, że po wierzchu kontusza, na czarnej wstążce zawieszony na szyi niósł dosyć duży krzyżyk z kości słoniowej, który trzymał w rękach, a przy boku miasto szabli lub karabeli, miał miecz prosty, szeroki na trzy palce i tak długi, że podczas gdy koniec jego sięgał prawie do ziemi, to rękojeść była powyżej pasa. Wszakże to była jeszcze dziwniejsza, że tuż za nim o jeden krok tylko szedł kozak pięknie z ukraińska ubrany, z sełedcem na głowie i tak długimi wąsami, że mu aż na piersi spadały; który mając na szerokim rzemiennym pasie przez plecy zawieszony teorban, szedł i grał na nim. I tak pan szedł pomału naprzód, kozak grający za nim, i obydwa nie oglądając się na nic ni na nikogo, przeszli koło nas i zniknęli gdzieś w tłumie.

Widząc to, rzekłem do ojca:

- Ojcze mój, jaki to mąż jest ten, który z muzyką chodzi po odpuście?

- Ten mąż jest szalony - odpowiedział mi ojciec.

- Czemuż szalony? - pytałem znowu. - Wżdy on nie czyni żadnego szaleństwa? - A ojciec na to:

- Pan Bóg mu dał takie szaleństwo, że nic ludziom nie szkodzi.

Ale żem to już był ciekawy wszystkiego, pytałem dalej:

- Jakżeż on się nazywa i za co oszalał?

- Ba, - rzeknie ojciec, Waść by zaraz chciał wszystko wiedzieć. Ja bo sam nie wiele wiem o nim, bo nie dawno przybył w te strony i z nikim nie. żyje. Słyszałem tylko, że się zwie Kilajgrodzki, pieczętuje się herbem Grzymała, był niegdyś żołnierzem, sługiwał wiele po wojnach, był potem Rotmistrzem, potem Starostę niegrodowym a potem oszalał. Ubiegłej zimy, jak powiadają, dlatego, aby spokojne znaleźć w górach schronienie, przyjechał do Pana Tomasza Giebułtowskiego, sędziego ziemskiego Przemyskiego, od niego wieś Tyskowę zakupił i tam samotnie siedzi.

- A wżdy to ta Tyskowa, przez którą my tu jechali?

- Ta sama, - rzekł ojciec. - Jak zechcesz, to do niego wstąpimy, ale teraz chodź do kościoła.

Głęboko zamyślony o onym szlachcicu, który i miecz tak olbrzymi nosi przy boku i grać sobie wciąż każe kozakowi, rad nie rad iść musiałem za ojcem.

Na dziedzińcu cerkiewnym znowu inne zajęły mnie rzeczy. A to najpierw ów wielki tłum ludzi, jednych wchodzących na nabożeństwo a drugich już wychodzących, dalej innych pełzających na kolanach na około kościoła, innych leżących krzyżem na środku drogi i proszących jęczącym głosem, iżby po nich deptano. Pod starymi drzewami, otaczającymi dom Boży, o kilka kroków jeden od drugiego, siedzieli księża spowiednicy i mając każdy przed sobą stoliczek drewniany, na który odchodzący od spowiedzi po groszu rzucali, w jednej ręce trzymając stułę i zasłaniając nią usta spowiadających się, drugą ręką naciskających się odganiali.

W końcu dziedzińca cokolwiek większy tłum ludzi ścisnął się mocniej i stanął kołem. W tym kole leżał człowiek na ziemi i jęcząc przeraźliwie wił się na różne sposoby; nad nim stał kapłan świecki czy zakonnik jakiś z kropidłem, kropił co chwila leżącego na ziemi i wymawiał przy tym jakieś niezrozumiane słowa. Im więcej ksiądz kropił, tym głośniej i niezrozumiałej krzyczał i tym boleśniej wił się ów leżący na ziemi, a gdy mnie to zadziwiło i zapytałem: Co by to było? odpowiedział mnie ojciec: że leżący na ziemi jest to człowiek opętany od diabła, a kropiący ksiądz, egzorcysta.

Przed drzwiami cerkwi po obydwu stronach stały dwa wielkie stoły, za którymi siedzieli dwaj wikarjuszowie i z pomocą kilku dziaków czy innych sługusów, odbierali od naciskających się do nich pobożnych, różne na mszę świętą ofiary. Lud cisnął się do nich z taką gwałtownością, że się aż wywracali niektórzy i suknie darli na sobie, a który się docisnął, rzucał prędko co miał, czy kilka groszy, czy kawał płótna, czy chleba kilka bochenków, czy masła osełkę, co służalec odbierał, księdzu zaś powiadał swoje nazwisko i intencją, co znowu ksiądz do rejestru zaciągał. Lubo to jeszcze wtenczas było blisko trzy godzin do południa, za każdym stołem wielkie już kupy leżały tych ofiar a spore skrzynki niemal już napełnione były pieniędzmi; do czego i my atrybując, przystąpiliśmy także do jednego z tych stołów i ofiarowaliśmy każdy z nas po dukacie na mszę świętą, powiadając: za pomordowane dusze na Ukrainie.

Tego pobożnego aktu dopełniwszy, szliśmy do cerkwi. Ale ścisk wchodzących i wychodzących był tak gęsty, a drzwi wchodowe tak wąskie, że ani podobieństwa nie było się choć do drzwi docisnąć. Rzucaliśmy się w tę stronę i w ową, i niby to przez uszanowanie wszędzie rum nam czyniono zrazu, ale ledwieśmy którędy dali krok lub dwa kroki, zawsze tak mocna fala uderzała z wewnątrz kościoła, żeśmy się cofać musieli aż na środek dziedzińca. Straciwszy tedy nadzieję wejścia i nie chcąc dalej sukien naszych narażać na poplamienie lub zdarcie a boków na obszturganie, odstąpiliśmy od kościoła a ojciec rzecze do mnie:

- Nie masz sposobu. Jest to jedno miejsce, gdzie tałałajstwo równym jest urodzonym, jakoż trzeba mu przyznać, że umie tej równości używać. Zmówmy pacierz choć na dziedzińcu, po pacierzu nawiedźmy pana Strzeleckiego, a może z nim potem, jako mającym jurysdykcją in loco, dociśniemy się choć na summę lub na kazanie.

I tak się stało. Przed obrazem Matki Najświętszej, wysławionym pod drzewem w dziedzińcu, uklęknąwszy, odmówiliśmy pacierz a ofiarowawszy serca nasze za oną krew niewinnie wylaną przez hajdamaków, szliśmy do dworu w gościnę.

Wieś Łopienka, lubo tak mała i nie intratna, podzieloną była onego czasu na dwie prawie równające się części, miała więc oczywiście dwa dwory. W jednym z nich na samym końcu wsi położonym i dla lip starych, które w jego dziedzińcu stały, nazywającym się pod Lipami, mieszkał Imć pan Maciej Strzelecki, herbu Jastrzębiec, niegdyś Wojski Sanocki, i natenczas jeszcze lego tytułu używający, ale dla słabości zdrowia i bardzo podeszłego wieku, od lat kilkunastu już urząd ów zdawszy na nowo obranego pana Antoniego Walawskiego, niefunkcjonujący. Pan Maciej Strzelecki onego czasu, o którym mowa, miał już lat blisko dziewięćdziesiąt a może i z górą, dawniej wiele sługiwał w wojsku, był namiestnikiem chorągwi pancernej, w której służył z JW. Hetmanem Stanisławem Rzewuskim, był potem posłem na onym sejmie Grodzieńskim w roku tysiąc siedemset osiemnastym, na którym ziemstwo odmówiło przyjęcia przysięgi Piotrkowskiemu, dla tego, że był dysydent, był potem członkiem jakiejś komisji w Toruniu, gdy tara w roku tysiąc siedemset dwudziestego czwartego tamtejszego burmistrza i dziewięć innych osób, za krwawy tumult uczyniony w mieście, w skutek wyroku sejmu i sądów Zadwornych na gardle skazano, i tak natyrawszy się dosyć po różnych służbach, na koniec wrócił na swoją zagrodę, ożenił się z Krajewską, Podczaszanką Halicką, a gdy ta umarła, z Nowosielecką, sierotą po Komorniku Sanockim pozostałą, i z tymi obydwiema żonami miał jedenastu synów i trzy córek. Za kogo te córki powychodziły, nie utrzymało mi się do dziś dnia w pamięci; synów atoli znałem sam prawie wszystkich, o nich mogę opowiedzieć tę na dzisiejsze czasy rzecz dziwną: że lubo ich ojciec nie miał tylko połowę górskiej wiosczyny, a tylko po Krajewskiej wziął był cokolwiek, po Nowosieleckiej zaś prócz inwentarzy i sprzętów nic zgoła, jednak wszystkich tych synów wychował tak pięknie i przyzwoicie, że nie mówię już między szlachtą sąsiedzką, ale nawet kiedy który z nich prezentował się na wielkich pokojach JW. Wojewody Wołyńskiego, albo w pałacu JW. Malickiego, Kasztelana Sanockiego w Uhercach, to pomiędzy rozumem i przyzwoitością synów bogatej szlachty z za Sanoka i dalej, a tymi chudymi pachołkami, wychowanymi na owsie, nikt najmniejszej nie zna chodził różnicy; chyba żeby to aż ważyć złoto u pasa, albo liczyć kamienie u rękojeści, na czym jednak na koniec nikomu nie zależało. Starsi nawet z tych synów, ile że to jeszcze czasy były po temu i o pewny kawałek chleba nie tak trudno było w Rzeczypospolitej, dobrze sobie poczynali i dobrze pokończyli: bo jeden z nich a to najstarszy był Skarbnikiem Gostyńskim i ożeniwszy się bogato, bo z panną Salomeą Koniecką, córką pana Józefa Korneckiego, Miecznika Łukowskiego, trzymał, dzierżawą klucz Seredeński i był jednym z najzamożniejszych JW. Wojewody dzierżawców; drugi był plenipotentem JW. Mnicha w państwie Dukielskiem i kupił sobie potem wieś koło Kalwarii Pacławskiej; trzeci był marszałkiem na dworze JW. Potockiego, Starosty Halickiego; czwarty znowu gdzie indziej dobrego kawałka chleba się dochrapał; ale co siedmiu albo sześciu najmłodszych, których już znałem najlepiej, bo z nimi późniejszymi czasy niejednokrotnie służyłem, ci lubo szczęśliwie poczęli, jednak ze zmieniającą się dla nas fortuną, różnych już doznawali losów i rozproszywszy się wreszcie po różnych legionach, wszyscy wyginęli bez wieści: a ich prochy i kości gorący wicher gdzieś rozwiał po wyspach zamorskich.

Był atoli dwór drugi w samym środku tej wioski. Na tym dworze siedział także Strzelecki, także herbu Jastrzębiec, ale pokrewieństwo jego z tamtymi było takie, że ojciec jego nieboszczyk był panu Maciejowi stryjecznym. Temu zaś, który był młody i nie więcej jak trzydzieści lat w wieku, Michał było na imię.

Pan Michał w stosunku do tamtych braci swoich był bardzo bogatym. Oprócz bowiem połowy Ropienki, wieś Słochinia, pomiędzy Chyrowem a Felsztynem położona, należała do niego. Pan Michał urodził się i wychował w Słochini, stamtąd posyłany był do szkół, tam całą młodość swą strawił, z tamtąd z niewiadomych powodów wyjechał był w długoletnią za granicę wędrówkę, lecz gdy powrócił, to już ani wstępował do swojej Słochini, jeno do Ropienki zajechał i tam między czarnymi lasami a niedźwiedziami zamieszkał. Dziwny, bo to był człowiek; ten pan Michał Strzelecki.

Młody i piękny, włosów lnianych, oczy jasno błękitnych, twarz miał tak łagodną i tak ujmującą, że chyba na obrazach świętych pańskich, co podobnego spostrzegać się daje, a on tymczasem śród łowów jeździł na rozhukanych odyńcach i z oszczepem w ręku pojedynkiem potykał się z niedźwiedziami. Kiedy mówił, zdało się, że kwiaty wyrzuca i niemi przywiązuje się do serca słuchaczów, ale nieraz mowę swoją kończył tak piorunowym wybuchem, że śmiertelny mróz poszedł po wszystkich. W obejściu z ludźmi i z sąsiadami był łagodnym i słodkim, ale raz chłopa rozszczypał czekanem a do Żydów strzelał z gwintówki. Najczęściej w dworku swoim samotne pędził chwile, bawiąc się łowami i książek czytaniem, i tak nieraz przesiadywał po pół roku i więcej, że nawet ani razu nie zajrzał pod Lipy, lecz gdy nagle wyjechał, to go i trzy miesiące nie było, a nawet i po powrocie nikt się nie dowiedział, gdzie bywał. W kompaniach między szlachtą sąsiednią rzadko się pokazywał, lecz gdy się to stało, to najczęściej siadał w kącie samotny, milczał, i słuchał co inni gadali. Ale gdy go unudziło słuchanie, wstawał, głos samowolnie zabierał i powiadał tak, że się wszyscy jednogłośnie śmiali albo płakali, ale po końcu mowy żaden nie wiedział, dlaczego to czynił. Byłby był pewno pierwszym mówcą swojego czasu, ale się w żadną rzecz publiczną nie mieszał, jak gdyby nie był obywatelem ojczyzny. Kiedy w kompanii uderzono do niego w kielichy, on je odsuwał od siebie i często ani jednej kropli nie brał do gęby, lecz gdy przystąpiło do niego, cafe dzbany wychylał. Powiadano o nim, że i w samotności częstokroć kazał sobie przynosić dzban jeden po drugim z piwnicy i niemi jakieś nieprzetrawione gorycze zalewał. I w ogóle wieść ta chodziła o nim, że za młodu jeszcze wiele gorzkich doświadczył zawodów, że dusz kilka niewinnych ciążyło na jego sumieniu, że domowe szczęście jakiejś znakomitej familii jego rękami rozdarte, że tęsknota jakaś trawi go dniem i nocą, że mu się widma jakieś wieszają we śnie nad łożem i że każde tych rzeczy wspomnienie, czyni go martwym albo szalonym. Lecz gdyby nie to, byłby to wielki człowiek swojego czasu, pierwszy wojownik lub prorok. Taka chodziła wieść o nim, szlachta podawała ją sobie od ucha do ucha i wierzyła w nią całkowicie, a między nią może byli i tacy, którzy tylko czekali tej pory, w której pan Michał nowego smoka zadławi pod nowym Wawelem, albo całe półki nieprzyjacielskie porzeże.

Mój ojciec znał tego pana Michała, wprawdzie nie bardzo z bliska, bo go nikt tak znać nie mógł, jednakże zawsze do tyla, że jego sąd o nim mógł mieć jakieś znaczenie, ale on w nim nic nie widział dziwnego. I owszem z odpowiedzi na moje zapytania dawanych, mogłem wnosić, że go lubił a nawet szanował; i zapewne więcej miał serca dla niego, niż dla pana Macieja, który był otoczony szacunkiem całej ziemi Sanockiej, bo kiedy wyszedłszy z cerkwi, ojciec powiedział, że idziemy do dworu, to się znaczyło, że idziemy do pana Michała.

Dwór ten, w samym wsi środku stojący, był to domek nie wielki, drewniany, otynkowany i obielony, gontem pobity, mocnym parkanem otoczony, bokiem obrócony do onego potoku, który środkiem wsi płynął; z jednej strony miał przed sobą dziedziniec, czysto żwirem wysypany i wielkimi okolony drzewami, z drugiej zaś mały warzywny ogródek, który końcem swym opierał się aż o sąsiednią chałupę.

Kiedyśmy weszli, dwa ogromne kundysy wypadły do nas, kundysy białe, które mając na szyjach obroże, żelaznymi kolcami zjeżone, w dwóch po obydwóch stronach wjezdnej bramy postawionych budkach mieszkały, i zapewne do polowania na wilki używane bywały. Na szczekanie tych psów wyszedł z dworu pachołek po węgiersku ubrany i obaczywszy nas wchodzących, zdawał się być mocno zdziwiony, tak jak gdyby tam nigdy lub rzadko, kiedy gość bywał. Nie zważając atoli nic na to, spytał go mój ojciec: azali pan w domu?

- Jest i odpowiedział węgrzyn z nieśmiałością i wprowadziwszy nas do sieni, wskazał nam drzwi do izby, której okna odwrócone ode wsi, patrzały na nieprzebyte lasy i góry.

Izba, do którejśmy weszli, nie była obszerna, ale ogromna. Sprzętów w niej wcale nie było wiele, najwięcej zydle albo sofy niskie wschodnim gustem stawione i niedźwiedzimi skórami poprzykrywane; na nich wszędzie poduszki łosiową skórą obszyte. Ale na ścianach było wielkie bogactwo; trzy bowiem z nich były tak gęsto różnego rodzaju bronią, koszulkami, misiurkami, kulbakami nabijanymi złotem i srebrem, rzędami ozdobnymi w kamienie i inne świecidła, obwieszone, że długo zadziwione oko musiało biegać po nich, nim do przeciwległego okna dobiegło. W rogu tćj izby drzwiom wchodowym przeciwnym stał tapczan obszerny derą węgierską przykryty, przed którym na ziemi rozdzielona była Ogromna czarna skóra niedźwiedzia ze srebrnymi łapami, a nad nim wisiało z jednej strony kilka par pistoletów, z drugiej kilkanaście karabel i czeczug. Nie o podał od tapczanu było okno, pod oknem stał stolik zielonym suknem nakryty, przy stoliku zaś, plecy ma obrócony do drzwi i pilnie coś młotkiem klepiący, siedział pan Michał.

Na skrzypienie drzwi naszym wejściem spowodowane, gospodarz ani się obejrzał ani odezwał, aż dopiero gdyśmy długą chwilę tak stali także się nie odzywając, on nie obracając się jeszcze, zapytał: Kto tam?

- Laudetur Jesus Christus; odpowiedział mój ojciec.

- Któż tara I zawołał dopiero pan Strzelecki, zrywając się ze stołka i ku nam poglądając.

- Sługa Waszmości dobrodzieja, rzekł na to mój ojciec, przybliżając się wraz ze mną ku niemu.

- Któż to? - rzekł jeszcze raz pan Strzelecki, ale zaraz potem: - Imć pan Nieczuja, dalibóg nie poznałem, bo któż by się mógł spodziewać!

- Nie mogę się tym pochwalić, - odpowiedział na to mój ojciec, - żebym umyślnie przyjechał nawiedzić Waszmości, ale będąc tu dziś na odpuście, nie mógł byra był znów tego przenieść na sobie, abym cię nie nawiedził, zwłaszcza że to tylko dług oddany, bo pamiętam to dobrze jak byłeś łaskaw strzechę moją swoją bytnością udarować.

- Odpust tu dzisiaj? Odpust? - rzekł na to w niejakim zamyśleniu pan Michał, - dalibóg że nie wiedziałem. Tak już od dwóch czy trzech tygodni kręcą mi się i Żydy i szewcy i różnego rodzaju hałastra po pod okna, że doprawdy nie wiem, kiedy ten odpust. Ale jakże się masz panie Skarbniku? Wszakże jeżeli się nie mylę, jesteś mi przyjacielem? Twoje zdrowie i powodzenie bardzo mnie z bliska obchodzi.

- Moje powodzenie jest z łaski Boga, jakie takie, właśnie tak jak lubię: są rzeczy dobre, są i zgryzoty. Ale ty mi jakoś przybladłeś?

- Przybladłem... przybladłem... rzekł na to pan Michał, - od wielu lat nikt mnie czerwonym nie widział. A osobliwie już teraz... jakże - to powiadają? Kto buduje, procesuje a leczy, tego bieda ćwiczy. Otóż to tak i mnie.

- Cóż? Budujesz? Budowli nie widzę; leczysz? Zdrów jesteś; chyba że masz procesy?

- Procesy, procesy... rzekł na to pan Michał, a przeszedłszy się kilka razy po izbie, usiadł przy moim ojcu na sofie i tak powiadał: - Procesy, procesy, panie Marcinie! W naszej Polsce, odkąd się namnożyło palestrantów do tyla, że ich liczba przenosi połowę rycerstwa, odkąd w lada lichej mieścinie znajdziesz i ziemstwa i grody, odkąd lada gród lichy wymyśla sobie nomenklaturę nową wedle swej woli a liczniejszą niż gdzie trybunalska, odkąd szlachta zawsze honorów i tytułów chciwa, może ich przez wota panów braci na lada sejmiku nabyć ile zechce, nie nadstawiwszy nawet łba za to, chyba do dzbana lub konewki: odtąd nie możemy się już zdobyć na żadną wojnę, a jeżeli na jaką się zdobędziemy, to ją pewno przegramy; ale za to pokaż mi ty tego szlachcica, który by ledwo nie w każdym sądzie nie miał jakiego procesu. Jedź ty na reasumpcją trybunału do Lublina, jedź na rok ziemstwa albo na kadencją Grodu do Sanoka, albo na co! Jedź na pierwszą lepszą kondescencję do jakiego szlachcica, to obaczysz, ile tam szlachty się zjeżdża! Dawnymi czasy, kiedy szli na całą potęgę bismarcką, nie było ich więcej. Ale jedź ty na koło rycerskie, do której sam chcesz chorągwi, a jeżeli prócz namiestnika i starszych, znajdziesz więcej kołujących jak dziesięciu, to mi weź gardło na klocu. Niechżeż znowu i przy chorągwi przyjdzie termin do ex-akcji podatków, jeżeli na miejsce jednego deputata nie pcha się ich dwudziestu, i jeżeli stąd co roku nie wynika jakich kilka procesów w Komisy i Radomskiej i kilkanaście skarg się nie oprze o uszy hetmańskie, to mi znowu weź gardło. Nie rozumiem, czy to uważasz, ale ja widzę to jawnie, że nasza szlachta tak się rozmiłowała w konstytucjach i paragrafach, że kiedy kto za łeb ich weźmie i ziemię z pod nóg im wydrze, albo kiedy Tatar im wsie i miasta popali, to oni protestacją zaniosą do grodu, i pozwą go do sądów Zadwornych.

- Ach, i prawda to panie bracie, wielka prawda co mówisz, - rzecze na to mój ojciec, - wiem ja to dobrze i na sobie doświadczam; bo już nie wiem czy jest spokojniejszy szlachcic w całej tej ziemi, ode mnie, a odkąd siedzę tu w Bóbrce, jeszcze mi żadne trzy łata tak nie minęły, ażebym choć raz o co nie był pozwany do ziemstwa lub Grodu.

- No, jeszczeż ty! - rzecze pan Michał, - ty masz znaczny zastaw od Wojewody, ty masz wioski dziedziczne w Sandomierskiem, ty masz pewno lokowane gdzieś kapitały, pretensje jakie do kogo, liczną służbę po gospodarstwach; ale ja, który, jak to wiesz, albo może i nie wiesz, kiedy mi takiego nie zrobiono procesu, żeby mi gardło po nim wzięto, albo z kraju wygnano, zresztą żadnych a żadnych nie mam z nikim stosunków i ani mnie nikt, ani ja nikogo nawet na włos ukrzywdzenia nie mam chęci, ani okazji: patrzaj, że, trzeci rok mija, odkąd drugi już pozew na drzwiach mi przybito. Ale źle mówię, jeden mi przybito, drugi przy komplemencie instygatora słownie zapowiedziano i jest teraz, jako słyszę, w rejestrze terminum łactorum, albo nawet...

- Za cóż to? Panie bracie? - przerwał z zadziwieniem mój ojciec, - czyś to zabił kogo? Czyś się porwał do szabli w trybunalskiej izbie? Czy gwałt jaki inny uchowaj Boże?

- Słuchaj że po