Miasteczko Halloween Tima Burtona. Niech żyje Dyniowa Królowa - Shea Earnshaw - ebook

Miasteczko Halloween Tima Burtona. Niech żyje Dyniowa Królowa ebook

Shea Earnshaw

4,4

Opis

Prawdziwy koszmar dopiero nadciąga…

 

Sally Szkieleton uwielbia swojego upiornego męża Jacka każdą nitką swoich szwów. Niestety, nie może powiedzieć tego samego o nowej roli: królowej Miasteczka Halloween. Zaczyna się zastanawiać, czy swojego więzienia u doktora Finkelsteina nie zamieniła na inną, tym razem złotą klatkę. Kiedy Sally i jej pies Zero przypadkiem odkrywają bramę do pradawnego królestwa zwanego Miasteczkiem Snów, nieświadomie uruchamiają serię niebezpiecznych wydarzeń, które zagrożą przyszłości Dyniowej Królowej i całego Miasteczka Halloween. Czy Sally zdoła uratować miejsce, które stało się jej domem? A może przyszłość Dyniowej Królowej zmieni się w najgorszy z koszmarów?

 

„Niezwykły i mroczny świat! Obowiązkowa lektura dla wszystkich fanów Tima Burtona”.

Szymon i Błażej @przeczytani

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (22 oceny)
10
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Inka890

Dobrze spędzony czas

kocham ten nie powtarzalny klimat
00
Janicka_Marta

Nie oderwiesz się od lektury

Na 31 października idealna! Piękna, nastrojowa baśń :)
00
Artigiana

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna baśniowa przygoda. Czego tu nie ma. Przeczytana jednym tchem.
00

Popularność




Prolog

W chłod­nej, atra­men­to­wej godzi­nie pół­nocy bie­rzemy z Jac­kiem ślub na cmen­tar­nym Spi­ral­nym Wzgó­rzu. Wiatr poru­sza suchut­kimi liśćmi, a Jack chwyta moje mięk­kie dło­nie w swoje – chłód jego pal­ców uspo­kaja nieco drże­nie, które czuję w szwach.

Bur­mistrz jako mistrz cere­mo­nii, stoi przed nami, wypi­na­jąc pierś, a gdy wypo­wia­damy nasze przy­sięgi zgod­nie z ponu­rym rytu­ałem pra­daw­nych ślub­nych prze­mów, w jego oczach raz poja­wia się pod­nie­ce­nie, innym razem blade, upiorne łzy. Księ­życ na nie­bie ma barwę krwa­wej czer­wieni – to dobry omen – a za lewe ucho mam wci­śnięty zwię­dły kwiat ole­an­dra zerwany z grządki tru­ją­cego blusz­czu na skraju Mia­steczka Hal­lo­ween – to zwy­czaj, który ma zapew­nić dłu­gie, straszne życie.

Moc­niej ści­skam dłoń Jacka. Poły jego czar­nego smo­kingu powie­wają w chłod­nym, noc­nym powie­trzu, zaś moja suk­nia ze skraw­ków czar­nej koronki – sama ją uszy­łam poprzed­niej nocy – trze­po­cze na wie­trze niczym duch. Ostroż­nie zer­kam na tłum i dostrze­gam chłodne, zło­śliwe spoj­rze­nie dok­tora Fin­kel­ste­ina wpa­tru­ją­cego się we mnie z pierw­szego rzędu. Jego wargi drżą z wście­kło­ści, bo teraz wresz­cie udało mi się uciec mu na zawsze.

„Nie jestem już twoim dzie­łem” – myślę, a słowa zostają wydzier­gane w mojej piersi.

Wydaje się nie­praw­do­po­dobne, że zale­d­wie rok temu oba­wia­łam się, że spę­dzę życie uwię­ziona w labo­ra­to­rium dok­tora Fin­kel­ste­ina, ska­zana na to, by przy­glą­dać się Jac­kowi jedy­nie z daleka – kochać go, ale ze świa­do­mo­ścią, że ni­gdy się nie dowie, jaką tęsk­notę czuję, kiedy na mnie patrzy. Jed­nak po tym, jak Jack spró­bo­wał ukraść Boże Naro­dze­nie Śnię­temu Miko­ła­jowi, po tym, jak omal nie zgi­nął po wypra­wie do ludz­kiego świata, gdzie chciał roz­da­wać w Wigi­lię potworne pre­zenty z sań kie­ro­wa­nych przez jego psa Zero i cią­gnię­tych przez szkie­lety reni­fe­rów – mnie ten plan od początku wyda­wał się ska­zany na porażkę – zro­zu­mia­łam, że nie mogę bez niego żyć.

Zro­zu­mia­łam, że nie mogę zmar­no­wać ani jed­nej nocy wię­cej.

Pod ciem­nym, nakra­pia­nym śnie­giem nie­bem weszli­śmy z Jac­kiem na cmen­tarz. Jego puste, księ­ży­cowe oczy tonęły w moich. Wresz­cie, po wiecz­no­ści miło­wa­nia go z oddali – moje szma­ciane serce pra­gnęło dowie­dzieć się, co by się stało, gdyby kie­dy­kol­wiek odwza­jem­nił moje uczu­cie – po raz pierw­szy poca­ło­wa­li­śmy się na zbo­czu Spi­ral­nego Wzgó­rza.

W tym samym miej­scu sto­imy teraz… ramię w ramię.

Bur­mistrz odwraca uśmiech­niętą twarz z powro­tem ku nam. Obnaża zęby, a jego czarna mucha upior­nie lśni w świe­tle księ­życa, kiedy ogła­sza, że oto Jack i ja zosta­li­śmy mężem i żoną. Jego głos nie­sie się ponad gło­wami tłumu.

Jack pochyla się, a w kąci­kach oczu zbie­rają mu się łzy. Przy­ci­ska do moich warg swoje gro­bowo chłodne usta, a mnie wydaje się, że szwy zaraz mi pękną, jakby nie mogły pomie­ścić tego puch­ną­cego w piersi uczu­cia. Uczu­cia tak zaska­ku­ją­cego, nie­sa­mo­wi­tego i obcego, że mam zawroty głowy i miękną mi nogi.

Wzię­łam ślub z Jac­kiem.

Ociera łzę spły­wa­jącą po moim baweł­nia­nym policzku i patrzy na mnie tak, jakby jego klatka pier­siowa też miała pęk­nąć. Na chwilę roz­piera mnie prze­ko­na­nie, że powinni nas tu oboje pocho­wać, na samym środku cmen­ta­rza. Ślub i śmierć, tego samego dnia. Nowo­żeńcy, nie­zdolni pomie­ścić nie­wy­po­wie­dzia­nej, okrut­nej, cudow­nej emo­cji, która roz­sa­dzała ich powieki.

Okropni miesz­kańcy Mia­steczka Hal­lo­ween biją nam brawo, kiedy opusz­czamy cmen­tarz, rzu­cają nam pod nogi maleń­kie pajączki. Cie­pło w mojej piersi przy­po­mina trze­pot skrzy­deł nie­to­pe­rzy, pra­gną­cych wyswo­bo­dzić się z klatki żeber. Roze­rwać mnie na strzępy.

Jestem Sally Szkie­le­ton.

Dyniowa Kró­lowa.

I jestem abso­lut­nie pewna, że ni­gdy już nie będę rów­nie szczę­śliwa, co wła­śnie w tej chwili.

Rozdział 1

Nocne niebo nad Mia­stecz­kiem Hal­lo­ween jest nakra­piane maleń­kimi punk­ci­kami gwiazd, a na rynku dynie lśnią groź­nym odcie­niem mie­dzi. Z domu Jacka na Wzgó­rzu Czaszki mia­sto wygląda ina­czej – dłu­gie cie­nie spla­tają się wokół niego niczym palce. Powie­trze też ina­czej pach­nie – lukre­cją, skrzy­dłami kru­ków i tro­chę dynio­wym dże­mem, zupeł­nie ina­czej niż cuch­nące chlor­kiem sodu i pły­nem do dezyn­fek­cji labo­ra­to­rium dok­tora Fin­kel­ste­ina, które było kie­dyś moim domem i jed­no­cze­śnie wię­zie­niem.

To wspo­mnie­nie kipi we mnie, splą­tane z poczu­ciem ulgi, że ni­gdy wię­cej nie będę musiała noco­wać w jego zim­nym labo­ra­to­rium. Że nie będę musiała leżeć bez­sen­nie, samotna w wąskim, zapchlo­nym łóżku, przez maleń­kie okno wyglą­da­jąc na dom Jacka w oddali, marząc o tym, że kie­dyś tam zamiesz­kam.

Czuję się jak w jed­nej z bajek, w któ­rych księż­niczka wbiega do zamku, zabija smoka-goblina i przej­muje kró­le­stwo. Przy czym ja nie jestem zło­to­włosa ani drob­no­ko­ści­sta. W ogóle nie mam kości.

Jestem szma­cianą lalką, która poślu­biła króla szkie­le­tów.

Lalką, która obu­dziła się z nie­moż­li­wego snu i została boha­terką wła­snej histo­rii – opo­wie­ści, któ­rej zakoń­cze­nie nie zostało jesz­cze napi­sane; która w zasa­dzie dopiero się zaczyna.

Z tarasu, z któ­rego roz­ciąga się widok na mia­sto, wra­cam do sypialni. Dzielę ją teraz z Jac­kiem. Zwra­cam się ku wyso­kiemu, popę­ka­nemu lustru opar­temu o pochyłą ścianę. Prze­cze­suję włosy pal­cami; szkar­łatne pasma są tak pro­ste, że nie dałoby się ich zakrę­cić, uło­żyć ani spiąć nie­to­pe­rzo­wymi kokar­dami. Przy­ci­skam dło­nie do pat­chwor­ko­wej sukienki, wpa­tru­jąc się w odbi­cie w lustrze: skrzy­żo­wane szwy na piersi, uśmiech­nięte szwy na mojej twa­rzy, miej­sca, w któ­rych zace­ro­wał mnie dok­tor Fin­kel­stein. Igłą, nicią i zło­wro­gimi zaklę­ciami o pół­nocy.

Jestem jego dzie­łem stwo­rzo­nym w ciem­nym, wil­got­nym labo­ra­to­rium.

Mar­twy liść wystaje ze szwu po wewnętrz­nej stro­nie lewego łok­cia – moje wypeł­nie­nie pró­buje się uwol­nić – więc szybko wpy­cham go z powro­tem. Szwy należy popra­wić, zebrać liście i wypeł­nić mnie na nowo.

– Gotowa? – pyta Jack.

Odwra­cam się i widzę go w drzwiach naszej sypialni z czarną, aksa­mitną walizką w dłoni. Bez­denne jaski­nie jego oczu są jak groby, w które chcia­ła­bym spa­dać, spa­dać, spa­dać bez końca. Pająk – pozo­sta­łość po weselu – wydo­staje się z walizki i wdra­puje na jej uchwyt, po czym spada na pod­łogę i znika w szcze­li­nie. Chcia­łam zbie­rać zioła z ogrodu – kora­linę i butel­kowe cier­nie – żeby zabrać je ze sobą, ale Jack zapew­nił, że nie będę ich potrze­bo­wać pod­czas naszego mie­siąca mio­do­wego.

„Elik­siry i tru­ci­zny nie są konieczne poza Mia­stecz­kiem Hal­lo­ween” – powie­dział. Nie będzie trzeba nikogo truć ani wpro­wa­dzać w śmier­telny sen.

Trudno mi jed­nak wyobra­zić sobie świat, w któ­rym to nie jest konieczne.

Odwra­cam się i uśmie­cham do Jacka – szwy na policz­kach roz­cią­gają się sze­roko – i obej­muję solidne kości jego ramion. Mój mąż. Męż­czy­zna, któ­rego kocham od dawna tak mocno, że cza­sem bałam się, że ta miłość mnie roze­rwie od środka. Razem wkra­czamy w chłodny zmierzch Mia­steczka Hal­lo­ween.

Jack otwiera fron­tową bramę naszego domo­stwa, strze­żoną przez dwa wygięte w łuk żela­zne koty i staje naprze­ciw tłumu, który pra­gnie zoba­czyć nowo poślu­bioną kró­lew­ską parę. Odka­słuje.

– Wyjeż­dżamy z moją żoną Sally w podróż poślubną – ogła­sza z uśmie­chem, obna­ża­jąc zęby w kształ­cie zia­ren kuku­ry­dzy. – Wró­cimy jutro. Gdyby coś złego miało się wyda­rzyć, zwra­caj­cie się do Bur­mi­strza.

Bur­mi­strzowi, który stoi obok jed­nego z szcze­rzą­cych kły kotów, opa­dają ramiona, a jego twarz obraca się, uka­zu­jąc odwró­cony grzbiet wygię­tych warg i głę­boki nie­po­kój w małych oczkach.

– Czy to na pewno dobry pomysł, Jack? – pyta ner­wowo. – Być może rzą­dzić powi­nien ktoś inny? Albo może lepiej wybrać komi­tet? Nie jestem pewien, czy będę w sta­nie pod­jąć decy­zję, gdyby poja­wił się jakiś poważny pro­blem. Może odłóż­cie waszą podróż na póź­niej. Prze­cież Hal­lo­ween już za dwa tygo­dnie – przy­po­mina. – Wio­sna to dosko­nały czas na wycieczkę. A jesz­cze lepiej będzie, jeśli w ogóle z niej zre­zy­gnu­je­cie.

– Świet­nie sobie pora­dzisz – zapew­nia Jack, kle­piąc go po ramie­niu.

Bur­mistrz uśmie­cha się, jakby prze­mknęło mu przez myśl, że naprawdę sobie pora­dzi, zaraz jed­nak rysy twa­rzy wra­cają na swoje miej­sce, wargi przy­bie­rają ponu­ro­nie­bie­ski kolor, a prze­ra­żone oczy są prze­peł­nione tro­ską.

Jack nie zwraca uwagi na obawy Bur­mi­strza – nic nowego – i prze­dzie­ramy się przez tłum. Jack podaje ludziom dło­nie, przyj­muje gra­tu­la­cje od miesz­kań­ców, któ­rzy pod­cho­dzą – za bli­sko – wpa­dają na nas, się­gają ku nam, żeby się poże­gnać. Ja się wyco­fuję: cudzy wzrok na moim płó­cien­nym ciele jest jak kolejne ukłu­cia. Nie przy­wy­kłam do takiego zain­te­re­so­wa­nia, do spoj­rzeń pustych oczu duchów, które wpa­trują się w moją pustą duszę, osą­dzają mnie, oce­niają. „Sally, szma­ciana lalka, nasza Dyniowa Kró­lowa”. Nie opusz­cza mnie myśl: być może sądzą, że nie jestem godna tego tytułu. „Szma­ciana lalka nie powinna zostać kró­lową”. Szma­ciana lalka powinna wró­cić do ciem­nego, zim­nego labo­ra­to­rium dok­tora Fin­kel­ste­ina i sie­dzieć tam cał­kiem sama.

Patrzą na mnie, jakby się zasta­na­wiali, czy nie pożreć mnie w cało­ści.

Nie­któ­rzy z nich pew­nie umie­liby to zro­bić.

Potem jed­nak po lewej stro­nie dostrze­gam plamę bieli i poja­wia się Zero, który prze­py­cha się przez tłum gapiów, żeby trą­cić mnie w łokieć swoim świe­cą­cym nosem w kształ­cie dyni, a ja gła­dzę jego upior­nie białą sierść – czuję pod pal­cami jego mięk­kie, prze­zro­czy­ste futro, zwi­sa­jące uszy. Napię­cie w mojej piersi ustę­puje, a on uśmie­cha się do mnie sze­ro­kim, psim uśmie­chem. Dla Zera jestem tą samą istotą, którą byłam wczo­raj – zanim poślu­bi­łam Jacka, zanim zosta­łam kró­lową.

Z Zerem u boku, podą­żam za Jac­kiem przez cen­trum mia­steczka, wycho­dzę z tłumu. Sły­szę woła­nie Loka, Szoka i Baryła – zna­nych rów­nież pod nie­szczę­sną nazwą Babo­ja­go­łaczki – „Będziemy za tobą tęsk­nić, Dyniowa Kró­lowo!”.

Zdjęli swoje hal­lo­we­enowe prze­bra­nia i uka­zali praw­dziwe twa­rze – które, co dość zaska­ku­jące, są dokład­nie takie same, jak ich zama­sko­wane fasady – i uśmie­chają się sze­roko jak dzieci. Jed­nak w ich lśnią­cych oczach kryje się zawsze prze­bie­gła iskra, któ­rej nie spo­sób zaufać. Ale to nie ich uśmie­chy ani pod­stępne chi­choty spra­wiają, że dreszcz prze­biega mi wzdłuż krzywo zszy­tego krę­go­słupa. To imię, któ­rym mnie nazy­wają: Dyniowa Kró­lowa.

Po raz pierw­szy usły­sza­łam, jak ktoś wypo­wiada je gło­śno, i teraz dudni mi w uszach przez całą drogę do lasu, do Nie­użyt­ków i do Zagaj­nika Sied­miu Drzew.

– Jesteś pewny, że to bez­pieczne? – pytam Jacka, któ­rego twarz jest ukryta w cie­niu igla­stych gałęzi nad naszymi gło­wami. Kiedy szli­śmy do lasu, w ogóle nie wiało, ale teraz krąg drzew wibruje i drży, wzy­wa­jąc nas do sie­bie. Jack dotyka pal­cem sze­ro­kiego pnia z wyry­tym na środku ide­al­nym ser­cem poma­lo­wa­nym na maślany róż.

Sto­imy w okrą­głym zagaj­niku zło­żo­nym z sied­miu drzew pro­wa­dzą­cych do sied­miu świąt. Stąd w zeszłym roku Jack wyru­szył do Gwiazd­ko­wego Mia­steczka, żeby porwać Śnię­tego Miko­łaja.

Ja za to ni­gdy nie opu­ści­łam Mia­steczka Hal­lo­ween, ni­gdy nie zna­la­złam się poza jego gra­ni­cami. Kręcę się w kółko, zachwy­cona tymi dziw­nymi, rzeź­bio­nymi drze­wami. Każde z nich ma swoją wła­sną bramę, za którą znaj­duje się inna kra­ina.

Zie­lona, czte­ro­listna koni­czyna zdobi drzewo poświę­cone Dniu Świę­tego Patryka; czer­wone fajer­werki wska­zują Czwarty Lipca; ogromny indyk strzeże wej­ścia do Święta Dzięk­czy­nie­nia; blade jajo sym­bo­li­zuje Wiel­ka­noc; cho­inka z maleń­kimi bomb­kami i świa­teł­kami pro­wa­dzi do Gwiazd­ko­wego Mia­steczka; wresz­cie – uśmiech­nięta, poma­rań­czowa dynia – do naszego domu, Mia­steczka Hal­lo­ween.

Po chwili Jack pod­cho­dzi do nama­lo­wa­nego serca. Obok pnia stoi pudełko w biało–różowe pasy.

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada, a w jego gło­sie sły­szę eks­cy­ta­cję. Był we wszyst­kich świą­tecz­nych mia­stecz­kach oprócz tego jed­nego. Cze­kał z tym drze­wem na mnie. – Spo­dzie­wam się, że Walen­tyn­kowe Mia­steczko będzie naj­cu­dow­niej­sze ze wszyst­kich. Zoba­czymy je razem.

Całuje moją dłoń i wbija we mnie wzrok, po czym otwiera wci­śnięte w pień drzewa drzwi w kształ­cie serca. Zza nich dobiega nas miękki, cie­pły wiatr, pach­nący cukro­wymi cia­stecz­kami i płat­kami dzi­kich róż.

Ni­gdy dotąd nie czu­łam rów­nie cud­nego zapa­chu.

Wciąż jed­nak ner­wowo obra­cam na palcu obrączkę koloru kości, śle­dząc spoj­rze­niem wil­cze jagody wyryte na zewnętrz­nej kra­wę­dzi – roślinę, która ozna­cza dla mnie wol­ność, bo to dzięki niej udało mi się uciec od dok­tora Fin­kel­ste­ina: pod­tru­wa­łam go jago­dami z ogrodu.

„Jesteś teraz wolna” – przy­po­mi­nam sama sobie, bo cho­ciaż w mojej piersi buzuje cie­ka­wość, w żołądku trze­po­czą też ner­wowo skrzy­dła kru­ków.

Kiedy jed­nak pod­no­szę wzrok i spo­glą­dam na Jacka, jego bez­k­się­ży­cowe oczy uspo­ka­jają nie­spo­kojne kruki, a kąciki moich ust uno­szą się w uśmie­chu.

– Ufam ci – mówię. Bo to prawda: ufam mu bar­dziej niż komu­kol­wiek innemu na świe­cie.

Jack kiwa głową, dłu­gimi, paję­czymi nogami prze­kra­cza próg i cią­gnie mnie za sobą.

Rozdział 2

Wpadamy do środka na oślep, jakby wcią­gnął nas jakiś wir, aż wresz­cie wynu­rzamy się z dru­giej strony i lądu­jemy w Walen­tyn­ko­wym Mia­steczku – w miej­scu prze­dziw­nym i zupeł­nie nie­zna­nym. Szybko prze­su­wam pal­cami po nogach, spraw­dza­jąc, czy żadne szwy nie pękły, a nici nie wystają, po czym wdy­cham deli­katny, słodki zapach cze­ko­lady i kwit­ną­cych róż. Wokół nas znaj­duje się zagaj­nik nie­mal iden­tyczny jak nasz: sie­dem drzew rośnie w kręgu, po jed­nym na każde z sied­miu świąt. Las ponad naszymi gło­wami to gęstwina wyso­kich, koły­szą­cych się gałęzi, zie­lo­nych liści i maleń­kich, bia­łych kwiat­ków, które każdy kolejny powiew wia­tru roz­rzuca po nie­bie. Nie przy­po­mina cien­kich, bez­list­nych drzew rosną­cych w lasach Mia­steczka Hal­lo­ween.

Jack splata swoje palce z moimi, uśmie­cha­jąc się z zacie­ka­wie­niem, jakby wyło­nił się wła­śnie z cie­nia i wygo­nił ducha z powro­tem w ciem­ność – to jeden z jego ulu­bio­nych spo­so­bów spę­dza­nia wol­nego czasu – i ruszamy krętą ścieżką przed sie­bie, poza Zagaj­nik Sied­miu Drzew. Opusz­kami muskam zaku­rzone, różowe maki i krwi­sto­czer­wone róże rosnące wzdłuż ścieżki, a kiedy wresz­cie wyła­niamy się z leśnej gęstwiny, spo­glą­dam w górę na bez­chmurne niebo, które lśni mięk­kim, bla­dym różem.

– Tu jest jasno! – komen­tuję zasko­czona. – Kiedy opusz­cza­li­śmy Mia­steczko Hal­lo­ween, pano­wała ciem­ność.

– Każde z mia­ste­czek ina­czej liczy czas, ma inne świty i zmierz­chy – mówi Jack, wska­zu­jąc ręką niebo. – Nazywa się to stre­fami cza­so­wymi.

Ści­skam jego dłoń, na chwilę tra­cąc rów­no­wagę, jakby moje szwy za mocno się zaci­skały. Podróż z jed­nego mia­steczka do dru­giego – z jed­nej strefy cza­so­wej do dru­giej – jest dziw­nie dez­orien­tu­jąca i, tak bar­dzo zaczyna mi się krę­cić w gło­wie, że boję się, że się prze­wrócę.

– Gdzie tu jest cmen­tarz? – pytam, gdy idziemy wąską ścieżką przez usianą różami łąkę i zbli­żamy się do mia­steczka. U nas cmen­tarz znaj­duje się przy zewnętrz­nej kra­wę­dzi mia­sta, nie­opo­dal bramy, dzięki czemu wycie zmar­łych co noc daje się sły­szeć na uli­cach, i spo­dzie­wa­łam się, że i tu zaraz na jakiś się natkniemy. Jeśli ich cmen­tarz jest zbyt daleko, czy uda im się usły­szeć udrę­czone duchy?

– Nie w każ­dym świą­tecz­nym mia­steczku jest cmen­tarz – wyja­śnia Jack, pusz­cza­jąc do mnie oko. – Ale spójrz tylko na te serca! – Wska­zuje kości­stym pal­cem żela­zną bramę przed nami, w któ­rej srebrny metal wple­cione są setki maleń­kich ser­du­szek. Z obu stron wyra­stają drzewa wiśni, któ­rych gałę­zie – być może spe­cjal­nie przy­cięte – two­rzą kształt ogrom­nych serc. To dziwny, nie­na­tu­ralny, choć bez wąt­pie­nia piękny widok. Zasta­na­wiam się, czy tu, w Walen­tyn­ko­wym Mia­steczku, wszyst­kie rośliny przy­bie­rają rów­nie nie­ty­powe kształty.

Drzewa koły­szą się i huś­tają na wie­trze, uwal­nia­jąc maleń­kie kwiatki.

– Co ozna­czają te serca? – pytam.

– Podobno walen­tynki to święto, które ma miej­sce w lutym. – Jack unosi kości ponad oczami na czoło. – Ludzie robią sobie nie­spo­dzianki: obda­ro­wują się nawza­jem sło­dy­czami i różami, piszą także kiep­skie wier­szyki.

– Po co?

– A kto to wie? – Jack z uśmie­chem zerka w stronę mia­steczka. – Ale czyż tu nie jest pięk­nie?

Szcze­rze mówiąc, Walen­tyn­kowe Mia­steczko jest zaska­ku­jąco uro­cze – w dziwny, nie­oczy­wi­sty spo­sób. Nie ma tu smo­li­stego nieba ani migo­czą­cych w oddali węglo­wych domów. Nie ma spróch­nia­łych cza­szek ani świe­cą­cych groź­nie w ciem­no­ści lam­pio­nów z dyni, żad­nych recho­czą­cych ghuli ani demo­nów czy ponu­rych roz­pru­wa­czy z wydłu­ba­nymi oczyma wpa­tru­ją­cych się w nas w mroku. Tak naprawdę wcale nie ma tu ciem­nych miejsc. Wszystko jest jasne i błysz­czące jak cukier puder. Powie­trze ma oni­rycz­nie różowy, sub­tel­nie słodki odcień niczym młode, wio­senne pąki róż albo pierw­sze liź­nię­cie dynio­wego cia­sta.

Wszystko tu jest na odwrót. Moje oczy prze­no­szą się z jed­nego róża­nego krzewu na drugi, a serce pod­ska­kuje mi w piersi tak mocno, że mam zawroty głowy.

To miej­sce jest mi cał­kiem obce i nie­wąt­pli­wie prze­uro­cze.

Mijamy bramę zdo­bioną wyku­tymi ser­cami. Czuję, jak moje szwy roz­luź­niają się lekko, mar­twe liście uspo­ka­jają mi się w piersi pod zama­za­nym nie­bem. Fru­nie ku nam klucz pta­ków, który zasła­nia cukier­kowe słońce.

Kiedy jed­nak uno­szę wzrok, żeby przyj­rzeć się ich dziw­nemu kształ­towi, zdaję sobie sprawę, że to wcale nie ptaki.

To dziwne istotki przy­po­mi­na­jące nie­mow­lęta.

Pięć z nich zawisa nad nami: mają różowe policzki i okrą­głe brzuszki, maleń­kie, drew­niane łuki i strzały zakoń­czone ser­dusz­kami, przy­twier­dzone płót­nem do ich małych ple­ców, z któ­rych wyra­stają białe skrzy­dełka.

– Kto to? – pytam.

– Nie mam poję­cia – odpo­wiada z uśmie­chem Jack.

Istotki albo nas nie dostrze­gają, albo ich nie obcho­dzimy, bo fruną dalej ku lśnią­cym budyn­kom przed nami.

Polna ścieżka szybko zmie­nia się w bru­ko­waną ulicę pro­wa­dzącą nas do cen­trum Walen­tyn­ko­wego Mia­steczka. Sze­roko otwie­ram oczy, aby nie prze­ga­pić żad­nego detalu wzno­szą­cych się wzdłuż niej bia­łych domów z kre­do­wych kamieni. Wydają się nie­mal jadalne: mają różowe dachówki, okna w kształ­cie serc i witraże, które przy­wo­dzą na myśl roz­pusz­czony cukier – jestem pewna, że gdy­bym dotknęła ich języ­kiem, oka­za­łyby się słod­kie. Uśmie­cham się rów­nie sze­roko co Jack i pospie­szam go, aż wresz­cie docie­ramy do cen­trum, w któ­rym znaj­duje się kamienna fon­tanna zwień­czona sta­tuą dziecka o zaró­żo­wio­nych policz­kach – takiego samego jak istotki, które wcze­śniej nad nami latały. Opie­ram się o kra­wędź fon­tanny i spo­glą­dam w wodę, która lśni bla­do­ró­żowo – zupeł­nie nie przy­po­mina błot­ni­stego, zie­lo­nego płynu w fon­tan­nie w Mia­steczku Hal­lo­ween – i w moje w niej odbi­cie.

– Myślisz, że mogli­by­śmy się jej napić? – pytam, zbli­ża­jąc dłoń do powierzchni wody, prze­ko­nana, że będzie sma­ko­wać jak lukier i płatki nagietka.

Zanim jed­nak moje palce się­gną tafli wody, za naszymi ple­cami roz­brzmiewa aksa­mitny głos.

– Cudow­nie widzieć w naszym mie­ście parę zako­cha­nych.

Pro­stuję się, patrzę w górę… i w górę… aż wresz­cie napo­ty­kam wzrok kobiety co naj­mniej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wyż­szej od Jacka. W dłu­giej, szy­fo­no­wej sukni z małymi bia­łymi ser­dusz­kami naszy­tymi na kre­mo­wej spód­nicy unosi się nad nami niczym wieża. Jej tru­skaw­ko­wo­rude włosy są zebrane w luźny kok, a przy skroni spięte złotą spinką w kształ­cie serca.

– Przy­je­cha­li­ście z daleka? – pyta, puka­jąc się w różowe wargi dłu­gim, uma­lo­wa­nym paznok­ciem. Jej skóra rów­nież jest zaró­żo­wiona, jakby zja­dła zbyt wiele kwiet­nych płat­ków i zaczęła zmie­niać kolor.

– Nazy­wam się Jack Szkie­le­ton – oznaj­mia mój mąż, poda­jąc jej dłoń. – Jestem Dynio­wym Kró­lem z Mia­steczka Hal­lo­ween. A to moja żona Sally, Dyniowa Kró­lowa.

– Tak, tak, dobrze – odpo­wiada, igno­ru­jąc wycią­gniętą rękę, jakby nie była zain­te­re­so­wana ani tym, jak się nazy­wamy, ani celem naszej wizyty. – Ja nazy­wam się Ruby Valen­tino i jestem wład­czy­nią tego mia­steczka.

Ele­ganc­kim gestem prze­ciąga długą ręką wzdłuż sukni i kła­nia się zama­szy­ście. Podzi­wiam jej spo­kój i pew­ność sie­bie. Nawet rysy twa­rzy ma sku­pione i upo­rząd­ko­wane, nie wymyka się nawet jeden pieg. Jest żywym odzwier­cie­dle­niem tego, jak wyobra­żam sobie dosko­nałą kró­lew­ską ety­kietę: w jej obec­no­ści nie czuję się kró­lową.

– To nasza pierw­sza wizyta w Walen­tyn­ko­wym Mia­steczku – odpo­wiada wesoło Jack, wypro­sto­wany i wcale nie­prze­jęty ary­sto­kra­tyczną postawą kobiety.

Ruby nagle odrywa od nas wzrok.

– O nie! – woła. – Krwa­wiące serce! Paulo! Paulo, mówi­łam ci, żebyś wyry­wał je od razu, kiedy je zoba­czysz!

Szczu­pły męż­czy­zna o dłu­gich nogach wyła­nia się zza ple­ców Ruby, jak gdyby tylko cze­kał na jej roz­kazy. Ma na sobie far­tuch, sło­miany kape­lusz, dłu­gie, jasne spodnie, a w brud­nej od ziemi dłoni ści­ska parę nożyc ogrod­ni­czych. Pospiesz­nie wyciera czoło.

– Pro­szę o wyba­cze­nie, Wasza Kró­lew­ska Wyso­kość. Musia­łem prze­oczyć.

Ruby, mimo cięż­kiej sukni i wyso­kich obca­sów, pochyla się wdzięcz­nie ku ziemi i zrywa jeden kwia­tek z krwi­stym śro­decz­kiem, który wyra­sta spo­mię­dzy kostek bru­ko­wych ota­cza­ją­cych fon­tannę. Unosi kwiat, żeby­śmy go mogli zoba­czyć.

– Krwa­wiące serca nie mogą rosnąć tak bli­sko fon­tanny – mówi, a jej wargi wykrzy­wia gry­mas obrzy­dze­nia.

Wpa­truję się w maleńki, pozor­nie nie­groźny kwia­tek, który ści­ska pomię­dzy pal­cami i zbie­ram się, żeby zadać pyta­nie, jak­bym była prze­stra­szo­nym dziec­kiem.

– Ale… dla­czego? – Mój głos jest cichy i słaby, nie brzmi jak głos kró­lo­wej.

Ruby prze­nosi na mnie wzrok, a twarz jej łagod­nieje.

– Amorki oczy­wi­ście zanu­rzają swoje strzały w fon­tan­nie – mówi, jakby dzi­wiła się, że nie wiem cze­goś tak oczy­wi­stego. Opusz­czam wzrok i spo­glą­dam w wodę. Świa­tełka odbi­jają się w jej tafli jak różowe dia­men­ciki. – Nasz elik­sir miło­sny wypływa z natu­ral­nego źró­dła pod fon­tanną. – Unosi swoją ide­al­nie wypie­lę­gno­waną brew. – Gdyby krwa­wiące serce wylą­do­wało w fon­tan­nie, wszy­scy tra­fieni przez strzałę Amora zamiast zako­chać się, mie­liby zła­mane serca.

Rzuca kwia­tek na zie­mię i przy­dep­tuje go szpilką w kolo­rze czer­wo­nego lizaka. Kiedy unosi stopę, Paulo – męż­czy­zna stał dotąd obok niej, zała­mu­jąc ręce – rzuca się naprzód i pod­nosi zgnie­cioną roślinkę.

– Pędzę go spa­lić – oznaj­mia i zaraz znika.

Ruby uśmie­cha się z zado­wo­le­niem, po czym znów spo­gląda na mnie i Jacka.

– Macie gdzie miesz­kać?

Jack prze­łyka ślinę.

– Jesz­cze nie – odpo­wiada.

– Chodź­cie za mną – mówi, a głos ma teraz melo­dyjny, jakby w gar­dle odpo­czy­wał pta­szek. Gestem pro­wa­dzi nas z dala od fon­tanny. Kiedy mijamy kawia­renkę, noz­drza wypeł­nia nam zapach rosną­cego cia­sta, a na oknie gabi­netu den­ty­stycz­nego widzę napis „Dziury wypeł­niamy za pół ceny”. Dalej, mniej­szymi liter­kami: „Dar­mowy lizak za każdy usu­nięty ząb”.

Mijają nas ludzie o cia­stecz­ko­wych oczach i okrą­głych policz­kach; wszy­scy cho­dzą parami – ramiona mają sple­cione, szep­czą sobie nawza­jem coś do ucha. Sia­dają obok sie­bie w kawiar­nia­nych ogród­kach, doty­ka­jąc się twa­rzami, cału­jąc po nagich szy­jach. Wielu z nich ma tuli­pany wpięte w klapy albo wci­śnięte zgrab­nie w kie­szonki koszul, pod­czas gdy inni noszą dzi­kie kwiaty wple­cione we włosy.

Miłość prze­peł­nia każdą szcze­linę tego mia­steczka. Nie spo­sób od niej uciec. Czuję, jak mar­twe liście w mojej piersi puchną i poru­szają się na widok tego wszyst­kiego.

Mijamy jesz­cze jedną prze­cznicę i Ruby zatrzy­muje się naprze­ciwko cegla­nego budynku. Na drew­nia­nym szyl­dzie nad naszymi gło­wami wid­nieje napis MOTEL ZAKO­CHA­NYCH.

– Pocze­kaj­cie tu – mówi, mru­ga­jąc, po czym znika w wąskich drzwiach. Chwilę póź­niej wyła­nia się z powro­tem, trzy­ma­jąc w dłoni srebrny klucz. – Zamiesz­ka­cie w jed­nej z cha­tek z tyłu: są bar­dzo inte­re­su­jące i świet­nie wypo­sa­żone. Powinny się wam spodo­bać.

Jack uśmie­cha się i bie­rze od niej klucz.

– Wspa­niale! Dzię­ku­jemy!

Ruby popra­wia spinkę, która odpięła się od jej falu­ją­cych wło­sów i spo­gląda w górę.

– Wol­niej! – krzy­czy.

Ponad nami grupka skrzy­dla­tych dzieci fru­nie nad mia­stem, aż znika na hory­zon­cie.

Ruby wydaje z sie­bie wes­tchnie­nie pełne iry­ta­cji.

– Amorki są o tej porze roku okrut­nie nie­sforne, małe, ruchliwe hul­taje. – Spo­gląda na mnie, jakby sądziła, że wiem, co ma na myśli. – Nudzą się, nie mają nic do roboty i tylko cze­kają na luty – na Dzień Świę­tego Walen­tego – więc zbie­rają się w grupki i urzą­dzają prze­różne psoty. – Wydy­cha powie­trze nosem. – Można im zaufać wyłącz­nie w Walen­tynki. Przez resztę roku tylko zawa­dzają.

Ruby ogląda mnie od stóp do głów swo­imi łagod­nymi, cze­ko­la­do­wymi oczyma, jakby widziała mnie po raz pierw­szy. Prze­chyla głowę i opiera deli­katną rączkę na bio­drze.

– Jak na kró­lową, masz dość nudną fry­zurę – oznaj­mia. – Moja sty­listka mogłaby zakrę­cić ci parę loków, zro­bić może kilka pase­mek, dzięki czemu będziesz wyglą­dać bar­dziej… – muska paznok­ciem dolną wargę – no cóż, jak ja. – Jej jasne, wil­gotne oczy roz­świe­tla uśmiech. – Chęt­nie cię z nią umó­wię.

Szybko zaczy­nam krę­cić głową. Nie podoba mi się jej wścib­skie spoj­rze­nie, to, że wciąż zdaje się mnie oce­niać.

– Nie sądzę, żeby… – Zaczy­nam bawić się odsta­jącą nitką na moim lewym nad­garstku, tylko pogar­sza­jąc sytu­ację. – Nie, dzię­kuję.

Wzru­sza ramio­nami i prze­nosi uwagę na ulicę, gdzie dwójka zako­cha­nych przy­tula się w drzwiach sklepu z cze­ko­ladą – wysoki, szczu­pły bru­net wygła­sza do pie­go­wa­tego blon­dyna o krę­co­nych wło­sach prze­mowę – wiersz, który, jak się wydaje, sam napi­sał na różo­wej kartce, którą trzyma w dło­niach.

Ruby lekko wzdy­cha, jakby sło­dycz tej chwili zro­biła na niej wra­że­nie – ta czu­łość mię­dzy dwiema sza­leń­czo zako­cha­nymi w sobie oso­bami. Prze­ciera oko, jakby miała z niego wypły­nąć łza, po czym zwraca się z powro­tem do mnie i Jacka.

– Powiedz­cie, pro­szę – mówi, trze­po­cząc rzę­sami – nie zna­cie przy­pad­kiem kogoś o nazwi­sku Wil­liam Sha­ke­spe­are?

Jack unosi kości ponad puste oczo­doły.

– Nie­stety nie.

Ruby wydaje z sie­bie dłu­gie, nie­spo­kojne wes­tchnie­nie i wydyma uma­lo­wane wargi.

– Pisze naj­pięk­niej­sze sonety i jestem prze­ko­nana, że jest moją naj­praw­dziw­szą miło­ścią, tyle tylko, że ni­gdzie nie mogę go zna­leźć.

Jack spo­gląda na mnie. W biblio­tece znaj­duje się mnó­stwo ksią­żek napi­sa­nych przez Wil­liama Sha­ke­spe­are’a – pięk­nych, czę­sto tra­gicz­nych histo­rii – ale są dość stare i jestem prze­ko­nana, że ten cały Sha­ke­spe­are co naj­mniej parę lat temu odszedł z tego świata. Kręcę szybko głową, bo nie chcę, by ta wia­do­mość zła­mała Ruby serce.

– Jeśli go spo­tkamy – dodaje Jack z życz­li­wym uśmie­chem. – Prze­ka­żemy, aby do cie­bie przy­szedł.

– Dzię­kuję. – Kąciki ust Ruby uno­szą się, choć w jej oczach wciąż czai się smu­tek. – Mam nadzieję, że pobyt u nas spodoba się wam obojgu. To piękny dzień na spa­cer po mia­steczku. Koniecz­nie zatrzy­maj­cie się w Deli­ka­te­sach Romea. Mają tam naj­pysz­niej­sze kar­me­lowe łezki, jakie w życiu jedli­ście.

Nie mam poję­cia, czym jest kar­me­lowa łezka, ale jestem pewna, że nazwa Deli­ka­tesy Romea pocho­dzi od imie­nia ze sztuki Romeo i Julia Sha­ke­spe­are’a – na pamiątkę męż­czy­zny, któ­rego Ruby kocha, cho­ciaż ni­gdy go nie spo­tkała.

Kła­nia nam się pospiesz­nie, po czym odwraca się i rusza przed sie­bie bru­ko­waną alejką. Przez chwilę patrzę, jak przy­staje, żeby poroz­ma­wiać z wła­ści­cie­lami skle­pów i miesz­kań­cami mia­steczka, jak ści­ska ich dło­nie – jej kró­lew­ska syl­wetka odbija się od cukro­wa­nego tła rzeź­bio­nego w serca.

Jestem pewna, że ja w Mia­steczku Hal­lo­ween nie wyglą­dam tak kró­lew­sko.

Cała się skła­dam z zaokrą­glo­nych kra­wę­dzi, a z roz­luź­nio­nych szwów wysy­pują się suche liście. Nie przy­po­mi­nam jej ani tro­chę. Ostrze wąt­pli­wo­ści wdziera się w moje myśli. „Być może jestem jesz­cze gorzej przy­go­to­wana do tej roli, niż mi się wyda­wało”.

Jack kła­dzie jed­nak dłoń na mojej, a eks­cy­ta­cja w jego oczach spra­wia, że myśli kłę­biące mi się w gło­wie czmy­chają. Znaj­du­jemy ścieżkę wijącą się wokół Gniazdka Zako­cha­nych, która pro­wa­dzi do tuzina małych cha­tek przy­cup­nię­tych pośród wyso­kich traw i szu­mią­cych sosen. Jack wkłada klucz do zamka chatki numer pięć, sto­ją­cej na lewo od pozo­sta­łych.

– Kto jesz­cze tu przy­jeż­dża? – pytam zacie­ka­wiona.

– Pew­nie wszy­scy – mówi. – Miesz­kańcy pozo­sta­łych mia­ste­czek, któ­rzy prze­cho­dzą przez bramę, żeby spę­dzić tu week­end albo waka­cje.

Wcho­dzę do nie­wiel­kiej chatki. Wita mnie zapach wani­liowo–jaśmi­no­wych świec i płatki róż roz­sy­pane po drew­nia­nej pod­ło­dze. Jack sta­wia naszą walizkę przy łóżku.

– Czemu nikt nie przy­jeż­dża w odwie­dziny do Mia­steczka Hal­lo­ween? – pytam, odsła­nia­jąc koron­kową firankę, by spoj­rzeć na Walen­tyn­kowe Mia­steczko.

– Nie mamy hotelu… – Jack unosi wzrok, uśmie­cha­jąc się oso­bli­wie. – Ale może powin­ni­śmy mieć. Tury­styka mogłaby przy­nieść korzy­ści naszemu mia­steczku.

Opusz­czam firankę z powro­tem, a Jack prze­cho­dzi przez pokój i bie­rze mnie za rękę.

– Jest tyle do zoba­cze­nia… – mówi wresz­cie, cału­jąc moją dłoń. – I ani chwili do stra­ce­nia.

Bagaże zostają w chatce, a my ruszamy z powro­tem do Walen­tyn­ko­wego Mia­steczka.

Dzień jest wirem cze­ko­la­dek zanu­rzo­nych w orze­chach lasko­wych i kar­me­li­zo­wa­nym cukrze, malin w bia­łej cze­ko­la­dzie i małych, cukro­wych ser­du­szek z wyry­tymi na ich powierzchni sło­wami: Skar­bie­niek, Sło­neczko, XOXO. Jemy je gar­ściami, policzki rumie­nią się nam od cukru, serce wali w piersi. Mijamy nawet fabrykę, w któ­rej pro­du­kuje się te serca, w oknach stoją sterty różo­wych pude­łe­czek, gotowe do roz­wie­zie­nia w Dzień Świę­tego Walen­tego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki