Mama wraca do pracy. Macierzyństwo i kariera zawodowa w praktyce - Adela Prochyra - ebook

Mama wraca do pracy. Macierzyństwo i kariera zawodowa w praktyce ebook

Adela Prochyra

5,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Równowaga między macierzyństwem a pracą? To możliwe!

Matka Polka nie ma łatwo. A matka Polka, która chce (lub musi) wrócić do pracy, to już w ogóle. Ale czy na pewno? Jak pokonać lęk separacyjny, z kim zostawić dziecko, jak połączyć pracę z karmieniem piersią i jak nie wypaść z zawodowego obiegu – o te i wiele innych spraw Prochyra pyta ekspertów i same mamy. Dzięki praktycznym radom i inspirującym historiom uwierzysz, że macierzyństwo i kariera nie muszą się wykluczać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 289

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MAMA WRACA DO PRACY

Macierzyństwo i kariera zawodowa w praktyce

ADELA PROCHYRA

Redaktor inicjująca: Lena Marciniak

Projekt okładki: Studio KARANDASZ

Redakcja: Joanna Kułakowska-Lis

Korekta: Justyna Tomas; Julia Topolska

Copyright © 2018 by Adela Prochyra

Copyright fot the Polish edition© 2018 by Grupa Wydawnicza Foksal

Projekt graficzny, skład i łamanie: TYPO Marek Ugorowski

Wydawca:

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

ul. Domaniewska 48, 02-672 Warszawa

tel. 22 826 08 82, 22 828 98 08

e-mail: [email protected]

www.gwfoksal.pl

ISBN: 978-83-280-5978-8

Warszawa 2018

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

Mojej Rodzinie

Wstęp

Książka, którą trzymasz w rękach, jest oparta na prawdziwych doświadczeniach matek, które łączą macierzyństwo z pracą. Są nas miliony, żyjemy w różnych miejscach i okolicznościach, mamy za sobą różne doświadczenia, a łączy nas niełatwy powrót do pracy po urodzeniu dziecka. Nie ma, niestety, jednej recepty, jak to zrobić z sukcesem. Z setką problemów i wątpliwości borykają się w tym okresie zarówno przebojowe businesswoman, jak i mniej śmiałe świeżo upieczone mamy. Kiedy przez pierwsze miesiące po narodzinach malucha spędzamy całe dnie głównie w samotności, zamknięte w domach, łatwo uwierzyć, że to tylko nasz los, prywatna sprawa jednej kobiety. A to nieprawda. Można popaść we frustrację na myśl o tym, że wszyscy naokoło świetnie sobie radzą, a tylko ja jedna wypadłam z obiegu. Nie pomagają też zwierzenia wypoczętych gwiazd, które miesiąc po porodzie wracają do codziennych zajęć z maleńkim dzieckiem i płaskim brzuchem, zapewniając: „Och, to nic trudnego, wystarczy się tylko dobrze zorganizować”. Otóż nie wystarczy, bo sprawa jest bardziej skomplikowana.

Kiedy zbierałam materiały do tej książki, bardzo liczyłam, że uda mi się znaleźć jakąś lukę, ten jeden błąd systemu, który wystarczy usunąć i dzięki temu powrót do pracy nie będzie dla mam taki trudny. Nie udało mi się to, niestety, za to zaczęłam postrzegać całe doświadczenie jako wielką kołdrę, z każdej strony troszkę za krótką − z jednej jest więź mamy z dzieckiem, której nie chcemy zrywać, z drugiej wciąż za słaba opieka żłobkowa i przedszkolna, z trzeciej wymagający pracodawca i długie godziny pracy, a z czwartej zwykle nie dość zaangażowani ojcowie i generalny brak wsparcia na długiej drodze do wychowywania dziecka na samodzielnego człowieka. Dlatego powrót mamy do pracy po urodzeniu dziecka często przypomina gimnastykę z naciąganiem kołdry na wszystkie strony, żeby to nowe, podwójne życie jakoś poskładać. I uwierz, dotyczy to bardzo, bardzo wielu kobiet. Ale równie wiele znajduje swój sposób na wyjście z sytuacji i o tym jest ta książka.

Być może właśnie siedzisz nad kołyską, w której śpi twój maleńki synek lub twoja słodka córeczka, i nie potrafisz sobie nawet wyobrazić waszego rozstania w najbliższych miesiącach. A być może masz już w domu rozbrykanego urwisa i z utęsknieniem wzdychasz do czasów, kiedy mogłaś zająć się czymś innym niż tylko zbieraniem porozrzucanych klocków. To naturalne etapy wychodzenia z domu, które rok w rok pokonują tysiące kobiet. Na kolejnych stronach tej książki matki opowiedzą, jak radziły sobie z rozciąganiem pępowiny, a później także łączeniem pracy zawodowej i wychowywaniem jednego, dwojga, trojga, a nawet czworga dzieci. Nie znajdziesz tu wielu opinii ekspertów, bo wierzę, że najlepszymi ekspertami w radzeniu sobie z podwójnym zestawem obowiązków są kobiety, które doświadczyły tego na własnej skórze. Kobiety, które urodziły dzieci, wychowują je, a oprócz tego pracują poza domem. Nie ma tu porad dobrych jedynie w teorii, są za to życiowe wskazówki sprawdzone w codziennym boju. Nie znajdziesz tu jednego pomysłu na łączenie macierzyństwa z pracą. Znajdziesz ich wiele. Książka jest opisem dzisiejszej rzeczywistości, ale zawiera także sporo rozwiązań, dobrych praktyk i pomysłów, jak sobie w niej radzić, oraz pytań, które warto sobie przy okazji zadać.

Jestem głęboko przekonana, że praca jest wartością i przynosi matkom wiele korzyści. Tak samo głęboko wierzę w to, że nie ma jednego wzoru na ułożenie tej zawodowo-rodzinnej układanki. W gruncie rzeczy pytanie, jak połączyć pracę z wychowywaniem dzieci, należy do kategorii „jak żyć?”, czyli tej najtrudniejszej. A na trudne pytania nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Właśnie dlatego zapytałam kilkanaście matek − zupełnie młodych i tych bardziej doświadczonych, z małych miejscowości, średnich miasteczek i dużych miast, świetnie wykształconych oraz przeciętnie wyedukowanych, z pomysłem na życie i tych wciąż poszukujących − jak to wszystko połączyć? Ich historie i doświadczenia składają się w wielowątkową opowieść o powrocie mamy do pracy i o tym, jak skutecznie rozprawić się ze wszystkimi obawami i trudnościami, które mu towarzyszą.

Sama dwukrotnie przez to przechodziłam i wiem, z czym to się wiąże. Znam na pamięć zarówno wszystkie obawy o dziecko, jak i zestaw oczekiwań kierowanych pod adresem matki. Ale wiem też, że powrót do aktywności zawodowej z dziećmi u boku jest realny. Właśnie to przekonanie ma kluczowe znaczenie, jeśli chce się swój cel osiągnąć. Nie określę go za ciebie, ale podam ci wiele konkretnych przykładów, jak można pracować, mając dzieci. Nie tylko w dużym mieście i nie tylko na etacie.

Ponieważ praca jest zwykle fizycznie oddzielona od domu i pochłania tak wiele czasu, może się wydawać, że jest wymierzona w rodzinę, stanowi dla niej zagrożenie. Dlatego starałam się pokazać, że praca nie musi koniecznie wpisywać się w standardowy model − osiem godzin plus dojazdy. Dwie bohaterki mówią o tym, jak można to rozwiązać inaczej − tak, żeby praca była uzupełnieniem życia rodzinnego i jednym z elementów układanki, wcale nie większym niż wychowanie dzieci. Albo jak jedno z drugim może współistnieć. Ale przede wszystkim chciałam pokazać, że praca daje matkom znacznie więcej niż tylko zaspokojenie potrzeb ekonomicznych. Warto pamiętać o tym, że praca zawodowa pozwala na zakorzenienie w rzeczywistości, wzmaga wiarę we własne możliwości, a także pewność, że w razie czego poradzę sobie. Zapewnia kontakty z innymi ludźmi, wyrabia różne cenne umiejętności, daje możliwość realizowania się w dziedzinie, która jest dla mnie ważna. No i przede wszystkim: pozwala nie zwariować od siedzenia w domu. Nie wszystkie kobiety uwielbiają zajmować się małymi dziećmi, za to większość z nich, tak samo jak mężczyźni, ma wrodzoną potrzebę aktywności i wolności. Jest wiele kobiet, które zostały matkami i nie zrezygnowały ze swoich obowiązków zawodowych właśnie dlatego, że praca dawała im rodzaj spełnienia, który może dać, cóż, tylko praca. Pomyślmy o wspaniałych wzorach do naśladowania, które wyznaczyły nam na przykład Krystyna Janda (trójka dzieci), Henryka Bochniarz (dwójka dzieci) i Irena Eris (dwójka dzieci). Jak pracować, i to ze wspaniałymi efektami, łącząc rozwój zawodowy z rodzicielstwem? Praca kobiet jest faktem znanym od wieków, tak samo jak rodzenie dzieci. Te dwa fakty nie wykluczają się. Co więcej, wiele kobiet, dopiero kiedy zostaje matkami, nabiera wiatru w żagle i zdobywa się na odwagę, żeby zacząć żyć po swojemu i wreszcie realizować się zawodowo. O tym także jest ta książka.

Mam pełen szacunek dla mam, które zdecydowały się zostać w domu i poświęcić jakąś część swojego życia opiece nad dziećmi. Wiem, jak ciężka, żmudna i ważna jest to praca. Zwłaszcza kobiety, które wyczekiwały ciąży, które miały dość czasu na pracę, zanim urodziły dzieci, te, które zdążyły dobrze poznać − słodki lub gorzki − smak kariery zawodowej, miewają tendencję do zawieszania jej na dłuższy czas po narodzinach dziecka. Nie ma w tym absolutnie nic złego, wiele pań może wręcz wyczekiwać takiego „zwolnienia”. Dwie z nich opowiadają, z czym wiąże się taki wybór. Ale nie zapominajmy, że książka jest o tym, że mama jednak wraca do pracy, i na tym powrocie i późniejszym łączeniu dwóch światów skupiam się przede wszystkim. Wierzę bowiem, że mimo początkowych trudności z przełamaniem się, wyjściem z domu, a być może także znalezieniem nowej pracy ten wysiłek się opłaci. Zarówno mamie, jak i dzieciom.

Adela Prochyra,

Biblioteka Narodowa,

marzec 2018

Bohaterki

Marzena − 50 lat, ma czwórkę dzieci w wieku od 7 do 25 lat: dwie córki i dwóch synów. Mieszka w niewielkiej miejscowości pod Białymstokiem. Jest lekarką, a od pewnego czasu także właścicielką dwóch przychodni zdrowia. W latach dziewięćdziesiątych pracowała w korporacji farmaceutycznej. Potem wróciła do zawodu.

Marta − 37 lat, ma trzy córki, w tym bliźniaczki, w wieku 12, 12 i 14 lat. Mieszka w podwarszawskich Markach. Jest dziennikarką z wykształceniem psychologicznym. Od jesieni 2016 roku jest redaktorką prowadzącą największego portalu dla rodziców mamadu.pl. Pracę zawodową rozpoczęła w wieku 31 lat. Wcześniej przez sześć lat zajmowała się dziećmi.

Edyta − 42 lata, ma dziewięcioletniego syna. Mieszka w Białymstoku. Z wykształcenia jest prawniczką, zatrudnioną w administracji na jednej z białostockich uczelni. Do niezbyt lubianej pracy wróciła po sześciu miesiącach i − mimo dużych problemów zdrowotnych − nie przestała karmić piersią. Żałowała powrotu.

Kinga − 31 lat, mama sześcioletniej córki i czteroletniego syna. Mieszka na wsi. W pobliskiej Ostrowi Mazowieckiej razem z siostrą prowadzi salon kosmetyczny, który otworzyła, gdy jej córka miała 3 lata. Zajmuje się przede wszystkim makijażami okolicznościowymi.

Anna − 35 lat, ma trójkę dzieci w wieku od 12 miesięcy do 9 lat. Mieszka w Warszawie. Jest założycielką i współwłaścicielką firmy produkującej Szumisie − szumiące miśki dla niemowląt. Przed urodzeniem dzieci pracowała jako dziennikarka w portalu tvn24.pl. Po urodzeniu pierwszej dwójki dzieci przeszła do „Super Expressu”, gdzie przepracowała kolejne trzy lata. Otwarcie mówi, że nie spełniała się w pracy dziennikarza, dlatego w międzyczasie otworzyła firmę, którą do dziś prowadzi i rozwija z dużym powodzeniem.

Estera − 38 lat, ma trójkę dzieci w wieku od 2 do 11 lat: córkę i dwóch synów. Mieszka na wsi. Pracuje w Mińsku Mazowieckim jako terapeutka w poradni pedagogiczno-psychologicznej na trzy czwarte etatu. Oprócz tego otrzymuje zlecenia od różnych fundacji. Nie chce pracować na pełen etat, dopóki dzieci są małe. Podobnie jak mąż, woli czerpać dochód z różnych źródeł i sama układać sobie grafik.

Kasia1 − 32 lata, ma trzyletniego syna. Mieszka w Warszawie. Pracuje jako menedżerka w dużej firmie. Wróciła do pracy po sześciu miesiącach, nie rezygnując z karmienia piersią. Utrzymała laktację do 13 miesiąca.

Agnieszka − 33 lata, ma dwuletniego syna. Mieszka w Warszawie. Pracuje jako wykładowczyni na uczelni wyższej. Przed urodzeniem dziecka pracowała także w korporacji prawniczej na pół etatu. Obroniła doktorat, kiedy syn miał rok. Do pracy na uczelni wróciła po sześciu miesiącach.

Beata2 − 38 lat, mama dziewięcioletniego syna i pięcioletniej córki. Mieszka w Warszawie. Ma wykształcenie informatyczne, przed urodzeniem dzieci zatrudniona była w korporacji jako team liderka. Miała nienormowany czas pracy, której poświęcała znacznie więcej niż osiem godzin dziennie. Bardzo czekała na narodziny dziecka, wkrótce zaszła w drugą ciążę. Jej stanowisko zostało zlikwidowane, firma rozwiązała z nią umowę za porozumieniem stron. Od dziewięciu lat jest z dziećmi w domu. Powoli myśli o powrocie do pracy.

Blanka − 40 lat, ma dwie córki: dziewięcioletnią i ośmiomiesięczną. Przed urodzeniem dzieci pracowała w call center jednego z banków. Po narodzinach pierwszej córki próbowała podjąć inną pracę, ale było to nie do pogodzenia z wychowywaniem dziecka. Jest w domu od sześciu lat. W przyszłości chce otworzyć coś własnego.

Lidia − 45 lat, ma czwórkę dzieci w wieku 9, 12, 15 i 18 lat. Od dwudziestu lat pracuje na Akademii Leona Koźmińskiego, gdzie uruchomiła studia coachingowe. Jest psychologiem i socjologiem, doktorem nauk społecznych. Od dwudziestu lat jest aktywnym trenerem, konsultantem biznesu i coachem. Prowadzi szkolenia i warsztaty dla firm oraz wspiera ludzi w ich ścieżkach rozwojowych.

Adela − 33 lata, ma dziewięcioletniego syna i czteroletnią córkę. Mieszka w Warszawie. Karierę zawodową rozpoczęła w firmie badawczej, gdy jej syn miał dwa lata. Nie był to udany start. Później pracowała jako dziennikarka w „Integracji”, a po urodzeniu drugiego dziecka jako redaktorka w portalu babyonline.pl. Napisała tę książkę.

Rozdział pierwszyCzy matce wolno pracować?

Pierwsza matka, z którą rozmawiałam, przygotowując się do pisania tej książki, powiedziała mi tak: „Nie rozumiem, dlaczego wy [pokolenie dzisiejszych trzydziestolatek − przyp. A.P.] robicie takie zamieszanie wokół posiadania dzieci. Za moich czasów zakładało się rodzinę, rodziło dzieci, szło się do pracy i to było normalne. Teraz wszystko stanęło na głowie − najpierw kariery, apartamenty, pieniądze, a dopiero potem ciąża − o ile się uda. My żyliśmy prościej. Wierzyliśmy, że skoro Bóg dał dzieci, to znaczy, że da też na dzieci. Jakoś udawało się to wszystko pogodzić”.

To bardzo dobra uwaga − przecież kobiety zawsze rodziły dzieci i pracowały (tak!) i jakoś się to wszystko mieściło w niełatwym damskim życiu. A oprócz dzieci i pracy było tam jeszcze miejsce na zabawę, kłopoty, romans, imieniny, plotki i wiele innych mniej lub bardziej niepraktycznych rzeczy. Czyż nie byłoby cudownie, gdyby właśnie tak to wyglądało również teraz? Tymczasem dzisiaj, zamiast pojemnej torby na wszystkie nasze damskie sprawy, mamy życie ciasne jak kopertówka, do której z trudem upychamy tylko to, co najistotniejsze. A na dokładkę nie bardzo wiadomo, co wybrać. Jeśli zapytać kogokolwiek w naszym kraju − czy to kobietę, czy mężczyznę − co jest dla niego najważniejsze, przytłaczająca większość odpowie, że rodzina. Ale szybkie „sprawdzam!” pokazuje, że na rodzinę pytani panowie i pytane panie zazwyczaj poświęcają wielokrotnie mniej czasu niż na pracę. To w końcu jak to jest? Bo zdrowy rozsądek podpowiada, że rośnie tam, gdzie się podlewa, a nie tam, gdzie jest sucho. I faktycznie, podobnie jest z rodziną i pracą − mimo pięknych deklaracji o wielkim przywiązaniu do rodziny kobiety i mężczyźni są bardzo ostrożni, gdy przychodzi do wcielenia słowa w czyn. Za to praca, często znienawidzona, ma się świetnie. Dopiero pojawienie się małych dzieci wymusza pewną zmianę, ale, rzecz jasna, nie na wszystkich. Mężczyźni po ustawowych dwóch wolnych tygodniach od narodzin dziecka wracają do swoich zajęć, a kobiety zostają w domu, żeby zająć się maluchem i dokładać drwa do domowego ogniska. A kiedy ognisko już ładnie płonie, a w jego ciepłym kręgu grzecznie bawi się mały chłopczyk lub mała dziewczynka, mama zaczyna szykować się do powrotu do pracy. Tylko wtedy bardzo często okazuje się, że z jakichś powodów nie ma jak do tej pracy wrócić − a to redukcje, a to firma przestała istnieć, a to nie ma z kim zostawić malucha, a to pracodawca nagle przestaje uznawać zwolnienia lekarskie i wszelka nieobecność jest zakazana itp. Mama zostaje więc z dzieckiem w domu na dalsze miesiące lub lata, dzielnie dokłada do ogniska, ale w końcu zaczyna jej doskwierać takie samotne siedzenie i czekanie, gdy naokoło jest zimno i ciemno. Co z tego, że poukładała drwa według rozmiaru, że pozamiatała, że nauczyła dziecko grać w kółko i krzyżyk, skoro ciągle siedzi sama. Owszem, może pomachać do mam siedzących − samotnie jak ona − przy innych ogniskach, ale widzi, że w oddali płoną większe ognie, przy których trwa prawdziwa zabawa.

Mimo wielkiej zmiany, jaką przynosi pojawienie się na świecie potomstwa, życie taty pozostaje właściwie takie samo. Za to matki przechodzą rewolucję, poświęcają wiele i mogą mieć z tego powodu słuszne pretensje. Kobiety, które niańczyły dzieciaki kilka lat lub przeciwnie, zostały zmuszone po paru miesiącach porzucić niańczenie na rzecz powrotu do pracy, mogą się poczuć oszukane przez los. Zastanówmy się − mimo że w naszym kraju kobiety są od dekad obecne na rynku pracy i nie muszą już walczyć z mężczyznami o prawo do wykonywania jakichkolwiek zawodów (dla nas to naturalne, ale jeszcze sto lat temu było to nieoczywistym przywilejem), mimo zatrzęsienia prywatnych i państwowych żłobków, klubików, przedszkoli, punktów opiekuna dziennego wciąż coś nie działa. Z co najmniej kilku powodów, o których napiszę później, powrót matki do pracy rozciąga się na skali od punktu „trudny” do punktu „niemożliwy”. W praktyce zbyt często stajemy przed okropnie niesprawiedliwym wyborem: praca czy dzieci? Trudno jest to pogodzić, a przynajmniej zorganizować w taki sposób, żeby jedno drastycznie nie cierpiało kosztem drugiego. Może właśnie dlatego mało która dziewczyna rzuca się dzisiaj do rodzenia dzieci z nadzieją, że „jakoś to będzie”. Takie podejście sprawdzało się w czasach, kiedy babcia przechodziła na emeryturę w wieku 50 lat i spokojnie można było zostawić nawet półrocznego bobasa pod jej opieką, a w zanadrzu, co dzisiaj trudno wyobrażalne, byli często jeszcze dziadek, ciocia i paru kuzynów.

Tak przynajmniej wyglądało dzieciństwo − nie mówię, że moje − ale… pewnej mojej koleżanki. Nazwijmy ją Ania. Ze szkoły Ania szła do babci na obiad, skąd potem dziadek prowadził ją na balet, a rodzice odbierali po skończonej pracy, bez nerwów. Weekendy Ania często spędzała u drugiej babci, bo w sąsiednim domu mieszkała jej kuzynka rówieśniczka. W wakacje na całe tygodnie jeździła do ciotki i wujka. Ich dom stał nad jeziorem i był pełen dzieci (kuzyni), które głównie bawiły się same ze sobą, w związku z czym jedno więcej nikomu nie robiło różnicy. W tym czasie mama Ani oprócz tego, że chodziła do pracy i napisała doktorat (!), kilkadziesiąt razy wyjechała w sprawach zawodowych, kilkanaście w prywatnych, a w wolnych chwilach uczęszczała na naukę pływania oraz razem z tatą Ani na kurs tańca. Przez cały ten czas wychowując moją koleżankę. Rodzicielstwo, którego ciężar rozkłada się na więcej niż jedną, góra dwie osoby, jest możliwe do udźwignięcia. Więcej, ono bywa nawet lekkie. Pojawienie się dziecka nie wywraca wtedy matce życia do góry nogami, na długie miesiące czyniąc ją zakładniczką niemowlaka, przedszkolaka itd., tylko staje się jego częścią − z dużym prawdopodobieństwem najcudowniejszą. Niestety, wygląda na to, że te czasy bezpowrotnie minęły, a te, w których obecnie tkwimy, są znacznie mniej beztroskie. Powiedziałabym, że nastały czasy wielkiej odpowiedzialności, w których kobiety muszą być rozsądne do bólu. Nam dzieci nie przynosi ani bocian, ani życie, ani los, tylko same podejmujemy decyzję o ich posiadaniu. A jak wiadomo, podjęcie decyzji pociąga za sobą konsekwencje. Dlatego, aby uniknąć przykrych skutków, które mogą nas później dopaść, jeszcze zanim zajdziemy w ciążę, chcemy mieć pewność, że będziemy miały to dziecko za co i gdzie utrzymać, oraz jakiś pomysł, co z nim zrobić po urlopie macierzyńskim, nie wspominając już o takim drobiazgu jak znalezienie odpowiedzialnego tatusia. Ktoś złośliwy mógłby podsumować ten stan rzeczy następująco: co tam odpowiedni partner, bez niego można wyobrazić sobie posiadanie dziecka, ale bez mieszkania i umowy o pracę − bardzo trudno. Chyba coś jest na rzeczy.

Teraz wyobraźmy sobie, że Ania − już dorosła − odhaczyła wszystkie punkty na liście: znalazła pracę, mieszkanie, a nawet odpowiedzialnego mężczyznę i po paru miesiącach (wariant optymistyczny) na świecie pojawiło się ich pierwsze dziecko. Wyobraźmy sobie, że pieniędzy starcza im do pierwszego, ale tylko pod warunkiem że oboje pracują. Wyobraźmy sobie, że Ania ma umowę o pracę na czas nieokreślony (szczęściara!) i po urlopie macierzyńskim ma dokąd wrócić. Czy w takim razie może już pakować teczkę, licząc na to, że jej dzieckiem − tak jak to było z nią samą − zajmą się dziadkowie? No skąd, przecież dziadkowie pracują i/lub mieszkają na drugim końcu kraju. Czy w takim razie może posłać dziecko do publicznego żłobka? Owszem, jeśli urodziła niepełnosprawne trojaczki i zapisała je do placówki, będąc jeszcze w połogu. Na szczęście dziecko Ani jest zdrowe i pojedyncze, dlatego w państwowym żłobku przypisano mu 389 numer na liście oczekujących. Dostanie się mniej więcej na dziewiąte urodziny! Ale skoro tak jej spieszno do tej pracy, to może zatrudni nianię? To byłoby dobre wyjście, gdyby jako świeżo upieczona matka Ania dostała pięćdziesięcioprocentową podwyżkę. Tymczasem pieniędzy, jak wspomniałam, starcza im do pierwszego, a nie piętnastego dnia następnego miesiąca, w związku z czym stają przed następującym wyborem: czy Ania wraca do pracy i zarabia na nianię, czy nie zarabia wcale i zostaje z dzieckiem w domu do czasu, gdy skończy ono trzy latka i pójdzie do przedszkola? Dla własnego spokoju nie zadaję pozostałych pytań − o doktorat, obiadki gotowane przez babcię i tańce z mężem, bo wiem, że Ania chwilowo na tańce nie pójdzie, a obiadki będzie musiała ugotować sobie sama.

Tak na marginesie − czy to nie frustrujące, że młoda matka ma takie trudności z powrotem do pracy, bo… wszyscy wokoło niej pracują? W teorii nie jest to bardzo skomplikowane − trzeba zorganizować dziecku opiekę i wrócić do pracy, ewentualnie znaleźć nową. W praktyce to zadanie najeżone trudnościami. Nie pocieszają także naukowcy − profesor ekonomii z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, Piotr Michoń, mówi wprost: „Urodzenie dziecka zawsze, bez względu na rozwiązania przyjęte w polityce danego kraju, skutkuje negatywnymi konsekwencjami dla kariery zawodowej matki”3. Auć! Jak się przekonamy później, całkiem sporo matek zrobiło imponujące kariery, a wiele innych po prostu znajduje jakąś pracę i ją wykonuje. Ale nie zmienia to faktu, że powrót do pracy zawodowej po porodzie to problem matki. Gdybym mogła to zrobić bez szkody dla płynności tekstu, słowo „problem” powtarzałabym w każdej linijce tej książki, tak poważne jest to zagadnienie. W codziennej rozmowie brzmi niewinnie, ot: „Powrót do pracy to problem Ani”, ale w praktyce okazuje się, że każda z nas jest Anią, a powrót do pracy, kiedy ma się na rękach kilkunastomiesięczne dziecko, to faktycznie problem. Czyj? No, matki, bo przecież ojciec, babcia i dziadek dziecka są w pracy!

Czy powrót mamy do pracy musi być trudny?

Obiektywnie jest on nie tyle trudny, co skomplikowany ze względu na liczbę osób biorących w nim udział (dziecko!) i komponent emocjonalny (dziecko!!!), ale też przez niedopasowanie wymagań rynku pracy i możliwości czasowych matki. Niewiele jest miejsc, które dostosowują liczbę zawodowych obowiązków do chwiejnego grafiku mamy rocznego czy dwuletniego dziecka. Znacznymi utrudnieniami są też dramatycznie niska liczba żłobków4, odpowiadająca na zapotrzebowanie z lat dziewięćdziesiątych, oraz osobliwy sposób funkcjonowania przedszkoli, czynnych zwykle nie dłużej niż do godziny siedemnastej. Trzeba jednak docenić fakt, że w Polsce przedszkola nie są specjalnie drogie, a w dodatku coraz dostępniejsze. Dlatego rodzice trzylatków i starszych pociech na pewno poradzą sobie z łączeniem rodzicielstwa i pracy znacznie łatwiej niż ci, którzy mają młodsze dzieci. Mimo ich najszczerszych chęci może się okazać, że dla malucha po prostu nie ma miejsca w placówce publicznej, a koszt opieki prywatnej jest równy dochodom mamy lub nawet wyższy. To mur, z którym zderza się bardzo wiele kobiet po urlopie macierzyńskim. Trudno oczekiwać od matek, żeby same rozwiązywały ten problem. Tymczasem, tak czy inaczej, na mamę wracającą do pracy czeka sporo logistycznych wyzwań, ale także bariery innej, specyficznie matczynej natury.

Okazuje się jednak, że nie jesteśmy z tym całkiem same. Przynajmniej w teorii. Nad kwestią połączenia pracy i macierzyństwa zastanawia się bardzo wiele osób − rządy zatrudniają do tego ministrów, na uniwersytetach powstają specjalne katedry, pisze się o nas prace naukowe. Z jednej strony rzecz jest bardzo ciekawa, bo macierzyństwo i praca zawodowa w zasadzie się wykluczają − przynajmniej przez pierwsze lata życia dziecka, kiedy wymaga ono nieustannej opieki. Praca zresztą nie jest wcale lepsza. Współczesne stanowiska są jak bliźniacze odbicia naszych dzieci − wymagają prawie tyle samo uwagi i zaangażowania co niemowlęta. Dlatego połączenie aktywności zawodowej z obowiązkami rodzinnymi staje się coraz trudniejsze. Ale ta sprzeczność nie jest dla ministrów i profesorów aż tak bardzo fascynująca, tu chodzi o coś innego. Obie te sfery kobiecego życia są szalenie istotne dla funkcjonowania… kraju! To nie żart − to, czy układasz ze swoim dzieckiem klocki na dywanie, czy wskakujesz w garsonkę i pędzisz do biura, to sprawy wagi państwowej. Przy czym państwu zależy na tym, żebyś robiła i jedno, i drugie! Dobrze, gdy rodzisz nowych obywateli, bo dzięki temu społeczeństwo się nie starzeje (dodajmy: aż tak drastycznie szybko, bo prognozy demograficzne są pesymistyczne), ale równie dobrze, jeśli zarabiasz, płacisz podatki i wcielasz w życie swoje innowacyjne pomysły, bo dzięki temu gospodarka nie wytraca tempa, a państwo ma z czego wypłacić chociażby emerytury. Sprawa zatrzymania kobiet na rynku pracy jest tak ważna, że Unia Europejska w 2000 roku za cel postawiła sobie zwiększenie damskiego zatrudnienia do 60 procent do 2010 roku (udało się).

Są kraje, jak na przykład Szwecja, Norwegia, Szwajcaria, w których zatrudnienie kobiet w wieku produkcyjnym sięga blisko 80 procent5. Są też takie kraje jak Polska, gdzie współczynnik aktywności zawodowej kobiet jest znacznie niższy. GUS podaje, że aktywnych zawodowo kobiet w wieku produkcyjnym jest u nas 70,3 procent, a ogółem zaledwie 48,6 procent6. Z kolei Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej przyznaje wprost: „Kobietom trudniej jest powrócić do pracy zwłaszcza po dłuższej przerwie związanej z urlopem macierzyńskim bądź wychowawczym. W trudniejszej sytuacji są również kobiety poszukujące pracy po raz pierwszy”7.

Żeby zachęcić kobiety do podjęcia pracy i rodzenia dzieci, państwo może prowadzić tzw. aktywną politykę prorodzinną. W ten sposób daje nam narzędzia mające pomóc skleić w całość życiorysy podzielone na pół po urodzeniu dzieci. Urlopy macierzyńskie, żłobki, bony, programy mieszkaniowe, ulgi podatkowe, dwa dni na dziecko do wykorzystania (o ile jest się na etacie) itd. − to wszystko ma umożliwić bycie jednocześnie pracownikiem i matką oraz zachęcić do dalszego rodzenia dzieci. Państwo jest (w teorii) gotowe na wiele, aby nam pomóc. Okazuje się w dodatku, że specjaliści z dziedziny polityki społecznej dobrze wiedzą, co jest najskuteczniejszą pomocą i jednocześnie zachętą dla kobiet do powiększania rodziny. Wcale nie chodzi tu o gwałtowne zwiększanie wydatków na pomoc społeczną, ale − uwaga, uwaga − właśnie zapewnienie paniom możliwości powrotu do pracy przy jednoczesnym zagwarantowaniu naprawdę dobrej opieki nad dziećmi.

Świetnie widać to na przykładzie Francji, w której od lat poziom dzietności jest najwyższy w Europie i wynosi średnio 1,99 dziecka na kobietę. Dla porównania w Polsce według danych Eurostatu w 2015 roku ta liczba wynosiła 1,32, czyli znacznie poniżej progu zastępowalności pokoleń − 2,1. Owszem, Francuzi przeznaczają na politykę rodzinną całkiem sporą kwotę, bo 2,7 procent swojego PKB, ale wcale nie są specjalnie rozrzutni choćby w porównaniu ze Skandynawami, u których te wydatki sięgają aż 3,9 procent PKB. Do tego urlop macierzyński we Francji jest króciutki w porównaniu chociażby z polskim, bo ten płatny trwa zaledwie 16 tygodni8. Za to dostępność i jakość opieki nad małymi dziećmi, liczba różnego rodzaju zasiłków z tytułu posiadania dzieci, dopłat na nianię, na pieluchy i innych niesamowitych udogodnień, do których możemy wzdychać znad Wisły, sprawiają, że macierzyństwo jest tam łatwiejsze i nie wywraca kobiecie życia do góry nogami na całe lata. Świadczy o tym bardzo wysoki procent pracujących matek − z jednym dzieckiem to aż 74 procent, a z dwójką dzieci 58,8 procent kobiet. Zdaje się też, że Francuzi mają nieco inną wizję rodzicielstwa niż my i jest to świat, w którym dzieci nie grymaszą − powstała o tym książka, serdecznie ją polecam − a matki nie padają na twarz tylko z tego powodu, że są matkami. Wręcz przeciwnie − ponieważ zostają matkami, spływają na nie różne przywileje i są otaczane nadzwyczajną (z naszego punktu widzenia) opieką. Na przykład po porodzie wszystkim paniom we Francji przysługują zajęcia z… poporodowej gimnastyki krocza (la rééducation périnéale). Państwo opłaca 15 seansów z kinezyterapeutką, która pomaga kobiecie wrócić do seksualnej formy, żeby para znów mogła czerpać erotyczną przyjemność z pieszczot (nie padają tam słowa takie jak współżycie czy stosunek), a potem dorzuca jeszcze pakiet ćwiczeń na mięśnie brzucha z trenerem. W Niemczech z kolei panie po porodach są kierowane na serię ćwiczeń wzmacniających kręgosłup. Nawet w mniej zamożnych krajach − na przykład w Chinach, Indonezji i Indiach − młode matki są otaczane specjalną troską. Tu zresztą nie władze a społeczeństwa wypracowały system opieki nad młodą matką, która przez pierwsze tygodnie po porodzie ma obowiązek wypoczywać i dobrze się odżywiać, podczas gdy nad nią i nad dzieckiem czuwają krewni lub doświadczone nianie. To świecka tradycja rozwiązuje problem udzielenia pomocy kobiecie w połogu. Z książki Mama dookoła świata Ofelii Grzelińskiej można się dowiedzieć, że w Japonii kobieta miesiąc przed porodem i miesiąc po porodzie przebywa pod opieką swojej matki, wspierającej ją w zajmowaniu się dzieckiem. Sam poród jest ważnym wydarzeniem, które większość szpitali celebruje, podając świeżo upieczonej mamie wystawną kolację.

Tymczasem w polskich szpitalach rodzące mogą liczyć co najwyżej na pajdę chleba z marmoladą. Bo Polki po porodzie „znikają”. W ciąży tak chętnie zwalniane z pracy i wynoszone na piedestał po urodzeniu dziecka zaliczają twarde lądowanie. Wraz z opadnięciem brzucha przestają mieć znaczenie ich niezabliźnione rany, obolałe brodawki, baby blues i fatalne wyniki morfologii. Liczy się tylko dziecko, a mama stojąca obok niego pozostaje istotna tylko w obszarze klatki piersiowej. Reszta jest bez znaczenia. Po raz kolejny wygląda na to, że matka Polka musi zacisnąć zęby i wszystko ścierpieć. Ale właściwie dlaczego? Skoro nawet bliska nam kultura prawosławia wyciąga do pań w połogu przyjazną dłoń i zwalnia je z uczestnictwa w nabożeństwie w cerkwi przez trzy miesiące po porodzie? Ten niewielki gest mówi: „Widzimy was, wiemy, że jest wam teraz trudno” i warto go docenić. Wszystko wskazuje na to, że „znikająca matka” to nasz narodowy, głęboko nieuświadomiony, a przez to silnie zakorzeniony zwyczaj. Pamiętam dobrze, co wydarzyło się, kiedy urodziłam swoje pierwsze dziecko. Tak się złożyło, że niedługo później wypadły moje własne urodziny i z wizytą zapowiedziały się moje najbliższe przyjaciółki. Wszystkie wykształcone na najlepszych polskich uniwersytetach, a także na zagranicznych stażach i stypendiach, nieobciążone żadnymi mitami o poświęceniu czy o matce Polce. I teraz quiz dla czytelniczek − co było w paczkach, które wręczyły mi moje wyzwolone koleżanki jako prezenty urodzinowe? Tak, zgadłyście, wyłącznie zabawki i akcesoria dla mojego trzymiesięcznego synka. Ja znikłam. Oczywiście wiedziałam, że nie zrobiły tego złośliwie, ale było mi przykro. Przecież nie zmieniłam się aż tak drastycznie od swoich poprzednich urodzin, ale dla świata zewnętrznego byłam dużo mniej widoczna niż moje dziecko, niemowlę. Wydaje się, że taka jest ta bezrefleksyjna wersja rzeczywistości. Uświadomienie sobie, że matka po urodzeniu dziecka też jest ważna, wymaga zastanowienia się, dodatkowego wysiłku. Czasami się udaje − na kolejne urodziny dostałam od koleżanek książkę o Wacławie Niżyńskim i zestaw do manicure’u.

Wracając do francuskiego modelu rodzicielstwa − piszę kierowana wyłącznie własną intuicją, nie stoją za mną żadne naukowe badania, ale może coś jest na rzeczy − zdrowy rozsądek podpowiada, że chętniej zrobimy coś, co nie wymaga od nas nieziemskiego poświęcenia, niż coś, co przeczołga nas w tę i z powrotem. Oprócz rozwiązań, które gwarantuje matkom tamto państwo, same matki pewne rzeczy uważają za oczywiste i się ich domagają. Zacytuję wybitną francuską filozofkę, Élisabeth Badinter, która od lat uważnie przygląda się zachodniemu macierzyństwu: „Francuzki były zawsze przede wszystkim kobietami, a dopiero potem matkami. Także krótko po porodzie nie siedzą wyłącznie w domu, wychodzą, szybko wracają do pracy, chcą znowu się podobać, biorą udział w życiu towarzyskim. I nie dotyczy to tylko elit − to po prostu tkwi w naszych genach. Już w XVII i XVIII wieku kobiety miały poza dzieckiem także własne życie: społeczne, towarzyskie i miłosne”9. Ach, jak to pięknie brzmi! My − nie krygujmy się − dopiero uczymy się takiego podejścia, ale wciąż bardzo trudno jest Polce postawić siebie przed dzieckiem. To z kolei tkwi w naszych genach. Polskie macierzyństwo w XXI wieku jest pełne sprzeczności − już nie chcemy się poświęcać i stać w podomce przy garach, a jeszcze wciąż dziecko jest dla nas najważniejsze. Wychodzi na to, że chcemy wszystkiego naraz: zapewnić dziecku najlepszą możliwą opiekę i zrobić olśniewającą karierę. Problem w tym, że wciąż nie mamy do tego odpowiedniej infrastruktury. Kolorowe place zabaw i przewijaki w kawiarniach to miłe ozdobniki, ale nie wystarczą, by rozwiązać kluczowe matczyne problemy. Potrzeba znacznie lepszej opieki zarówno dla dziecka, jak i dla matki.

Kiedy przyjrzymy się naszej Ani, okaże się, że podjęcie świadomej decyzji o urodzeniu w obecnych warunkach jest aktem wielkiej odwagi albo nieskończonej miłości do dzieci. Zwłaszcza jeśli wiadomo, że Ania spędzi potem co najmniej rok na mało fascynującym zmienianiu pieluch, w zasadzie odcięta od własnego życia (lukrowana wersja macierzyństwa jest passé, teraz kobiety mówią wprost, jak jest), bez niczyjego wsparcia, bo wszyscy naokoło pracują. Zostanie sama także w trudnym okresie połogu, a jej późniejszy powrót do pracy i zapewnienie opieki małemu dziecku, które przecież kocha nad życie, pozostają wielką niewiadomą (dziadkowie pracują, do publicznego żłobka niemal nie sposób się dostać, prywatne placówki są drogie, podobnie jak nianie, które do tego funkcjonują w szarej strefie). Zastanówmy się, czy wynika to z bezgranicznej miłości, czy determinacji?

Ta diagnoza jest przykra, ale uważam, że trzeba ją postawić, żeby móc iść dalej i szukać sensownych rozwiązań. Obiecuję, że w dalszych rozdziałach książki pojawi się ich wiele.

Co należy do obowiązków matki

Co prawda model matki Polki odszedł do lamusa, ale jakimś dziwnym trafem nasze macierzyństwo zamieniło się w tak skomplikowany projekt, że w zasadzie powinnyśmy z poczuciem dumy pogrubioną czcionką wpisać go sobie do CV. Przesada? Raczej nie, skoro socjolodzy, badacze rodziny i feministki zgodnym chórem wołają, że jeszcze nigdy w dziejach ludzkości matki nie skupiały się do tego stopnia na dzieciach, a macierzyństwo nigdy nie było tak intensywne jak to nasze. Niegdyś dziecko było dla rodziny mniej lub bardziej wyczekane, użyteczne bądź obciążające fizycznie czy ekonomicznie, ale jeszcze nigdy wychowanie potomstwa nie stanowiło dla matki tak ambitnego wyzwania jak dziś. A oprócz całej tej odpowiedzialności chcemy przecież mieć trochę frajdy i choć odrobinę skorzystać z niemal nieograniczonej oferty atrakcji i udogodnień dla matki z dzieckiem. I tu rodzi się pierwsza sprzeczność nowoczesnego macierzyństwa − to, co miało być ułatwieniem, opcją ekstra czy rozrywką, nagle wchodzi do programu minimum. W tej sytuacji pogodzenie wychowania dziecka z życiem dorosłej osoby staje się prawie niemożliwe. Oczywiście staramy się, jak możemy, zapanować nad codziennością, ale w kuluarach często słychać ciężkie westchnienia. Dlaczego? Powiedzmy to głośno − bo mamy dużo na głowie, a wychowanie dzieci jest trudne, kosztowne i czasochłonne.

Ania jako współczesna matka może zdecydować o większej liczbie spraw: poród w domu czy w szpitalu, zajęcia dla niemowląt na basenie czy gordonki? I w tym sensie jest bardziej świadoma i nowoczesna niż jej własna mama. Ale żeby zasłużyć na miano „dobrej matki”, nie może − jak jej rodzicielka − poprzestać na nakarmieniu dziecka i dopilnowaniu, by nie zrobiło sobie krzywdy. Ania musi na serio zaangażować się w macierzyństwo, bo dobra matka jest aktywna do upadłego. Dni i miesiące mijają jej na nieustannym rozwijaniu umiejętności, zmysłów i siedmiu rodzajów inteligencji bobasa, a oprócz tego także na jego prawidłowym odżywianiu, pielęgnacji, wspieraniu rozwoju mowy i innych pląsach wokół normalnego, zdrowego dziecka. To, co miało być atrakcyjną propozycją, niepostrzeżenie zamieniło się w przymus. W mieście to prawie nie do pomyślenia, żeby dziecko nie chodziło na dodatkowy (no przecież miał być dodatkowy!) balet czy angielski lub w przypadku młodszych pociech na zajęcia umuzykalniające albo pływanie. Sama opieka nad małym dzieckiem jest wykańczająca fizycznie i psychicznie, a co dopiero, kiedy na brak snu, godziny karmienia, kołysania czy późniejsze obowiązki nałoży się dodatkowe powinności. Może z tego powodu matki coraz śmielej przyznają, że zajmowanie się dzieckiem to ciężka, pełnoetatowa praca, która spadła na nas w niespotykanym dotąd wymiarze i − tak jak praca zawodowa − wiąże się z licznymi wymaganiami. Wszystko to jest dalekie od pojęcia „urlopu” i sprawia, że Ania ma święte prawo czuć się zestresowana, sfrustrowana i niepewna jako matka. Przyzwyczajona do tego, że zajmowanie się dzieckiem jest bardzo skomplikowane i czasochłonne, na hasło „powrót do pracy” gotowa dostać zawału. Bo jak teraz pogodzić całe to odżywianie i rozwijanie inteligencji z ośmioma roboczogodzinami (plus dojazdy)? Nie wspominając o innych obowiązkach.

Ja się Ani w ogóle nie dziwię, ponieważ oczekiwania, które wiążą się z dzisiejszym macierzyństwem, są tak liczne i sprzeczne, że można zwariować. I naprawdę nie wiadomo, za co się łapać − prenatalne umuzykalnianie dziecka czy rzeźbę pociążowego brzucha, kształcące podróże z noworodkiem czy gotowanie ekologicznych jarzyn z przydomowego ogródka, długie karmienie piersią czy powtarzanie przepisów prawa przed powrotem do pracy? Liczba nakazów, zakazów, zaleceń i znaczących spojrzeń skierowanych na nas, matki, jest zatrważająca. Oczywiście nie ma mowy, żeby temu wszystkiemu sprostać. Posiadanie dziecka jest dziś tak drażliwym tematem, że wszystko, co matka zrobi bądź czego nie zrobi, będzie użyte przeciwko niej. Kiedy piszę te słowa, pewna polska gwiazda fitnessu, odkąd urodziła dziecko, tłumaczy się absolutnie ze wszystkiego. Zatroskani obywatele dopytują o każdy detal. Czy gwiazda nie za mało zajmuje się córką? Czy to, że gwiazda się gimnastykuje, będzie dobre dla dziecka? Czy przelot samolotem mu aby nie zaszkodzi? Czy nie przewróci mu się w głowie od drogiego wózka?

Niektórzy10 twierdzą, a ja zgodnie powtarzam, bo uważam, że mają rację, że macierzyństwo to współczesne tabu. Nie tylko ze względu na setki wspomnianych nakazów i zakazów, które mają trzymać „dobrą matkę” w pionie, ale też dlatego, że trudno nam sobie wyobrazić gorszą krzywdę niż ta wyrządzona dziecku. I wcale nie musi to być przemoc w rodzinie. Wystarczy wyjście na spacer bez czapeczki (o zgrozo, w kwietniu!), wyjazd na wakacje ze znajomymi (bez dziecka) czy stosowanie nieodpowiedniej dla malucha diety (żelki zamiast ekologicznego deseru). Odpowiedzialnością za to wszystko jest obarczona, rzecz jasna, mama. Tata cieszy się większą swobodą, a na pewno znacznie więcej mu się wybacza. Nakarmił dwulatka śledziem w occie i pomylił buciki w przedszkolnej szatni? To przecież urocze! Za to matka, która prowadzi dziecko w cudzych kaloszkach, faszerując je marynowanym matjasem, może spodziewać się wezwania na społeczny komisariat w trybie natychmiastowym. Matka musi się skupić na dziecku, żeby nie spotkały go absolutnie żadne nieprzyjemności. Obserwując współczesne dzieciaki, widzę, jak mamusie (tatusiowie też, chociaż rzadziej) rozkładają przed nimi metaforyczny perski dywan, żeby nawet przez sekundę niczego dziecku nie brakowało. Na przykład sytuacja z basenowej szatni: sześciolatki wychodzą z wody po półgodzinnym treningu. Nie zdążyły się jeszcze wytrzeć, a mamusie już rozwijają kanapki i podtykają pod małe nosy, bo, nie daj Boże, dziecko zgłodniało.

Te przykłady można mnożyć w nieskończoność, ale nie w tym rzecz, żeby się raczyć anegdotkami, tylko żeby dostrzec mechanizm tej gigantycznej odpowiedzialności za dziecko spoczywającej na matce. O wszelkie odstępstwa od normy u potomka − krzywy zgryz, nie dość wyćwiczona ortografia, brudna kurtka czy wybuchy złości w piaskownicy − to ją się obwinia, na nią zrzuca odpowiedzialność. Dlaczego tak jest, to długa opowieść w gatunku socjologiczno-filozoficznym. Teraz już trudno rozstrzygnąć, czy za bardzo przejęłyśmy się wywieraną na nas presją, żeby z każdej strony chuchać na dzieci, czy same się dodatkowo nakręcamy, czy to nowe pokolenie faktycznie nie jest w stanie wytrzymać ssania w żołądku przez pół godziny po wyjściu z basenu. Na potrzeby tej książki przyjmijmy po prostu, że w naszej kulturze dziecko jest czymś bardzo cennym. Z dynamiki rodzinnej wynika zaś, że odpowiada za nie właśnie matka, a jej pójście do pracy stoi w jawnej sprzeczności z opieką nad skarbem.

A przecież pójście do